Gambia i Senegal 2014 – Danuta Wojciechowska

Termin: 14.03-22.03.2014
Trasa: Banjul — Kololi — Bijilo Forest Park — Tanji Fishing Village – Serrekunda – Banjul – Barra — Kaolack – Dakar – Lac Rose – Illa de Goree – Kaolack – Farafenni – Wassu – Kuntaur –Barra – Banjul – Bakau / Katchically Crocodile Pool /
Uczestnicy: 1 osoba
Przelot: Kupiłam bilet na lot czarterowy Warszawa- Banjul- 1356 zł z puli Rainbow.
Transport: W Gambii przemieszczałam się minibusami/vanami/, zwanymi tutaj gelli-gelli, kursującymi często, lub żółtymi shared taxi, które zatrzymują się w każdym punkcie na ulicy, wystarczy stać i machnąć ręką, wysiąść też można w dowolnym miejscu. Ceny ich są ustalone, na krótkich odcinkach kilku kilometrowych-8 dalasi, na dłuższych nieco więcej, ale ogólnie bardzo tanie. Tzw. dworce, nazywane są tu Taxi garages. Podróżując po Gambii nie unikniemy też transportu wodnego przez rzekę Gambia . Rzeka dzieli prawie cały kraj na północ i południe. Na całej długości Gambii nie ma mostów, a przeprawa z jednego brzegu na drugi możliwa jest tylko w dwóch miejscach: Banjul-Barra i Farafenni. Promy kursują od świtu do zmierzchu, ale są wolne i trzeba czekać na ich zapełnienie, dlatego ja przeprawiając się na drugi brzeg korzystałam z dużych łodzi, podobnie, jak większość tubylców.
W Senegalu także korzystałam z busów, tzw. ndiaga ndiaye oraz ze zbiorowych 7 -osobowych taxi, tzw. sept place. Są one tanie, ale warunkiem odjazdu jest komplet pasażerów, dlatego chętniej wybierałam sept place.
Pieniądze : Gambia-dalasi(GMB)-1euro = 52-54 dalasi
Popularne są kantory Western Union. Jest ich dużo w pobliżu Senegambia hotel i oferują dobry kurs; na lotnisku nieco gorszy, a w hotelach najmniej opłacalny. Można wymieniać euro lub dolary, także w odwrotną stronę, gdy na koniec mamy za dużo dalasi. Na lotnisku można pozbyć się nawet niewymiernej sumy dalasi, gdyż mają cały wór monet euro i centów. Lepiej mieć gotówkę, bo respektują tylko kartę Visa, a bankomaty są jedynie przy Senegambia i przy traffic lights/ Kairaba Avenue/.
Senegal- frank zachodnioafrykański (CFA)- 1euro- 650CFA, stabilny
Wizy: Do Gambii nie potrzebujemy wizy.
Wizę do Senegalu na 90 dni otrzymuje się na przejściu granicznym, płacąc 50 euro i 5 euro za usługę. Wymagana ważność paszportu min. 6 miesięcy.
Język: W Senegalu-język francuski
W Gambii-oficjalnym językiem jest angielski i łatwo można się nim porozumiewać w ośrodkach turystycznych, ale w powszechnym użyciu są lokalne języki poszczególnych grup etnicznych, których na terenie Gambii jest wiele. Najliczniejsze jest plemię Mandinka, Fula, Wolof i Jola. Jakież było moje zdziwienie, gdy dojechawszy lokalnym minibusem z Barra do Wassu, nikt w busie, włącznie z kierowcą nie rozumiał po angielsku.
Szczepienia: Obowiązkowe jest szczepienie na żółtą febrę-zalecane minimum 10 dni przed wyjazdem-udokumentowane w żółtej książeczce. Sprawdzono mi ją nieoczekiwanie w Barra, w drodze do portu.
Profilaktyka p/malaryczna: Nie należy jej lekceważyć, gdyż w rejonie tym komary przenoszą zarodziec sierpowy(plazmodium falciparum), wywołujący najcięższą postać malarii u ludzi. Ja stosowałam Malarone/kupione w Ziko-142 zł/.Miałam ze sobą moskitierę, chociaż w hotelach zawsze była, oraz repelenty z DEET, / Insect ekran-spry zakupiłam we Francji/. W Polsce dostępna jest Mugga. Pomocne są też palące się 12 godz. spiralki p/ moskitom. Tym razem komarów było bardzo niewiele.
W trosce przed uniknięciem innych komplikacji zdrowotnych trzeba pamiętać o piciu wody butelkowanej , przegotowanej, ewentualnie z woreczków. Stosować kremy z mocnym filtrem, a wieczorami okrycia ciała.
Elektryczność: W większości hoteli wtyczki są typu europejskiego, ale w moim pokoju spotkałam się z wtyczką typu G-angielską, z trzema płaskimi bolcami. Częste są przerwy w dostawie prądu. Wtedy pozostaje świeczka i własna latarka, którą radzę wziąć z sobą. W każdym domu i niższej klasy hotelach mają przenośne palniki elektryczne i zawsze można poprosić o zagotowanie wody na herbatę.
Bezpieczeństwo
W Gambii czułam się bezpiecznie. Mieszkańcy Gambii okazali się łagodnymi, przemiłymi, uprzejmymi i nie tak bardzo zmanierowanymi , jak to ma miejsce w innych krajach Afryki Zachodniej. Jedynie ci przy plażach i luksusowych hotelach nagabują białych, ale uśmiech i grzeczna odpowiedź często skutkuje. Rozbestwieni są przez panie w średnim wieku i starsze z Anglii i Niemiec, które spacerują z młodymi Gambijczykami trzymając się za ręce, a zapewne nie na tym się kończy. Spotkałam wiele takich par w okolicy Senegambii. Panie zapewne doznają rozkoszy, a młodzieńcy w łatwy sposób zarabiają pieniądze. Wielu białych mężczyzn, zarówno młodych, jak i starych, spotykałam przesiadujących w restauracjach z ładnymi Gambijkami. Tu żaden białas nie może być niezauważony. Młodzi chłopcy proszą też często o adres e-mail i telefon. W minibusach i zbiorowych taksówkach, którymi przemieszczałam się między poszczególnymi miasteczkami nie zaczepiają, jedynie w drodze do hotelu są nieustępliwi. Na widok hotelowego security, szybko jednak znikają. Przed wejściem do hoteli jest zawsze ochrona, także na plażach. Zauważyłam, że z plaż hotelowych korzystają tylko biali, niekoniecznie zakwaterowani w danym hotelu. Pojawiają się tylko nieliczni czarni sprzedawcy. Robiąc zdjęcia, należy unikać fotografowania posterunków policji i obiektów administracji państwowej. Uwaga na odbieranie rozmów z telefonów komórkowych!!. Z mojego konta błyskawicznie zniknęło 130 zł, mimo że w ogóle nie dzwoniłam.
Raj dla ornitologów. Gambia jest mekką miłośników ptaków. Żyje tu ich ponad 500 gatunków ptaków. Ptaki spotyka się wszędzie i nawet jeśli nie jest się ich znawcą, można niektóre zidentyfikować, a o inne dopytać mieszkańców; często widzę ich przy śmietnikach, przy łódkach rybackich przy rzece i oceanie. Podobizny ich widnieją na wszystkich banknotach, a nawet na butelkach piwa. Koło hotelu Sunset Beach w Kotu jest dobry punkt obserwacyjny ptaków. Także przy hotelu Senegambia jest Senegambia Birdwatching Centre. Prawdziwi entuzjaści ptactwa pływają odnogami rzeki Gambii, gdzie wśród mangrowców i lasów galeriowych mogą z bliska przyjrzeć się wielu gatunkom.
Do Gambii nie zamierzałam jechać sama, a zwłaszcza na tak krótko, ale niestety znajomi zawiedli. Skorzystałam z niedrogiego przelotu czarterowego -9-cio godzinnego z Warszawy do Banjul za 1356 zł. Chciałam chociaż trochę poznać krajobraz, ludzi i lokalne zwyczaje tego najmniejszego kraju w Afryce, o którym słyszałam, że jest bardzo przyjazny turystom. Na szczęście miałam doświadczenie w podróżach po Afryce Zachodniej, gdyż 2 lata temu byłam w czterech pobliskich krajach , wiedziałam czego oczekiwać, ale nie spodziewałam się tak dobrze zorganizowanej infrastruktury turystycznej, prawie na poziomie europejskim. Tak jest jednak tylko wzdłuż wybrzeża, gdzie są luksusowe hotele, otoczone pięknymi ogrodami, wszystkie z bezpośrednim dostępem do szerokich, piaszczystych plaż i oceanu, z basenami, restauracjami. Tym luksusom, przyjrzałam się mieszkając w hotelu w Kololi, ale zobaczyłam też inne oblicze Afryki, mieszkając w domach tubylców. Nocleg u tubylców był wspaniałą okazją do przyjrzenia się warunkom ich życia, niezbyt łatwym i skromnym, a zarazem świadectwem ich niezwykłej życzliwości. Większość z nich to muzułmanie, witają się więc tradycyjnym islamskim pozdrowieniem „Salaam aleikum” i mimo, że należą do różnych grup etnicznych, żyją zgodnie.
Dzień1.
O 12.45 wylatuję z Warszawy linią czarterową. Samolot jest wypełniony Polakami, lecącymi na wczasy do luksusowych hoteli położonych wzdłuż plaż w Gambii. Lecę 9 godzin, z godzinnym międzylądowaniem w Las Palmas, ale bez opuszczania samolotu. Kontrola paszportów przebiega sprawnie. Wymieniam 50 euro w kantorze na lotnisku/1 euro-52 dalasi/ W kantorach Western Union na deptaku przy Hotelu Senegambia jest lepszy kurs-54 dalasi. Na wczasowiczów czeka przed lotniskiem wiele niedużych autobusów, rozwożących ich do różnych hoteli. Jest już zupełnie ciemno, a port lotniczy Banjul International Airport leży w okolicy miejscowości Yundum, ok. 30 km od stolicy. Pytam pilotów, czy nie mogłabym zabrać się z nimi, byle bliżej cywilizacji, ale jak to Polacy, bezwzględni, pozostają niewzruszeni. Mogłam wsiąść bez pytania i jechać do jakiegoś hotelu, bo i tak nikt nie sprawdzał kto jest w danym busie, jedynie wystarczyło zgłosić się do pilota z listą, aby wskazał odpowiedni bus, gdyż każdy jechał w inne miejsce, ale sądziłam, że uczciwiej będzie zapytać, a poza tym liczyłam na uzyskanie jakiejś rzetelnej informacji od rodaków. Nic z tego. Kiedy z lotniska odjeżdża już ostatni autobus, a ja jedyna stoję obok, zainteresował się pilot Gambijczyk, siedzący obok polskiej pilotki i natychmiast pozwala mi wsiąść do autobusu. Wszystkie środkowe rozkładane siedzenia są wolne. Tym sposobem już na wstępie przekonuję się o polskiej bezduszności i jednocześnie o gościnności i wielkiej życzliwości mieszkańców Gambii. Od tej pory ta ich gościnność i niezmierna życzliwość towarzyszy mi przez cały okres mojego pobytu. Okazuje się, że autobus po rozlokowaniu turystów w drogich hotelach przy plaży, jedzie do Banjulu, gdzie mam namiary na hotel Apollo. Kierowca autobusu jest tak uprzejmy, że gdy tylko wspominam, że szukam tego hotelu, sam proponuje mi podwiezienie. Przy okazji mam możliwość nocnego obejrzenia, mrocznej, nieoświetlonej stolicy. Niestety hotel okazuje się nieczynny. Jak się później dowiedziałam, w stolicy działa obecnie tylko 1 hotel Laico Atlantic, drogi, położony między plażą, niedaleko portu, a łukiem triumfalnym. Jedziemy więc z powrotem w kierunku plaż z bogatą bazą noclegową w okolice Senegambii. Przy okazji kierowca uszczęśliwia tłum tubylców długo oczekujących na jakiś nocny transport, zabierając ich za odpowiednią opłatą. Znajdujemy pokój w Kunta Kinteh Lodge w Kololi /500 dalasi/. Zadowolona wręczam odpowiednią kwotę kierowcy, mimo, że wzbrania się przed jej przyjęciem.
Dzień2.
Rano dostrzegam, że mieszkam w fajnym miejscu. Domki położone są pośród roślinności, wokół bardzo czysto, cicho, słychać tylko śpiew ptaków. W moim pokoju jest moskitiera, lodówka, wiatrak, obok łazienka. Bardzo sympatyczny, skromny i niezwykle pomocny opiekun tego miejsca- Keba, udziela mi dokładnych informacji dotyczących lokalnych środków transportu, ich cen, sposobu dojazdu do interesujących mnie miejsc. Kunta Kinteh , to nazwa tego miejsca, a także głównego bohatera powieści „Korzenie”, członka gambijskiego szczepu Mandinka, który jako niewolnik został wywieziony do pracy w Ameryce. Mój hotel usytuowany jest w bardzo dogodnym miejscu, kilkadziesiąt metrów od głównej ulicy, przy której, po przeciwnej stronie jest boisko sportowe, a nieco dalej obszerny kompleks Senegambia Beach, położony przy piaszczystej plaży. Hotel Senegambia jest znany przez wszystkich, jest to największy w tym rejonie kurort turystyczny, z mnóstwem barów, dobrych i niedrogich restauracji, sklepów, straganów z pamiątkami i kantorów wymiany, to miejsce pełne życia. Najpierw idę do hotelu Senegambia, przechodząc przez pięknie urządzoną recepcję, mijam basen hotelowy i ścieżką, prowadzącą obok dwukondygnacyjnych budynków rozmieszczonych w tropikalnym ogrodzie, docieram do plaży hotelowej. Spaceruję po złocistym piasku wybrzeża Kololi, a potem pływam w oceanie. Fale są dosyć spore, ale da się pływać. Chętnych jednak nie ma. Niektórzy zanurzają stopy, a większość leży na leżakach lub pływa w hotelowym basenie. Są też tacy, którzy wynajmują konie i robią przejażdżki wzdłuż brzegu oceanu. Tuż przy plaży jest restauracja , a za nią toalety i prysznice. Opłukuję się ze słonej wody i ruszam plażą w lewo w kierunku Bijilo Forest Park. Drogą prostopadłą do oceanu dochodzę do kasy biletowej, mijając na drodze 1 małpę i chłopców sprzedających orzeszki ziemne do karmienia małp/50 dalasi/. Bilet do parku-150 dalasi. Park jest bardzo duży. Stanowi go gęsty las deszczowy z trzema trasami zwiedzania, oznaczonymi różnymi kolorami, których mapka widoczna jest przy wejściu. Trasy są piaszczystymi ścieżkami, prowadzącymi przez las i wydmy, przy których gromadzi się bardzo dużo małp, zwłaszcza, gdy karmi się je orzeszkami. Wokół mnie biegają małpy zielone, na drzewach są mniej liczne małpy czerwone. Niektóre są bardzo waleczne, co okazują przez wywalanie na wierzch czerwonego wnętrza jamy ustnej, co wygląda przeraźliwie. Najkrótsza trasa zielona trwa 0,5 godz., najdłuższa, trochę pod górkę- 2 godz. Trasę można przejść samemu lub z przewodnikiem/ok. 200 dalasi/. Po wyjściu z Monkey Park dochodzę do głównej ulicy i zatrzymaną żółtą shared taxi /8 dalasi/ dojeżdżam do Drop Turntable , stąd vanem za 12 dalasi do Tanji Fishing Village, największej wioski rybackiej w Gambii, gdzie oglądam różne rodzaje i różne wielkości ryb złowionych przez rybaków, wiele kolorowych łódek, oglądam wędzenie ryb, suszenie ich w soli, przy oceanie mnóstwo ptaków. Na straganach obok można kupić potężne świeże ryby i wiele różnorodnych produktów. Tu nie ma żadnego portu, spora fala morska, a łódki wypływają w głąb oceanu, potem rybacy wyciągają je na piasek przy pomocy lin. Najlepiej tu przyjechać wieczorem, gdy rybacy wracają z połowu, ja jestem za wcześnie. Spotykam tu 2 panie z UK z czarnym przewodnikiem, trzymające za ręce młodych Gambijczyków, są miłe i dzięki nim mam ułatwione fotografowanie i zwiedzanie. Z Tanji jadę vanem za 18 dalasi do Serrekunda- największego miasta w Gambii, a zarazem potężnego bazaru , bardzo kolorowego, głośnego, oferującego różnorodne towary. Przechadzam się między straganami, kupuję ananasa, avocado, papaję, porcję smażonego mięsa, pokrojonego w kostkę/ po 50 dalasi/.Jest tu dużo stoisk z rybami wędzonymi, artykułami przemysłowymi , z perukami/Gambijki noszą chętnie peruki i ładnie w nich wyglądają/, z chińską odzieżą. Z Serrekunda wracam busem do hotelu/ 10 dalasi/, biorę prysznic i postanawiam jechać do stolicy, Banjul. Biorę bus taxi do Tipper Garrage/10dalasi/, a tam przesiadam się na inny do Banjul/25 dalasi/.W stolicy wysiadam przy boisku-stadionie, a więc w centrum. Jak na stolicę, jest to wyjątkowa dziura. Jedna główna ulica i kilka piaszczystych , bocznych, niska zabudowa, meczet, katedra katolicka. Tuż za stadionem, w głębi oglądam biały Pałac Prezydencki, a potem idę na znajdujący się naprzeciwko bazar Albert Market, przy którym mieszczą się kolonialne budynki, zniszczone, z popękanymi elewacjami, przy chodnikach otwarte kanały. Filmuję tandetny pomnik między bazarem a Pałacem Prezydenckim i zostaję przywołana przez strażnika, który obawiał się, że filmowałam pałac, ale szybko mu wyjaśniam, że to tylko zdjęcie pomnika. Podchodzę do łuku triumfalnego, wchodzę na górę, by popatrzeć na okolicę. Stąd zaczyna się droga wyjazdowa z miasta, ale łuk trzeba objechać, pod nim nie można przejeżdżać. Ten przywilej zastrzeżony jest dla prezydenta. Stąd idę na pobliską plażę, w okolice restauracji Nefretiti , aby pomoczyć nogi. Szybko wracam na drogę, nieopodal tej restauracji, gdzie często przejeżdżają shared taxi. Wszystkie są zapełnione, a liczba oczekujących powiększa się. Jest przecież sobota i wieczór. Nie widząc szansy na wolne miejsce, wraz z Gambijczykiem, czekającym jeszcze dłużej, zmieniamy miejsce i udajemy się bliżej portu, skąd odjeżdżają minibusy. Na każdy podjeżdżający bus rzuca się w biegu tłum ludzi. Nam udaje się też jakoś wskoczyć od tyłu. Jedziemy do Serrekunda/10 dalasi/, stamtąd już spokojnie, biorę taxi zbiorową do Westfield Junctions/8 dalas/, potem do Traffic Lights/8d./przy Kairaba Avenue(tubylcy nazywają je tak, gdyż są to jedyne działające w Gambii światła na skrzyżowaniu) , przesiadka do Senegambia Junction, a stąd już tylko kilkadziesiąt metrów do hotelu. Noc jest bardzo głośna. Po przeciwnej stronie aż do rana trwa dyskoteka z muzyką, której nie są w stanie zagłuszyć moje stopery do uszu. Podobno tak zawsze jest tu w sobotę, a czasami też w piątek.
Dzień 3.
Rano w pokoju jest dosyć chłodno. Rozgrzewam się gorącą herbatą i z plecakiem ruszam na trasę do Senegalu. Zatrzymanym na ulicy minibusem jadę do Tipper Garage/8 dalasi/, a stąd innym minibusem do Banjul Terminal Ferri/25 dalasi/. Minibus szybko się zapełnia. Przy wjeździe do miast są punkty policyjne, samochody obowiązkowo zatrzymują się, a policja sprawdza dokumenty kierowcom. W busie, obok mnie siedzi młoda Gambijka, z którą zaczynam rozmowę. Okazuje się, że też jedzie do Senegalu, do swojej kuzynki, która mieszka w Dakarze. Piaszczystą ścieżką wzdłuż rzeki Gambii dochodzimy do łódek. Jest ich kilka. Z jednej ludzie wysiadają, na inną wsiadają. Przy brzegu tłum ludzi. Jest niedziela, więc przy takiej ilości chętnych, łódka szybko się zapełnia. Musimy przeprawić się ze swoimi bagażami na drugi brzeg rzeki do miasta Barra, a rzeka w tym miejscu jest szeroka na kilka kilometrów- w najszerszym miejscu ma 12 km. Można płynąć promem, ale my idziemy na łódź, która jest już prawie zapełniona. Woda sięga za kolana. Ja przymierzam się do zdejmowania sandałów, a okazuje się, że nie potrzeba. Chłopak, który szedł obok nas już od busa, bierze mnie na barki, dosłownie siedzę na jego szyi, z nogami na jego klatce piersiowej i błyskawicznie jestem przeniesiona na łódkę, po chwili przeniesione są przez niego nasze bagaże, a potem moja współtowarzyszka i to tylko za 10 dalasi od osoby. Na łódce rozdają nam kamizelki ratunkowe. Łódka jest duża, ale po kilkunastu minutach wypełnia się całkowicie, a po 40 min. płynięcia jesteśmy już na drugim brzegu- w Barra. W Barra mnóstwo chłopców w uniformach z wymalowanymi na nich numerami, podbiega do łodzi. Najpierw wyniesiona jest dziewczyna, a ja czekam z bagażami na tego samego chłopca z nr 75, potem wędrują bagaże, a ja na końcu. Wszystko to znów tylko za 10 dalasi od osoby. Z Barra do Dakaru jest ok. 500 km, ale przed nami jeszcze godzina drogi do granicy z Senegalem. Wsiadamy do minibusa/25 dalasi +10 dalasi za bagaż załadowany na górze/, konduktor zbiera pieniądze, ruszamy szybko, gdyż bus jest zapełniony i po godzinie jesteśmy już w Amdalai, na granicy z Senegalem. Udaję się z paszportem do urzędników, wbijają mi pieczątkę , w kantorze wymieniam 100 euro=65 000 .Granicę przekraczam pieszo i czekam na wizę Senegalu , bez wypełniania jakichkolwiek formularzy. Płacę 55 euro, chociaż oficjalnie wywieszona jest cena 50 euro, 5 chyba za usługę. Trochę czasu mija, zanim dostaję z powrotem paszport. Na granicy zawsze trzeba sprawdzić, czy na pewno wbili nam pieczątkę, bo są strasznie rozkojarzeni i wolni. Mój paszport tak długo przeglądają , że zapominają oddać żółtą książeczkę, dobrze że na czas to zauważam. Wsiadam na motorek za 20 dalasi, , który w kilka minut przewozi mnie do Gare Routiere w Karang – miejsca postoju busów i shared taxi /siedmioosobowych -tzw. sept place/. Niektórzy ten krótki odcinek pokonują na platformie wozu, ciągniętego przez osła lub taksówką. Lokuję się z moją współtowarzyszką do shared taxi, płacę 7000 CFA, od czarnych kierowca bierze po 6000 i jedziemy do Dakaru. Przy aucie pojawiają się sprzedawcy orzeszków ziemnych i ciastek kokosowych. W przeciwieństwie do dobrej, równej drogi asfaltowej w Gambii, tutaj tylko niektóre odcinki są w dobrym stanie, przeważnie dziury są tak liczne, że kierowcy wolą jechać piaszczystym poboczem, objazdami, przez pola, w większości drogą szutrową. Kurz, gorąco, wysuszona, spalona słońcem trawa , osiołki, kozy, liczne termitiery i liczne baobaby oraz tradycyjne okrągłe chaty afrykańskie-oto widoki z samochodu. Droga z piaszczystej przeistacza się w dobrą, asfaltową tuż przed miastem- bazarem-Kaolack. Zatrzymujemy się tu na krótki posiłek przy straganach. Przejeżdżamy obok rezerwatu Bandia, gdzie można wybrać się na safari jeapem. Do Dakaru docieramy ok. godz. 18. Końcowy przystanek mamy na Pikine. Pytam moją współtowarzyszkę z shared taxi , czy nie zna w pobliżu jakiegoś hotelu, a ona telefonuje do swojej kuzynki z tym samym pytaniem. Ostatecznie nie uzyskuję odpowiedzi, ale zaprasza , abym podjechała z nią taksówką. To bardzo krótki dystans, można było podejść pieszo, ale ona nie znała dobrze drogi. Wchodzimy na podwórko, oddzielone od ulicy wysokim murem. Wokół podwórka ulokowane są mieszkania czterech rodzin, a właściwie, to pokoje tych rodzin. Kuchnia, wyposażona w przenośny palnik gazowy, garnki i patelnie jest wspólna, wspólne są też 2 pomieszczenia tj. prysznic w stylu afrykańskim, czyli wiadro z wodą i naczynie do polewania, oraz ubikacja. Wszędzie zadziwiająco czysto. Zapraszają mnie do pokoju. Wszyscy wchodzą tu po zdjęciu obuwia. Moje stopy są tak zakurzone po całodniowej podróży, że nakładam skarpety, aby wejść do środka. Jest tam porażająco czysto. Pytają mnie , jak długo planuję być w Dakarze i czy koniecznie muszę nocować w hotelu, bo przecież mogę zostać u nich, tylko czy nie będzie mi przeszkadzał brak klimatyzacji?. Cieszę się z tak niespodziewanej propozycji i od razu deklaruję, że im zapłacę, ale o pieniądzach nie chcą słyszeć. Gospodarze nie znają angielskiego, mówią po francusku , a z kuzynką we własnym dialekcie. Myję się polewając się wiadrem wody, idę na ulicę, aby coś zjeść i razem ustalamy plan na następny dzień, a w planie mam oglądanie różowego jeziora/Lac Rose/. Orientuję się szybko, że pokój, którego centralną część zajmuje ogromne łóżko, a z boku jest mały kredens, niewielka szafka, w rogu zaś telewizor, wąskie przejścia z 3 stron łóżka, to ich cała przestrzeń mieszkalna, a tu przecież ich rodzina złożona z młodego małżeństwa z dwójką małych dzieci-1.5 roku i 5 lat i dwie dodatkowe osoby: kuzynka z Gambii i ja. Dla mnie przeznaczają łóżko, oczywiście proponuję drugą część Gambijce. Przystaje na to, ale kiedy leży oglądając telewizję, pod jej nieco zawyżonym ciężarem, część łóżka się załamuje, a po naprawieniu, już nie ryzykuje położeniem się. Na dużej tacy wnoszą usmażone jajka w kształcie płatów, bagietkę, stawiają na podłodze i jedzą siedząc też na podłodze. Nawet mnie zapraszają, ale ja dziękuję. Daję dzieciom czekoladę i cukierki. Okazuje się, że wszyscy śpią na matach na podłodze, tuż przy drzwiach. Jedynie gospodarz idzie do domu swojego taty. Takiej gościnności bezinteresownej, zważywszy na warunki lokalowe, nie spotkałam nawet w najbardziej gościnnym kraju-Gruzji. Długo oglądamy telewizję, jest akurat relacja z wizyty zagranicznego dostojnika w wielkim meczecie w Touba. Oświetlony meczet nocą wygląda imponująco.
Dzień 4.
Rano zamierzamy jechać nad różowe jezioro /Lac Rose/. Pikine, gdzie mieszkam leży na peryferiach Dakaru, aż 17 km od centrum, a jezioro akurat po przeciwnej stronie stolicy. Taksówkarz w obie strony życzy sobie 23 000 CFA. Decyduję więc, że jedziemy publicznymi środkami transportu, etapami. Żadne z nich nigdy tam nie było, więc cieszą się, że mogą jechać . Ja oczywiście opłacam ich przejazdy , napoje i przekąski . Są to jednak niewielkie kwoty, a ich towarzystwo jest nieocenione. Często kupujemy kawę, sprzedawaną w małych, plastikowych kubkach, przyrządzaną na przydrożnych stolikach/50CFA/. Co ciekawe, zawsze po wypiciu, gniotą oni kubek i rzucają wprost na chodnik. Dojazd do jeziora zaczynamy biorąc shared taxi , którą w trójkę pokonujemy długi dystans/750CFA od osoby/, kolejno zmieniamy minibusy 3 -krotnie, płacąc za bilety po 200 CFA/os. .W końcowym odcinku dojeżdżamy do jeziora regularnie i często kursującym tu docelowo autobusem nr 73 za 150 CFA od osoby. Autobusy nr 73 kończą bieg przy jeziorze i tu mają swoją pętlę. Spacerujemy wokół jeziora. Jakoś trudno jest dostrzec jego różowe zabarwienie, któremu zawdzięcza nazwę, a które to nadają mu algi, produkujące czerwony pigment, absorbujący promienie słoneczne. Jezioro jest płytkie , ale mocno zasolone i widzimy Senegalczyków, pakujących do worków sól, wydobywaną z dna jeziora. Kobiety też tu pracują i chcą, aby zrobić im i wysłać zbiorowe zdjęcie. Chodzimy przy brzegu jeziora dosyć długo, ale nie spotykamy ani jednego turysty. W okolicy jest restauracja i hotel Lac Rose. Młoda dziewczyna z koszem koralików i lalek chodzi za mną nieustannie, z nadzieją, że coś kupię. Nie miałam takiego zamiaru, ale szkoda mi się zrobiło, że tak cierpliwie dźwiga ten kosz i kupuję czarną lalkę. Przy jeziorze była kiedyś meta rajdu Paryż-Dakar. Dziewczyna pokazuje nam teren wokół. Przechodzimy między restauracjami na inny brzeg jeziora, gdzie są wydmy oddzielające jezioro od Atlantyku. Tuż obok wydm stoją wielbłądy gotowe do przejażdżki z turystami, ale żadnych turystów nie ma. Chodzimy po wydmach, nagle przejeżdża po nich jakiś jeep. Wracamy do pętli autobusów nr 73, których czeka tu wiele. Akurat jeden rusza i za 200 CFA dojeżdżamy do Keur Massar, a tam przesiadamy się na autobus nr 61 i za 500 CFA dojeżdżamy do Mamelles, niedaleko Monument de la Renaissance Africaine/Odrodzenia Afryki/. Stąd pieszo dochodzimy do widocznego z dala, położonego na wzgórzu pomnika, symbolizującego półwiecze niepodległości od Francji. Wspinamy się po bardzo licznych schodach, a z góry widzimy oddalone okolice lotniska, ocean oraz nieciekawe, szare budynki jednej z dzielnic Dakaru. Do centrum jest stąd daleko, biorę więc taksówkę, stojącą nieopodal i za 1500 CFA jedziemy do centrum. Z okien taksówki widzę wybrzeże i mnóstwo osób biegających wzdłuż jezdni. Wysiadamy przy katedrze katolickiej, wchodzę do środka, potem podchodzimy do bramy pałacu prezydenckiego, gdzie stoi wartownik w czerwonym mundurze. Pytam policjantów, czy mogę zrobić zdjęcie. Nie ma problemu. Idziemy na Plac Niepodległości, a potem kierujemy się do portu , odgrodzonego od ulicy wysokim murem. Długim korytarzem udajemy się do kas biletowych, prom na Illa de Goree/wpisaną na listę UNESCO/ kursuje co 1,5 godz., akurat odpływa za 15 min. , a bilet jest po 5.200 CFA, dla Senegalczyków-1.500. Straszna ilość białych. Nie wiem, skąd się tu wzięli, bo w centrum jakoś ich nie widziałam. Po ok. 30 min. jesteśmy już w miejscu, gdzie była największa baza handlu niewolnikami w Afryce. Na wyspie jest dużo straganów z pamiątkami, kolorowe budynki, brukowane uliczki, sporo zieleni, plaża, fort, wieża i oczywiście Muzeum Niewolnictwa z celami niewolników. Po powrocie idziemy na dworzec busów, przechodząc przez ogromny bazar. Na każdy nadjeżdżający bus, rzuca się tłum. My też atakujemy jeden z busów i za 200 CFA dojeżdżamy bezpośrednio do Pikine, a potem spacerkiem już w ciemnościach wracamy do domu.
Dzień 5.
Żegnam się z rodziną. Zostawiam im 10 000 CFA w ramach podziękowania za serdeczność i gościnność, ale oni niczego nie oczekują , są zaskoczeni i muszę namawiać ich, aby przyjęli, a wiem, że pieniądze na pewno im się przydadzą. Dziękują wielokrotnie. Wymieniamy adresy. Gospodarz odprowadza mnie na busa do centrum. Tym razem przechodzimy dalej za dworzec Pikine, na główną drogę, z której łapiemy bezpośredniego busa do centrum Dakaru /200CFA/. Idę bulwarem nadmorskim Corniche , potem wzdłuż portu, całkowicie zasłoniętego przez wysokie mury. Z dala widoczny jest Wielki Meczet, po stronie portu mijam ładnie prezentujący się, lśniący w słońcu Grand Theatre de Dakar. Dochodzę wreszcie do dworca z busami i shared taxi , skąd jadę do świętego miasta- Touba. Wybieram shared taxi, gdyż jest już gotowa do odjazdu, a na busa trzeba czekać aż się zapełnieni/3500+500 bagaż/. W Touba jestem po 4 godzinach i tuż przy dworcu wsiadam do busa miejskiego, którym dojeżdżam do Wielkiego Meczetu. Jest on olbrzymi, ma 7 minaretów, jest jeszcze w rozbudowie, więc widać rusztowania. Jest to ważne miejsce pielgrzymkowe dla muzułmanów. Przed wejściem, zasłaniam włosy chustką, nogi prześcieradłem, jako że jestem z całym ekwipunkiem, a spódnicy długiej nie mam, nakładam skarpety i tak przygotowana wchodzę do meczetu. Jakiś wychudzony pracownik meczetu, początkowo agresywny, koniecznie chce mnie oprowadzać, gdyż twierdzi że nie jest to muzeum i samemu nie można tu spacerować. Pokazuje różne detale tego imponującego strukturą i wielkością obiektu, zwraca uwagę na elementy w stylu marokańskim, pakistańskim i włoskim. Oglądam grób założyciela islamskiej sekty Mouride. Mogę wszędzie robić zdjęcia, za wyjątkiem centralnego miejsca modlitw. W trakcie zwiedzania ciągle poprawia mi prześcieradło, robi przerwę na wspólną modlitwę z innymi, potem przechodzimy do budynku obok, gdzie jest biblioteka koraniczna. Tam oglądam m.in. zdjęcia kolejnych etapów budowy meczetu. Oczywiście daję mu napiwek, gdyż sporo czasu stracił i przekazał wiele ciekawych informacji. Okrążam meczet, aby wrócić do drogi, którą jeżdżą autobusy do dworca. Przy przystanku jest budynek, gdzie można napić się darmowej kawy. Jestem tak spragniona, bo upał jest straszliwy, że mimo iż opróżniłam wszystkie swoje butelki z płynami, to wypijam kilka kubków. Kawa ta ma specyficzny smak, postanawiam kupić paczkę na drogę. Daję im 1500CFA, za co dostaję 0.5 kg worek kawy. Busem nr 1 dojeżdżam do dworca, a stąd shared taxi za 2500 CFA do Kaolack. Na bazarze przy dworcu kupuję arbuza, którym staram się ugasić pragnienie. Jest już późno i jedziemy w ciemnościach. W Kaolack, gdy wszyscy już wysiedli, jadę z kierowcą przez miasto w poszukiwaniu hotelu. Dojeżdżamy do miejsca postoju motor taxi, widzę tłum kierowców. Motorkiem/500CFA/ podjeżdżamy do różnych hoteli, jest ich sporo, ale w tańszych brak wolnych miejsc. Biorę więc Hotel Keur Samba za 12500CFA.
Dzień 6.
Rano oglądam ogromny bazar, a potem motorkiem jadę na dworzec. Jest wiele minibusów, ale decyduję się na shared taxi i od razu ruszamy do granicy w Karang/2500 CFA+500 bagaż/.Długo wahałam się, czy stąd od razu nie jechać do Farafennii i tam przekroczyć granicę z Senegalem, gdyż planowałam później wyjazd do Wassu, byłoby krócej, ale czy szybciej? Podchodzę z paszportem do urzędnika senegalskiego, potem kawałek dalej do gambijskiego i po uzyskaniu pieczątek jadę shared taxi /35dalasi+15 za bagaż / do Barra/bus jest już zapełniony i akurat odjechał /. W Barra jestem wczesnym popołudniem i zamiast przekraczać rzekę , decyduję się na wyjazd do Wassu do Stone Circles. Tuż przed drogą, prowadzącą do rzeki jest taxi garage . Jeden z busów nazbierał już ludzi i ku mojej uciesze akurat odjeżdża. Kierowca mknie szybko dobrą drogą asfaltową, a ja oglądam biedne wsie gambijskie z domami pokrytymi często strzechą, mijamy liczne baobaby, akacje i inne drzewa, sawannę , ale też sporo zieleni. Zanim wysiadłam, pytam współpasażerów i kierowcę o jakiś hotel i drogę do kamiennych kręgów. Jakoś dziwnie patrzą na mnie, ale po chwili okazuje się, że nikt z nich nie zna angielskiego. Przebywając w okolicy kurortów i w stolicy wydawało mi się, że wszyscy znają angielski, a tymczasem oni posługują się swoimi lokalnymi językami. Na miejscu natychmiast znajduję młodych chłopców, którzy tłumaczą kierowcy busa moje pytania, a ponieważ chcę jeszcze dzisiaj zobaczyć stanowisko archeologiczne w Wassu, wraz z kilkoma lokalnymi ochotnikami busem jedziemy do tego miejsca za uzgodnione 150 dalasi. Nie jest to daleko od głównej drogi, za ok. 0,5 godz. można dotrzeć tam pieszo polną drogą. Jest jednak późno i szkoda mi na to czasu. Brama do obiektu nie jest zamknięta, więc od razu zaczynam oglądanie licznych kamieni o różnej wysokości/ od 1-2,5 m/ i średnicy, pochodzących z VIII w./na liście UNESCO/, które związane są z pochówkiem królów i władców. Ułożone są one w kręgi , niektóre powalone. Kiedy jestem już w środku, nadbiega opiekun tego miejsca z pobliskiego domu. Zobaczył nasz bus i zaprasza mnie najpierw do kupienia biletu/50 dalasi /i obejrzenia historii w budynku muzeum. W obawie przed zmierzchem kontynuuję jednak oglądanie na zewnątrz, a chłopiec objaśnia szczegóły. Kręgi i drzewo rosnące w lewym górnym rogu od wejścia są przedstawione na banknocie 50 dalasi. Na szczycie każdego z kamieni ułożone są drobne kamyki, zebrane z ziemi przez turystów, ja też dołożyłam swój. Kiedy kończę zwiedzanie i mam zamiar jechać z kierowcą do Kuntaur, gdzie na brzegu rzeki Gambii jest Guest House, przewodnik Sainey odradza mi, mówiąc, że to daleko od drogi i jutro trudno będzie wrócić do autobusu. W zamian za to mogę nocować u jego starszej krewnej, która niedaleko stąd ma wolny pokój. Starsza pani akurat jest przy bramie, prowadzi mnie na podwórko, gdzie krząta się cała rodzina. Daje mi kłódkę od dużego pomieszczenia, w którym są 2 duże łóżka. Pokój można zamknąć od środka na zasuwkę, więc przyjmuję propozycję, zwłaszcza że już się ściemnia i wolę się nie przemieszczać. Jest bardzo czysto. Jak zwykle pośrodku podwórko, a wokół domki, przed każdym ktoś siedzi. Gospodyni gotuje w sąsiednim pomieszczeniu kolację. Ja tymczasem idę do sąsiedniego budynku, bogatego, gdzie mieszka macocha Sainey’a, aby się „wykąpać”. Łazienka wyłożona jest płytkami, europejska toaleta i prysznic, ale i tak myjąc się polewam się wodą z wiadra, bo nie ma bieżącej . Domownicy gotują na palniku wodę na moją herbatę, bo światła też dzisiaj nie ma. W pokoju mam świeczkę i latarkę.
Dzień 7.
Rano z Sainey’em idę polną drogą w kierunku Kuntaur nad rzekę Gambia/ok. 2 km/. W okolicy można wynająć łódkę i wypłynąć na poszukiwanie hipopotamów. Wymaga to jednak czasu, a ja niestety muszę wracać, bo chcę popływać jeszcze dzisiaj w oceanie. Nie tak daleko jest też wyspa Baboon, na której można podpatrywać hipopotamy, krokodyle i małpy, jak opowiada Sainey. Trzeba tu przyjechać na dłużej. Podziwiam więc okoliczną przyrodę, liczne ptaki i wracam przez pola do głównej drogi. Dziękuję starszej pani za nocleg, wręczam jej trochę dalasis. Sainey odprowadza mnie na busa, który jedzie tym razem tylko do Farafenni/80 dalasi/, ale wsiadam, ponieważ chcę zobaczyć to miasteczko . Kierowca jedzie wolno, przyglądam się więc wiejskim domostwom, ich otoczeniu , rozległej sawannie i rozmawiam z młodym chłopcem-Musą, siedzącym obok, który jedzie do swojego brata, mieszkającego w Farafenni. Dowiaduję się, że uczęszczał do szkoły tylko do 10 roku życia, gdyż rodzice nie mieli pieniędzy na jego kształcenie. W szkole właśnie nauczył się angielskiego, a teraz zarabia dorywczo pomagając na roli przy uprawie ryżu i innych pracach polowych. W Farafenni przechadzam się z Musą po bazarze, a potem szukamy miejsca, skąd odjeżdżają busy do Barra. Bus zapełnia się wolno, a ja w tym czasie oglądam okolicę, kupuję orzeszki, pomarańcze. Kupuję wcześniej bilet/90 dalasi/i po kolejnych 2 godz. jazdy jestem w Barra. Tu chłopcy przenoszą mnie i mój plecak na łódkę/10 dalasi/. Jest już zapełniona, więc szybko odpływamy/25 dalasi/do Banjul. Stolicę już znam i busami z przesiadką, znaną mi trasą docieram do mojej Kunta Kinteh Lodge. Pojawia się właściciel, którego wcześniej nie było, światowy, często jeździ do Niemiec, zna niemiecki. Biorę upragniony prysznic, piję litry herbaty i wyruszam na kąpiel w oceanie przy Senegambia Beach Hotel. Jest duży odpływ, trzeba iść dosyć daleko w głąb oceanu, jest też spora fala, tylko 1 osoba pływa, ale mi to nie przeszkadza. Pływam lub rzucam się na fale aż zaczyna się ściemniać i ratownik przywołuje do wyjścia.
Dzień 8.
Pakuję swój plecak, a sama udaję się na kąpiel w oceanie. Fale nie ustępują, ale jest to mój ostatni dzień, więc pływam, a gdy się nie da to mam gratisowy masaż wodny. Dziś jeszcze jadę do Bakau, by zobaczyć tamtejsze plaże, kurorty i sadzawkę z krokodylami. Najpierw dojeżdżam busem do Serrekunda, a stąd innym busem do Bakau. W Bakau idę dróżkami piaszczystymi przez bazar, a potem między domami mały chłopczyk z bazaru prowadzi mnie do Katchically Crocodile Pool, miejsca gdzie w zielonej sadzawce, żyje ok. 100 krokodyli /wstęp 50 dalasi/. Najpierw wchodzę do muzeum, gdzie oglądam zdjęcia i instrumenty muzyczne. Boczną ścieżką dochodzę do niedużego stawu , całkiem zielonego, gęsto zapełnionego krokodylami, także pokrytymi zielonym nalotem. Nie ma tu żadnych barierek, można chodzić wokół, a krokodyle jakieś ospałe. Dopiero po dłuższej chwili przychodzi chłopak, opowiadając o mieszkańcach stawu. Krokodyle tutejsze karmione są rybami. Na brzegu wyleguje się samica, która może być agresywna, gdyż obok ma 2 młode krokodyle. Chłopak prowadzi mnie ścieżką w głąb lasku, aby pokazać niezwykłe okazy potężnych drzew o niesamowitych kształtach – silk cotton tree . Chcąc mu dać napiwek, trzymam w ręku cztery banknoty po 25 dalasi, nie wiem ile wręczyć, ale on sam wyciąga tylko jeden, mówiąc że tyle wystarczy. Aż trudno uwierzyć, że nie dotarło tu jeszcze zepsucie, tak powszechne w innych krajach Afryki Zachodniej. Przy stawie spotykam też małpę. Stąd kieruję się na plaże Bakau, jest spory kawałek do przejścia, po drodze wstępuję do cafe internet/15 min- 6 dalasi/. Idąc dalej wzdłuż plaży, dochodzę do Calypso Beach Bar, a tam w stawie pływają dwa potężne krokodyle. Jest tablica, aby zachować ostrożność. Ocean w tej okolicy jest bardzo spokojny, bez fal, ale nikt nie pływa, wczasowicze z all inclusive Ocean Bay Resort odpoczywają na leżakach lub konsumują posiłki przy wystawionych na zewnątrz stolikach. Do miasteczka Bakau jest stąd dość daleko, ok. 1,5 km, idę więc kilkaset metrów do skrzyżowania, na główną drogę, tam łapię rikszę/5 dalasi/, dalej minibus do Serrekunda. Wstępuję tu na bazar, robię drobne zakupy i busem wracam do mojego hotelu. Nie ma bieżącej wody, udaję się więc na plażę Senegambia Beach Hotel, tam zanurzam się na chwilę w morzu, potem szybki prysznic, obok za restauracją i tak odświeżona, wracam do hotelu po bagaż, wsiadam do taksówki, którą złapał mi chłopak z hotelu- Keba/za 250 dalasi/, jadę na lotnisko. Z lotniska oficjalna cena taksówki wynosi 700 dalasi.
Przykładowe ceny:
Gambia:/ w GMD/-ananas-60, papaja-50 ,awokado-40,woda w woreczku-mała 1,5; duża-2,5, piwo-40, mały garnuszek suszonego hibiskusu-25, duży- 50, orzeszki w małych woreczkach-10, w dużych -40, ostrygi-talerz-150, ryba-120, mała cola-8, porcja smażonego mięsa-50
Senegal:CFA- Pączki z manioku-za 6 sztuk-100,pomarańcze-10 szt.- 500, mandarynki- 6 sztuk-250, pocztówki-20, znaczki-20, biały melon-500, arbuz-1500, orzeszki ziemne-50 za mały woreczek, woda w woreczkach-50, ryba-1500, kawa na ulicy/50/
Noclegi: Gambia- Kololi- Kunta Kinteh Lodge (blisko Senegambia Hotel)-500 dalasi/noc, jest też za 600 z kuchnią /1 os. lub 2 os. za 800 (Tel.00 220 4461171 lub 00-220 7788880) ; /Obok mojego hotelu jest SKY Guest House, Tel.3700701 / ; Wassu Village–dom rodziny Sainey /opiekuna Stone Circus/- Tel. 6278947, e-mail : sainey10stones@htmail.com
Senegal: Dakar-u rodziny senegalskiej-Bayo,Pikine,Tally Boumak, Diamaguene2, Tel.77 802 04 02 ; Kaolack- hotel Keur Samba- 12 500CFA


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u