Czerwiec w Afryce Zachodniej – Joanna i Artur Morawiec

Joanna i Artur Morawiec

Termin

Czerwiec (podróżowaliśmy w 2001 roku) nie jest polecanym terminem wyjazdu do Afryki Zachodniej, ale my nie narzekaliśmy na pogodę. Upał był, ale do wytrzymania. Powietrze było przejrzyste, umożliwiające dobre zdjęcia.

Trasa

Senegal, Mali, Burkina Faso, Ghana

Przejazd

Alitalia; Warszawa – przez Mediolan (7 godz. oczekiwania) – Dakar a powrót z Akry; cena 560 USD

Wizy

Senegal – Ambasada Francuska w Warszawie lub Konsulat Francuski w Krakowie; czeka się kilka godzin. Aby uzyskać wizę należy okazać bilet lub rezerwację, zaświadczenie o stanie konta, rezerwacje hoteli (my dokonaliśmy ją w biurze lotniczym; niezbędna karta kredytowa – rezerwacja była bezpłatną usługą), dwa zdjęcia. Wiza jednokrotna; należy dokładnie podać na ile dni chcemy jechać, bo tylko tyle zostanie wpisane w wizie.
Burkina Faso – jak wyżej.
Mali – Ambasada Republiki Mali w Dakarze (zmiana adresu! – już nie znajduje się na Boulevard de la République obecny adres Route de la Corniche Ouest za uniwersytetem. Można tam się dostać autobusem nr 10 lub taxi, cena 7500 CEF; czas oczekiwania 48 h, formularze w języku francuskim.
Ghana – Konsulat Honorowy w Warszawie, ul. Mścisławska 4A – tel. 833 10 94, cena 20 USD – jednokrotnego wjazdu, a 50 USD wielokrotnego wjazdu, dwa zdjęcia.

Język

Senegal, Mali, Burkina Faso: powszechnie znany j. francuski, ludzie związani z turystyka często znają angielski, (należy sprawdzić znajomość j. angielskiego przewodnika, z którym wybieramy się na trekking w kraju Dogonów, gdyż można dowiedzieć się wielu ciekawych informacji o historii i życiu Dogonów).
Ghana – jako w byłej kolonii angielskiej nie ma problemów z dogadaniem się po angielsku.

Waluty

W Mali, Senegalu i Burkinie Faso jest ta sama waluta – CFA (frank środkowoafrykański). 1 USD = 578 CFA (czerwiec 2003). W Ghanie – 1 USD = 7000 cedi.

Ceny

Niestety Afryka Zachodnia jest droga! Jakość usług nie jest proporcjonalna do cen. Jednak można znaleźć (i wytargować) dobre ceny. Należy zawsze trochę poszukać. Trzeba pamiętać o targowaniu się. Ceny noclegów: 3–15 USD. Przejazdy nie są zbyt drogie, ale zależy to od środka komunikacji. Jednak zawsze trzeba pamiętać, że czas odjazdu i przyjazdu nie jest zbyt precyzyjnie określony. Po drodze najczęściej są jakieś problemy z paliwem, chłodnicą itp. My mieliśmy największe opóźnienie 20 h podróżując pociągiem z Dakaru do Bamako (pociąg miał jechać 36 h a jechał 56 h). No cóż, Afryka! Drogie są atrakcje turystyczne np. kraj Dogonów ok. 20 USD na dzień, przejazd do Timbuktu (łódź – samolot).

Zdrowie

Należy zadzwonić do Sanepidu aby dowiedzieć się, jakie szczepienia są wskazane. My zażywaliśmy raz w tygodniu lek przeciw malarii Lariam. Można także zabrać moskitierę. Nie mieliśmy żadnych problemów ani z malarią, ani żołądkowych. Należy pić wodę butelkowaną, myć zęby też w takiej wodzie i często myć ręce. Proponujemy zabrać chusteczki jednorazowe. W trakcie wielogodzinnych przejazdów bardzo nam były przydatne. Oczywiście można zabrać środki do uzdatniania wody np. jodyna (4 krople na butelkę), polecany też jest Micropour ale należy przeczytać ulotkę!
Podobno trzeba mieć żółtą książeczkę, gdyż wymagana jest na granicach. Nas nikt nie prosił o jej okazanie.

Senegal

Przygoda zaczęła się już w samolocie. Samolot zbliżał się do lądowania a tu za oknem ciemno, żadnych świateł a przecież lądujemy w stolicy Senegalu, w Dakarze. Pierwsza myśl to że jest to lądowanie awaryjne w oceanie, ale zaraz pojawia się druga myśl że to właśnie Czarny Ląd! Gdy spędziliśmy kilka godzin na tym lądzie zrozumieliśmy, że nie jesteśmy w stolicy europejskiej rozjarzonej tysiącami świateł, a Dakar to przecież ostatni punkt cywilizacji w drodze w głąb Afryki.
Wracajmy w opowiadaniu na lotnisko. Znajomi mówili że trzeba około 1 godziny na odprawę. Nam się udało, gdyż Senegalczyk prowadzący prawdopodobnie biuro informacji przeprowadził nas przez tłum pasażerów czekających na odprawę. Wężykiem omijaliśmy kolejne osoby podążając za „naszym przewodnikiem”. Oczywiście musieliśmy za to zapłacić. Po wymianie w kantorze na lotnisku daliśmy mu banknot o najmniejszym nominale 500 afrykanów tj. około 2 zł. Był bardzo zadowolony więc zorientowaliśmy się że chyba przepłaciliśmy. Teraz mieliśmy następny problem – czy spędzić noc na lotnisku, czy jechać do centrum Dakaru. Znajomi radzili aby zostać na lotnisku, bo Dakar nie jest nocą bezpieczny. Jednak dzień przed wylotem z kraju uzyskaliśmy informację, że warto zatrzymać się w nieodległej od lotniska nadmorskiej miejscowości Yoff. Wybraliśmy się do Yoff i nie żałowaliśmy – taniej i ładniej niż w centrum Dakaru. Polecamy! Zaraz po opuszczeniu lotniska „przyczepiła się” do nas grupa pięciu kandydatów na przewodników, którzy chcieli koniecznie nas zaprowadzić do hotelu (Campement le Poulagou w Yoff). Spojrzeliśmy w stronę którą nam wskazali – była tam całkowita ciemność, ani jednej latarni, a nas miało prowadzić pięciu „przewodników”! Trochę obawialiśmy się podążyć w ich towarzystwie i zdecydowaliśmy się zatrzymać taksówkę. Gdy negocjowaliśmy cenę za przejazd to pięciu „przewodników” już wsiadało do taksówki, chcąc jechać z nami. Powiedzieliśmy taksówkarzowi, że pojedziemy z nim jeśli oni wysiądą. Przekonał ich dopiero banknotem 500 afrykanów. Za taksówkę z lotniska do Yoff zapłaciliśmy równowartość 15 zł. Pewnie nieco przepłaciliśmy, ale był to środek nocy.
Hotel Campement le Poulagou okazał się bardzo skromny. Płaciliśmy za pokój 2-osobowy z łazienką na zewnątrz 10 000 CFA. Śniadanie wliczone w cenę. Upał był ogromny. Zażyczyliśmy sobie wentylator wiejący na łóżko. Chłopcy hotelowi przynieśli wentylator, ale żeby strumień powietrza był skierowany na łóżko oblepili go w odpowiedniej pozycji taśmą klejącą. W Yoff następnego dnia zmieniliśmy hotel na L’Ocean, za który płaciliśmy 14 000 CFA (po targowaniu) za pokój z łazienką i klimatyzacją. Dodatkową korzyścią był znajdujący się w hotelu basen. Ceny w L’Ocean za pokój z wentylatorem 12 000, z klimą 15 000, z klimą i z TV – 18 000. Oglądaliśmy jeszcze w Yoff hotel „Taiti”, gorszy niż L’Ocean a cena 25 000 CFA za pokój z łazienką i klimą. Polecamy pozostać w Yoff, gdyż są o wiele lepsze warunki niż w centrum Dakaru za tę samą cenę. Ulice Dakaru są głośne i brak spokoju nawet w pokoju hotelowym. Minibusy (zwane rapide) do centrum Dakaru jeździły często – czas przejazdu – około 1 h. Bilet autobusowy kosztował – 150–170 CFA, a minibusowy 100 CFA.
Następnym etapem naszej podróży było Mali. Międzynarodowy pociąg z Dakaru do Bamako jeździ dwa razy w tygodniu: w środy i soboty. Chcieliśmy jechać w środę, ale trzeba było załatwić wizę do Mali, na którą czeka się dwa dni. Niestety w poniedziałek i we wtorek ambasada Mali była nieczynna że względu na lokalne święta. Dopiero w środę pojechaliśmy do ambasady Mali, która zmieniła siedzibę i obecnie znajduje się Route de la Corniche Ouest. W Dakarze warto zobaczyć Pałac Prezydenta, Wielki Meczet z 1964 roku (z zewnątrz), Targi (Karmel i Sandaga). Na targach można dokonać zakupów odzieży, upominków i jedzenia. W Yoff warto wybrać się na kolorowy targ rybny. Trzeba uważać na robienie zdjęć i należy pytać o zgodę. Często Senegalczycy chcą, by im zapłacić, gdyż sądzą, iż fotografujący wróci do Europy i sprzeda zdjęcia prasie. Radzimy wziąć ze sobą cukierki. My „płaciliśmy” cukierkami i zyskiwaliśmy sympatię tubylców i upragnione zdjęcia. Jednak była i taka sytuacja, że gdy chcieliśmy sfotografować zachód słońca, dzieci zaczęły rzucać w nasza stronę kamieniami.
Wybraliśmy się też nad Różowe Jezioro (Lac Retba). Wycieczka zajęła nam cały dzień. Z Dakaru należy dojechać do Maliki lub Keur Massar, a stamtąd bush taxi lub taksówką do Niaga. Prywatna taxi kosztuje 100 CFA na krótkim odcinku, a autobus z Dakaru do Keur Massar kosztował nas 140 CFA. Ludzie bardzo nam pomogli znaleźć na dworcu właściwy minibus. Następny środek lokomocji kosztował nas ok. 5000 CFA – za taxi nad jezioro i z powrotem. W Senegalu można przemieszczać się prywatnymi taksówkami. Są to zwykłe samochody, bez oznakowania, ale miejscowi znają je dobrze i pomagają je zatrzymywać. Z centrum handlowego pod Dakarem wsiedliśmy do bush taxi. Potem kazali nam wysiąść w Keur Massar i stąd wzięliśmy taxi prywatne, a cenę wynegocjowaliśmy z policjantem! Samochód psuł się, ale szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce. Jezioro było różowe od soli – wrażenia niesamowite, jak z bajki. Senegalczycy mieszkają nad brzegami w glinianych lub w drewnianych domkach. Po całych dniach wydobywają sól.
Z Dakaru warto przepłynąć promem na Ile de Goree. Bilet na wyspę i z powrotem to wydatek 3000 CFA. Port jest obok stacji kolejowej. Wyspa ma niepowtarzalny charakter kolonialny. Bardzo mile knajpki z pysznymi rybami. Wstęp na wyspę jest bezpłatny i niepotrzebni są przewodnicy (oferują swoje usługi przy przystani portowej), gdyż wyspa jest niewielka i na pewno nie zgubimy się na niej. Ciekawy jest Fort, kolonialne budynki, warto zajrzeć też do szkoły. Na szczycie wzgórza wyspy zobaczymy fort – Le Castel. Ponadto na wyspie są muzea: Historyczne IFAN w Forcie (bilet 250 CFA) oraz Muzeum de la Femme. Należy zobaczyć tzw. Maison des Esclaves (Dom Niewolników) gdzie więziono niewolników przed załadowaniem na okręt. UNESCO wpisało wyspę Goree na listę światowego dziedzictwa zapewne ze względu na zabytki. Promy na wyspę kursują co godzinę, a w dni wolne od pracy co dwie godziny. Rejs trwa około 30 minut.
W Dakarze spotkała nas miła niespodzianka. W sklepie gdzie kupowaliśmy stroje poznaliśmy Umara, któremu urodził się syn. Zgodnie z tradycją pierwsze bezdzietne małżeństwo, które spotka winien obdarować prezentem. Dostaliśmy tradycyjne naszyjniki które mają przynosić małżonkom szczęście. W dowód wdzięczności zaprosiliśmy go do knajpki, a on nas na nadanie imienia dziecku (rodzaj chrzcin). Mówił nam, że imię dla dziecka wybiera ojciec, ale nie chciał nam go zdradzić, gdyż w dopiero w trakcie ceremonii wypowiada je po raz pierwszy.
Podróżowanie po Afryce samo w sobie jest jedną wielką przygodą. Z Senegalu do Mali jechaliśmy pociągiem który miał przebyć tę trasę w czasie 36 h, ale opóźnił się o – bagatela – 20 h. Na dworcu głównym w Dakarze spędziliśmy 3 h zanim otworzyli dworcowe bramy. Podobnie jak miejscowi próbowaliśmy szukać innego wejścia, jednak wszystkie bramy były pozamykane. Kierownik stacji pomógł nam wybrać wagon. Był to wagon taki, jakie jeżdżą na trasach lokalnych w Polsce, a my mieliśmy przed sobą planowe 36 h jazdy! Współpasażerowie okazali się bardzo mili i sympatyczni. W czasie tej „nieco przydługiej” podróży pomagali nam zdobywać pożywienie, pilnowali naszych bagaży i służyli radami. Na stacjach można było kupić jedzenie, które nie zawsze smacznie wygląda. Trzeba uważać jaką wodę oferuje sprzedawca, gdyż często jest to tylko zamrożona „kranówa”. Cena odgrywa tu dużą rolę w zorientowaniu się. Zamrożona woda z kranu lub studni jest bardzo tania. Pociąg międzynarodowy kosztował 40 000 CFA za miejsce w wagonie o standardzie Polskich podmiejskich pociągów. Siedzenia nie rozkładane, twarde. Pierwsza klasa niewiele różniła się od drugiej. Należy pamiętać aby podstemplować paszport przed wyjazdem z Senegalu. W pociągu konduktorzy z celnikami zbierają paszporty do jednego wielkiego worka. Następnie na granicy wszyscy pasażerowie opuszczają pociąg i udają się do odległego od dworca o około 500 m punktu odpraw, gdzie paszporty odbiera się z powrotem. Urzędnik wyczytywał nazwiska ludzi, którzy następnie do niego podchodzili i odbierali paszporty. Natomiast nas zaproszono do komendanta punktu granicznego, który w swoim gabinecie wręczył nam osobiście paszporty zamieniając z nami kilka kurtuazyjnych zdań. Jadąc do Bamako żywiliśmy się tym co można było kupić na stacjach. Na podróż pociągiem z Dakaru proponujemy zabrać zapasy żywności oraz zapas wody.
Ceny w Senegalu (CFA)
Hotel ok. 15000, zdjęcia (cztery do wiz) 100–500, piwo – 1500, bagietka 100–125, obiad – 3000, Internet 800 za godzinę; cola, piwo – 1500.

Mali

Uwaga! W Mali należy samemu pilnować, aby podbić w paszporcie wjazd do tego kraju. Od granicy pociąg jedzie ok. 1 godzinę (czas zależy od wielu czynników) i następnie zatrzymuje się na stacji Kayes. Gdy pociąg stoi na stacji trzeba wyjść z dworca kolejowego i skręcić w prawo, tam po lewej stronie ulicy w odległości ok. 20 m znajduje się komisariat policji i tu należy podbić paszport. Stemplowanie paszportu jest darmowe. Pieczątka może być potrzebna, aby okazać ja w hotelach lub policji.
Dojechaliśmy wyczerpani do Bamako. Po 56 h jazdy takim pociągiem marzyliśmy o prysznicu. Wiedzieliśmy, że zostaniemy w stolicy Mali tylko dwa dni więc nie chcieliśmy włóczyć się po mieście i szukać hotelu. Woleliśmy zaoszczędzić trochę czasu i przeznaczyć go na zwiedzanie. Stanęliśmy w hotelu Buffet Hotel de la Gare Bamako znajdującym się na dworcu kolejowym, w pokoju dwuosobowym bez łazienki, ale z umywalką. Łazienka wspólna (dla kobiet i mężczyzn) nie była zbytnio czysta, ale można było się umyć. Chcieliśmy szybko się umyć, „zwiedzić stolicę” i wieczorem napić chłodnego piwa w hotelowym ogródku. Cena hotelowego pokoju to 17130 CFA. Postanowiliśmy skorzystać z hotelowej knajpki z klimatyzacją, dobrym jedzeniem i zimnym piwem. Od razu poczuliśmy się lepiej, a po drugim zimnym piwie ruszyliśmy, aby zwiedzić Bamako.
Niestety w Mali jest dużo turystów (oczywiście jak na Afrykę Zachodnią). Mali jest jednym z niewielu afrykańskich krajów, który oprócz przyrody oferuje turystom zabytki „Czarnej Afryki”. Stosunkowo liczna turystyka spowodowała, że miejscowi nastawieni są na wyciągnięcie od „białych” pieniędzy w maksymalnej kwocie. Należy więc uważać na chętnych do pomocy, bo zawsze będą chcieli pieniądze czy to za wskazanie miejsca odjazdu autobusu, czy to za doprowadzenie do zabytku. Gdy odpowiadaliśmy, że nie będziemy płacić i jeżeli chce z nami iść to dla swojej przyjemności to zawsze „pomocnik” szedł z nami, opowiadając o nieszczęściach rodzinnych, jak ubogo żyje, że ma sześć sióstr i dwunastu braci, a wszyscy chorzy i nie mają co jeść. Na koniec prosił, aby go wspomóc finansowo.
W Bamako warto pójść na bazar. Ciekawe wyroby, można zorientować się w cenach. Ciekawych zabytków w stolicy nie ma. Widzieliśmy na ulicach stolicy wstrząsające sceny: ubrani na czarno policjanci z wielkimi drewnianymi pałkami „wpadli” do sklepiku i brutalnie wyciągnęli sprzedawcę przed sklep, a następnie kazali mu robić pompki. Innym razem widzieliśmy policjantów jak kazali „turlać się” po chodniku zatrzymanym przez siebie ludziom.
Zakupy warto zrobić w Kraju Dogonów – jeżeli potrafimy się targować, można bardzo zbić ceny. Z Bamako ruszyliśmy do Mopti autobusem z dworca. Najlepiej samemu sprawdzić, o której jest odjazd, gdyż miejscowi wprowadzają (czasem celowo) w błąd. Młodzi chłopcy chcąc zarobić informują więc, że oni szybko zawiozą na dworzec, bo ostatni autobus odchodzi za godzinę lub dwie. Należy na nich uważać. Gdy się nie chce im zapłacić, proponują, aby kupić im napój lub jedzenie. Ci ludzie naprawdę są bardzo biedni, ale niektórzy próbują zarobić oszukując turystów. Na dworcu autobusowym jest dużo firm transportowych i przed kupieniem biletu warto sprawdzić godziny odjazdów i ceny biletów w wielu firmach. Ciekawe też są bary przydworcowe. Lepiej poczekać na autobus w knajpce niż na twardej ławce w poczekalni. My płaciliśmy za bilet z Bamako do Mopti 7000 CFA. Po drodze można zobaczyć jak wyglądają wioski. Szczególnie w Mali można zobaczyć wiele rodzajów baobabów – to też wdzięczny temat fotografii. Po nocy spędzonej w autobusie jesteśmy w Mopti. Należy zobaczyć port – bardzo ciekawe łodzie tzw. pinasy. Można wybrać się nimi na rejs do Timbuktu. Można także wynająć pirogę i udać się w krótki rejs po Nigrze. Polecamy także powłóczyć się po targu Suguni; sprzedaje się tam wszystko. Znajduje się tutaj piękny, gliniany meczet.
Z Mopti zrobiliśmy jednodniową wycieczkę do Dżeny. Do Dżeny jechaliśmy bush-taxi ok. 5 godzin. Najpierw czekaliśmy na załadowanie małej, wąskiej paki. Gdy już wydawało nam się, że jest pełna i zaraz ruszymy dochodziły kolejne osoby i wsiadały. Załadowano 18 pasażerów + 2 w szoferce. Samochód psuł się po drodze chyba z 5 razy. Gdy zabrakło benzyny i kierowca po 30 minutach grzebania w silniku odkrył ten fakt, to zabrał litrowa butelkę plastikową i poszedł do najbliższej wioski. Gdy napełnił bak ruszyliśmy dalej. Potem znowu stanęliśmy kierowca chwycił kolejna butelkę i poszedł napełnić ją wodą. Gdy wrócił i wlał wodę do chłodnicy ruszyliśmy dalej.
Przed Dżeną trzeba przeprawić się przez rzekę Bani. Akurat gdy byliśmy, stan wody był zbyt niski aby pływał prom. My przepłynęliśmy pinasą za niewielką opłatą. Natomiast miejscowi przeszli brodem. Dla turystów nie jest to wskazane, ale w powrotną drogę kierowca jeep’a postanowił przejechać z pasażerami po rzece. Niestety w pewnym momencie stanął, a woda zaczęła wdzierać się do środka. Na szczęście miejscowi pomogli przepchać samochód i „wyszliśmy” z tego prawie suchą nogą.
Uwaga: zawsze trzeba ze sobą zabierać zapas wody, gdyż nie wiadomo ile będzie się jechać, a ile stać w słońcu bez cienia.
Gliniany meczet w Dżenie jest naprawdę wielki. Glina nie jest trwałym budulcem więc właściwie co rok Wielki Meczet jest odnawiany. Podobnie mieszkańcy Dżeny muszą odnawiać swoje domy. Pomaga im w tym finansowo UNESCO i francuskie organizacje. Warto tam pojechać w poniedziałek, gdy odbywa się tam targ.

Trekking do Kraju Dogonów

Można skorzystać z oferty już w Mopti (a nawet w Bamako), ale można też samemu pojechać do Bandiagary lub nawet do Djiguibombo i dopiero tu wynająć przewodnika. My skorzystaliśmy z oferty Michela, który zaprowadził nas do fajnego hotelu (10000 CFA za ładny pokój z łazienką). Ujął nas też darmową wycieczką na pobliską wyspę. Zaprosił nas do siebie do domu. Opowiadał, częstował, zaprosił kolegów i graliśmy w karty.
Z przewodnikiem spisuje się kontrakt – umowę. Trzeba wpisać wszystko, za co się płaci. Należy zaznaczyć, że za zrobienie zdjęć Dogonom nie będzie się płacić. W Afryce przyjęte jest że za zdjęcia często „modele” żądają prezentu lub pieniędzy. Poznani turyści ostrzegali nas, że przewodnicy czasem umowy nie przestrzegają (zmieniają środki transportu, wyżywienie). Przewodnik płaci w wioskach Dogonów za: jedzenie, spanie, wstęp do wiosek. Czasem „dogońską walutą” są orzeszki koli, które Dogoni bardzo lubią, zatem warto ich obdarować aby zyskać sympatię. Przewodnicy często kupują te orzeszki, można także samemu dokonać takiego zakupu (za 1 kg 2500–3000 CFA, im więcej kupicie tym taniej). Jeżeli planuje się dłuższy trekking to można pierwsze trzy dni podróżować z przewodnikiem a potem samemu. W ciągu tych pierwszych dni pozna się zwyczaje panujące w wioskach. Dogoni są bardzo sympatyczni i kontakt z nimi jest przyjemny. Oczywiście w większości nie znają angielskiego. Warto wybrać przewodnika Dogona, gdyż więcej wie o zwyczajach i zna ludzi żyjących na uskoku. My płaciliśmy 25 USD za dzień trekkingu za osobę.
W Mopti zaczęliśmy trekking od obfitego śniadania. Potem dojechaliśmy wynajętą taksówką do Djiguibombo. Ta wioska Dogonów jest jeszcze w miarę cywilizowana. Spędziliśmy tutaj pół dnia. W Djiguibombo jest miejsce – „restauracja” – gdzie turyści mogą coś zjeść i wypoczywać. W chacie starszyzna zaproponuje do obiadu (wliczonego w cenę trekkingu) napój (np. coca-colę), za którą potem będą chcieli zapłatę z dużą prowizją – w końcu to już kraj Dogonów. Dogoni chętnie przyjmują tu prezenty, dzieci biegają krzycząc „daj długopis”. Jednak to ostatnie miejsce „cywilizowanego” Mali. Wioska Djiguibombo jest bardzo ciekawa. Ścierają tu się różne kultury i wiary. Jest dom czarownika, jest meczet oraz kościół. Wioska ma więc zapewniony spokój. W każdej wiosce także i tu, widzieliśmy toginy czyli miejsce pod dużym rzeźbionym dachem, gdzie mężczyźni mogą dyskutować, przysypiać i nie pracować. Kobiety też mają swoją chatę, ale muszą przebywać w niej tylko w okresie menstruacji, gdyż są wówczas nieczyste. Z tej wioski ruszyliśmy z przewodnikiem i tragarzem w dół uskoku Bandiagara. Widoki były cudowne. Wiele pięknych miejsc z uroczymi wodospadami i zniewalającą roślinnością.
Gdy zeszliśmy po stromych skałach ujrzeliśmy poletka. Po ok. 20 minutach dotarliśmy do Kani-Kombole. Tu spędziliśmy sympatyczny wieczór z rodziną Dogonów w domu których spaliśmy. Dobrze mieć ze sobą latarkę, bo w wioskach nie ma prądu ani agregatów. W wiosce jest ciekawy meczet gliniany. W domach jest bardzo ciepło, więc postanowiliśmy spać na dachu. Jest to wspaniałe przeżycie, gdyż zasypia się mając nad sobą niebo pełne gwiazd „na wyciagnięcie ręki”. Następnego dnia po śniadaniu wyruszyliśmy do Teli. Droga wiodła między polami po równym terenie. Tu mogliśmy obserwować prace domowe kobiet. Kobiety ciężko pracują. Zajmują się całym gospodarstwem oraz dziećmi. Tłuką drewnianymi tłuczkami proso (przewodnik wspominał też o kukurydzy) w drewnianych pojemnikach (stępach). Odgłosy tłuczenia słychać w całej wsi prawie przez cały dzień. W Teli można zobaczyć jak na uskoku żyli kiedyś Dogoni. Zwiedziliśmy stare siedziby Telemów (ludu który żyli tu przed Dogonami). Przewodnik opowiadał nam o wierzeniach Dogonów, o Syriuszu skąd według legend przybyli Dogoni, oraz o malunkach na skałach.
Z Teli ruszyliśmy do Ende. Tutaj mieliśmy szczęście i trafiliśmy na targ. Targ afrykański jest specyficzny, bardzo kolorowy. Sprzedający rozkładają na ziemi swoje towary, a kupujący targują się zawzięcie. Kobiety noszą na głowach olbrzymie kosze lub miski z zakupami. Kobiety obwiązują szmatami dzieci i niosą je na plecach w różnych, czasem dość dziwnych pozycjach. Dzieci jednak są spokojne i nie płaczą. W Ende dokonaliśmy także zakupów pamiątek w rozłożonym miedzy chatami sklepiku. Targowanie bardzo wskazane. WEnde nasz przewodnik wynajął osiołka z wozem i załadował nas i nasze plecaki na wóz. Takim sposobem dotarliśmy do wioski Dene. Z tej wioski ruszyliśmy „tajemnym” przejściem w górę uskoku do wioski Begnimato. Begnimato położone jest na uskoku i stąd jest cudowny widok na okolicę. Wioska ta jest bardzo ciekawa. Żyją tu w zgodzie Dogoni wierzący w rożnych bogów. Co więcej często pomagają sobie i wspierają się. Wieś jest podzielona na trzy części: muzułmańską, chrześcijańską i animistyczną. Dogoni są życzliwi, chętnie pomagają i są nadzwyczaj gościnni. Gdy dotarliśmy do miejsca spoczynku, wódz wioski kazał zabić kurczaki. Nam pokazano gdzie jest „łazienka”. Łazienką okazało się miejsce za główną chatą, zaraz nad przepaścią, otoczone z trzech stron kamieniami. Nie było to zbyt intymne miejsce tym bardziej, że kucharz kręcił się przy zbiorniku z wodą, gdy obierał kurczaka. To właśnie w tej wiosce piliśmy piwo z prosa tzw. kondzio. Ma smak świeżego piwa lub podpiwku. Rano następnego dnia obejrzeliśmy piękną okolicę, powspinaliśmy się po skałkach i zrobiliśmy masę cudownych zdjęć. Tu niestety doszło do kłótni z przewodnikiem. Zgodnie z umową ostatnią ratę mięliśmy zapłacić po zakończonym trekkingu, ale przewodnik stwierdził, że brakło mu pieniędzy i chciał od nas wyciągnąć wcześniej ostatnią ratę. Przy tym zagroził, że dalej nie pójdzie. Po godzinie negocjacji przy udziale dobrotliwych Dogonow nasz Michel zdecydował się pójść jednak dalej. Słyszeliśmy od spotykanych turystów, że też mieli kłopoty z przewodnikami. Niestety pomimo udanego trekkingu pozostał niesmak. Jednak do tego trzeba się przyzwyczaić w Mali. Dogoni, aby nie było nam smutno obdarowali nas prezentami.
Jednak powracając do trasy – zeszliśmy z uskoku do wioski Dourou. Następnie ruszyliśmy przed siebie (za przewodnikiem) z plecakami na plecach. W wiosce, do której przybyliśmy, przewodnik długo pertraktował wynajęcie wozu z osiołkiem. Więc my rozejrzeliśmy się po okolicy. Do tej wioski chyba rzadko lub w ogóle nie zaglądają turyści, tak wiec byliśmy dużą atrakcją dla miejscowych. Przychodziły oglądać nas dzieci i dorośli. Jednakże starowinki chodzące tylko w tradycyjnych opaskach chowały się przed nami. Poczęstowano nas tam miejscowym jedzeniem. Dzieci częstowały nas owocami a my je cukierkami. Po ok. dwóch godzinach pojechaliśmy dalej w kierunku Bankass, gdzie miał zakończyć się nasz trekking. Oddalaliśmy się od uskoku Bandiagary, wjechaliśmy więc na tereny na których nie ma turystów. Natrafialiśmy na wioski w których wzbudzaliśmy sensację. Niestety nie zatrzymywaliśmy się tam na długo, jedynie przy studniach aby obmyć nagrzane do granic możliwości ciało. Proponujemy, aby zabrać ze sobą coś na głowę oraz długie bawełniane (cienkie) spodnie a przede wszystkim koszule z długim rękawem. Tam jest naprawdę gorąco, a cienia nie uświadczysz. Na tej trasie widzieliśmy jak rolnicy uprawiają pola, jak kobiety kilka kilometrów noszą wodę do swoich domostw, jak dzieci bawią się na skałach lub przy wodzie. Wiele razy bawiące dzieci odrywały się od zabawy i biegły za nami kiwając rączkami i coś do nas wołając. Biegły za nami przez całą wioskę.
Z Bankass, gdzie kończył się nasz trekking, mieliśmy problemy z wydostaniem się do Koro. Wszystkie bush taxi (a kursuje ich 2–3 dziennie) już odjechały. Przewodnik kupił nam obrzydliwe jedzenie, z którego zjedliśmy tylko ryż. Podjęliśmy próbę wydostania się do Koro (ostatnie miasteczko przed granica z Burkina Faso). Po 2 godzinach poszukiwań udało nam się spotkać ludzi którzy wyruszali do Koro. Oni wskazali nam miejsce, gdzie umówiliśmy się z kierowcą na przejazd. Jechaliśmy na pace po drodze gruntowej. Nie było to najmilsze przeżycie, ale byliśmy szczęśliwi, że udało nam się wyruszyć dalej. W Koro spaliśmy w kolonialnym domu za 12 000 CFA. Pokoje przypominały raczej cele, ale miasteczko było miłe, w restauracji kupiliśmy zimne piwo i rozkoszowaliśmy się nim patrząc w niebo pełne gwiazd. Rano musieliśmy podbić paszport. Dokonaliśmy tego na posterunku policyjnym. Jeden z policjantów studiował w Polsce we Wrocławiu. Było miło dopóki policjanci nie wprowadzili dwóch chłopców, którzy ukradli kurę. Bardzo brutalnie obchodzono się z nimi. Należy pamiętać, iż trzeba podbijać paszport w miejscach, gdzie jest to obowiązkowe. Najczęściej dokonuje się tego na policji. Czasami – jak w Mopti – można to zrobić w Informacji Turystycznej. Tam dostaliśmy ciekawe foldery zachęcające do zwiedzania Mali. W każdym mieście, w którym jest taki obowiązek, o podstemplowaniu paszportu przypominają przewodnicy, hotelarze, przewoźnicy.
Następnie wykupiliśmy bilet do Burkiny Faso. Trasa międzynarodowa po stronie Mali była w opłakanym stanie. Gruntowa choć szeroka droga ma wiele dziur. Droga zmienia się równo z granicą. Po stronie Burkiny Faso droga jest asfaltowa i w miarę równa.
Ceny w Mali
Obiad w knajpce ok1000 CFA, cola 200–250, omlet 100–125, woda mineralna 1000, piwo 800–1000, Internet w Bamako 1000 za godzinę, pączki 100, bagietka 100, 1kg mandarynek 200, miejskie bush taxi 200– 500 CFA – zależy od odległości.

Burkina Faso

Warto zatrzymać się w wiosce lub wybrać się na zorganizowany trekking. Wioski są bardzo barwne. Mieszkańcy zazwyczaj malują swoje okrągłe domy na różne ciekawe kolory symbolizujące wartości życiowe. Wioski najczęściej składają się z kilku małych zgrupowań domków. Każda rodzina buduje kilka zabudowań na planie okręgu i łączy je glinianym murem.
My zatrzymaliśmy się w stolicy Burkiny w Ougadougou przez kilka dni. Chcieliśmy odpocząć, skorzystać z hotelowych basenów. Wielu trampów tak robi i wszyscy się tam spotykają. Polecamy basen w hotelu Ran; wstęp – 2000 CFA za dzień. Bar przy basenie nie jest drogi, można pozwolić sobie na piwko i przekąski. Są tu dobre lody.
W Ougadougou kupujemy pamiątki. Dobrze zorientować się w cenach w Centre d’Artisanat. Jednak kupować lepiej na straganach znajdujących się przy głównych atrakcjach stolicy. W Centre d’Artisanat można zobaczyć jak wykonuje się wyroby rękodzielnicze np. rzeźby, batiki itp. Na ulicach spotyka się wielu Tuaregów. Żyją oni w jednej z dzielnic stolicy. Utrzymują się ze sprzedaży głównie wyrobów ze skóry. Bardzo potrzebują pieniędzy, toteż można w trakcie targowania uzyskać naprawdę bardzo dobre ceny.
W Ouagadougou lepiej poświęcić czas na odpoczynek na basenie niż zwiedzanie. Upał jest niemiłosierny, a to co się zobaczy niezbyt zachwycające. Proponujemy zwiedzać zabytki stolicy Burkiny Faso po drodze na basen, na obiad, na dworzec. Możemy zobaczyć: Muzeum Narodowego Burkiny, katolicką katedrę, Wielki Meczet (z zewnątrz, gdyż chyba zawsze jest zamknięty).
Ceny w Burkina Faso
Śniadanie wliczone w cenę hotelu, obiad 1000–3000 CFA, bagietka – 120 CFA, 1,5-litrowa butelka wody mineralnej – 800, cola – 350, piwo 0,7l- 600 CFA, pocztówki po 200–300 CFA, Internet 2000–4000 CFA za godzinę, hotele są zróżnicowane pod względem standardów i cen. Można znaleźć pokój już za 7000 CFA.
Na koniec jeszcze dwie uwagi o Burkinie. Jest to naprawdę bardzo sympatyczny kraj, nie czuje się tu (w odróżnieniu od Mali), że na każdym kroku ktoś kombinuje jak wyciągnąć od turysty pieniądze (choćby poprzez oszustwo). Po drugie piwo. Jest naprawdę bardzo zimne. W Mali też kupuje się piwo z lodówki, jest one chłodne, ale jak na afrykański upał jednak za ciepłe.

Ghana

Gdy dojechaliśmy do Ghany mieliśmy jeszcze prawie 2 tygodnie do zakończenia naszej afrykańskiej wyprawy. W Ghanie, co nas ucieszyło, wszystkie produkty były tańsze niż w Mali. Najpierw postanowiliśmy jechać do Mole National Park, czego potem nie żałowaliśmy. Dojechaliśmy z Burkiny Faso autobusem do Tamale – głównego miasta w północnej Ghanie. Noc spędziliśmy w hotelu z małymi pokoikami (łazienki brudne, na zewnątrz), który kosztował nas 2 USD. W restauracji hotelowej było dobre jedzenie i tanie piwo (cola 1200 c, piwo 3500–5000 c). Dworzec autobusowy trudno znaleźć, gdyż stanowiska mieszczą się pomiędzy straganami. Gdy przyjeżdża autobus to czarne przekupki zbierają towar na głowy i pozwalają autobusowi dojechać do stanowiska. Na drugi dzień autobus do Larabangi był o 6:00 i o 14:00 i 18:00.
Bilet do Larabangi kosztował 8000 cedi + 2000 cedi za bagaż. Niestety długo czekaliśmy, zanim przyjechał. Droga była początkowo asfaltowa, ale potem gliniana. Trzęsło bardzo. Po drodze spotkaliśmy Anglika podróżującego z przewodnikiem, który zapraszał do swojego domostwa w Larabandze. Cena była atrakcyjna, więc zgodziliśmy się. Za pokój z wentylatorem płaciliśmy 1400 cedi. Łazienką była dziura w podłodze w rogu pokoju. Pod drzwiami pokoju stały wiadra z wodą i myliśmy się wodą deszczową (w pokoju nad dziurą – odpływem). Toaleta była na dworze. Panowie będąc w toalecie mogli obserwować ulice, gdyż głowa wystawała ponad murek toalety. Dostaliśmy tradycyjne jedzenie. Rano o godzinie 6:30 miało rozpocząć się safari. Jednak do Parku Narodowego Mole z Larabangi jest 7 km. Wynajęliśmy rowery górskie (za 3 USD za dzień) – ładnie wyglądały, ale potem okazało się, że w jednym siodełko było zepsute i działała tylko jedna przerzutka. W drugim odpadł pedał i Murzyniątka pchały rower z kierowcą prawie przez całą drogę. Potem tylko skromnie powiedziały, że w szkole nie mają ani jednej piłki i czy moglibyśmy im przywieźć, jak następnym razem będziemy u nich. Safari było wspaniałe. Opłata za wstęp do Parku Narodowego 2 USD. Należy także wynająć przewodnika; za 1 h opłata 5000 cedi. Przez drogę przebiegały stada dzików i gazeli. Potem tropiliśmy z przewodnikiem uzbrojonym w karabin „kałasznikow” słonie. Po drodze widzieliśmy sprawne małpy. Na koniec zobaczyliśmy słonia. Szybko podeszliśmy i zrobiliśmy masę zdjęć. Potem okazało się, że na tym nie koniec i wytropiliśmy całe stado słoni przy wodopoju. Wspaniałe wrażenie. Siedzieliśmy obserwując słonie chyba z godzinę.
Podobno żyją tam i lwy. Jednak na szczęście ich nie widzieliśmy. Raz co prawda usłyszeliśmy ryk i wtedy przewodnik powiedział, iż słychać lwa. Jednak nie wiemy, czy była to prawda. Z Larabangi ruszyliśmy do Kumasi. Z Larabangi do głównej drogi autobus kosztował 7000 cedi +2000 cedi bagaż, potem do Kintampo minibusem i następnie do Kumasi za 15 000 cedi +2000 cedi za bagaż.
Kumasi to stolica dawnego państwa Aszanti. Tu pomógł nam znaleźć hotel policjant, który idąc bił pałką wszystkich nieposłusznych mieszkańców miasta. Spaliśmy wtedy w kolonialnym Presbyterian Gesthouse za 25 000 od osoby (po targowaniu). Pokój był duży z łazienka i styl mebli także kolonialny. Niedaleko są kafejki internetowe, wiele barów i ogromny targ.
Uwaga – ludzie w Ghanie są bardzo uczynni i serdeczni. Chętnie służą pomocą i radą – nie jak w innych krajach na naszej trasie afrykańskiej. Zdarzało nam się, że nas podwozili, specjalnie wysiadali z autobusu, aby doprowadzić do miejsca którego szukamy (nie brali pieniędzy), częstowali itd. Polecamy Ghanę! Sami Ghanijczycy mówią o sobie, że są najsympatyczniejszym narodem na świecie, a na pewno w Afryce.
W Kumasi można zobaczyć piękny i ciekawy pałac króla Aszanti. Ludzie wywodzący się z ludu Aszanti chodzą odmiennie ubrani. W oczy rzucają się mężczyźni chodzący w strojach na wzór rzymskich tóg. Wyglądają dostojnie. Niektórzy chodzą w kolorowych togach, co już nie wzbudza takiego szacunku.
Polecamy Kejetia targ w centrum Kumasi. Jest kolorowy, ciekawy. Można tutaj zobaczyć (lub dokonać zakupów) artykuły dla czarowników np. suszone kameleony, węże, proszki z żab, krokodyli, rośliny pomagające w czarach i zaklęciach.
Następnie ruszyliśmy nad morze (ok. 25 km od stolicy) do Korkobite. Jest tu wiele ośrodków ze zróżnicowanymi cenami do wyboru i można stąd zrobić sobie wycieczkę do Akry. Należy pamiętać, że w Ghanie jest kilka firm przewoźników. Wielu turystów korzysta z tańszego Neoplan, ale są także kampanie minibusów oraz państwowa sieć STC. My z Kumasi podróżowaliśmy z Neoplanem (z przesiadką 7,5 godziny) za 21 000 cedi +2000 cedi bagaż.
Korkobite jest małą wioską, gdzie jest wiele hotelików. Z Akry do Korbite pojechaliśmy minibusem za 1300 cedi. Na dworcu należy poszukać miejsca, skąd odjeżdża minibus. Dobrze kogoś poprosić o pomoc, gdyż na plac, z którego odjeżdża minibus idzie się pomiędzy straganami. Tutaj nikt nie będzie chciał za to pieniędzy. My najpierw spaliśmy – jedną noc – w Wendy’s Place. Jest to urocze miejsce ze swoim klimatem. Z barem na plaży gdzie wieczorem wszyscy biali wspólnie imprezują. My dotarliśmy z Kumasi nad morze do Korkobite późnym wieczorem. Było ciemno – nie było sensu szukać dalej. Jednak następnego dnia znaleźliśmy tańszy a ładniejszy pokój w Korkobite Beach Resort. Spaliśmy w okrągłym, wielkim bungalowie, najdroższym w całym Korkobite za 18 USD. Były też pokoje (4–7 USD) i apartamenty (6–10 USD). Tutaj też korzystaliśmy z kuchni – przepyszne ryby i owoce morza. Specjały trzeba zamawiać dzień wcześniej, aby zostały złowione. Plaże kamieniste i piaszczyste. Każdy hotelik ma własną małą plażę otoczoną kamienistymi wzniesieniami. Są też pokoje z kuchniami, lodówkami, łazienkami do wynajęcia w małych „pensjonatach”. Tu ceny są bardzo niskie a standard usług wysoki. Właściciele nastawieni są na gości z Akry (miejscowych), którzy przybywają tu tylko w weekendy. Więc gdy chce się zostać dłużej i to w tygodniu to ceny są preferencyjne. My polecamy Maajoa Beach Front gdzie pracuje sympatyczny manager Richard Annor, tel. 249 51 lub 238 357. Nocleg ok. 5 USD – w zależności jak długo się pozostanie.
Akra jest stolicą Ghany. Warto odwiedzić Muzeum Narodowe z bogatą kolekcją (wstęp 1 USD i 0,5 USD za filmowanie kamerą video). Otwarte jest od 9:00 do 17:30. Poszliśmy także zobaczyć Łuk Niepodległości z 1957 r.
Proponujemy wybrać się do fortów na wybrzeżu. Można zacząć od obejrzenia z zewnątrz Christianborg. Ponadto zapuszczony fort Usher i James; obecnie jest więzieniem. Można oczywiście zobaczyć wszystkie forty na wybrzeżu, ale to zajmie więcej niż jeden dzień, gdyż zbudowane zostały od stolicy aż do granicy z Wybrzeżem Kości Słoniowej. Proponujemy, aby najpierw sięgnąć do przewodnika i wybrać te, które mogą czymś zainteresować. Można zobaczyć kilka i być znudzonym resztą. Nie zapominajmy, że w Afryce nie ma zbyt wielu zabytków więc każda budowla tu jest reklamowana nieproporcjonalnie do swej wielkości i znaczenia historycznego. W celu dokonania zakupów należy udać się do Art Centre czyli na bazar ludowego rękodzieła. Można także zaliczyć markety lub inne targi gdzie można znaleźć markowe przedmioty (od ubrań do sprzętu fonograficznego) za niższe ceny niż w Polsce. Warto zajrzeć na Makola Market może nie na zakupy ale aby obserwować miejscowych ludzi.
Ceny w Ghanie
Piwo 3500–5000 cedi, cola 1200 cedi, ananas 2000–3000 cedi, w kawalkach ananas 500 cedi, arbuz 2000 cedi, w kawalkach 1000 cedi, banany pieczone 1000 cedi, omlet 2500 cedi, 3 jajka (w drodze) 2000 cedi, homar 4500 cedi.

Rozmaitości ze świata

Rekordową liczbę – 30,8 milionów SMS-ów z noworocznymi życzeniami przesłali sobie Szwajcarzy. Pobili tym samym własny rekord z poprzedniego roku.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u