Kongo …plus trochę w Kenii, Tanzanii, Ruandzie i Ugandzie – Mirek Osip

Kongo …plus trochę w Kenii, Tanzanii, Ruandzie i Ugandzie

Mirek Osip

Mirek Osip

KONGO

(…plus trochę w Kenii, Tanzanii, Ruandzie i Ugandzie)

TERMIN: 13 lipca 2005 – 03 sierpnia 2005

SKŁAD: w pojedynkę

TRASA LOTNICZA (z międzylądowaniami): Warszawa – Amsterdam – Nairobi – … Kongolo (Kongo) – Goma (Kongo) – … – Nairobi – Amsterdam – Warszawa

TRASA LĄDOWO – WODNA: Kigoma – UjiJii – Kibirizi – Gombe – Tanganika – Kalemie – Niemba – Nunzu – Kabalo – Kongolo – …… – Goma – Gisenyi – Kigali – Mbarara – Kasese – Ruwenzori – Kampala – Nairobi.

INSPIRACJA: książka Josepha Conrada – „Jądro ciemności”

Kongo (dawniej Zair) – trzecie państwo Afryki (powierzchnia 2,3 mln km²), ogromne zagłębie bogactw mineralnych (miedź, kobalt, srebro, złoto, diamenty, itd.), bujna równikowa roślinność i tajemnicza rzeka Kongo. Północno – wschodnia część tego kraju to miejsce odwiecznego konfliktu zbrojnego między dwoma zwaśnionymi plemionami (Tutsi i Hutu). Brak stabilizacji politycznej, trudności w komunikacji i brak pomocy medycznej (na tym terenie rozwinęły się bardzo niebezpieczne choroby takie jak malaria mózgowa i wirus Ebola) powodują, że w te rejony nie zapuszcza się żaden turysta. Na początek formalności. Mimo, że sporo młodych państw afrykańskich nie ma w Polsce swoich placówek dyplomatycznych, to Kongo ma. Wycieczka do ambasady (Warszawa, ul. Miączyńska 50) wydaje się być zwykłą formalnością. Miły czarnoskóry młodzieniec obiecuje, że jutro dostanę wizę. W praktyce czeka mnie jednak osobista audiencja u konsula. Większość nielicznych petentów ambasady leci bezpośrednio do stolicy kraju – Kinszasy (i robi to głównie ze względu na jakiś biznes). Turystyczny cel wyjazdu i zamiar dotarcia do Kongo przez jezioro Tanganika wzbudza podejrzenia. Jednak studolarowy banknot, uścisk dłoni i wiza z lwem ląduje w moim paszporcie. Szukam jakiegoś atrakcyjnego połączenia w ofertach last minute. Tym razem nic z tego. Nie mam czasu, więc kupuję w końcu bilet do Nairobi (Kenia) na dwa dni przed odlotem (4265 zł). Nie wydano żadnych przewodników po Kongo (nawet anglojęzyczna Lonely Planet), więc zaopatruje się tylko w wydaną na Węgrzech mapę tego kraju (skala 1:3 300 000). Zabezpieczam się w lariam (środek profilaktyczny na malarię – nadal nie ma szczepionki na tę śmiertelna chorobę), i 13 lipca żegnam warszawskie Okęcie w samolocie holenderskich linii lotniczych KLM. Przesiadka w Amsterdamie to generalna wymiana koloru skóry w ekipie podróżnych. Mimo że jest kilku białych, to już wyraźnie czuć Afrykę. Biuro wizowe na lotnisku w Nairobi to ostatnia enklawa naszej cywilizacji (wiza na 14 dni 50 USD, tranzytowa 20 USD). Zaraz za barierką trafiam w objęcia afrykańskiego tłumu. Zgiełk, krzyk,… i dziesiątki osób zainteresowanych zrobieniem z tobą swojego interesu życia (1 USD = 75 Ksh szyling kenijski). Szukam autobusu nad jezioro Wiktorii w Tanzanii. Jeżdżą tam autobusy tylko jednej firmy – Akamba (1100 Ksh). Autobus odjeżdża dopiero późnym wieczorem, mam więc cały dzień czasu. Załatwiam wizę tranzytową do Tanzanii i rzucam się w wir życia Nairobi. Jest to dość nowoczesne miasto. Sporo tu ludzi w garniturach, mimo że nie brakuje obok żebrzących o jałmużnę nędzarzy. Spotkanie na ulicy białego to rzadkość. W bezpośrednim sąsiedztwie aglomeracji jest zlokalizowany jeden z renomowanych kenijskich parków narodowych – Nairobi National Park. Warto więc wyskoczyć na kilkugodzinne mini safari. Mimo, że taka wycieczka należy do wydatków dość ekskluzywnych (80 USD za 4 h), to jednak podglądanie żyjących na wolności żyraf, lwów, nosorożców, bawołów, strusi i antylop jest warte kilkudziesięciu dolarów. Trzeba wybierać auto z otwieranym dachem, wtedy łatwiej o ciekawe ujęcia fotograficzne. Nam w pewnym momencie żyrafa tarasuje drogę… Autobus do Mwanzy na starcie opóźnia się o ponad godzinę. Trzeba się przyzwyczaić, że czas w Afryce ma niewielką wartość i takie opóźnienia nikogo nie dziwią. Noc w autobusie to najtańsza wersja noclegowa (pod warunkiem, że da się zasnąć). Afrykańskie drogi należą niestety do bardzo wyboistych. Granicę przekraczamy nad ranem (wiza 50 USD, tranzytowa 30 USD). Klasyczna biurokracja papierkowa. Odprawa celna sprowadza się do zaznaczenia na plecaku krzyżyka białą kredą. Świt odsłania pagórkowe krajobrazy północno – zachodniej Tanzanii. Mijamy gliniane osady z okrągłymi chatkami krytymi strzechą. Wzdłuż drogi w tumanach kurzu ciągną karawany bydła i ludzi. Ludzi, którzy nie wiedzieć czemu ciągle się przemieszczają z niewyobrażalnymi bagażami (stos trzciny cukrowej, worki z bawełną, bańki z benzyną, itd). Sposób transportu jest z perspektywy Europejczyka nieco dziwny. Jedni niosą na głowie, inni ciągną na jednoosiowym wózku, jeszcze inni pchają na zdezelowanym rowerze. Po południu docieram do Mwanzy – drugiego pod kątem wielkości miasta w Tanzanii. Przede mną rozpościera się potężna tafla wodna jeziora Wiktorii. 68 800 km² powierzchni lokuje je na drugim miejscu na świecie. Niezagospodarowane i niezniszczone przez cywilizacje wybrzeże wieczorem nabiera szczególnego uroku. Nieruchome sylwetki pelikanów jak posągi zatapiają się w różowo – niebieskiej poświacie zachodu słońca. Nocleg w Chrismas Tree 7.500 Tsh. Kurs 1 USD = 1100 Tsh (szyling tanzański). Przed świtem (5.00) żegnam jezioro Wiktorii w autobusie, który wyrusza do Kigomy (15 000 Tsh, 16 godzin jazdy). Niestety nie ma już wolnych miejsc i decyduję się jechać na stojąco. W perspektywie wrażeń z kilkunastu następnych godzin decyzja ta nie była zbyt rozsądna. Ilość miejsc stojących nie jest limitowana i konduktor ładuje na max– a. Z pewnością liczba pasażerów stojących jest większa niż siedzących. Jego determinacja jest tak duża, że gdy nie może przecisnąć się między stojącymi, wchodzi na tył autobusu przez tylne okno i „upycha” pasażerów jak „sardynki w konserwie”. Korzysta też z takiego sposobu „upychania”, że sugeruje tym, którzy właśnie wsiadają przejście do tyłu po siedzeniach między sufitem, a głowami siedzących. Co niektórzy straceńcy wiszą w tych pozycjach po kilka godzin, zanim uda im się wcisnąć w jakąś lukę. Droga wiedzie przez niesamowite wyboje. Więc przy okazji przechodzę za darmo wstrząsową kurację odchudzającą. Autobus ma dwie dłuższe przerwy w ciągu 16 godzin drogi. Jedna to przeprawa promowa, przy której, każdy musi wysiąść, aby indywidualnie dokonać zapłaty. Obok mnie stoi student z Ugandy, który wraca na wakacje do rodzinnego domu. Mówi, że ścisk jest spowodowany tym, że wszyscy zaczęli teraz handlować i podróżują z miasta do miasta zarabiając na różnicach cenowych. W Kigomie szukam możliwości przeprawienia się przez Tanganikę do Kongo. Nie ma jednak żadnego regularnego transportu. Trzeba koczować w porcie i czekać, aż pojawi się jakiś towarowy statek do Uwiry lub Kalemi. Trzy dni takich bezowocnych dyżurów umilam sobie wycieczkami do Ujiji, Kibirizi i Gombe. Ujiji to stara osada, w której w 1871 r, doszło do historycznego spotkania D. Livingston – a (anglikański misjonarz i podróżnik) i H. Stanley’a (amerykański dziennikarz). Do dziś rośnie tam potężne drzewo mango i za co łaska można obejrzeć interesującą galerię zdjęć z tego okresu. Zainteresowani życiem szympansów powinni udać się do oddalonego o niespełna 4 godziny drogi Gombe National Park. W tym celu trzeba złapać jakąś łódź, która płynie do Burundi i poprosić o zatrzymanie gdzieś w pobliżu wejścia do parku. Tam już rangersi wezmą pod swoja opiekę. Wstęp do parku 100 USD, nocleg 10 USD, przewodnik 10 USD. Po nocy, spędzonej w baraku bez prądu i wody wyruszam, razem z moim przewodnikiem, w głąb puszczy na poszukiwanie szympansów. W okresie letnim zwierzęta przenoszą się w górne partie parku za poszukiwaniem pożywienia (o tej porze są to owoce mbula – podobne do śliwek, i I – podobne do jarzębiny). Po dwóch godzinach wspinaczki słyszymy odgłosy szympansiej aktywności. Początkowo jest ich trójka, ale po chwili pojawiają się następne, razem może ze dwadzieścia osobników. Mimo że żyją na wolności, nie boją się zbytnio ludzi. Można podejść nawet na odległość kilku metrów. Jednak trzeba uważać, aby nie znaleźć się na ich drodze, gdy są w pędzie. Wtedy podnoszą przeraźliwy pisk i biegną na oślep tratując wszystko, co jest na ich drodze. Noc w parku to świetny odpoc
zynek dla duszy. Cisza i brak jakichkolwiek oznak cywilizacji miejskiej. Trzeba jednak pamiętać, aby wszystko dobrze pozamykać, ponieważ cwane małpy potrafią spenetrować cały plecak w poszukiwaniu jedzenia. W drodze powrotnej z Gombe do rybackiej osady Kibirizi (5 kilometrów od Kigomy), rozmyślam nad koncepcją przedostania się na drugą stronę jeziora, gdy nawiązuje ze mną rozmowę jeden z lokalnych handlarzy. Zdradza mi on, że z portu rybackiego w wiosce czasami odpływają do Kongo małe kutry rybackie, które przemycają do przygranicznych wysepek różne produkty.

Tanganika – najdłuższe jezioro świata (670 km), drugie pod względem głębokości (ponad 1400 m). Jest żywicielem dla wielu rybackich rodzin z Tanzanii, Zambii, Burundii i Kongo. Pochłonęło też wiele śmiałków. Wczesnym latem to wylęgarnia słynnych środkowoafrykańskich much kungu, które zaobserwował swego czasu Livingstone. Ich jaja kilka miesięcy spoczywają na dnie jeziora, po czym wylęgają się i w ciągu kilku minut wielką chmarą krążą nad powierzchnią jeziora – jak trąba powietrzna potrafią zadusić człowieka wraz z łodzią. Na mojej drodze do Kongo teraz przeprawa przez Tanganikę. Problem w tym, że nie ma żadnego regularnego transportu w tym kierunku. Jedynym zorganizowanym połączeniem wodnym na jeziorze jest wahadłowy rejs Kigoma (Tanzania) – Mpulungu (Zambia). Trasę tę obsługuje wiekowy okręt MV Liemba. Wiąże się z nim ciekawa historia jeszcze z okresu I wojny światowej. W czasach walki o dominację morską nad Afryką był to największy (1200 ton wyporności) statek niemiecki pływający po jeziorze. Niestety słabe uzbrojenie spowodowało, że jego kapitan w obawie o przejęcie jednostki przez Brytyjczyków zdecydował się zatopić okręt (pływał wtedy on pod nazwą Graf von Gotzen). Kilka lat później Churchill podjął decyzję o wydobyciu statku z dna jeziora. Powtórnie wodowany w 1927r., pływa do dziś pod nazwą Liemba (stara nazwa jeziora Tanganika). Historię tę opowiedział mi kapitan Liemby – Beatus Tomas, którego spotkałem w kapitanacie portu w Kigomie. Czekając na łódkę do Kongo, udało mi się zwiedzić ten historyczny statek. Wahadłowy rejs do Zambii i z powrotem trwa 5 dni. Okręt może zabrać 600 pasażerów + ok. 30 osób załogi. Większość miejsc to III klasa – bez miejsc do leżenia (bilet 35 USD), ale są też kajuty VIP dla specjalnych gości. Zwracam uwagę na dwie szalupy ratunkowe (każda ma tyko 39 miejsc!). Kapitan się śmieje: „ten statek już raz był na dnie, drugi raz nie pójdzie”. Po powrocie z parku Gombe dostaję „cynk” że jakiś niewielki kuter rybacki odpływa do Kalemie w Kongo. Tłum doradców kieruje mnie do niewielkiej komórki, gdzie na kolanie przybijają mi trójkątną pieczątkę EXIT. Rejs ma trwać dzień, więc na targu robię drobne uzupełnienie prowiantu. Zajmuje mi to około godziny. Można sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy po powrocie do przystani widzę mój kuter jakieś 500 metrów od brzegu. W tym momencie moje przekonanie, że w Afryce nikt się nie śpieszy legło w gruzach. Na szczęście jeden z rybaków, który wrócił najwyraźniej z marnego połowu, proponuje pogoń za kutrem (za 10 USD)…, no cóż, gonimy. Po godzinie karkołomnego pościgu z machaniem rękami i chóralnymi okrzykami STOP – jestem na pokładzie „MAL YA WATOTO” (co w wolnym tłumaczeniu języka Swahili ma oznaczać „mały ale ekonomiczny”). To typowo towarowy transport (kosztuje mnie 20 USD). Zamontowany chałupniczo silnik motorowy ISUZU ledwo pcha przeładowaną drewnianą łódź. Skład osobowy to tylko 9 osób. Dwaj szwagrowie (Tanzańczyk i Kongijczyk) transportują worki z kukurydzą, bidony z olejem palmowym i sodę kaustyczną. Pozostali to starsza kobieta z córką płyną do Mobe (port w południowo – zachodniej części jeziora), jakiś dziwny młodzieniec, który bez przerwy coś nuci, oraz 4 – osobowa załoga, z charyzmatycznym sternikiem, o bardzo wymownej ksywie Rambo. Aby się tego dowiedzieć sporo musiałem się namachać rękami, bo nikt z tego towarzystwa nie mówi ani po angielsku, ani po francusku. Nawigacja łodzią odbywa się na oko, według położenia słońca i w oparciu o wiecznie trwające konsultacje z pasażerami i przepływającymi, co jakiś czas, innymi łodziami. Myślę, że ze swoim kompasem, mógłbym liczyć tutaj na etat (niestety pośpiech w pakowaniu wyeliminował to cenne urządzenie z mojego bagażu). Łódź, co zapewne zrozumiałe nie ma żadnej infrastruktury sanitarnej, wiec załatwianie swoich potrzeb odbywa się metodą „za burtę”. Tak samo jest też z wodą pitną, tylko tym razem kierunek przemieszczania płynów jest w drugą stronę (to znaczy do środka łodzi). Łódź niestety nie jest też zbyt szczelna więc co kilka godzin jest akcja wylewania wiadrami wody spod pokładu (właściwie pokładu nie ma). Po zmroku nawigacja opiera się o układ gwiazd. My celujemy w drugi jasny punkt dyszla Wielkiego Wozu. Około 23 (czyli po 12 godzinach rejsu) robimy zwrot. Do tej pory płynęliśmy wzdłuż wybrzeża tanzańskiego, teraz kierunek na Kongo, będziemy przecinać jezioro w poprzek. Płyniemy tak ze cztery godziny, po czym konsternacja: sternik mówi, że się zachmurzyło i stracił orientację gdzie płyniemy. Przy wyłączonym silniku dryfujemy kilka godzin, kolebiąc się na boki. Na szczęście nie łapie mnie morska choroba. Nagle ukazują się w oddali drobne światełka, jedno, kilka, kilkanaście. Miasto? Nie, to nocni kongijscy rybacy. Ale jest dobrze, to znaczy, że brzeg jest w zasięgu kilkudziesięciu kilometrów. O świcie z mgły wyrastają w oddali górzyste zbocza Kongo. To pasmo gór Mitumba. Linia brzegowa jest pełna drobnych zamieszkałych wysepek. Z jednej z nich zabieramy trzech umundurowanych żołnierzy z bronią automatyczną. Kałasznikow to podstawowe wyposażenie armii kongijskiej. Wiozą ze sobą powiązane za nogi kury, można przypuszczać że ich wizyta to zwykły szaber. Tymczasem nasz kuter dobija (dla mnie niespodziewanie) do wioski na jednej z licznych skalistych wysepek. Alex (jeden ze szwagrów) tłumaczy mi łamaną angielszczyzną, że trzeba sprawdzić pogodę. Dziwi mnie to jeszcze bardziej, bo słońce wali ostro i na niebie żadnej chmurki. W praktyce okazuje się po pewnym czasie, że musimy spławić naszych pasażerów (wojsko). Wioska jest odbiorcą (oczywiście jeszcze przed odprawą celną) części towaru, który ma być upłynniony zanim dopłyniemy do Kalemie. Takich przystanków będzie jeszcze kilka i z każdym ilość towaru na naszej łodzi będzie się zmniejszać. W konsekwencji do Kalemie nie płyniemy dzień tylko trzy. W trakcie, pogoda faktycznie zaczyna się psuć i ostre fale powodują, że nabieramy bokiem wody. Musimy przeczekać aż jezioro się uspokoi. W przemytniczych wioskach ludzie są bardzo nieufni, a aparat fotograficzny nie buduje przyjaznego klimatu. Więc próbuję robić z ukrycia. W trakcie takiej ekwilibrystyki topię jeden z dwóch swoich aparatów w jeziorze. No cóż będzie lżej. Kolejny raz próbujemy w nocy, tym razem fale są spokojne i o świcie (po trzech dniach od wypłynięcia z Kigomy) dobijamy do portu Kalemie. To jedno z większych miast obwodu Szaba, stolica prowincji Katanga. Wojna skończyła się tu dwa lata temu. Co widać na każdym kroku. Na brzegu pozostały tylko dwa budynki: jedyny w mieście hotel „De Lack” i strzelista wieża kościoła katolickiego. Miejscowość pełni rolę ważnego węzła transportowego. Jest port, małe lotnisko, stacja kolejowa. To wszystko jednak jest na pozór. Statki przybiją tu raz na tydzień, samoloty tylko cargo i co oczywiste nieregularnie, a linia kolejowa kończy się już w odległej o nie całe 100 km Niembie. Poza tym pociąg przyjeżdża raz w tygodniu, ale nikt nie wie, w który to będzie dzień. Póki co formalności. Takie zjawisko jak biały człowiek zdarza się tutaj naprawdę rzadko. Jakiś gość od opłaty turystycznej, który od razu się mną zainteresował zdradził mi, że jestem już trzecim turystą, który przyjechał w bieżącym roku do tej miejscowości. Wiec po szczegółowym przejrzeniu przez wojsko zawartości mojego plecaka (na szczęście jest bardzo mały) czekam 3 godziny na naczelnika biura bezpieczeństwa. To takie lokalne KGB, podległe bezpośrednio prezydentowi, niezależne od policji i wojska. W końcu jest, ale nie wie, co ma ze mną zrobić. Musimy iść do jego szefa do centrum miasta. Mimo, że jeszcze nic nie załatwiłem (nawet nie mam
stempla w paszporcie), już co najmniej trzech gości chciało jakieś pieniądze: szef portu, facet od badań ekologicznych i jeszcze stróż w urzędzie bezpieczeństwa. Sam nie wiem czy to korupcja, czy normalna bieda? Główna siedziba urzędu bezpieczeństwa wygląda naprawdę komicznie. Biały opalony budynek, do którego dostępu broni cienki patyk na wzór szlabanu, między dwoma słupami betonowymi, które zostały z istniejącego zapewne wcześniej ogrodzenia. Za tą niedostępną konstrukcją obronną dziarsko stoi szczerbaty Murzyn z kałachem. Gram trochę vabank bo przedstawiam się jako dziennikarz, który przyjechał robić tu reportaż o rzece Kongo. Zaznaczam, że nie interesują mnie ani problemy polityczne, ani społeczne, tylko przyroda. Pomysł zadziałał, mimo że w Kongo generalnie nie można robić zdjęć, dostaję specjalny glejt na podróżowanie i fotografowanie, oczywiście z wieloma zastrzeżeniami. Kosztuje mnie to 50 USD bez rachunku. Czuje się teraz jak Gogolowski rewizor, który może teraz wszystko. Rozglądam się po miasteczku. Cała miejscowość to jedna ulica z czerwonej gliny. Nie ma elektryczności. Wodę czerpie się z jeziora lub z jedynej wypływającej z niego rzeki Lukugi (dopływ Kongo). Samochody?.. trzy toyoty z ONZ – u. Bank?.. niby nieczynny, ale co jakiś czas ktoś wchodzi na zaplecze i coś załatwia, niestety czek American Express nawet tą drogą nie da się tu wymienić. Pozostaje czarny rynek i tu kolejne problemy: banknoty 100 – dolarowe z serii 1997 i starsze uważa się tu za wycofane z obrotu. Nawet jak to się pokona pozostaje jeszcze jeden problem z wymianą. Równoważnik 100 USD to paczka o gabarytach sporej cegły. Kurs 1 USD = 490 FC (frank kongijski). Dobrze, że utopiłem aparat, teraz mogę zamienić przeznaczenie mojej torby fotograficznej na portmonetkę. Mam szczęście. O 8.00 ma odjeżdżać pociąg z Niemby. Biegnę więc o świcie co sił na dworzec. Ale widać, że w mieście jest już niezłe poruszenie. A dworzec przypomina oblężoną twierdze. Mój bilet (6600 FC) okazuje się dobrą przepustką. Pociąg składa się z dwóch wagonów osobowych, przypominających okres dzikiego zachodu. Brak szyb i drzwi, drewniane ławki. Doczepionych jest kilkadziesiąt wagonów towarowych (co nie znaczy że nie jadą w nich ludzie). Ruszamy. To dopiero jest wydarzenie. Po obu stronach torów wychodzą wszyscy mieszkańcy okolicznych osiedli i wiosek… i owacyjnie pozdrawiają jadących pociągiem.

To, że Kongo nie jest krajem łatwym dla turysty wiedziałem przed wyjazdem. Ale to, co zastałem na miejscu przerosło moje najbardziej pesymistyczne prognozy. Największym problemem jest transport, a właściwie jego brak. Zapuszczając się w głąb kraju należy się liczyć z tym, że nie wiadomo, kiedy i gdzie uda się dotrzeć. Jedyną w miarę pewną drogą jest rzeka. Jednak należy pamiętać o ograniczeniach. Krokodyle, hipopotamy i rwące kamienne przełomy są w stanie wywrócić nawet sporą łódź. Liczenie na tradycyjne formy komunikacji takie jak samochód, pociąg lub samolot to czysta ruletka. Często trzeba czekać po kilkanaście dni na jakieś połączenie. W takich sytuacjach pozostaje tylko rower… Pociąg zatrzymał się tylko na jednej stacji Muswaki (osada przy kopalni węgla). Po czterech godzinach dojeżdżam do Niemby. Tu trzeba przejść do zachodniego krańca miejscowości pieszo omijając zerwany most. Ta mała wioska pomiędzy Kalemie a Nyunzu odgrywa strategiczne znaczenie dla podróżnych. To tu dociera raz na kilka tygodni pociąg, którym można dotrzeć nawet do Lubumbashi, stolicy prowincji Szaba, w pobliżu granicy z Zambią. Taka podróż może trwać nawet dwa tygodnie. Ja nie mam tyle czasu, chcę dotrzeć tylko Kabalo nad rzeką Kongo. Rozglądam się po wiosce. To istny obóz uchodźców. Zdecydowanie więcej przyjezdnych niż tubylców (mieszka tu ok. 400 osób). Przy bocznicy ogromny namiot, w którym między workami ze zbożem wegetują oczekujący na pociąg. Wchodzę w ten towarowo – ludzki tłum: kobiety karmią niemowlęta, ktoś przygotowuje kasawę (chleb z manioku), obok starzec chrapie w poobiedniej drzemce, ktoś łapie mnie za rękę i prosi o pieniądze na jedzenie. Wieść, że do wioski przyjechał WUZUNGU (biały człowiek w języku Swahili) rozchodzi się błyskawicznie, więc po kilkunastu minutach trafiam na posterunek biura bezpieczeństwa. Moje papiery wzbudzają respekt komendanta – nic dziwnego jest tam podpis jego szefa. Od razu dostaję krzesło na podwyższeniu obok komendanta. Niestety nie dysponuje on żadnym transportem poza rowerem. Informacja o pociągu jest też niepewna. Co prawda ma przyjechać jakaś ciężarówką, ale dopiero jutro wieczorem. Sytuacja faktycznie wygląda na beznadziejną. Ponieważ nie ma tu żadnego hotelu, komendant oddaje mi na noc swoje biuro, gdzie mogę rozłożyć karimatę i śpiwór. Wieczorem zaczyna się pielgrzymka do rzeki. To jedyne miejsce gdzie można zaopatrzyć się w wodę i umyć. Kwitnie tu transport rowerowy. Z Kabalo, gdzie są zakłady produkcji oleju jadalnego ciągną rzesze komersantów (określenie handlowca), którzy ładują na rower cztery bidony (każdy po 40 litrów oleju) i pchają takiego muła przez ok. 400 km, sprzedają olej w Kalemie. Na takiej wyprawie, która trwa ok. 5 dni w jedną stronę można podobno zarobić ok. 10 USD. Jak ktoś ma szczęście, i wstrzeli się w termin, to może z powrotem załapać się na pociąg. Wieczorem obchodzę wioskę w poszukiwaniu czegoś do picia. Nie ma tu żadnych napojów w butelkach. Trafiam w końcu do jakiegoś namiotu, gdzie sprzedają lokalny bimber (0,5l = 1000FC). Można się spodziewać, że nazwa „55” sugeruje, że celem wytwórcy było uzyskanie takiego właśnie procentu stężenia alkoholu. W trakcie konsumpcji negocjuję na jutro transport do odległego o 55 km Nyunzu. Za 5 USD na bagażniku roweru… No cóż, zawsze do przodu. Wyruszamy o świcie w cztery rowery. Ja ze swoim „kierowcą”, a pozostali trzej wiozą jego bidony i bagaże. Droga jest tak marnej jakości, że więcej trzeba iść niż jechać. Poza tym jazda jest niesamowicie męcząca. Balansuję z plecakiem i torbą fotograficzną, aby utrzymać jakoś równowagę. Brak możliwości oparcia nóg powoduje, że mięśnie szybko drętwieją, a do tego jeszcze żar z nieba i wyboje. I tak przez osiem godzin. Po drodze spotykamy wioski, które zatrzymały się w czasie. Ludzie muszą być tam samowystarczalni, brak sklepów, lekarza, szkoły, itd. Woda z rzeki i uprawa manioku to cała baza egzystencjalna. W połowie drogi jest mała osada Pigmejów, którzy pędzą tradycyjne swoje życie polując na dziką zwierzynę. Po drodze w środku dżungli spotykamy nagle dwóch Murzynów w czarnych garniturach. Pytam ich gdzie idą? „Do kościoła, przecież dzisiaj niedziela”. Ja, katolik poczułem się trochę głupio, faktycznie utraciłem całkowicie poczucie czasu. Kilka kilometrów przed miejscowością pojawia się samochód ONZ – u. Mój zapocony tragarz tak dostał w kość, że z nadzieją w oczach pyta, czy nie mógłbym zabrać się z nimi? Kierowca – przerażony Egipcjanin, zgadza się natychmiast. Jest w Kongo trzeci dzień i najchętniej by stąd jak najszybciej wyjechał. Raz, że nie zna francuskiego, a wszyscy bez przerwy proszą go o pieniądze. Pyta ile mi płacą za to, że tu przyjechałem? Odpowiedź, że jestem tu turystycznie jest dla niego całkowicie niezrozumiała. Wysiadając z białej toyoty od razu wpadam w objęcia urzędu bezpieczeństwa. Jednak tym razem scenariusz jest nieco inny. Po tradycyjnej sesji zdjęciowej i przeglądzie paszportu zawożą mnie do domu doktora. To podobno jedyne miejsce gdzie jest zimne piwo. Nyunzu to miasteczko widmo. Nie ma tu nic interesującego. A jego główną „atrakcją” jest szpital. Pomoc medyczna to kolejny bardzo poważny problem w Kongo. Malaria i inne choroby tropikalne zbierają tu bogate żniwo. Doktor Jack ma 145 miejsc w swoim szpitalu i obsługuje teren gdzie mieszka 165 tys. ludzi. Skończył pięć lat temu studia medyczne w Lubumbashi i od razu rzucono go na praktykę w teren. W Nyunzu jest sam, czasami pomagają mu jacyś pielęgniarze z organizacji „Lekarze Bez Granic”. Poza pracą w szpitalu, czasami wylatuje helikopterem ONZ – u w swój teren, jeśli jest konieczna pomoc w trudnych przypadkach. Doktor w Nyunzu ma bardzo wysoką pozycję. Tylko dwa domy w tym miasteczku mają własne generatory elektryczne: szef urzędu bezpieczeństwa i właśnie doktor. Jest to również jedyne miejsce gdzie można dostać zimne piwo (Simba, lub Tiembo – 1000 FC za butelkę 0,73 l). Znów mam farta, w nocy przyjeżdża pociąg, i jeszcze przed świtem żegnam się z doktorem. Tym razem nie ma wagonów osobowych. Jadę do Kabalo w zamykanym na skobel wagonie towarowym, z kratami w oknach (bilet 2700 FC). Historyczne piętno od razu nasuwa mi na myśl transport do obozu koncentracyjnego z II wojny światowej. Ale nie czas na sentymenty, wagon początkowo przeznaczony na podłogową wersje sypialną (pod warunkiem posiadania własnej pościeli) już na następnej stacji przekształcono w magazyn więźniów. Żołnierze chcąc nieco zarobić wyłapują z tłumu różnych pasażerów na gapę, których później w sposób bardziej lub mniej wyrafinowany leją po łbie pasami, aby wyskoczyli z kasy na bilet. No cóż, taki to model demokracji (Demokratyczna Republika Konga). Ale exodus mojego wagonu trwa. Mimo, że więźniów i oprawców przybywa, to jeszcze okazuje się, że doładowuje się ze sto worków z solą. Teraz to jeden wielki transport ludzkiego towaru stłoczony z workami, materacami, kurami i tumanami kurzu. O siedzeniu nie ma co marzyć, wszyscy stoją… i jeszcze kraty w oknach. Po 8 godzinach udręki dojeżdżamy do Kabalo. Czym prędzej uciekam z dworca, aby zatrzeć te niemiłe wspomnienia. Kabalo to miasto portowe na rzece Kongo. Rzadko tu można jednak spotkać jakiś statek. Podstawowa jednostka pływająca to tzw. piroga, czyli wydłubany pień drzewa, który oficjalnie mieści 12 osób, a w praktyce pływa ich dwa razy więcej, często również z całym swoim dobytkiem. Tak więc aktywność ruchowa na takim obiekcie ogranicza się jedynie do powolnych skrętów głową, bo w innym wypadku całą łódź zaczyna niebezpiecznie chybotać na boki, co w konsekwencji grozi kąpielą z krokodylami. Najbardziej emocjonująca chwila to załadunek, kiedy każdy walcz
y o miejsce, a z reguły chętnych jest więcej niż realna objętość łodzi. Wtedy tradycyjnie musi odbyć się ostra wymiana zdań, a niewykluczone, że również połączona z rękoczynami. Moja piroga ostatecznie mieści 25 osób plus dwóch wioślarzy i jest to z pewnością jedna z najbardziej wypełnionych łodzi na rzece. Płyniemy dzień i noc z jednym postojem na jedzenie. O zmroku następuje atak komarów. Odpowiednio przygotowany na takie okazje wyciągam ostentacyjnie swojego OFF – a i pryskam wszystkich pasażerów. Od tego momentu jestem już swój chłop. Nawet negocjują w moim imieniu cenę za bilet, aby mnie nie orżnęli. Rzeka dość spokojna i rozłożysta. Tak na oko około 1000m szerokości. Po obu stronach brzeg porośnięty rzędem strzelistych palm. Noc w łodzi to specyficzne przeżycie. Każdy pasażer stara się wetknąć jakąś część swojego ciała w luźną przestrzeń. W konsekwencji cała łódź przypomina puszkę z sardynkami, gdzie jeden człowiek leży na następnym i tak dalej. Potem zaczynają się serenady chrapiące. Natomiast świt jest bardzo piękny, słońce zaczyna oświetlać opadłą na wodzie tropikalną mgiełkę i rozpoczyna się w jednym momencie koncert ptaków wodnych. Gdzieś ok. 50 km przed Kongolo wpada do Konga rwąca Lukuga – prawy dopływ, który wypływa aż z Tanganiki. Wzdłuż wybrzeża można spotkać skromne rybackie domostwa gdzie czas się zatrzymał wiele lat temu. Płyniemy wolno i 100 km między Kabalo i Kongolo zajmuje nam ponad dobę (1100 FC). Przed samym Kongolo krajobraz robi się bardziej górzysty, a palmy karłowacieją. Dalszy rejs jest niemożliwy. Rzeka ma kamieniste przełomy, które mogą być zgubne dla łodzi. Chcących kontynuować czeka teraz pokonanie lądem blisko 20 kilometrów, kiedy znów można prowadzić nawigację. Alternatywa to przesiadka na pociąg. Decyduję się zostać kilka dni w Kongolo. Tutejszy naczelnik urzędu bezpieczeństwa okazuje się zbieraczem antyków. W pobliżu Kongolo (Sola, Mazomeno) jest wiele plemion, które do dziś praktykują kult oparty na fetyszach. Wiec dość łatwo zdobyć oryginalne posągi bożków. Perspektywa przyszłego biznesu procentuje przydzieleniem mi indywidualnego opiekuna – André. W ten sposób poznaję jak wygląda plan dnia oficera politycznego. Generalnie jest to ciągła wizytacja informatorów, którzy są na każdej ulicy. Na koniec dnia z tych pogawędek trzeba przygotować raport. Praca więc ciekawa, ale nachodzić się trzeba. Kongolo jest bardzo rozciągniętą osadą. Z dwóch centralnych ulic rozchodzą się boczne odnogi, które ciągną się jeszcze po kilka kilometrów w różnych kierunkach, przekształcając w slumsowe osiedla. Jest tu szpital, więzienie, lotnisko, port i stacja kolejowa. Najważniejszy jest jednak most przez rzekę Kongo, który szczęśliwie przetrwał wojnę, a został zbudowany jeszcze za czasów prezydenta S.S. Mobutu. Jest kilka kościołów, z bardzo aktywną sektą „Neno” – wyznawcy Chrystusa, których nabożeństwa objawiają się ekspresyjnym tańcem i śpiewem. Działa również kilka misji, m.in. Caritas, oraz jest siedziba ONZ (jedyne miejsce gdzie można skorzystać z Internetu). Miasto ma sporo zniszczeń wojennych. Wszędzie można zauważyć pozostałości z tego czasu. Wraki statków na wybrzeżu, slumsy gdzie mieszkają same dzieci (sieroty wojenne), leje po bombach, itd. Interesująca jest wizyta w wiezieniu. Więźniów jest 40. Mieszkają pod gołym niebem. Nie dostają żadnego jedzenia i jeżeli nikt z bliskich o nich nie pamięta po prostu umierają. Wśród więźniów jest kobieta z niemowlakiem. Po kilku dniach decyduję się wracać, tym bardziej, że André staje się, co raz bardziej natarczywy w wyciąganiu pieniędzy. Kupuję za 100 USD w urzędzie bezpieczeństwa bilet do Gomy (granica z Ruandą) i czekam. Jeden dzień, …drugi, …trzeci. Zaczynam trochę się niecierpliwić, w końcu za pięć dni mam samolot powrotny z Nairobi, a przecież jeszcze kupa drogi przede mną. W końcu coś przylatuje. W całym mieście poruszenie. Biegnę z André na lotnisko i widzę, że to znajomy tupolew. Słyszę znajomy język rosyjski (co drugie słowo raczej niecenzuralne). Kieruje tym interesem diadia Misza – emerytowany oficer z Afganistanu. Jak mu mówię ile zapłaciłem za bilet, to posyła siarczysta wiązkę pod adresem urzędu bezpieczeństwa. On z tego dostał tylko połowę. Lot mija w przyjemnej słowiańskiej atmosferze i oczywiście nie obywa się bez przepłukania gardła. Poza mną leci jeszcze 7 osób, ale tylko mnie zaproszono do kabiny pilotów. Po 1,5 godzinie jesteśmy w Gomie. Na lotnisku odprawa. Myślę, że to tylko formalność. Ale mnie kierują oczywiście od razu do naczelnika. Wyciągam tradycyjnie swój glejt dziennikarski i widzę jak naczelnik robi się lekko bordowy. A następnie zaczyna się na mnie wydzierać, że nigdzie nie wyjadę, i że powinienem jechać teraz do Kinszasy (stolica KONGO – jakieś 4 tys. km stąd), aby ministerstwo informacji oceniło mój materiał dziennikarski (25 filmów fotograficznych). Widzę, że raczej mój list żelazny „przestał działać”. Wyciągam, więc banknot 50USD i czekam na efekt. Tymczasem naczelnik podnosi słuchawkę telefonu, udaje, że rozmawia ze swoim szefem. Po chwili chowa pieniądze, bierze mój glejt, przedziera, wrzuca do kosza… I mówi: Mr Osip! Ciebie w Kongo w ogóle nie było…

Opuszczając Kongo, w pierwszej chwili odnosi się wrażenie powrotu do cywilizacji. To zapewne efekt potężnej pomocy humanitarnej jaką otrzymał ten region w ostatnim czasie. Jednak należy pamiętać, że rejon Wielkich Jezior to miejsce największej w czasach nowożytnych światowej migracji ludności. To właśnie w Burgundi i Rwandzie w latach 90 – siątych doszło do najbardziej krwawych walk etnicznych między zwaśnionymi plemionami pasterskich Tutsi i koczowniczych Hutu (zginęło wtedy ok. 700 tys. mieszkańców obydwu krajów). Konsekwencją tej sytuacji była masowa migracja mieszkańców do krajów sąsiednich Ugandy, Tanzanii i Zairu. Tłem przyrodniczym tych tragicznych wydarzeń są piękne i dzikie krajobrazy dziewiczych pasm górskich Ruwenzorii i Wirunga, nazywanych potocznie Górami Księżycowymi. Wychodzę za bramki dworca lotniczego w Gomie. Świat staje się jakby normalniejszy. Ludzie w ubraniach, samochody, bar, piwo. Goma, największy port na jeziorze Kivu tym różni się od dotychczasowych miasteczek w Kongo, że ma drogi. To nie wyobrażalne, jak człowiek może się ucieszyć z widoku kawałka asfaltowej drogi. Pławię się w tej rozkoszy wynajmując pierwszy napotkany skuter. Jestem w samym środku Krainy Wulkanów, o nazwie Wirunga. To łańcuch górski pochodzenia wulkanicznego położony między jeziorami Edwarda i Kiwu. Składa się z ośmiu wulkanów, w tym dwa są nadal czynne. Najwyższy z nich Karisimbi wznosi się na wysokość ponad 4500 m n.p.m. Chcę jak najszybciej przedostać się do Ugandy. Jednak wygląda, że nic regularnego nie jeździ krótszą drogą, która omija Rwandę, ze stolicą tego kraju Kigali. Można, co prawda wynająć motor, ale już przed nocą nie zdążę przekroczyć granicy. A ponieważ teren jest podobno trochę niebezpieczny, to nikt nie chce jechać w nocy, nawet za dodatkowe pieniądze. W takim wypadku decyduję się jechać do Kigali. Niestety wystrzelałem się już całkowicie z kolorowych slajdów i zostały mi tylko czarno – białe filmy. Zaopatrzenie pod tym względem jest tu mizerne. Więc oglądającym w przyszłości materiał zdjęciowy pozostanie tylko umiejętność uruchomienia kolorowej wyobraźni. Jedziemy na granicę z Rwandą, mimo że to niecałe dwa kilometry dalej. Granicę przekraczam pieszo przy zdziwionych minach urzędników granicznych. Biały.. na piechotę? Jednak nie robią mi żadnych kłopotów, może poza koniecznością wykupienia dość drogiej rwandzkiej wizy (60 USD). Kurs 1 USD = 1100 FR (frank rwandyjski). Po stronie Rwandy już nie jestem tak rozrzutny i tradycyjnie wynajmuje rower. Jedziemy wzdłuż jeziora do miejscowości granicznej Gisenyi. Zatrzymujemy się tylko na chwilę na przydrożnym targu rybnym. Rybacy właśnie wracają ze świeżym połowem z jeziora. Kobieta taszczy ogromną, blisko metrową, rybę z wąsami; pewnie najbliższa naszemu sumowi. Chociaż sum przy niej to karłowaty krewny. Busy do Kigali jeżdżą regularnie, co pół godziny. Podróż trwa 3 godziny (6200 FR). Asfalt, jest świeżo położony, więc podróż nawet krętymi i spadzistymi drogami nie nastręcza większych kłopotów. Jakość infrastruktury drogowej wskazuje, że sporo kasy musiało trafić do tego kraju w ostatnim czasie. Miasta są oświetlone, a w knajpach widać włączone telewizory. Przeszłości wojennej tego kraju można jedynie się domyślać. Uważny obserwator zauważy liczną grupę żebrzących inwalidów ze sterczącymi kikutami po kończynach, oraz generalnie bardzo młode społeczeństwo. Potwierdza to również przyjazne nastawienie do białych. Docieramy do Kigali późną nocą. Kierowca busa pomaga mi znaleźć dworzec skąd o świcie odjeżdżają autobusy do Ugandy. Dekuję się w obskurnym, ale tanim hoteliku, gdzie całą noc trwają jakieś hinduskie serenady (3000 FR). Na szczęście naprzeciwko jest bar, w którym spożywam trochę „chmielowych środków nasennych”. Pierwszy autobus jest o 5.00 (bilet 7000 FR). Już nie ma biletów na krótszą drogę przez Gatuna, muszę zrobić kółko wzdłuż parku de l’Akagera, i następnie dość marną drogą dotrzeć po 5 godzinach na granicę z Ugandą (wiza 15 USD). Kurs 1 USD = 1760 Ush (szyling ugandyjski). W trakcie tej okrężnej podróży ucinam sobie pogawędkę z moim towarzyszem na temat kobiet. Pytam jak to jest?… ciemnoskóre kobiety jak są młode są bardzo szczupłe, a później bardzo szybko tyją (głównie w biodrach). A w końcu Afryka, to nie USA, gdzie wszyscy objadają się hamburgerami. O dziwo, mój rozmówca ma od razu gotową odpowiedz. One nie tyją! One poznają wielu czarnoskórych mężczyzn, i bliskie obcowanie z nimi jest tego powodem. A wasze kobiety nie tyją? To znaczy, że z wami jest coś nie tak…. Śmieje się mój rozmówca. W Mbarara przesiadka. Szukam połączenia do Kasese (7000 Ush), miejscowości u podnóża gór Ruwenzori. Mbarara to centrum hodowli bydła rogatego. Symbolem tego miasta jest bawół z potężnymi rogami. Takie zwierzęta regularnie można spotkać na pastwiskach wzdłuż drogi. Nieco dalej droga prowadzi między rozległymi równinami słynnego parku Królowej Elżbiety. Przejeżdżając między jeziorami Edwarda i Georga musimy rozganiać zwierzęta (małpy, żyrafy, antylopy), które tak swobodnie się czują, że zablokowały przejazd wąską drogą. Dwadzieścia kilometrów dalej przekraczamy równik. Roślinność robi się coraz bardziej bujna i soczystozielona. Nadal dominują bananowce. Dojeżdżamy do Kassese, ale gór specjalnie nie widać. Znowu los mi pomaga. Poznaję w busie Asaphe, młodego chłopaka, który pracuje jako kierowca w jednym z lokalnych banków. Ponieważ dziś jest sobota i już nie pracuje, oferuje mi pomóc w dotarciu do parku, który jak się okazuje jest 50 km za miastem i nic tam specjalnie nie jeździ. Wypożyczamy bankową toyotę i jedziemy do głównej siedziby rangersów. Oficjalnie Park Ruwenzori to raczej oferta dla bogaczy. Pełny tzw. circuit (trasa wytyczona przez ochronę parku) planowana na siedem dni to koszt ok. 1000 USD. Ale takie rzeczy to nie dla mnie, tym bardziej że dysponujemy tylko jednym dniem. Dogadujemy wyprawę jednodniową za cenę wejścia do parku plus wynajęcie przewodnika (bez przewodnika jest to niemożliwe). Ustalamy, że za dwie osoby cena wyniesie ok. 40 USD. Start jutro o świcie. Startujemy. Rano pada. Nie jest to dziwne. Nazwa Ruwenzori w lokalnym języku oznacza wzgórze deszczu. Zaledwie 76 cm deszczu spada na leżące poniżej równiny, podczas gdy na Ruwenzori 254 cm rocznie. Asaphe, mimo że mieszka opodal nigdy nie był w górach. Więc dla niego to premiera. Dostajemy przewodnika w mundurze i z kałachem. W tym parku to standard. Podobno 10 lat temu jacyś partyzanci porwali kilku turystów i od tamtej pory przewodnicy chodzą z bronią. Naszym celem jest zdobycie tzw. pierwszego obozu, gdzie na noc zatrzymują się turyści realizujący circuita. Wspinamy się wysoko ponad afrykańskie równiny, przez las, w którym można zobaczyć nieziemsko wyglądające rośliny. Nic dziwnego, że te góry nazywają potocznie księżycowymi. Gęsta mgła utrudnia widoczność. Nagle w górze pojawia się żółte, słoneczne koło, płonące w oparach wilgoci. Mgła stopniowo podnosi się, odsłaniając błękitne niebo. Po pięciu godzinach wspinaczki docieramy na wysokość 8700 ft (2652 m n.p.m.). To nasz punkt przeznaczenia. Po drodze mijamy drogę słoni i siedlisko niebieskich małp. Najwyższym szczytem gór jest Margarita (5109 m n.p.m.), której wierzchołek jest w wiecznym śniegu. Robimy przerwę. Asaphe trochę przesadził, dla niego to zbyt forsowny marsz. Godzina przerwy na zebranie sił i krótki posiłek. I wracamy. Po drodze spotykamy parę Szwajcarów. Oni atakują circuita. Patrzę z podziwem na ich plecaki i życzę im sukcesu (sprzedają mi jeden kolorowy film). Trochę zmieniam zdanie na ich temat, gdy za chwilę mijam procesję dziesięciu tragarzy, którzy targają za nimi cały dobyte
k. Tragarz jest tani. Kosztuje 5000 Ush. Wieczorem docieramy do wejścia głównego. Jesteśmy porządnie zmęczeni. Ale warto było. Rano 5.30 autobus do Kampali (12 000 Ush). Jadę siedem godzin. Największe miasto nad jeziorem Victorii to już przykład problemów komunikacyjnych (korki są już od przedmieść). Mam trzy godzinny czasu do kolejnego autobusu, tym razem jest to już bezpośredni transport do Nairobi (25 000 Ush). Wybieram się na skwer pod parlamentem (parku hoal). To tradycyjne miejsce relaksu dla biednych. Przyłączam się do nich. Jednak czujne bociany Marabou szybko wyczuwają, że jestem obcy, obsiadają mnie i muszę się szybko ewakuować. Mam cały dzień w Nairobi. Szczęśliwie składa się, że we wtorek jest targ masajski (na skrzyżowaniu Murang’a Road i Kijabe Street). Około 200 Masajek (oraz kilku Masajów) oferuje „swoje rękodzieło”. Ze względu na ilość przychodzących tu turystów trzeba być wyrozumiałym, co do autentyczności tej produkcji. Jednak jest to z pewnością najtańsze miejsce na zakup pamiątek typu koraliki, kosze, tykwy, itd. Poszukuje rungu – rytualnego masajskiego obucha. Wykonany jest z korzenia drzewa lub z gałęzi. Po dogłębnym przejrzeniu oferty znajduję na targu jedno stare tradycyjne rungu. Stosuję podstawową zasadę handlowa – nie wykazywać zainteresowania zakupem! Pamiętajmy jednak, że mamy do czynienia z mistrzami. Masajowie sztukę handlu i negocjacji opanowali do perfekcji. Ostatecznie rungu z drzewa mukongono wymieniam na latarkę, którą kupiłem w Kongo. Jeden za jeden. Wieczór w Nairobi. Dziś drugi sierpnia. Wieczorem wylatuję do Amsterdamu, a potem dalej do Warszawy. Sporo osób pukało się w głowę, gdy trzy tygodnie temu wylatywałem z zamiarem dotarcia do Kongo. A jednak się udało. Dzisiaj kończę właśnie 40 lat. Trzeba by to jakoś uczcić. Widzę kanistry z winem palmowym. Nie jest to zbyt higieniczny trunek, a już na pewno gdy się zacznie dogłębnie sprawdzać kolejne etapy procesu produkcji. Zamawiam pół litra. Młody chłopak wyciąga gęste sitko, przez które cedzi z kanistra mętny jasny napój. Całe pływające robactwo pozostaje w sitku. Uwaga: jak ktoś obrzydliwy niech lepiej nie patrzy, co jest w sitku. Ale smak całkiem OK i nawet lekko orzeźwiający. A pół litra wina robi swoje i Afryka zaczyna się mi nawet podobać…

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u