Burkina Faso – kierunek północ – 2014

Roman Husarski i Łukasz „Riddim” Dragan

 

 

“Burkina Faso ma opinię kraju płaskiego, w którym nie ma za wiele do zobaczenia.” Jedynie z pierwszym poglądem mogę się zgodzić. Wielu podróżników traktuje Burkina Faso jako kraj tranzytowy, przed Mali lub Ghaną, warto się tu jednak  zatrzymać na dłużej. My również mieliśmy zamiar odwiedzić sąsiadów, ale zdecydowaliśmy się przyjrzeć bliżej “krajowi ludzi prawych”.

Choć ambasady USA, Francji i Wielkiej Brytanii przestrzegają przed jechaniem na północ Burkiny, to właśnie ten region zdecydowaliśmy się odwiedzić. Zagrożenie ma wynikać z powodu niestabilnej granicy z Mali (kraje dzieli czysta pustynia) i obecności rewolucyjnie nastawionych Tuaregów. W rzeczywistości ryzyko jest jedynie teoretyczne, ponieważ jak dotąd w Burkina Faso nie było porwań turystów. Za to w ostatnich latach dochodziło w całym kraju do krwawych protestów przeciwko rządzącemu już prawie trzydzieści lat prezydentowi Blaise Compaore. Staraliśmy się być na bieżąco z informacjami, słuchać rad miejscowych (zazwyczaj cenniejszych od tych z ambasad) i zachować podstawowe środki ostrożności. Burkina Faso okazała się niezwykle przyjazną i bezpieczną krainą.

 

PRZYGOTOWANIA

 

Bilet lotniczy do Burkina Faso znaleźliśmy na promocji Turkish Airlines. Warto obserwować te linie, nie tylko z powodu ich wyrobionej reputacji (nagroda najlepszych europejskich linii lotniczych w 2014), ale ponieważ często oferują tanie loty do Afryki. Za bilet z Pragi do Wagadugu zapłaciliśmy 329 euro w dwie strony.

Przed wyjazdem przygotowaliśmy nasze żółte książeczki (które i tak ostatecznie nie zostały ani razu sprawdzone). W Burkina Faso wymaga się szczepień na żółtą febrę. Inne szczepienia zalecane, które również przyjąłem to: wirusowe zapalenie wątroby typu A i B, tężec, błonica i dur brzuszny. Ani ja, ani Riddim nie zdecydowaliśmy się natomiast na szczepionkę przeciwko wściekliźnie. Szanse ugryzienia przez jakieś zwierzę (które też nie koniecznie oznacza zakażenie), oceniliśmy jako stosunkowo niewielkie. Nie jest to też szczepienie obojętne dla organizmu i istnieje ryzyko powikłań. Plusy okazały się w tym przypadku mniejsze od minusów.

Ze względu na wysokie zagrożenie malarią, na którą brak szczepienia, zabraliśmy moskitierę i wiele środków przeciw komarom (musi to być substancja przeciwko owadom tropikalnym, a nie spray standardowy dla Polski, my używaliśmy preparatów Mugga). Mieliśmy też ze sobą lek antymalaryczny Malarone. Choć ze względu na cenę (180zł za 12 tabletek), oraz przeciwwskazań, by nie brać leku dłużej niż miesiąc (cała nasza podróż po Zachodniej Afryce trwała trochę dłużej), nie przyjmowaliśmy go codziennie, a jedynie był on zabezpieczeniem – w przypadku wystąpienia objawów malarii planowaliśmy zażyć tzw. dawkę uderzeniową (opcja sprawdzona podczas innej podróży). Niestety, nawet zażywając leki antymalaryczne, trzeba pamiętać, że nie gwarantują one 100% ochrony. Dlatego pomimo upałów, nosiliśmy ubrania zasłaniające nasze ciała i zachowywaliśmy szczególną uwagę po zmroku, kiedy komary wychodzą na żer.

Wizę do Burkina Faso wyrobiliśmy sobie w ambasadzie francuskiej. Oprócz biletu lotniczego i ubezpieczenia, należało okazać rezerwację hotelową. Tym, którzy by nie chcieli podejmować decyzji o noclegu przed przyjazdem, mogę polecić takie strony internetowe jak: booking.com, które mają możliwość bezpłatnego odwołania swojej rezerwacji przed przyjazdem. Za wizę dwukrotnego wjazdu zapłaciliśmy 60 euro.

Znając już realia z poprzednich podróży afrykańskich, dokładnie przygotowaliśmy nasz sprzęt. Poza rzeczami oczywistymi zabraliśmy ze sobą: latarki (najlepiej się sprawdzają czołówki), papier toaletowy (podstawa przetrwania) i wielofunkcyjne scyzoryki (też ważne choć nie tak jak papier). Spodziewając się silnego słońca i pyłu, spakowaliśmy czapki i chusty. Do naszych plecaków trafiły oczywiście środki chroniące przed słońcem i apteczka. Będąc podróżnikami o raczej niewielkim budżecie zabraliśmy też ze sobą namiot (polecam przed wyjazdem się upewnić, czy namiot jest w pełni szczelny i dobrze chroni przed deszczem). Generalnie nie było sensu brać za wiele. Postaraliśmy się, by plecaki były lekkie i wygodne, mój w momencie przyjazdu ważył 8kg.

Zazwyczaj podczas podróży spotykaliśmy różnych dobrych ludzi, którzy otwierali przed nami swoje serca. Pamiętam, jak kiedyś usłyszałem na jednym wykładzie, że w kontaktach z autochtonami jesteśmy ambasadorami naszego kraju. Chcieliśmy zostawić dobre wrażenie. Spakowaliśmy ze sobą cały zestaw pocztówek i wielką paczkę krówek (ten cukierek idealnie nadaje się do zabrania w każdą podróż, jest niezniszczalny i wytrzymuje każdą temperaturę). Nic wielkiego, a dzięki temu podczas podróży mogliśmy się przynajmniej symbolicznie odwdzięczyć za nocleg czy przejazd autostopowy.

Choć preferujemy chodzić własnymi drogami i zwiedzać na własną rękę, to zabraliśmy ze sobą kilka przewodników. To nie wstyd (jak sugerują co niektórzy), a posiadanie takiej podręcznej bazy informacji (przede wszystkim mapy i historia) oszczędza wielu nieporozumień. W Lonely Planet Burkina Faso opisana jest tylko w zbiorowym, pełnym błędów przewodniku West Africa i w jeszcze słabszym, irytującym Africa (ale co powiedzieć o książce, która próbuje opisać cały kontynent, a na niektóre kraje przeznacza zaledwie kilka stron). Za to przyzwoite kompendium wiedzy o Burkina Faso oferuje Bradt.

W końcu doczekaliśmy się dnia podróży. Do czeskiej stolicy dojechaliśmy samochodem, ale by zbilansować koszty, na oba przejazdy zabraliśmy użytkowników blablacar.pl (platforma pozwala na przemieszczanie się z innymi użytkownikami za niewielką opłatą na wskazanych trasach, lub dodawanie własnych przejazdów).

 

WAGADUGU

 

Do stolicy Burkina Faso dolecieliśmy wieczorem. Nie chcieliśmy szukać noclegu po zmroku, więc zdecydowaliśmy się spędzić noc na małym lotnisku Wagadugu. Nie obawialiśmy się specjalnie, zwłaszcza, że w sali znajdowało się więcej policjantów od pasażerów. Z dużym zdziwieniem za to przywitały nas rano panie sprzątaczki. Zapewne dwóch białych w śpiworach to niecodzienny widok. Na lotnisku skorzystaliśmy z bankomatu (w Burkina Faso jak i w trzynastu innych państwach Afryki, walutą jest Frank CFA, 1$ = 600 CFA), poczym wyruszyliśmy w miasto.

Do centrum Wagadugu mieliśmy ok. dwóch km. Idealnie, by zakosztować klimatu metropolii. Być może dobrym pomysłem na przemieszczanie się po mieście, byłoby wynajęcie motoru lub roweru, jednak można też spokojnie zwiedzać je na piechotę.

Wagadugu pełne jest interesujących kontrastów. W niektórych miejscach jest tak zatłoczone, że nie da się przejść na drugą stronę. W innych krowy spokojnie pasą się przy ulicy. Długie, duże drogi, przecinają pod kątem prostym, ale i tak łatwo się zgubić, bo nic nie jest dobrze opisane. Gliniane lepianki spotykają się tu z ceglanymi blokami, czasami nie wiadomo gdzie kończy się wieś a gdzie zaczyna prawdziwe miasto.

Zatrzymaliśmy się przy wielkiej katedrze, w prowadzonym przez katolickie siostry ośrodku  “Les Lauriers”. Niezwykle ciche i przyjazne miejsce, stanowiło kontrast do zabieganego miasta. Pokój kosztował 5000CFA, my jednak woleliśmy rozbić namiot pod wielkim drzewem (2000CFA). Obiekt zamykano na noc i był on strzeżony (można jednak było zbudzić strażnika, wracając z koncertu itp.). Podawali tam też bardzo dobre obiady (opcjonalnie, za 1000CFA).

Siostry Dominikanki mieszkające w ośrodku pochodziły dosłownie z całej Afryki, od Ghany po Kongo, były również niezwykle miłe i chętnie rozmawiały z gośćmi. Ku naszemu zaskoczeniu w “Les Lauriers” można było kupić zimne piwo. Innym razem, gdy płaciliśmy za nocleg, siostra skojarzyła Polskę z Janem Pawłem II. W efekcie dostaliśmy zniżkę.

Sama katedra ma już prawie sto lat i jest jedną z najstarszych i największych w Zachodniej Afryce. Z jednej strony wyglądem przypominała francuską bazylikę, z drugiej została zbudowana z glinianej cegły. Stanowi więc piękny przykład eklektyzmu kulturowego. Warto tu było zajrzeć na mszę, która oczywiście strukturalnie nie różni się od polskiej, ale siła śpiewu, wielkie bębny i afrykański temperament robiły wrażenie. Prawdę mówiąc, katedra była też jedynym naprawdę ładnym zabytkiem w Wagadugu.

Poza zabytkowym kościołem, największą atrakcją miasta było jego życie kulturalne. Koncerty, nauka gry na afrykańskich instrumentach, festiwale, film, sztuka – każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

Najlepszym miejscem na zaczerpnięcie informacji był Institut Francais. Można tam było też skorzystać z mediateki (spora kolekcja komiksów), zjeść (drogo) lub zobaczyć małe muzeum (wstęp 1000CFA). Instytut sam regularnie organizuje własne pokazy filmowe (często darmowe) i spotkania z artystami. Niestety w pobliżu tego miejsca kręci się wiele męczących naciągaczy. “Kup pocztówki! Masz już takie? Ale nie kupiłeś ode mnie! Twoje pocztówki są jak Peter Tosh, moje jak Bob Marley” – pewien irytujący sprzedawca, nie zważał na moje grzeczne odmowy, i lazł za mną aż do pobliskiego fast foodu, gdzie zatrzymaliśmy się coś zjeść. Na koniec burknął: “Nie jesteś dobrym rastamanem. Chcesz widzieć czarnego człowieka w łańcuchach”. Taka absurdalna sytuacja zdarzyła się na szczęście tylko raz. W kolejnych dniach już nie sililiśmy się na grzeczności, tylko zdecydowanie ostro odpowiadaliśmy, że nic nie chcemy. Pomogło.

W Wagadugu raz na dwa lata odbywa się też wielki panafrykański Festiwal Filmowy FESPACO. Wielu mieszkańców stolicy Burkiny, bardzo często wspominało nam o tym wydarzeniu. Pewien mężczyzna w kawiarni tak nam rekomendował festiwal: “Chcecie zobaczyć prawdziwe życie miasta, przyjedźcie na FESPACO. Wybraliście po prostu zły rok. Wracajcie do Polski, zaoszczędzicie pieniądze i przyjedziecie na festiwal”. Woleliśmy jednak kontynuować naszą podróż, ale zainteresowanie zostało. Może kiedyś się jeszcze uda? Najbliższa edycja festiwalu rusza w 2015 pod koniec lutego, szczegóły na stronie: www.fespaco-bf.net (tylko po francusku).

Pod względem muzyki Wagadugu ustępuje jedynie Bobo Dioulasso. Spacerując, kilkakrotnie natknęliśmy  się na spontaniczne afrykańskie jam session, m.in w pobliżu katedry. Większość kawiarni w centrum miasta organizowało wieczorne koncerty. Przy jardin du maire, znajdowała się mały muzyczny targ. Tam spotkaliśmy lokalnego rastamana Hermana. Mężczyzna był prawdziwym djembefola, czyli mistrzem gry na djembe. Wspólnie pograliśmy, a przed wyjazdem zakupiliśmy od niego instrumenty. Tego sympatycznego człowieka zapewne dalej można spotkać na muzycznym targu. W mieście również odbywają się też duże muzyczne festiwale: w kwietniu Jazz à Ouaga, w październiku i listopadzie Fesitwal Ouaga Hip-Hop. Odwiedziliśmy też świetne “Muzeum muzyki” (1000CFA). Znajduje się w nim wielka kolekcja afrykańskich instrumentów, od balafonów po dunduny. Co najdziwniejsze, znudzony opiekun muzeum, pozwalał nam testować i grać na eksponatach!

Wielkim plusem jest różnorodność mieszkańców stolicy. W Wagadugu można spotkać wszystkich przedstawicieli grup etnicznych Burkina Faso m.in: Mossi (największa grupa etniczna w kraju), Fulani, Malinke, Bobo, Senufo, Lobi a czasem nawet Tuaregów. W centrum widzieliśmy zarówno kościoły jak i meczety. Jak mówi popularne powiedzenie “Mieszkańcy Burkina Faso są w 50% muzułmanami, w 50% chrześcjanami i w 100% animistami”. Waga jest pod tym względem idealnym przykładem spełniającym nasze wyobrażenie o afrykańskim kociołku kulturowym. Pomimo tego wszystkiego, miasto sprawiało wrażenie dużo bardziej spokojnego od stolic sąsiednich krajów. Wagadugu dało się lubić!

Trochę gorzej z uliczną kuchnią. Choć była bardzo tania (to my mówimy za ile chcemy zjeść, zazwyczaj za 300 CFA) to mdła i na dłuższą metę strasznie monotonna. Jedynie czasami znajdowaliśmy pyszne bagietki (mistrzostwem jest wypełnienie z awokado, pastą jajeczną i smażoną cebulą). Gdy mieliśmy dość ulicznego jedzenia, wchodziliśmy do obskurnych, mniej ekskluzywnych restauracji, gdzie jedliśmy “spaghetti” lub ryż z warzywami za ok. 1000/2000 CFA. Dodam, że jako osoba o wegetariańskich preferencjach nie miałem problemu z jedzeniem w Burkina Faso, jednak niezależnie od diety, warto do tego kraju zabrać ze sobą jakieś lekarstwa na problemy z żołądkiem.

Poza kuchnią, w Wagadugu istnieje jeszcze kilka innych potencjalnych zagrożeń. Wiele dróg w stolicy Burkina Faso, nie posiadało asfaltu. Z powodu pyłu unoszącego się w powietrzu, wędrując po mieście, zasłanialiśmy twarze chustami. Przy okazji chroniliśmy się przed zapachami miasta. Niewiele te nasze zabiegi dawały, bo i tak wydmuchiwaliśmy z nosów wieczorami piach. Ja potrzebowałem też użyć raz soli fizjologicznej, którą mam ze sobą od czasu, jak kiedyś w Etiopii zatarłem sobie oko. Riddim po prostu wolał nosić okulary.

Lepiej uważać na wszystkich zagadujących nas na ulicy. Dodam, że zazwyczaj ci, którzy posługiwali się angielskim byli największymi naciągaczami. Wszystkim, którzy wybierają się w ten region świata polecam więc odświeżyć francuski lub przyswoić sobie chociaż podstawy. Bez języka byłoby nam bardzo ciężko utargować odpowiednią cenę czy uzyskać jakiekolwiek użyteczne informacje.

Zrezygnowaliśmy również z używania w Burkina Faso couchsurfingu (couchsurfing.org). Dostałem od znajomych ostrzeżenie, że tutejsza grupa użytkowników tego popularnego portalu, to w większości oszuści, naciągający turystów na piwo i oferujący swoje usługi w roli przewodnika. Opcja darmowego noclegu brzmi kusząco, ale po co wpakowywać się bez sensu w kłopoty.

Choć generalnie Burkina Faso jest bardzo bezpiecznym krajem, to w Wagadugu szczególną ostrożność należy zachować też na targach i po zmroku.

 

 

 

 

MIEJSCE NIE DO BANI

 

Po Burkina Faso przemieszczaliśmy się autostopem. Wagadugu jest bardzo rozciągniętym miastem, przez co wydostanie się na obrzeża stanowiło pewien problem. Mogliśmy przejść pieszo, ale jak wspomniał nam inny podróżnik, zajęło by to nam od trzech do czterech godzin. Na szczęście, na drogach wyjazdowych z stolicy znajdują się małe stacje benzynowe. Pierwszy zapytany przez nas kierowca zgodził się nas podrzucić na koniec miasta. Był tak miły, że podrzucił nas pomimo, że nie było mu to po drodze.

Tu czekało nas zaskoczenie. Po pierwsze na trasie wiodącej na północ, mieliśmy  wrażenie jakby miasto-wioska nigdy się nie kończyła. Liczne, małe, gliniane chatki ciągnęły  się ciągle przy głównej drodze. Po drugie brakowało samochodów.

Generalnie decydując się na autostop po Burkina Faso trzeba się uzbroić w dużą dozę cierpliwości. Pojazdów nie będących autobusami nie ma tu za wiele (a i te drugie nie za często przejeżdżają). Już 100 km za Wagadugu nie jeździ praktycznie nic (poza trasą na Bobo). Nic dziwnego, Burkina Faso jest wciąż jednym z najmniej rozwiniętych krajów na świecie. Dla większości mieszkańców tego kraju już motor, który jest w tym klimacie praktyczniejszy, stanowi luksus. Tak naprawdę niewiele osób przemieszcza się tu na dalekie dystanse. Oczekiwania dwu, trzygodzinne to norma. Przejechanie trasy Wagadugu – Bani zajęło nam 8 godzin, czyli dwukrotnie dłużej niż autobusem. Wizyta w tej małej wiosce przeszła nasze najśmielsze oczekiwania.

Bani słynie z glinianych meczetów. Aż pięć z nich rozrzuconych jest na pobliskim wzgórzu. Największy dominuje w sercu wioski. Zostały zbudowane w charakterystycznym stylu kaktusowym. Ponieważ po każdej porze deszczowej trzeba budowle odbudowywać, stąd minarety są najeżone drewnianymi palami, służącymi jako rusztowania. Niestety wszystkie meczety są uszkodzone (dwa z nich prawie całkiem zmyło). Na wzgórzu ostał się tylko jeden minaret. Według mieszkańców dla Bani nastały gorsze czasy. “Z powodu kryzysu w Mali, turyści przestali do nas przyjeżdżać, a przecież tu jest całkowicie bezpiecznie” – ubolewał syn mężczyzny, który prowadził mały hotel “Fofo” w centrum wioski. W jego księdze gości ostatni odwiedzający pojawił się w Bani tydzień przed nami.

Naprawdę ciężko uwierzyć, że kompleks zbudowany został niecałe czterdzieści lat temu. Wszystko za sprawą pewnego charyzmatycznego imama El Hadj Hama Mohamadou Ibn Hamadou, który w swojej łączenie pomiędzy islamem a lokalnymi wierzeniami daleko odszedł od głównego nurtu religii proroka Mahometa. Świątynie na wzgórzu, zamiast w stronę Mekki nakierowane są na główny meczet w wiosce. Popularność duchowego przywódcy o długim nazwisku  nie spodobała się wielu co bardziej ortodoksyjnym nauczycielom. Imama oskarżano o wiele obrzydliwych praktyk, takich jak pozbawianie zmarłych mężczyzn ich przyrodzenia. Choć nie wiem ile w tym prawdy, praktyki religijne, które zaobserwowaliśmy w głównym meczecie, przypominały te charakterystyczne dla sufizmu – z zaśpiewami i medytacją z wykorzystaniem sznura modlitewnego.

Właściciel wspomnianego hotelu “Fofo” był synem religijnego charyzmatyka. Nie dlatego jednak zdecydowaliśmy się na nocleg w innym miejscu. Zachwyciły nas ślicznie wymalowane burkińskie  chaty oferowane przez “Le Nomad”. Były przestronne i posiadały moskitiery. Na podwórku stał lekko zdezelowany, ale działający zestaw do gry w piłkarzyki. Za wynajem z wyżywieniem płaciliśmy 5000CFA od głowy.

Bani było jednym z najbardziej urokliwych miejsc, jakie odwiedziłem w Afryce. Jest tu mnóstwo okazji do poczynienia ciekawych obserwacji kulturowych, chodząc uliczkami widzi się podwórka każdego domu. Z wzgórza, lub pietra meczetu można podziwiać wspaniałą panoramę wioski i piękno Sahelu. Wieczorem zewsząd dobiegał nas charakterystyczny stukot ubijanego prosa. Gdy zrobiło się chłodniej, na lokalnym boisku pojawili się gracze. I nam się udało rozegrać niejeden mecz, choć w lidze dziecięcej (co w niczym nam nie pomogło, bo młodzi Burkińczycy mają football we krwi). Zresztą horda dzieci towarzyszyła nam praktycznie cały czas przy zwiedzaniu, co do pewnego stopnia było zabawne, ale na dłuższą metę trochę męczyło.

Również za wstęp do meczetów nie pobrano od nas żadnej opłaty. Zdziwiło nas to, ponieważ mieszkańcy ubolewali na brak pieniędzy potrzebnych do rekonstrukcji obiektów, a  przecież mogliby zarabiać na tak nietypowej atrakcji.

W okolicy znajduje się również kilka innych urokliwych wiosek, gdzie mogliśmy się przyjrzeć normalnemu życiu na co dzień i porozmawiać z ich mieszkańcami. W Bani zdecydowanie warto zatrzymać się dłużej niż jeden dzień.

 

W DORI ZABOLI

 

Po kilku dniach spędzonych w Bani, ruszyliśmy autostopem do Dori. Dojechaliśmy bez problemu. Samo miasteczko nie miało za wiele do zaoferowania.

Przy meczecie napadła nas lokalna starszyzna, niezadowolona, że obfotografujemy święty budynek. Na targowisku chcieliśmy się zastosować do przysłowia ludu Mossi: “Kto spieszy się na targu może kupić co najwyżej głowę psa”, niestety nam nie dano. Sprzedawcy się przekrzykiwali, a zgraja dzieci szalała dookoła.

Zrezygnowani, wyszliśmy łapać stopa do słynnego, pustynnego miasta, Gorom Gorom. Pewnie by się udało, gdyby nie nagłe pojawienie się młodego mężczyzny, który oświadczył nam, że nie możemy wyjechać z Dori bez policyjnego zezwolenia.

Podeszliśmy sceptycznie do tych rewelacji. Przewodnik Bradta wspominał, że zarejestrować się na komisariacie policji trzeba dopiero w Gorom Gorom. Gdy jednak pojawił się drugi mężczyzna, głosząc te same wieści, zawróciliśmy do komisariatu.

Tam czekały na nas biurokratyczne katusze. Policjant wypytywał, ale prawie nas nie słuchał i w dodatku co chwila znikał. Gdy pytaliśmy się, w czym problem, tylko uśmiechał się pobłażliwie i odpowiadał, że wszystko zależy od jego szefa, którego nie ma obecnie w mieście. Niestety nie raczył wykonać, żadnego telefonu, pomimo że pytaliśmy się o to co chwila. Gdy minuty zamieniły się w godziny, zrozumieliśmy, że mundurowy ewidentnie czekał na jakiś gest z naszej strony. Poirytowany powiedziałem mu, jak najspokojniej mogłem, że jesteśmy studentami i że niestety mamy mały budżet. Policjant pokręcił nosem, po raz setny przestudiował nasze paszporty, po czym przystąpił do pytań. Po wypytaniu o podstawowe informacje, zaczęło się robić absurdalnie: “Adres Uniwersytetu, adres mieszkania rodziców, czy mamy psa…” Ten człowiek ewidentnie wykorzystywał swoją pozycję, by sobie z nas kpić. Oburzony zapytałem o co mu chodzi. Policjant z paskudnym uśmiechem odpowiedział, że o nic i że właściwie to możemy iść. Zapytałem czy wypisze nam jakąś, przepustkę, potwierdzenie, cokolwiek. Oczywiście nic nie dostaliśmy. Dwie godziny na zabawę z burkińskim służbistą. Mieliśmy jednak satysfakcję, że nic od nas nie dostał.

Mężczyźni, którzy zaprowadzili nas do komisariatu cały czas na nas czekali. Gdy wyszliśmy od razu do nas doskoczyli. Jak można się było spodziewać, okazali się lokalnymi samozwańczymi przewodnikami. Gdy grzecznie podziękowaliśmy, mówiąc, że jedziemy tylko do Gorom Gorom, to równie grzecznie przytaknęli. “Świetnie, nasz znajomy już tam na was czeka” – oznajmili. Nie mogliśmy się wręcz doczekać…

 

GORĄCO JAK W GOROM GOROM

 

Z powodu późnej godziny do Gorom pojechaliśmy rozpadającym się autobusem (2000CFA). Miasto znajdowało się na kompletnej pustyni, nie był to może Timbuktu, ale robiło wrażenie. Nie zdążyliśmy zejść z autobusu, a tam czekał już na nas człowiek, który przedstawił się jako Hasan. Początkowo nie chcieliśmy z nim w chodzić w żadne interesy, ale ostatecznie otrzymaliśmy ciekawą propozycję. Pobyt w jego domu, z jego rodziną, za dowolną opłatą. Zgodził się też nie pytać o usługi turystyczne skoro sobie tego nie życzymy.

Rodzina Hasana miała kilka glinianych chat, połączonych wspólnym podwórkiem, po którym spacerowały kury, koza i stara krowa. Wspólny posiłek (rękami) był jednym z najbardziej niezapomnianych w naszej podróży. Hasan opowiedział, że przez brak turystów nie ma z kim ćwiczyć angielskiego. Twierdził zresztą, że posługuje się aż siedmioma językami. Po posiłku, zaciągając się skrętami z marihuany, Hasan rozluźnił się na tyle, że wzięło go na opowieści dotyczące afrykańskiej duszy. Zapytaliśmy go czy lokalnych muzułmanów nie drażni kościół, znajdujący się dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej, na tej samej ulicy. “Czemu ktoś miałby robić problemy z powodu modlitwy do tego samego Boga? Różni się tylko budynek” – odpowiedział nie wykazując specjalnych emocji.

W samym kościele zaskoczyła nas obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Okazało się, że miejscowy ksiądz, studiował kiedyś w… Katowicach, i przywiózł ze sobą pamiątki.

Dużo mniej przyjemna okazał się kolejna wizyta na komisariacie. Tym razem obyło się bez owijania w bawełnę. Funkcjonariusz zebrał tylko nasze podpisy i ostrzegł przed samowolnym opuszczaniem miasta. Zresztą złagodniał, jak usłyszał, że zatrzymaliśmy się u Hasana. Zdaje się, że był kimś z rodziny, ale ciężko było zrozumieć jego francuskiego wymieszanego z lokalnymi językami.

Gorom Gorom słynie z wielkich targowisk, niestety byliśmy w nieodpowiednim czasie. Przespacerowaliśmy się za to dokładnie dookoła miasteczka. Uderzyła nas ulica (czyt. piaszczysta droga) “imprezowa”. Na takiej pustyni mieli piwo i muzykę! Puby były szczelnie zasłonięte. Można pić, ale poza obszarem publicznym. Co by nie razić starszyzny i pewnie co bardziej gorliwych mułłów.

Na wchodzie od miasta, znajdowała się skała – wybryk na całkowicie płaskim pustkowiu. Było to świetne miejsce do uchwycenia zachodu słońca nad Gorom Gorom. Ostatnie chwile naszego pobytu w tym magicznym miejscu spędziliśmy właśnie tam.

 

 

AUTOSTOPOWA GORĄCZKA

 

Według planu z Dori mieliśmy pojechać do Djibo. Niestety tym razem autostop nas zawiódł. Przez cały dzień ujechaliśmy zaledwie 40 km. Nie jeździło nic, albo samochody obładowane były tak, że szpilki się nie dało wcisnąć, a co dopiero człowieka. Zasady grawitacji nie obwiązywały. Żywy inwentarz mieszał się na zdezelowanych jeepach z ludźmi. Na tej trasy nie jeździły też busy, a jedynie małe motoriksze.

Po kilku godzinach spędzonych pod drzewem, zatrzymaliśmy jeepa. Kierowca, porozmawiał, wysłuchał naszej historii, a na koniec oświadczył, że niestety należy do organizacji pozarządowej i nie może nas ze sobą zabrać.

W porze obiadowej bilans przejechanych kilometrów prezentował nam się wyjątkowo niekorzystnie. Od Dori oddaliliśmy się zaledwie na 40 km. Przechodzący w pobliżu wieśniak poinformował nas, że tego dnia, już nikt nie pojedzie do Djibo. Będzie może ktoś jechał, ale tylko do Aribindy. Kiedy dokładnie? Inshallah – usłyszeliśmy w odpowiedzi, czyli nie wiadomo było czy w ogóle ktoś się będzie tam wybierał. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się łapać autostop w dwie strony. W razie czego chcieliśmy wrócić do Wagadugu.

W końcu pod wieczór dojechaliśmy z powrotem do Dori. Ostatnim rzutem na taśmę, przy zachodzącym słońcu, przy pozdrowieniach tuareskiej starszyzny, przy podskakujących dzieciach proszących o zdjęcia, zatrzymaliśmy jeepa. Prosto do Wagadugu.

Z perspektywy czasu chciałbym jednak polecić podróżowanie autostopem w Burkina Faso, pomimo, że podróż może się bardzo wydłużyć. Przede wszystkim, to wspaniały sposób by poznać ludzi. Nie tylko kierowców. Podczas naszych postojów na trasie, często lokalni mieszkańcy przychodzili się przywitać. Zdarzały się poczęstunki herbatą, czy kawą. Również zgraje dzieci nigdy w Burkina nie naprzykrzały się nam tak, jak zdarzało się to w innych krajach Afryki. Czasami, któryś z malców poprosi nieśmiało o prezent (cadeau?), lub rozradowany krzyknie “białas!” (le black!). Dodatkowo dzieci niesłychanie cieszą się, gdy robi się im zdjęcia.

Autostop w Burkina jest też zrozumiały. Istniej nawet specjalny zwrot: “fair l’occasion”, po którego wypowiedzeniu na twarzach kierowców pojawiał się uśmiech i drzwi stawały otworem. Ani razu podczas podróży nie padło pytanie o pieniądze.

Są też plusy niskiego samorozwoju kraju. Poza wspomnianym Wagadugu i Bobo-Dioulasso, miasta (raczej wiosko-miasteczka) są bardzo proste w nawigacji. Główna droga jest tam gdzie asfalt, zgubić się nie sposób.

Zazwyczaj łapany przez nas transport to prywatne jeepy, na które mogą sobie pozwolić raczej najbardziej majętni ludzie w kraju, ewentualnie firmy. Zdarzyło nam się też jechać tirami, w jednym zaskoczył nas solidny sound system, z którego płynęła panafrykańska muzyka, popularnego w Burkina Faso Tikena Jah Fakoly.

Kierowcy chętnie robili sobie z nami wspólne zdjęcia, a raz zaproszono nas na piwo. Mój towarzysz w podróży zapytał, ile w Burkina można wypić za kółkiem. Rozbrajająca odpowiedź brzmiała „ile się chce”. Policja w Burkina Faso raczej nie posiada alkomatów. Biorąc pod uwagę, jak bardzo ludzie lubią się tu napić piwa (pomimo, że połowa mieszkańców kraju to muzułmanie), to może i dobrze, że w kraju nie ma za wiele pojazdów…

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u