Kamerun 2013 – Niespełnione marzenie

Tomasz Szymkiewicz

Gerald Durrell, niegdyś mój ulubiony brytyjski pisarz, zoolog i konserwator przyrody już jako dwudziestodwulatek zorganizował, sfinansował i poprowadził ekspedycję do Kamerunu. Ponadto potrafił  swoje bogate wspomnienia z zoologicznych wypraw opisać w niesłychanie zabawny sposób. Będąc jeszcze studentem natrafiłem na jedną z jego książek – Bafut Beagles. Na język polski została przetłumaczona pod tytułem Ogary z Bafut. Całe studia marzyłem o odwiedzeniu kiedyś wioski Bafut i ujrzeniu na własne oczy wszystkich węży i innych afrykańskich stworzeń, które łapał. Na wiele lat zapomniałem o Geraldzie Durrellu i o jego dzikich bestiach, ale kiedy w zeszłym roku studiując mapę Kamerunu rzuciła mi się w oko nazwa miasteczka Bafut od razu wiedziałem, że muszę tam pojechać. Nigdy nie sądziłem, że będę miał okazję odwiedzić pałac Fona czyli lokalnego władcy Achirimbi II, którego opisywał Durrell, ale bardziej poruszała moją wyobraźnię możliwość ujrzenia Petera Shu, Króla Węży – The King of The Snakes, którego można spotkać w Bafut wraz z dziesiątkami gadów, które trzyma w swojej małej chatce z gliny przy głównej drodze wiodącej z Bamendy do Wum. Gerald Durrell znał Petera Shu. Peter Shu żyje, Durrell już nie. Czyż nie jest to wystarczający powód aby zaplanować eskapadę do Kamerunu?

Trasa:

Yaounde – Kribi – Campo – Bafoussam – Foumban – Bamenda – Bafut – Wum – Limbe – Douala

Termin:

6 – 16 lutego 2013

Uczestnicy:

2 osoby (ja i kumpel Maciek)

Przelot:

Polecieliśmy liniami Turkish Airlines za 520 euro w dwie strony z Berlina do Yaounde, a powrót z Douali. Do Berlina dostaliśmy się własnym autem z Wrocławia. Przy berlińskim lotnisku Tegel zostawiliśmy samochód na parkingu oddalonym o kilka kilometrów od terminala, ale z bezpłatnym dowozem. Koszt to niecałe 40 euro za tydzień (https://www.mcparking.de/pl/tegel.php).

Waluta:

Walutą używaną w Kamerunie jest Frank Afryki Centralnej o symbolu międzynarodowym XAF. W trakcie naszego pobytu za 1 euro płacono około 650 XAF w bankach, gdzie wymiana przebiegała w miarę szybko i bezproblemowo. Poza tym w wielu miastach działają bankomaty obsługujące karty Visa i Mastercard.

Wizy:

Kamerun wymaga wiz od Polaków. Najprościej i najszybciej otrzymać ją w Ambasadzie Kamerunu w Berlinie. Można aplikować samemu lub, tak jak my, za pośrednictwem jednej z firm specjalizujących się w uzyskiwaniu wiz (np. wizaserwis.pl). Koszt samej wizy to 80 euro. Do tego trzeba doliczyć wysyłkę paszportu w obie strony i ewentualny koszt pośrednictwa. Za wszystko razem zapłaciliśmy ponad 600zł za wizę.

Bezpieczeństwo:

W lutym 2013 roku Kamerun był krajem stosunkowo bezpiecznym jak na realia afrykańskie, szczególnie w porównaniu z sąsiadującymi krajami – Nigerią, Czadem i Republiką Środkowoafrykańską. Dzisiaj odwiedzając rejony przygraniczne trzeba dokładnie sprawdzić lokalną sytuację. Daleka północ kraju w rejonie jeziora Czad jest miejscem skrajnie niebezpiecznym ze względu na panoszące się bojówki nigeryjskiej organizacji Boko Haram.

Jeżeli chodzi o południową część Kamerunu największym zagrożeniem będzie pospolita przestępczość na ulicach wielkich miast takich jak Douala czy Yaounde. Nie odbiega jednak ona od większości afrykańskich metropolii.

Transport:

Agences voyages to określenie agencji podróży czyli firm specjalizujących się w transporcie osobowym w ściśle określonych kierunkach. Dla podróżnych stwarza to niemałe problemy, gdyż praktycznie nie ma wspólnych dworców i każda z firm odjeżdża z innego punktu w mieście. Większość z tych firm posiada duże autobusy w nienajgorszym stanie lub mniejsze czy większe minibusy. Bilety z reguły kupuje się w dniu wyjazdu, a lepsze linie poważnie traktują podane godziny odjazdu.

Jeżeli chodzi o kameruńską kolej to, poza trzema trasami, praktycznie jest dla turysty bezużyteczna.

Przewodniki i literatura:

Cameroon  – Bradt 2008

West Africa – Lonely Planet 2009

Bafut Beagles – Gerald Durrell

A Zoo in My Luggage – Gerald Durrell

man no be God: Bushdoctor in Cameroon – Dieter Lemke

 

Notatki z Kamerunu. Luty 2013.

6 lutego 2013

Nsimalen to niewielkie lotnisko obsługujące stolicę Kamerunu, Yaounde. Kiedy lądowaliśmy tutaj w środku nocy sprawiło wrażenie opuszczonego i trochę zaniedbanego baraku z grupką krzątających się ludzi. Dziwne, bo formalności nie zabrały, jak to zwykle na Czarnym Lądzie bywa, kilku godzin, ale kilkanaście minut. Może dlatego, że to był jedyny lot do obsługi o tej porze, a może coś się w Afryce zmienia. Nie wiem. W każdym bądź razie aparycja celników i temperatura powietrza od razu zdradziły fakt, że znaleźliśmy się gdzieś poza Europą i poza szeroko pojętą cywilizacja Zachodu. Zanim dostrzegłem swój pokryty pyłem i kurzem plecak wyjeżdżający na taśmie bagażowej mignęła mi przed oczami twarz białego człowieka stojącego i czekającego na kogoś zaraz za bramkami oddzielającymi halę przylotów od pozostałej części lotniska. Jak się później miało okazać była to twarz ojca Darka czekającego na nas przed terminalem. Kilka minut potem byłem już pewny, że wylądowałem w Afryce. Pędziliśmy w mroku słabo oświetlonymi uliczkami stolicy Kamerunu zbliżając się do miejsca, gdzie ojciec Darek zbudował Dom Dziecka. Było przyjemnie ciepło, ale nie gorąco, a komary nie uprzykrzały życia. Trwała jeszcze pora sucha.

Harmattan znad Sahary zawiewał drobny pył piaskowy skutecznie odcinając ziemię i jej mieszkańców od słońca. To właściwie nie chmury, tylko jednolita piaskowa kołdra przykrywająca niemalże cały kraj w porze suchej. Niebo nie było niebieskie tylko biało-szare. Trochę bez wyrazu, jakby miało mżyć. Ale nie mżyło, nie padało i było gorąco. Do późnej nocy i przy śniadaniu dyskutowaliśmy i snuliśmy różne opowieści o Afryce i śmiałkach zapuszczających się w ten rejon świata. A to o Cizia Zyke, francuskim podróżniku urodzonym w Maroku,  a to o naszym rodaku Kazimierzu Nowaku, który przejechał cały kontynent na rowerze, a to malarii czy AIDS, które zabija miejscowych w strasznym tempie i w przerażający sposób. Tak minęło spotkanie z ojcem Darkiem, trochę przerywane bezczelnymi okrzykami papugi żako zamkniętej w klatce wiszącej kilka metrów od naszego stołu.

7 lutego 2013

Musiało być już blisko południa, gdy opuściliśmy gościnne mury Sierocińca i ruszyliśmy do centrum Yaounde, aby wymienić pieniądze w banku. Stolica Kamerunu nie jest typowym wielkim afrykańskim miastem pełnym zakorkowanych ulic i niebezpiecznych targów. Jest położona na wzgórzach co zapewnia jej znacznie przyjemniejszy klimat niż parna , duszna i znacznie większa Doula. Poza tym Yaounde jest spokojniejsze i bezpieczniejsze. Architektonicznie nie pozostawia jednak wątpliwości jeżeli chodzi o swoją przynależność geograficzną. Totalny chaos, pomieszanie kilku wysokich budynków ze slumsową, lichą afrykańską zabudową daje znajomy obraz równikowej Afryki.

Podróżni nie mają tutaj łatwego życia – każda z firm czy raczej agencji jak nazywają w Kamerunie przedsiębiorstwa przewozowe ulokowała swój dworzec w innej części miasta. Gdy dotarliśmy do małego przystanku firmy Kribienne jeden z autobusów właśnie odjeżdżał. Nie pozostało nam nic innego jak tylko kupić bilety za 3000 XAF i czekać na następny pojazd. Dworzec to wspaniałe miejsce do handlowania i zawierania przeróżnych transakcji. W całym tym bałaganie, po dłuższej obserwacji, można było dostrzec jednak jakąś logikę działania i jakąś namiastkę porządku. Byli handlarze orzeszków, sprzedawcy przeróżnych bułek, a to samego pieczywa, a to bagietek z nadzieniem rybnym. Zaraz obok rozłożyła swoje stanowisko pod parasolką kobieta oferująca różnej maści napoje, czy to znajome nam plastikowe butelki coca-coli i fanty czy lokalne soki i nalewki. Pół metra od niej stał duży ruszt obsługiwany przez energicznego chłopaka smażącego szaszłyki z niewiadomego pochodzenia mięsa. Wszyscy przekrzykiwali się próbując nakłonić klientów do zakupów. Bagietki i banany były pyszne. Kupiliśmy po sześć sztuk.

Droga numer N3 z Yaounde do Kribi biegnie najpierw na zachód w kierunku wybrzeża Atlantyku, aby później w miasteczku Edea zmienić numer na N7 i odbić mocno na południe. Ten drugi fragment jest naprawdę ciekawy. Największe wrażenie robi ogrom zieleni i wielkość drzew. Nikt tutaj nie ma wątpliwości, że znaleźliśmy się w tropikach, takich jak sobie zawsze jako dziecko wyobrażałem i takich jakie były opisywane w bajkach. Wąska droga i zaraz obok wyrasta nieprzebyta dżungla, do której człowiek bez maczety nie ma szans wejść. Przedziwne kształty krzewów, drzewa nienaturalnej i niespotykanej w Europie wysokości oraz liany oblepiające te drzewa niczym macki ośmiornicy, która dopadła swoją biedną ofiarę. I spokój. Praktycznie nikogo na drodze, żadnych zabudowań, żadnych aut, tylko nasz pędzący autobus z pootwieranymi oknami, przez które wlatywało orzeźwiające powietrze.

Nareszcie po 4 godzinach, przed zmrokiem, pojawiają się pierwsze zabudowania Kribi. Sama nazwa już kojarzy mi się dość egzotycznie. Chyba trafnie, bo Kribi w istocie egzotyczne jest. Niska zabudowa bez większego architektonicznego zamysłu i planu ciągnie się wzdłuż piaszczystej plaży Atlantyku. Jadąc główną drogą przez miasto w kierunku naszego hoteliku co chwilę migają nam piękne widoki fal morskich i drewnianych łodzi pozostawianych na brzegu przez rybaków. Nie ma tutaj żadnych charakterystycznych budowli, może poza murowanym kościółkiem o czerwonym dachu stojącym nieco wyżej niż otaczające go baraki. Wszystko jest na pierwszy rzut oka podobne do siebie. Beton i blacha. Niska i właściwie brzydka zabudowa. Tak w skrócie można ocenić styl budownictwa Kribi i pewnie wielu innych kameruńskich miasteczek. Jednak to miejsce różni się od innych – jest wspaniale zlokalizowane. Nad Atlantykiem, gdzie ciągną się, wąskie ale piękne piaszczyste plaże z bujną tropikalną roślinnością wchodzącą niemalże do oceanu. Z tej perspektywy to raj. Można tutaj odpocząć i zapomnieć o afrykańskiej beznadziei codziennego życia i kłopotach jej mieszkańców. Kribi czasami tętni życiem. Czasami, bo zazwyczaj jest senne i pogrążone w bezruchu szczególnie w godzinach południowych kiedy temperatura sięga zenitu i nikt o zdrowych zmysłach nie marnuje sił na przemieszczanie się.  Hotelik, a właściwie kilka murowanych niskich domków, o dźwięcznej nazwie Tara Plage wydał się nam zupełnie odpowiedni do zatrzymania się na te kilka dni. Taksówka z dworca autobusowego kosztowała 3000 XAF. Za rozbicie namiotu na polanie obok bungalowów zażądano od nas 4000 XAF. W hotelowej restauracji, z której można było podziwiać morze, schłodzone piwo „33” kosztowało 1500 XAF, a pyszna, świeża ryba z frytkami 5000XAF. Za śniadanie zapłaciliśmy 3500 XAF.

8 lutego 2013

Do Kribi przyjechaliśmy przyjrzeć się Pigmejom z grupy Baka. Właściwie to nie powinni być tak nazywani, gdyż z punktu widzenia antropologii to tylko ludy Mbuti zamieszkujące Las Równikowy Ituri w Kongo są właściwymi Pigmejami, ale dwie inne grupy czyli Twa Binga z Republiki Środkowoafrykańskiej i właśnie nasi kameruńscy i gabońscy Baka także są klasyfikowane jako Pigmeje ze względu na niski wzrost i częściowo koczowniczy tryb życia. Dzisiaj w Kamerunie Pigmeje zostali zdegradowani do jednej z najniższych pozycji społecznych. Mieszkają w biednych zapuszczonych obozowiskach zlokalizowanych bardzo często przy głównych drogach na południu i wschodzie kraju. Dalej zajmują się łowiectwem i zbieractwem, ale żyją na marginesie społeczeństwa.

W hotelu Tara Plage jest możliwość zorganizowania wycieczki do małej osady pigmejskiej zlokalizowanej w okolicach Kribi i wodospadów Lobe za 13000 XAF za dwie osoby (dwa motocykle). Wioska, którą odwiedziliśmy oddalona jest o kilkanaście kilometrów od Kribi. Kilka chat skleconych z drewnianych żerdzi, pokrytych wyschniętymi liśćmi palmowymi ułożonych wokół klepiska na wykarczowanym fragmencie dżungli. Obraz nędzy. Zasmarkane, brudne dzieciaki z nienaturalnie dużymi brzuszkami biegają bezcelowo po obozowisku podczas gdy kobiety zajmują się gotowaniem i obieraniem manioku i zawijaniu go w liście. Mężczyzn prawie nie widać, poza starym szefem wioski który nie miał już chyba siły udać się z młodymi na polowanie.

Pigmeje mają bardzo bogate życie obrzędowe związane z totemizmem. Niestety w tej wiosce tego nie zobaczymy. Trzeba byłoby się wybrać dalej na wschód, gdzieś w okolice granic z Kongo i Republiką Środkowoafrykańską. Podobno pomiędzy wioskami Yokadouma i Moloundou jest ich znacznie więcej i żyją życiem mniej zmąconym przez turystów i cywilizację. Może przy następnej wizycie w Kamerunie…

Wodospady Lobe wpadają bezpośrednio do Atlantyku, co stanowi o ich unikalności. Kaskady nie są szczególnie wysokie, najwyższa z nich ma około 20 – 30 metrów, ale ich liczba i położenie wśród niesamowitej zieleni przyciąga uwagę przybysza. Spędziliśmy blisko pół godziny wpatrując się w huczące tony wody prześlizgujące się po czarnych jak smoła skałach. To urokliwe miejsce oddalone jest o zaledwie 8 kilometrów od Kribi.

9 i 10 lutego 2013

Postanowiliśmy wyruszyć na południe w kierunku granicy z Gwineą Równikową. Taksówkarz tym razem skasował 2000 XAF za podwiezienie nas z hotelu Tara Plage do centrum Kribi skąd odjeżdżają zbiorowe taksówki na południe. Droga prowadząca z przygranicznego miasteczka Campo (taksówka z Kribi  3500 XAF, 3 godziny jazdy) do miasta Ebolowa przecina Park Narodowy Campo Ma`an. Ten park, jak większość podobnych w Kamerunie, istnieje tylko na mapach. Mieliśmy się o tym dowiedzieć po dwóch dniach jazdy na motocyklach pędząc w laterytowym pyle omijając głębokie na pół metra dziury w drodze prowadzącej do wioski Nkoleon. Nie liczyliśmy na zobaczenie ogromnej ilości zwierzyny, ale wyprawa tutaj pozbawiła nas wszelkich złudzeń. Bez dobrze przygotowanej ekspedycji na kilka lub kilkanaście dni nie ma co marzyć o spotkaniu goryli czy nawet słoni. Nie zmienia to jednak faktu, że dżungla jest fascynująca, przerażająca i przytłaczająca zarazem. Wysokie na kilkadziesiąt metrów drzewa wyrastają jak wieżowce zaraz obok drogi. A droga tutaj to nie coś takiego co wyobrażamy sobie siedząc w aucie pędzącym po dwupasmówce gdzieś pod Wrocławiem czy Londynem. Tutaj droga to dowód wygranej walki człowieka z żywiołem, z połykającą wszystko zielenią. Ludziom udało się wyciąć kilkunastometrowy pas w gęstej dżungli i jeżeli nie będą o niego dbali i regularnie wycinali odrastających krzewów, roślinność pochłonie wszystko. Dżungla żyje. Kiedy jechaliśmy wczesnym rankiem, gdy słońce dopiero podnosiło się znad horyzontu i sylwetki ogromnych drzew ukazywały się przed nami wszystko śpiewało, brzęczało i skakało. Widzieliśmy małpy i ogromne dzioborożce lecące wysoko nad drzewami. Przynajmniej tak mi się wydawało oceniając ciężki lot tych ptaków i ich charakterystyczne dzioby.

Można byłoby spędzić tutaj kilka dni wpatrując się w tajemniczy, żyjący las, ale na ziemię sprowadzili nas szybko nasi pijani przewodnicy, którzy niewiele poza własnymi nogami nie widzieli. To kierowcy naszych motorków albo my sami tropiliśmy i wypatrywaliśmy zwierząt. Przewodnicy byli wyrwani z całonocnej balangi, gdy o piątej nad ranem przyjechaliśmy do wioski Nkoleon w poszukiwaniu kogoś kto mógłby przeprowadzić nas przez dżunglę pokazując zwierzynę. Nie w smak im była nasza wizyta, a to że oferowaliśmy za to godziwą zapłatę nie miało dla nich żadnego znaczenia. Chcieli się dalej bawić albo wyspać po nocnej dyskotece. Dlatego więc około południa gdy słońce sięgnęło zenitu byliśmy już w drodze powrotnej do Campo podskakując na nierównościach lokalnych traktów.

W samym Campo za 300 XAF dotarliśmy do Auberge Valerie Theresa, gdzie miła właścicielka ulokowała nas w małych, ciemnych pokojach. Każdy z nas zapłacił 5000 XAF za duszną klitkę z wentylatorem i łazienką na korytarzu. Campo to dziura. Tak przynajmniej stwierdził Maciek. Piwo w knajpie w centrum kosztowało 700 XAF.

Za zorganizowanie całodziennej wycieczki do Parku Narodowego Campo Maan zapłaciliśmy łącznie 57 000 XAF, gdzie wstęp za osobę to wydatek 5000 XAF, aparat fotograficzny 2000 XAF, 10 000 wjazd jednego motocykla do parku, a sam transport motocyklowy z Campo do parku i z powrotem to także 10 000 za osobę.

Pozostała jeszcze kwestia naszego przejazdu z powrotem do Kribi. Zanim jednak przystąpiliśmy do tego zgoła nie łatwego zadania zamówiliśmy w lokalnej budzie piwo za 700 XAF i omlet za taką samą kwotę. Gdy pojawiliśmy się przy małej szopie z krytym falistą blachą dachem nazywaną tutaj szumnie głównym dworcem w Campo nie znaleźliśmy wielu chętnych na przejazd na północ. Po godzinnych nawoływaniach i poszukiwaniach współpasażerów daliśmy za wygraną. Europejska niecierpliwość wzięła górę i ruszyliśmy płacąc 3000 XAF za osobę. Tylko jeden ochotnik wraz z nami zajął wygodne miejsce w rozpadającym się aucie zmierzającym do Kribi. Namiot rozbity w Tara Plage był naszym schronieniem tamtejszej nocy, a świeża ryba złowiona w Atlantyku (5000 XAF) była kolacją. Pokój dwuosobowy z łazienką i klimatyzacją kosztował 9000 XAF za dobę. Zimne piwo było ponad dwa razy droższe niż w Campo; tutaj nad brzegiem oceanu zażyczyli sobie 1500 franków XAF za butelkę.

11 lutego 2013

11 lutego to w Kamerunie Dzień Młodzieży. Jeszcze będąc w kraju studiując wszelką literaturę dostępną o tym afrykańskim kraju zwróciłem uwagę, że właśnie wtedy będziemy tam. Niewiele jednak wyczytałem jeżeli chodzi o sposób organizacji tego święta i związanym z nim obchodów. Ojciec Darek poradził: „Jak będziecie w Kribi albo innym mieście 11 lutego to koniecznie idźcie zobaczyć paradę młodzieży. Nigdy nie widzieliście tylu dzieci w jednym miejscu”. Nie mylił się. Kiedy godzinę przed rozpoczęciem oficjalnych obchodów i przemówieniami lokalnych oficjeli pojawiliśmy się w uliczce prowadzącej do głównego placu, gdzie dotarliśmy motocyklową taksówką z hotelu Tara Plage za 500 XAF,  mieliśmy namiastkę tego co miało nastąpić. Tysiące albo dziesiątki tysięcy dzieci w wieku od kilku do kilkunastu lat szykowało się do parady. Lubię fotografować, a szczególnie robić zdjęcia ludziom, ale nie wiedziałem komu robić zdjęcia. Setki uśmiechniętych twarzy na wyciągnięcie ręki (albo obiektywu) patrzyło na nas, chyba jedynych białych obserwujących pochód. Skierowany na twarze aparat nie budził sprzeciwu, a sympatyczny uśmiech i czasami pozdrowienie wręcz zapraszały do naciśnięcia spustu aparatu. Dzieci były podzielone według przynależności szkolnej. Każda instytucja miała swoje kolory ubrań. A to czerwono-czarne, a to żółto-fioletowe czy zielone. Dziesiątki barw mieniły się, gdy dzieciaki rozpoczęły marsz ulicami przy akompaniamencie dostojnego hymnu Kamerunu i piosenek o młodzieży. Na końcu pojawiły się delegacje dorosłych uczestników reprezentujących kadrę nauczycielską, lokalne zespoły sportowe czy grupy muzyczne z Kribi i okolic. Przepiękny spektakl. Skończyła mi się wolna pamięć na karcie aparatu.

Uczciliśmy ten dzień iście europejskim obiadem płacąc 6000 XAF za przyzwoitą pizzę i kosmiczne 2500 XAF za małe piwo. Dzień Młodzieży jest tylko raz w roku!

12 lutego 2013

Chcąc dostać się autobusem z południa kraju do granicy z Nigerią w region anglojęzyczny prowincji Northwest albo West trzeba przesiąść się w Douali. Podróż zajmie niecałe dziesięć godzin czyli cały dzień. Tak, cały dzień, bo w Kamerunie podobnie jak w większości krajów Afryki podróże nocne nie należą do popularnych. W nocy bywa niebezpiecznie, a duchy zaczynają rządzić światem. Lepiej zostać wtedy w domu albo hotelu. Nie żartuję. Kameruńczycy naprawdę wierzą w duchy i ich obecność, więc wystrzegają się przemieszczania nocą.

Poranny autobus do Douali kosztował 3000 XAF. Tam musieliśmy zmienić dworce, a taksówka z jednego terminala na drugi kosztowała 1000 XAF. Siedmiogodzinna podróż do Bafoussam z Douali to wydatek 3000 XAF.

Kiedy dotarliśmy już po zmroku do hotelu Federal na głównej ulicy Bafoussam poczuliśmy ulgę po bezpiecznej podróży. Kończąc nasz kurs kierowca niepotrzebnie wdał się w kłótnię z pasażerami i pojawiła się policja. Nie chcąc uczestniczyć w przepychankach ani świadczyć na komisariacie ulotniliśmy się z autobusu niczym eter, zabierając w pośpiechu nasze umieszczone na dachu bagaże. Tuńczyk z puszki (1500 XAF) i bagietki po raz kolejny bardzo nam smakowały, a namiot (z powodu braku moskitier) rozbity na łóżku ponownie posłużył za tarczę ochronną przed nieprzyjaznymi moskitami. Hotel wydawał się porządny jak na kameruńskie warunki. Tak, wydawał się. To dobre słowo. Zagrzybiała łazienka była niemalże bezużyteczna w obliczu braku wody w hotelu. Podobnie zresztą hotelowa restauracja, która była zamknięta, a po otwarciu nie serwowała żadnego jedzenia z powodu braku kucharza i składników. Najzabawniejsze jest to, że zaspany recepcjonista zapewniał nas za każdym razem, że hotel jest z łazienką i restauracją. Właściwie to miał rację. Nie obiecywał nam przecież, że będziemy mogli z tych luksusów korzystać.

13 lutego 2013

Piszą, że Foumban to turystyczne miejsce na mapie Kamerunu. Może to prawda, ale przez pół dnia wałęsając się po jego uliczkach nie spotkaliśmy żadnego turysty. Właściciel sklepików z lokalnymi rękodziełami chyba także. O ile nam to było nawet na rękę im raczej spędzało sen z powiek. Siedzieli zmarnowani na progach swoich glinianych budek wypatrując kogokolwiek, kto chociażby zaglądnął do środka i zapytał o cenę czegokolwiek co mają w ofercie.

Właściciele minibusów kursujących na trasie Bafoussam – Foumban ustalili cenę 800 XAF za półtora godzinny przejazd. Wstęp do samego kompleksu Pałacu Sułtana kosztował nas 2500 XAF od osoby i 1500 XAF za aparat fotograficzny. Sam budynek pałacu był niestety zamknięty dla zwiedzających.

Bardzo ciekawy okazał się targ, gdzie setki kolorowo ubranych sprzedawczyń i handlarzy towarami wszelkimi, głównie proweniencji chińskiej oferowało swoje przedmioty niecodziennego użytku. Przynajmniej dla nas. Hitem okazała się odlewnia figur z brązu, gdzie wytapiano egzemplarze warte tysiące dolarów, które następnie trafiały do europejskich i amerykańskich kolekcjonerów.

Gdy dotarliśmy z powrotem do Bafoussam czekał już na nas autobus do anglojęzycznej Bamendy. To całkowita odmiana językowa w porównaniu do frankofońskiej części kraju. To ponad 200-tysięczne miasto położone jest na wzgórzach na wysokości ponad kilometra nad poziomem morza, co czyni upalne dni bardziej znośnymi, a noc przynosi prawdziwą ulgę. W Presbiterian Church Centre mają kilka pokoików do wynajęcia oraz skrawek trawy, gdzie można rozbić namiot za 1500 XAF za dobę. Cały kompleks jest zadbany i ogrodzony płotem co czyni w miarę bezpiecznym miejscem do nocowania.

14 lutego 2013

W planach mieliśmy pokonanie całej trasy zwanej Ring Road. Plany były ambitne, ale czasu było niewiele, a widząc stan drogi kilkanaście kilometrów za Bamendą zmieniliśmy zamiary. Nie to było jednak najważniejsze. Byliśmy blisko celu podróży – bardzo blisko było miasteczko Bafut czyli właściwie to co nas przyciągnęło do tego kraju. Gdy pokryta ponadgryzanym na bokach asfaltem droga wjechała w niskie zabudowania wiedziałem już że to Bafut. Po krótkiej rozmowie w palącym słońcu z uczestnikami codziennej knajpianej biesiady dowiedzieliśmy się, że Peter Shu mieszka kilkadziesiąt metrów dalej zaraz przy głównej drodze ruszyliśmy tam pędem. Mała lepianka była zamknięta na cztery spusty. Jeden z towarzyszącej nam obstawy gapiów okazał się być jego synem. Za takowego przynajmniej się podawał i orzekł tonem dość przekonywującym, że ojciec wyruszył na jakiś czas do dżungli łapać węże. Na jakiś czas, według niego, mogło oznaczać pół dnia albo pół tygodnia. Licho go wie. Zaraz zjawiła się jednak pomoc, jak to bywa w takich sytuacjach, i starsza kobiecina obiecała, że jest gotowa wynająć motor i udać się na obrzeża lasu, tam gdzie stary podobno bywa i ściągnąć go do Bafut za kilka godzin, akurat wtedy kiedy planowaliśmy tędy wracać do Bamendy. Jakaś głupia naiwność albo nieprzemożna chęć spotkania się z tym człowiekiem podpowiedziała mi, że warto jej dać 3000 franków za tą fatygę. Więcej jej już nie widziałem. Niestety Petera Shu i jego węży także. Jak spytałem syna z dozą nalegania, aby otworzył nam drzwi domu ojca i pokazał kilka okazów węży i żmii to najpierw roześmiał się, myśląc, że żartujemy, a potem trochę pobladł przechodząc do zdecydowanej odmowy.

Niestety The King of the Snakes nie był nam tym razem pisany. Trzeba tu wrócić.

Tymczasem niedługo za Bafut asfalt się skończył ustępując miejsca laterytowej drodze i fragmentom pyłowej nawierzchni, która przeistaczała nasze auto i jego wnętrze w jedną wielką piaskownicę wypełnioną drobnym piaskiem i pyłem. Im więcej pyłu, im większa temperatura na zewnątrz i więcej wertepów tym więcej karaluchów mieszkających pod siedzeniami zapragnęło wyjść z kryjówek i poznać pasażerów taksówki. Nasz przestraszony kierowca zawiózł nas ostatecznie do wodospadów Menchum, skąd po małej sprzeczce z lokalnymi „strażnikami” wodospadu, wróciliśmy do Bamendy. Cała wycieczka kosztowała 20 000 XAF za naszą dwójkę plus koszty biletów do Pałacu Fona w Bafut i 1500 XAF za wniesienie aparatu tamże.

Wieczorem w restauracji Azaline zakończyliśmy dzień jedząc bufetową kolację za 3000 XAF, gdzie piwo kosztowało 800, a butelka czerwonego wina 7000 XAF.

15 lutego 2013

Linia autobusowa Amour Mezam dysponuje dużymi, w miarę wygodnymi autobusami, kursującymi z Bamendy do Douali. Bilety kosztują 5000 XAF, a podróż zajmuje około sześć godzin. Doula to dwumilionowy afrykański moloch, z przygnębiającymi przedmieściami przykrytymi tonami śmieci, w którym niewielu podróżujących zatrzymuje się w celach turystycznych. Postąpiliśmy podobnie płacąc 20 000 XAF za taksówkowy kurs do nadmorskiego Limbe, gdzie zatrzymaliśmy się w Park Hotel Miramar. To dość przyzwoity, jak na warunki środkowoafrykańskie hotel z basenem i widokiem na Zatokę Gwinejską i szyby naftowe ulokowane w pobliżu brzegu. Właściciele hoteliku, gdzie można przenocować w bungalowie albo pod namiotem chcieli 20 000 XAF za dwuosobowy pokoik z klimatyzacją i łazienką. Maciek mający już dość gotowania się w namiocie wynajął taki właśnie domek. Ja, udając prawdziwego twardziela, stwierdziłem, że namiot to znacznie lepsze rozwiązanie, gdyż za klimatyzacją nie przepadam. Wytrzymałem to do północy. Najpierw niemiłosierna wilgotność połączona z wysoką temperaturą nadwyrężyły moją hardość, a następnie ulewny deszcz ostatecznie przekonał mnie, żeby przyznać Maćkowi rację i zapukać do drzwi jego bungalowu. Smaczny obiad składający się z ryby i frytek kosztował tutaj 5000 XAF.

16 lutego 2013

Śniadanie wliczone było w cenę noclegu podobnie jak korzystanie z dużego basenu. Nie omieszkałem popływać rankiem orzeźwiając się po ciężkiej nocy. Niedaleko hotelu zlokalizowane są ogrody botaniczne gdzie spędziliśmy dwie godziny podziwiając bujna roślinność i ogromne drzewa. Wstęp kosztował nas 1000 XAF za osobę. Przed południem zdążyliśmy odwiedzić jeszcze Limbe Wildlife Centre, gdzie można zobaczyć mandryle i goryle.

Późnym popołudniem siedząc w taksówce pędzącej do Douali na najruchliwsze lotnisko w kraju już myślałem o Peterze Shu i jego wężach. Do Kamerunu trzeba wrócić i spotkać się z The King of The Snakes.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u