Kadry z Maroka – Andrzej Muszyński

Andrzej Muszyński

KADRY Z MAROKA

Gdy jechaliśmy w stronę granicy, opadające słońce wydawało się celowo rozleniwiać całą podległą sobie przestrzenią za oknem. Nawet watahy małych chłopców na szerokiej, dzikiej plaży przypominały futbolistów na przedwojennych filmach. W autobusie panowała jakaś nienaturalna cisza. Nienaturalna jak na miasto zamieszkane przez z natury rozkrzyczanych Marokańczyków i z natury rozgadanych Hiszpanów. Cisza była tak nienaturalna, że aż zacząłem o niej myśleć. Przechodząc obok zardzewiałych, powyginanych siatek wyznaczających granicę państwową dotarło do mnie, że oto 6.VIII 2005 r. wkraczam w obszar nominalnie zaliczony do tzw. Trzeciego Świata i cokolwiek by to nie było i gdziekolwiek by nie był pierwszy, drugi czy czwarty, nazwa wydała mi się zaskakująco adekwatna, pomijając kwestię przyczyn i historycznych uwarunkowań. Po mętnej atmosferze tego dziwnego tworu jakim jest Ceuta, krew zaczęła mi krążyć nieco szybcie. Targowanie się. Tutaj czynność podstawowa, ceremonialna, długa, skomplikowana, ważna, najważniejsza. Do tej pory wiedziałem o niej tyle, co napisali w przewodniku i co nieco z autopsji. Teraz stanąłem twarz w twarz z osobnikiem, któremu w chwili przystąpienia do wymiany ofert zaogniły się oczy, bombardując mnie pociskami gniewu, agresji, łapczywości i bliżej niezrozumiałej zemsty. Ataki dywersji i sabotażu w tym nierównym pojedynku uskuteczniała umorusana, kilkuletnia łobuzerka, szarpiąca mnie za rękaw z prośbą o cukierki i starszy młodzieniec z wyrazem twarzy idealnej do analizy kryminologicznej z uporem maniaka wpatrujący się w mój oparty o bagażnik plecak. Z 15 euro za 4 osoby zeszliśmy do 9, co ostatecznie jak na pierwszy raz i tak uznaliśmy za sukces i upchani do granic bólu pod żebrami pomknęliśmy w stronę kiedyś hiszpańskiego Tetuanu. Jeśli zjawisko szoku kulturowego znałem dotychczas jedynie z opisów i opowiadań, widok zza szyby, o którą obijały się skrzeczące, arabskie melodie, dostarczył mi pierwszy raz w życiu okazję przeżycia tego bez wątpienia zajmującego stanu psycho-fizycznego. “Tetuan! Medina!” – rzuciłem w stronę kierowcy w prostokątnych okularach, który szerokim wachlarzem gestów i wiązanką arabskich charknięć zdawał się tłumaczyć, że do mediny nas nie zawiezie, bo to daleko i na dodatek za wysoko na możliwości starego merca. Zareagowaliśmy szybkim spojrzeniami i równie szybką myślą o perspektywie tułania się po nocnych i ciemnych uliczkach mediny, przed czym dobitnie przestrzegali autorzy wszelakich przewodników. Z pooranej twarzy taksówkarza wydobyło się w końcu to magiczne słowo – “medina”. Wysiadamy. Jednak nas dowiózł. Ale czy to już tu, czy jesteśmy już na samej medinie? Tego nie wiemy. Obracamy się dokoła. Na ulicach płynęła nieskończona rzeka barwnego tłumu – mężczyźni w długich, mniszych, grubych habitach z wzorowo szpiczastych kapturach na głowie, bezzębni żebracy, górale do złudzenia przypomiający południowoamerykańskich Indian, typy z głębokimi sznitami na gębie, bose dzieciaki, mieniące się dżellaby, badawcze spojrzenia czarnych oczu zza różnokolorowych chust. Ciężka bryła słońca powoli chowała się za mglistym wałem gór Rif nadając miastu herbaciany, baśniowy odcień. Po kilkunastu minutach poszukiwań książkowego hotelu zjawił się przed nami książkowy naciągacz, człowiek, zajmujący się profesją w Maroko popularną i ponoć dochodową, polegającą na prowadzaniu turystów do znajomych hoteli, knajp, taksówek i zbieraniu za to prowizji, wyciąganiu za to nienależnych opłat od klientów, a czasem po prostu na udzielaniu fałszywych informacji. Wszyscy bardzo dobrze mówią po angielsku, co należy do rzadkości w tym wybitnie frankofońskim kraju. Tego wieczoru mieliśmy sporo szczęścia, że jeden z nich doprowadził nas do taniego hoteliku na medinie bez próby jakichkolwiek oszustw.

Tarudant. Małe, kupieckie miasteczko kilkadziesiąt kilometrów na wschód od modnego Agadiru. Godziny południowe, życie zamiera i tak w spokojnym, ospałym mieście. Usiedliśmy nad topornym blatem stołu w rynkowym szynku. Zamówiliśmy to co zwykle – gęstą harirę – zupę z mięsa baraniego, soczewicy, ciecierzycy, cebuli, czosnku, pomidorów, świeżych ziół i przypraw, tadżin – pikantny gulasz z mięsem i warzywami plus sycący kus kus. Opary z tęgich garów skutecznie niweczyły pożyteczną robotę popękanych ścian i lichej kotary w drzwiach, przyzwoicie chroniących przed przygniatającym skwarem. Opary z garów zafundowały nam prócz temperatury zbliżonej do tej na zewnątrz równikową wilgoć wydobywając z nas ciurki potu gromadzące się nieustannie na plecach i najbardziej nad paskiem. Nikt nie miał ochoty na rozmowę. Po knajpie krzątał się wąsaty kelner szurając ponuro sandałami. Na krześle w pozycji półleżącej siedział obdarty mężczyzna z wzorowymi półksiężycami brudu za paznokciami. W bezruchu utkwił wzrok w ekranie telewizora, na który padało mocno światło z zewnątrz kompletnie rozjaśniając obraz, tak, że nie było nic widać. Pewnie było mu to obojętne. Zagryzając kawałek chleba, na ścianie rzuciła mi się w oczy dostojna twarz młodego mężczyzny z pedantycznie wymodelowaną fryzurą. Pod starannym przedziałkiem tlił się jakby wyuczony uśmiech. Gustownie oprawiony portret kolosalnie kontrastował z zaniedbaną jadłodajnią. Podobny portret widzieliśmy już wiele razy. Widzieliśmy go w przytulnym hoteliku w Szewszewanie, widzieliśmy go w Marrakeszu, w Fezie, w Agadirze, widzieliśmy go wszędzie, w każdym hotelu, w każdym sklepie, w każdej restauracji. Wychodzi na to, że właściciele muszą o niego dbać i starannie pielęgnować. Muszą go czyścić, poprawiać, jak trzeba przyszorować. No bo to przecież pan i władca tej ziemi sułtan Mohamed VI. Z Szewszewanu do Fezu przez wysuszony mur Rifu przebijaliśmy się osiem godzin w tłamszącym upale. Autobus wlókł się niemiłosiernie zatrzymując się co jakiś czas a mniej więcej pół godziny po nowych pasażerów. Bez żadnego pośpiechu, rozkładu i większych zasad. Cały czas ktoś chce mi sprzedać zbite kulki kifu. Bo kif (haszysz) jest tu wszędzie. Kif rośnie za oknem autobusu, przy którym młody Marokańczyk, wracający z Anglii do rodziny na wakacje, sprawnie i bez żadnego skrępowania zwija skręta. “Patrzcie o tu rośnie!” – pokazuje na roślinę przy szosie. Młody handlarz na postoju zaprasza nas na swoją plantację. Kif jest popularny i rozpowszechniony tak jak picie wódki w Rosji. Najwięcej palą go w Rifie, w Szewszewanie, malowniczym górskim miasteczku z medyną w bajkowym, niebieskim kolorze. W autobusie pali go bileter, pali go chłopak z obłędem w oczach. W Maroko nie piją alkoholu. “Nie piję. To niezdrowe. Oglądałem reportaż w telewizji i mówili, że to bardzo niezdrowe” – opowiada 21-letni Hassan, nasz przewodnik podczas pustynnej wyprawy na wielbłądach. W Agadirze spotkaliśmy Niemkę, mieszkającą u Marokańczyka. “Policja w Rifie współpracuje z miejscowymi handlarzami” – opowiada. “Turyści kupują od nich kif i odjeżdżają. Handlarz wykonuje telefon do znajomych gliniarzy. Ci blokują im drogę i przeszukują. Zabierają towar, straszą, grożą więzieniem i żądają łapówki za wolność. Turyści płacą, towar wraca do hodowcy i układ pracuje”. “ To normalne” – dodaje po chwili przerwy.

Im bardziej na południe, tym goręcej. Im bardziej na południe, tym bardziej egzotycznie. Im bardziej na południe, tym przyjaźniej. Południe Maroka zamieszkują w większości Berberowie, gospodarze tych ziem, posługujący się własnym językiem, którzy na każdym kroku podkreślają swą odmienność od Arabów, zamieszkujących głównie północną część państwa. Późnym popołudniem wsiadamy do autobusu w Warzazzat, by już nocą dotrzeć do pustynnej Zagory. Zakładamy plecaki i tym niepewnym, zagubionym krokiem zdradzającym bezdyskusyjną nietutejszość pokierowaliśmy się w stronę centrum. W oczy biła niespotykana dotąd pustka i cisza, nawet jak na 15 – tysięczne miasto. Nasze sylwetki zlały się kompletnie z jaskiniową ciemnością gruntowej uliczki. Przed nami na piaszczystym, oświetlonym skrzyżowaniu na wysokim rożnie piekły się kawałki drobiowego mięsa. Żarem gospodarzył ciemnoskóry mężczyzna, wydający polecenia młodemu chłopakowi. Wycierał ręce w ścierkę. Obok stały dwa samochody, czerwony i czarny, z modnymi kołpakami i napisami na szybach. O maskę opierało się dwóch dwóch młodych Marokańczyków – wymodelowane, zaczesane do tyłu fryzury, lekko obcisłe koszulki, jaskrawe szorty, zachodnie adidasy. Pasowaliby idealnie do wieczornej uliczki włoskiego miasta, do modnego placyku na Costa Brava, pasowaliby do portugalskiej promenady. Tu nie pasowali wybitnie, choć z pewnością nie stanowili społecznego marginesu.

Z nomadami na Erg Chigara

Ospałym ruchem spoglądam na zegarek. Jest piętnasta. Owinięty turbanem, w długiej koszuli i spodniach leżę nieruchomo już pięć godzin. Zostały jeszcze dwie. Słupek rtęci zatrzymał się na 46 stopniu w cieniu, bez którego byśmy nie przeżyli. Mój mętny wzrok utknął na ociężałej posturze dromadera, zalążki myśli zostały skutecznie stłamszone i stłumione u samego źródła. To już czwarty dzień naszej wędrówki przez Saharę. Pustynia od zawsze przyciągała wszelkiej maści wędrowców, podróżników i eksploratorów. O ile ludzkość ujarzmiła wiele dzikich ostępów, pustynia, jako środowisko najbardziej nieprzyjazne dla człowieka, pozostanie do końca wyzwaniem. Turyści będą obwożeni na garbach wielbłądów po przybrzeżnych wydmach. Dalej widać już tylko pustkę. Zagadkową, malowniczą pustkę i niepewność, stymulującą do kolejnego kroku naprzód i kuszącą do przekroczenia granicy ryzyka, a czasem i bezpieczeństwa. I dlatego też pustynia stała się motywem przewodnim naszej tegorocznej wyprawy. Niestety, nasza próba spędzenia tygodnia wśród nieprzebytych piasków Mauretanii zakończyła się fiaskiem ze względu na zamach stanu i niestabilną sytuację w całym państwie. W związku z zaistniałą sytuacją za cel naszej pustynnej przygody obraliśmy Erg Chigaga – rzadko odwiedzaną pustynię piaszczystą z malowniczymi wydmami, latem zabójczo upalny i obok gór Dżebel Sahro najbardziej niegościnny skrawek ziemi na terytorium królestwa Mohameda VI. W Maroku znajdują się jedynie dwa ergi o średnicy około 40 km, Chebbi w pobliżu Merzugi i Chigaga, mniej więcej 50 km na zachód od wioski M’hamid. Ten drugi jest bardzo rzadko odwiedzany przez turystów z racji niedostępności i w zasadzie braku jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej. Co dziwne, nie wspominają o nim przewodniki turystyczne wydawane w Polsce, mimo że rozmiarami i urodą nie ustępuje ergowi Chebbi, wprost obleganemu przez turystów spragnionych widoku wysokich, złocistych wydm. Hassana poznaliśmy w zasadzie przypadkiem, w drodze do ostatniej osady przed Saharą – M’Hamid, do złudzenia przypominającej zagubione w czasie wioski w dalekim Afganistanie. Ubrany w długą, zdobioną, błękitną dżellabę i w nieco inteligenckich okularach wyraźnie wyróżniał się z tłumu upchanego do granic możliwości w rozklekotanym busie. “I study in Marrakech and I live in Sahara” – oznajmił łamaną angielszczyzną z szerokim uśmiechem na twarzy, zapraszając nas zaraz na herbatę do swojego domu. Był jednym z tych, którym się od razu podświadomie ufa, i na których patrząc, trudno wydobyć z siebie pokłady ostrożności, sprytnych badawczych spojrzeń czy chłodnego dystansu. Gdy prowadził naszą grupę palmową aleją wśród spieczonej jak wiejski chleb ziemi, a ja szedłem kawałek za nimi robiąc zdjęcia, wiedziałem, że pakujemy się w coś o bardzo intensywnym zapachu i barwie, w coś, co równie dobrze może się okazać bardzo dobre, jak i bardzo złe, w każdym razie w coś, czego chyba szukamy. Bezwiednie obracając się dokoła i potykając się o muldy piachu, doczłapałem do chłodnego salonu. Usiedliśmy w jakiejś podniosłej atmosferze wśród bogatej ornamentyki, kładąc stopy na miękkich, arabskich dywanach. W głębokiej ciszy strumień mocnej herbaty wpadający z prawie metra do małych filiżanek wydawał się centrum wszechświata, na którym skupił się wzrok wszystkich. Po długiej ceremonii przeszliśmy do sedna sprawy. Nowy człowiek na naszej drodze pojawił się w najbardziej odpowiednim miejscu i czasie. Przy stole uzgodniliśmy wszystkie detale i stało się jasne, że to on będzie przewodnikiem podczas naszej przeprawy. Przed wjazdem w saharyjskie piekło trzeba zadbać przede wszystkim o wodę, prowiant, zdrowe zwierzęta i przewodnika – poganiacza z miejscowej ludności. Pomylenie kierunku na pustyni może oznaczać, że pomyliliśmy się po raz ostatni. Podróżnicy przemierzający całą Saharę angażowali nieraz kilkudziesięciu prowadzących, najlepiej znających okolicę i dających gwarancję ochrony przed licznymi bandami rabusiów. Promienie zachodzącego słońca z pewną gracją i elegancją ślizgały się po ciemnopomarańczowych stokach wydm. Jednolitą toń otaczającego pejzażu nieśmiało próbowały nadwerężyć podmuchy przesypujących się tumanów złocistego piasku. Nasza karawana składała się z 4 wielbłądów i dwóch poganiaczy, 21-letniego Hassana i 62-letniego Mubaraka, znającego pustynię jak własną kieszeń. Pomyśleć, że dawniej karawany liczyły do 20 tysięcy dromaderów, rozciągając się nawet do 10 km! Do dziś można spotkać liczebne grupy np. w północnej części Mali, wykorzystywane do transportu soli z głębi pustyni. Za nami zostały ostatnie gaje palmowe, przed nami rozkołysany z garbu wielbłąda horyzont i wyraźnie wyznaczony cel – Erg Chigaga. Kończy się zasięg telefonów, zaczyna się przygoda.

Mubarak zatrzymuje karawanę. “Noc tutaj” – oznajmia krótko Hassan, rozkładając na ziemi koce i układając pod głowy miękkie siodła, przesiąknięte zapachem wielbłądziej sierści. Na pustyni noc możesz spędzić wszędzie. Oczywiście najlepiej blisko oazy, w pobliżu wody, ale wiadomo, że o wodę na pustyni trudno, bardzo trudno. A więc noc tu, między dwoma wydmami tworzącymi podłużną dolinkę. Równie dobrze mogłoby być tam, trzy metry dalej, pięć, dziesięć, w lewo, w prawo, mogłoby być bez problemu tam po horyzont, mogłoby być wszędzie. Noc jest tam, gdzie zatrzymasz karawanę i rozłożysz na piasku koce. Jest ciemno, niewyobrażalnie ciemno. I wreszcie chłodno. Nomadzi zapalają lampę naftową, zbieramy niewielką ilość suchych gałęzi z wątłych krzaków i rozpalamy ognisko, z którego wydobywa się rozedrgany dym. Tam, gdzie nie ma nawet kawałka drewna, ogniska pali się na odchodach wielbłąda. Hassan z Mubarakiem przygotowują danie, które jemy wszyscy ze wspólnego talerza rękami zgodnie ze zwyczajem ludów pustynnych. Słychać regularne pochlipywanie, kiedy pijemy w ciszy herbatę miętową, tradycyjny napój nomadów. Mubarak parzy taką herbatę kilka razy dziennie w niewielkim czajniku w kupce żaru, celebrując wielokrotne przelewanie ze szklanki do szklanki i z powrotem do czajnika w celu uzyskania piany. Wyjmuje z sakwy głowę cukru, odłupuje kawałek o kamień i wrzuca do czajnika. W blasku ogniska mienią się cienie jego nabrzmiałych żył na rękach i bruzdy na skórze twarzy przypominającej popękaną piętę. Wszystkie jego ruchy są proste, zdecydowane i szorstkie, podobnie jak całe życie na pustyni. To nasz pierwszy dzień w takim upale i we znaki daje się pragnienie. Pijemy bardzo dużo, za dużo jak na to, na co możemy sobie pozwolić. Wodę wieziemy w plastikowych bukłakach obitych grubą, zmoczoną dermą. Parująca ciecz zabiera ciepło, dzięki czemu woda jest niespodziewanie chłodna. Cisza dudni mi w głowie, gdy patrzę na niebo, na którym ilość czarnej materii równa się tej świecącej. Niebo na pustyni zachwyca, oczarowuje i oszałamia. Mój zagubiony wzrok nieporadnie skacze po gwiazdozbiorach przebiegając co chwilę przez malowniczy pas Drogi Mlecznej. Nade mną nieskończoność ciszy, która zaczyna się tuż koło mnie przy powierzchni ziemi. W takich chwilach człowieka ogarnia jakaś silna wewnętrzna euforia i radość z obcowania z przyrodą i brakiem cywilizacji, o co dziś niestety coraz trudniej. Mnie ogarnęła z wielką mocą. Wstajemy jeszcze przed wschodem słońca. Na pustyni trzeba maksymalnie wykorzystywać czas, kiedy słońce nie zamienia ziemi w prawdziwy piekarnik. Nie ma czasu na spanie. Jak codziennie, palimy ognisko, parzymy herbatę, jemy śniadanie, siodłamy wielbłądy, wiążemy turbany. O siódmej wyruszamy. Powoli wjeżdżamy w księżycowy krajobraz kamienistej hammady. Należy pamiętać, że piaski stanowią jedynie 12% Sahary, reszta to żwiry i kamienie. Zbliża się 11.00. Zsiadamy z wielbłądów i rozkładamy koce w marnym cieniu ciernistego krzewu. Na pewno nie będziemy odpoczywać. U naszego kolegi pojawiają się poważne objawy udaru i przegrzania organizmu. Zaczyna się najgorsze. Można opisać wiele rzeczy, ale tego skwaru nie potrafię opisać. Można mówić, jak było gorąco – że było gorąco bardzo, jak w tropikach, jak w Hiszpanii, jak w piekarniku, jak cholera, jak nie wiem co. Tego gorąca nie potrafię opisać. Za kilkadziesiąt minut zapada kompletna cisza. Wzmaga się złowieszczy huk przeraźliwie gorącego wiatru z głębi pustyni – sirocco. Niemiłosierny upał otępia umysł, z wprawą igrając moimi myślami, zdaje się dobitnie perswadować: jesteś zbitkiem kilkudziesięciu kilogramów mięsa i kości, i niczym więcej, niczym, niczym, niczym… Patrzę na Hassana. Nie ma ani skrawka odkrytego ciała. Otwarcie oczu staje się powoli wyzwaniem. Dochodzi 13.00. Gorący wicher boleśnie sponiewierał kilka centymetrów mojej odsłoniętej skóry – kawałek stopy i czubek nosa. Mam wrażenie, że świat zatrzymał się na dobre. O tym, że się mylę przypominają jedynie kamyczki turlające się koło mojej brody. Późnym popołudniem z każdą minutą jest coraz lepiej, ktoś się odezwał, ktoś podniósł głowę. Koniec męki i katorgi. Do jutra. O 17.00 ruszamy i kontynuujemy marsz do 19.30. Podróżowanie na garbach dromaderów nie należy do przyjemności. Jest twardo i niewygodnie. Nasze wielbłądy mają po 20 lat. “Żyją około 40” – opowiada Hassan. “Latem mogą przeżyć bez wody do 4 dni, zimą nawet do 30” – dodaje. Rozbijamy obóz, gdy jest kompletnie ciemno i zabieramy się za te same czynności co wczoraj, co jutro i pojutrze. Dziś Mubarak piecze jeszcze chleb. Niesiemy ze sobą zapasy mąki, gdy już zabraknie nam gotowego pieczywa. Zbieramy się w kółku wokół ogniska, by podziwiać sprawność z jaką nomada formuje ciasto, po czym wrzuca je błyskawicznie do dołu w piasku i zasypuje, układając na wierzchu gorący żar. “Chleb pustynny” – podaje kawałek do skosztowania. Mam pewne przypuszczenia, że już nigdy nie zjem lepszego pieczywa. Nie dlatego, że byłem głodny. Po obfitym posiłku długo rozmawiamy z Hassanem, który opowiada nam sporo o życiu na pustyni. Jest godne podziwu, że ten chłopak wyrwał się z serca pustyni, z namiotu okrytego zwierzęcymi skórami i rozpoczął edukację najpierw w podstawówce w małym miasteczku, a później studia socjologii w Marrakeszu. Zza ciemnej otchłani słychać wieczorne modły Mubaraka wzywającego imię Allacha. “Hassan, czy tu żyją skorpiony?”. “ Tak” – uśmiecha się tajemniczo, podnosząc się na swój koc. “But no la muerte” – ale nie śmierć – słychać przytłumiony głos zza dogasającego żaru.

Gdy kolejnego dnia stajemy na 8-godzinny postój, na horyzoncie złoci się majestatyczny grzebień Ergu Chigaga. Delektowanie się widokiem wzburzonego morza piasku przerywa widok obszarpanych namiotów nomadów. “Wiecie, kiedy ostatnio padał tu deszcz?” – zaczyna rozmowę Hassan i nie czekając udziela odpowiedzi: “22 miesiące temu, ostatnio jesienią 2003 roku”. Podbiega do nas chudy, umorusany chłopak, szczerząc szeroko bieluteńkie zęby. Patrzy się z zaciekawieniem, bez żadnego skrępowania. Jest dla nas taką egzotyką, jak my dla niego. Zza kotary przenośnego namiotu wychyla się nieśmiało szczelnie otulona czarnym turbanem głowa. Za jakiś czas znowu przeniosą się z całym swoim dobytkiem w inny rejon pustyni, czasem w pobliże oaz, czasem daleko od nich. Przed zachodem wdrapuję się na najwyższą wydmę. Olbrzymia bryła słońca, przypominająca wnętrze pieca hutniczego, kunsztownie nadaje pustyni ceglano-czerwony odcień. Z każdą minutą piasek coraz mocniej smaga moją twarz. Po kilkunastu minutach moje wargi dopada dobrze już znane uczucie. Na ich wyschniętej powierzchni tworzy się słona skorupa, do której kleją się nieustannie ziarnka piasku. Tak smakuje przygoda.

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Nie będę powtarzał przewodników, gdzie znajdziecie dużo cennych i dokładnych informacji na temat Maroka. Prócz standardowych informacji, postaram się udzielić wskazówek i rad, które mogą okazać się pomocne podczas wypraw w ten rejon świata, i z którymi nie spotkałem się w czytanych relacjach i innych opracowaniach.

Czas trwania wyprawy : 02.08 – 03.09.2005

Uczestnicy: 4 osoby

Plany: 10 dniowa przeprawa na wielbłądach przez pustynię w Mauretanii począwszy od miasta Chinguetti, która nie doszła do skutku ze względu na zamach stanu w Mauretanii i niestabilną sytuację w państwie.

Trasa: Ceuta-Szewszewan-Fez-Rabat-Casablanca-Marrakesz-As Sawira-Agadir-Tarudant-Warzzazat-Zagora-M’hamid-Erg Chigaga –Zagora-Tiranhir-Meknes-Tanger

WIZA. Od 1.I. 2005 r. obywatele polscy nie potrzebują wiz przy wjeździe do Maroka. Na granicy warto poprosić o stempel, mimo, że go nie wymagają. Może się czasem przydać.

PRZEWODNIKI: polecam przewodnik Pascala – dokładny, aktualne dane, ceny, pozwolił nam zaoszczędzić sporo czasu i pieniędzy.

WALUTA: Podczas naszego pobytu – 10 DMA – 1 Euro. Do Maroka najbardziej opłaca się zabrać Euro. Nie ma problemu z wymianą pieniędzy. We wszystkich miastach działają banki.

ZDROWIE: warto się zaszczepić na dur brzuszny i żółtaczkę. Trzeba uważać co i gdzie się je i pije (patrz – JEDZIENIE)

NIEBEZPIECZEŃSTWA:

Agresywni naciągacze – stanowią potencjalne zagrożenie, przede wszystkim dla naszych portfeli. Przestrzegam przede wszystkim przed Tetuanem, gdzie na dworcu czyhają na niewyrobionych i jeszcze nieobytych turystów. Namawiają, ciągną, kłamią, informują, opowiadają, szarpią, mówią, wracają, targują się, idą za nami, podchodzą, wołają innych. W razie oporów potrafią być agresywni, jak agresywni zależy od naszego szczęścia. My tego szczęścia w Tetuanie nie mieliśmy dokładnie nic, i co za tym idzie, trafiliśmy na naciągacza, który zapewnił nam parę godzin emocji. Nie ma tu miejsca na szczegóły, pozostaje rada – unikajcie typów proponujących oprowadzenie, hotel, restaurację i pomocną dłoń – to w 95 % przypadków fałszywi i obłudni ludzie napaleni na europejskie portfele. Z początku wystarczą grzeczne odmowy, jeśli nie podziała, trzeba być stanowczym. Ceny – trzeba kierować się znaną, generalną zasadą, że jeżeli Marokańczyk proponuje jakąś cenę wywoławczą za towar, w rzeczywistości jest on warty mniej więcej jej 20 %. Targujcie się o wszystko, długo, wytrwale, dyskutujcie, nie unikajcie poklepywań, bystrych skojarzeń i uwag, a wtedy Was polubią i będą szanować. Można się targować nawet w restauracjach.TRANSPORT

Jak dojechać do Maroka? Jest kilka opcji: Autostopem / autobusem do Hiszpanii z jakiegoś biura podróży / samolotem / własnym samochodem Korzystaliśmy z oferty tanich linii niemieckich – Air Berlin (www.airberlin.com). Na dzień dzisiejszy to, pomijając własny środek transportu i autostop to najtańszy wariant dojazdu do Maroka. Firma oferuje bardzo tanie bilety z Berlina do południowej Hiszpanii. Kupując bilet z wyprzedzeniem za lot z Berlina do Malagi zapłacimy 30 Euro z opłatami, perfekcyjną obsługą i smacznym posiłkiem na pokładzie. Kupowaliśmy bilet powrotny na miesiąc przed wyjazdem i zapłaciliśmy 150 Euro. Odradzam tanie przeloty do Barcelony z powodu drogiego transportu w Hiszpanii i wielkich trudności z łapaniem stopa w tym kraju. Z Malagi do Algeciras regularnie kursują komfortowe autobusy – około 10 Euro.

Promy

W Algeciras za prom do Ceuty zapłaciliśmy 21,40 Euro. Uwzględnili karty ISIC i Euro 26 dając nam niewielką zniżkę – bilet normalny kosztuje 23 Euro, przy czym można również zakupić bilety na fast ferry za 28 Euro. Przeprawa przez cieśninę trwa wtedy około 30 minut. Z powrotem płynęliśmy z Tangeru do Tarify – to najbardziej ekonomiczna opcja powrotu na Stary Kontynent. Promy bezpośrednio do Algeciras były droższe, a firma z usług której korzystaliśmy FRS (www.frs.com) zapewnia darmowy transport autobusami do Algeciras z Tarify od razu po przybyciu promu (trzeba zachować bilety). Uwaga – bilety do Hiszpanii lepiej kupować w dirhamach! Za drogę Tanger – Tarifa zapłaciliśmy 27 Euro, a płacąc w dirhamach, w przeliczeniu na Euro wychodziło około 24. Obecnie funkcjonuje także połączenie promowe z Tangeru bezpośrednio do Gibraltaru.

Do Ceuty czy do Tangeru?

Do Tangeru drożej. Z kolei z Ceuty nie ma połączenia z innymi miastami prócz taksówek (niedrogich). Jeśli komuś zależy na sprawnej ewakuacji na południe zdecydowanie należy kierować się do Tangeru, skąd odjeżdżają pociągi m.in. do Marrakeszu. Poza tym wybór zależy od planowanej trasy – albo zaczynamy od Tangeru, dalej wybrzeżem na południe i na wschód na pustynię, powrót przez Fez , Szewszewan i Tetuan do Ceuty, albo dokładnie na odwrót – przynajmniej tak wyglądają standardowe trasy po Maroko. My jechaliśmy nieco inaczej, ale to ze względu na konieczność zmiany planów.

Czym po Maroko?

Autobusami (taniej), pociągami (drożej) i taksówkami. Pociągi – komfortowe, klimatyzowane i czyste. www.oncf.ma. Odsyłam do lektury przewodników. Autobusy – prócz firmy CTM( zachodnie autokary, drożej o średnio 25 %, klimatyzacja) jeździmy starymi, brudnymi i zapchanymi pojazdami, pełny folklor – ale przecież w tym urok i o to w tym chodzi. Ważne – w Maroko płacimy za bagaż. Płacą wszyscy, również miejscowi. Opłata wynosi 5 DMA i ani grosza więcej niezależnie od długości trasy. Pobierają ją bileterzy i czasem bagażowi. Zawsze będą od Was chcieli więcej, a Wy zawsze odmawiajcie, najlepiej od razu pewnie, głośno i dobitnie. Mogą być agresywni i uparci– wtedy i Wy bądźcie agresywni i uparci.. Pokrzyczą i sobie pójdą – to naród urodzonych krzykaczy – to, że krzyczą głośno i o byle co jest sprawą naturalną i nie należy się tym przejmować. 5 DMA! Bagaże zwykle jadą na dachu. Unikajcie naciągaczy. Bilety najlepiej kupować bezpośrednio w kasach. Prócz CTM wszystkie firmy w zasadzie nie różnią się standardem, adekwatnym do określenia obszaru po którym wożą ludzi – przedsionek Afryki. Odsyłam do lektury przewodników.

Taksówki

Po mieście kursują petit taxi, z centrum na dworce płaciliśmy zwykle 5 DMA od osoby. Grand taxi, czyli duże, niebieskie, stare mercedesy zawiozą Was tam gdzie chcecie i gdzie dojadą. Są nieco droższe od autobusów i zabierają komplet 6 osób. Jeśli jest Was mniej zażądają pełnej kwoty, dlatego m.in. z tego powodu 6 wydaje się optymalną liczbą osób w podróży po Maroko. Tam gdzie nie ma autobusów zostaje grand taxi.

Przykładowe ceny biletów:

Ceuta – Tetuan – 9 Euro za 4 osoby – grand taxi.

Tetuan – Szewszewan –200 DMA za 6 osób – grand taxi

Fez –Casablanca – 97 – pociąg

Casa – Marrakesz – 75 – pociąg

Marrakesz – As Sawira – 40 + bagaż – autobus

Sawira – Agadir – 60 + bagaż- CTM

Agadir – Tarudant – 15 + bagaż – autobus

Tarudant – Warzzazat – 75 + bagaż –autobus

Warzzazat – Zagora – 35 + bagaż – autobus

Zagora – M.’hamid – 20 – bus.

Tirenhir – Meknes – 105 – autobus

Meknes – Tanger – 50 – autobus.

JEDZENIE

Wiele cennych i wyczerpujących informacji znajduje się w przewodniku Pascala – “Maroko”. Warto spróbować miejscowych przysmaków. Największy wybór dań i potraw bezdyskusyjnie oferują uliczki medyn. Na bazarach sprzedaje się całe góry arbuzów (od 1,5 DHA – 60 gr za kg), melonów (4 – 5 za kg), tanich pomarańczy, winogron i innych owoców, mniej lub bardziej egzotycznych, warzyw, orzeszków i placków. Wózki i kramy z zielonymi, niespotykanymi u nas owocami to okazja do skosztowania opuncji – owoców kaktusa – pysznych, słodkich i soczystych. Jeden owoc kosztuje zwykle pół DMA. Jak ktoś mówi, że np. 2 DMA, to znaczy, że chce z Was zrobić frajerów. Najlepsze są te zielone, nie żółte. Wszędzie przy uliczkach przyrządzają sycące naleśniki – z miodem, serem czekoladą itd. ( od 3 – 5 DMA). Sok ze świeżych pomarańczy – duża szklanka 3 DMA. Trzeba pilnować, żeby wyciskali na miejscu, bo czasem dolewają wody, a to może się skończyć źle dla nie wprawionych europejskich żołądków. W Maroko dużą popularnością cieszą się sandwiche z mięsem i dodatkami – ceny od 5 – 15 za kanapkę. Można się najeść. Przez miesiąc jedliśmy je niemal codziennie w najbardziej obskurnych knajpach i nic nam nie dolegało. Unikaliśmy natomiast spożywania niemytych owoców, szczególnie winogron (nie da się obrać ze skóry), a mimo to nie uniknęliśmy dosyć poważnych zaburzeń żołądkowych. A było to tak: Ostatni wieczór w Maroko – główny plac, Meknes. Po placu przechadza się berberyjski starzec głośno dzwoniąc dzwonkami i zapraszając do skosztowania zimnej wody z popiołem ze skórzanego baniaka. Przeżyliśmy już wszystkie specyfiki w największych spelunach w najdalszych dzielnicach i zaułkach medyn, więc przeżyjemy i to. Warto spróbować. Otóż nie warto. O tym co przeżyłem w toalecie podczas nocy nie nadaje się do opisu w tym miejscu, choć mnie bardzo kusi, bo działo się dużo. Do siebie doszedłem kilka dni później, już w Polsce – schudłem 5 kg. Złapałem jakiegoś paskudnego wirusa. Wody od berberów nie polecam. Za to możecie spróbować ślimaków w rzadkiej zupie i narodowego napoju – miętowej herbaty (dzbanek około 5 DMA). Nie liczcie, że się najecie kebabów i szawarmy. Jeśli już się je spotka, to są suche, niedobre i drogie.

NOCLEGI

Tutaj znowu nieocenione usługi oddał przewodnik Pascala. Ceny były zaskakująco aktualne. W miastach w zasadzie cały czas sypialiśmy na dachach hoteli. Jest chłodno, przewiewnie, przyjemnie i najtaniej. Nic nikomu nie zginęło. Warto poprosić właściciela hotelu o materace i warto się targować. W górach spaliśmy pod namiotami, na pustyni na kocach pod gołym niebem. Generalna zasada – najtańsze noclegi oferują skromne hotele na medynach. W przewodniku nie ma opisów licznych hoteli w medynie w Casablance – najtańszych w mieście, od 30 DMA za noc.

ATLAS WYSOKI

Góry wysokie, długie, dzikie, afrykańskie, pustynne, suche, upalne, skaliste i kruche. Kuszą rozsiane po całym paśmie rzadko odwiedzane, nieskażone berberyjskie wioski. Mapy dostępne w Maroko (wszystko w przewodniku). W Marrakeszu widziałem jedyny sklep sprzedający butle z gazem firmy Campingaz, bardzo tanie – 15 DMA za małą butlę ( 6 zł!). Sklep znajduję się na ulicy Rue Moulay Ismail przy Dżemna el Fna, idąc od placu po prawej stronie. Dobrze też nabyć przewodnik w języku angielskim “Trekking in High Atlas” – podobno porządnie zrobiony. Koniecznie zabrać: – solidne, górskie obuwie, kije trekkingowe (!) ze względu na kruche, strome zbocza, kuchenkę, ciepły sweter, dużo zapasów jedzenia i wody, dokładne mapy, wszystko od słońca, namioty, i inne rzeczy niezbędne przy wymagającej wędrówce po wymagających górach. Dla lubiących wyzwania – proponuję przejść całe pasmo.

SAHARA

Rzesze turystów zjeżdżające się na Erg Chebbi w pobliżu Merzugi skutecznie zniechęcają spragnionych prawdziwych pustynnych klimatów. W Maroko znajduje się jeszcze jeden malowniczy, trudno dostępny Erg Chigaga. Więcej wyczerpujących informacji o organizacji trekkingu na wielbłądach w reportażu powyżej.

Czego nie zrobiłem, a bym zrobił gdybym jeszcze raz jechał do Maroka?

1.Zapuścił bym się w góry Rif. Tam gdzie nie zapuszczają się turyści, tam gdzie mieszkają górale sprzedający produkty w Tetuanie, z wyglądu przypominający barwnych indian południowoamerykańkich.

2.Spędziłbym więcej czasu na pustyni penetrując okolice ergu Chigaga i bym się do tego przygotował.

3.Zabrałbym odpowiedni ekwipunek i poszukałbym nieznanych wiosek berberyjskich zagubionych w zakamarkach Atlasu Wysokiego. Polecam artykuł w National Geographic nr 1, 2005 pt. “Marokańscy berberowie”.

4.Jeszcze raz odwiedziłbym Tetuan i poszedłbym na Dżemna el Fna w Marrakeszu. Do miejsc magicznych nie sposób nie wrócić.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u