Magda Olkuśnik, Anna Szaleńcowa
Autobus – plusy i minusy
Podróżowanie autobusem ma, jak każde inne, swoje zalety i wady. Zacznijmy może od tych drugich. Podstawową niedogodnością tego sposobu przemieszczania się jest częsta niemożność zatrzymania pojazdu w miejscu, z którego roztacza się najpiękniejszy widok, można kupić najtańsze owoce, czy dojść najkrótszą drogą do danego zabytku. Niestety pojazd posiadający tak duże gabaryty jak autokar wymaga korzystania z parkingów, a nawet chwilowe zatrzymanie się na poboczu, na przykład w celu zrobienia zdjęcia, może okazać się niebezpieczne.
Drugim, niezbyt miłym aspektem takiego sposobu podróżowania jest zamknięcie w “blaszanej puszce” wielu bardzo różnych osób, które nie zawsze mają takie samo wyobrażenie o planowanej trasie wycieczki, jak jej organizatorzy. Im większy rozdźwięk między oczekiwaniami a rzeczywistością, tym gorzej dla spokoju i wypoczynku całej grupy. I choć tzw. permanentny czarnowidz, czy wieczny malkontent kwestionujący każdą decyzję szefa grupy może znaleźć się nawet wówczas, gdy wyruszamy na wyprawę w wąskim gronie, to w dużej grupie taki człowiek powoduje, swoim narzekaniem i wiecznym krytykanctwem, większe spustoszenia, a i spacyfikowanie go bywa w takich warunkach dużo trudniejsze – potrafi on bowiem najczęściej zorganizować wokół siebie “dwór” niezadowolonych, który skutecznie psuje humory organizatorom i współtowarzyszom.
Jest jeszcze inny minus podróżowanie w większej grupie. Zawsze znajdzie się bowiem jakiś spóźnialski, niezorganizowany lub gubiący się, na którego cała grupa musi, niekiedy w nieludzkim upale, czekać wiele minut. Bywa, że tacy uczestnicy wycieczki są w stanie nauczyć się punktualności gdzieś około drugiego tygodnia ustawicznego nękania ich przez współtowarzyszy podróży. Przydatnym wynalazkiem okazuje się w takich sytuacjach puszka-skarbonka, do której spóźnialscy oraz inni naruszający wewnętrzny regulamin wyprawy zobowiązani są wrzucać ustalone wcześniej kwoty pieniężne, wykorzystane potem jako forma rekompensaty dla całej grupy. Kolejną wadą takiego sposobu podróżowania jest jego czasochłonność. Problem ten można wprawdzie łatwo rozwiązać, przesiadając się na samolot, ale wówczas mamy już do czynienia z całkiem inną organizacją zwiedzania i wypoczynku. Z drugiej strony, prawdą jest, że dotarcie do wymarzonego celu trwa kilka dni i jest męczące dla pasażerów oraz kierowców, ale po drodze zobaczyć można jeszcze kilka miejsc, które są niekiedy tak samo interesujące, jak i cel, do którego dążymy, ponadto w awaryjnej sytuacji, autobus może stać się dachem nad głową. To również dość tani sposób podróżowania. Korzystają z niego uczniowie, studenci i “budżetówka”. Jest to skorupa ślimaka, którą z konieczności ciągniesz za sobą, ale która pomaga ci przewieźć do upragnionych miejsc twój bagaż bez zbędnego dźwigania w upale (za wyjątkiem campingów, na które nie da się wjechać autobusem, co też się zdarza). W ślad za decyzją o wyborze autobusu jako środka transportu pojawiają się pytania: czy autokar klimatyzowany, z WC i innymi udogodnieniami? To już zależy od kieszeni i upodobań podróżujących. Klimatyzacja nie zawsze jest jednak takim udogodnieniem, na jakie wygląda. Niekiedy różnica temperatur między wnętrzem pojazdu a rozpalonym terenem, na który należy wyjść, jest tak straszliwa, że aż rozleniwia, ponadto z powodu tychże różnic temperatur klimatyzacja przyczynia się często do permanentnego kataru większości podróżników.
Jeśli zaś chodzi o autobusowe WC, to zaleca się proponującemu to “udogodnienie” posiedzenie kilku godzin niedaleko owego miejsca, kiedy na zewnątrz temperatura sięga 30°C. Takie doświadczenie prawdopodobnie skutecznie wyleczy go z tzw. “wygód” (stacje benzynowe nawet w tzw. “dzikich krajach” wyposażone są najczęściej w WC).
Ważne natomiast, by pojazd był sprawny. Niekoniecznie nowy, prosto z taśmy (takie też się psują), ale po dokładnym przeglądzie. Ponadto kierowcy muszą być odpowiedzialni, to znaczy powinni wiedzieć, że są w pracy, a nie na urlopie. Dotyczy to zarówno prowadzenia autobusu na trasie, jak też sposobu wypoczynku wieczornego (pojazd nie może być prowadzony drugiego dnia “na kacu”, zagraża to bowiem bezpieczeństwu podróżujących). Kierowcy powinni też zabrać ze sobą podstawowe części zamienne, które mogą okazać się przydatne w czasie podróży. Organizatorzy powinni tego dopilnować, gdyż niekiedy kosztuje to dość drogo grupę (tak w cennej walucie, jak i straconym czasie). Autobus powinien mieć ze sobą m.in. dwa zapasowe koła. Zdarzało się nam, iż nie mogliśmy dostać zwykłych opon, ponieważ w sklepach danego kraju były jedynie bezdętkowe, bądź odwrotnie – zawsze jednak nie te, które akurat były potrzebne. Naturalnie koła zawsze można sprowadzić samolotem, ale to kosztuje (zależnie od podpisanej umowy – albo firmę wynajmującą autokar, albo turystów).
Co jeszcze przydaje się w autokarze? Przede wszystkim barek. Kiedyś nie mieliśmy do tego przekonania, ale w czasach “gorących kubków” jest to duże udogodnienie dla zgłodniałych podróżnych. Ponadto niezła muzyka, tzn. taka, którą wytrzymają wszyscy: nie za głośna, może niezbyt awangardowa, bo i tak nie za bardzo tę awangardę słychać przy pracującym silniku; również przebojów w stylu “Białego misia” lub “Złotego krążka”, nie mówiąc o innych hitach naszej fonografii, na dłuższą metę nawet święty nie jest w stanie wytrzymać. A kierowcy niekiedy uwielbiają disco-polo.
Dobrze jest wcześniej pomyśleć nad usadzeniem podróżujących. Niekiedy grupa życzy sobie rotacji miejsc w autokarze. To nieprzemyślana decyzja, a i przeżytek “czasów minionych”, kiedy miała panować tzw. równość. Rotacja powoduje permanentny bałagan, gubienie rzeczy i stałe kłótnie pod tytułem: “kto tu tak nabrudził?”. Gdy siedzi się w tym samym miejscu, dba się o nie, jak o własne. A poza tym przyzwyczajenie i świadomość posiadania własnego kąta chwilami wynagradza, choć w części, trudy i niewygody podróży.
Jeśli chodzi o bagaże, to należy przyjrzeć się temu, co współtowarzysze pakują do luków bagażowych. Nie należy pozwolić na zabranie (co się nam przydarzyło) zbyt dużej ilości np. wody mineralnej. W Tunezji niezłą wodę można kupić na każdym kroku (ok. 300-500 milimów za butelkę). Również nie są potrzebne nadmierne ilości tzw. suchego prowiantu, typu chrupkie pieczywo. Tunezja (i wiele innych krajów) to nie centrum Sahary i w każdej wioseczce jest sklep, w którym można kupić niemal to wszystko, co w Polsce, po podobnych cenach.
Tunezja – znana czy nieznana
Wybór Tunezji jako miejsca, które chcieliśmy poznać, był niemal na przekór powszechnym wyobrażeniom o tym kraju. Telewizja i biura podróży od kilku lat karmiły nas sloganami o piaszczystych plażach, tunezyjskich palmach i wielbłądach. “Jedynie trzy godziny drogi samolotem” – zachęcały hasła reklamowe. Ani słowa o zabytkach, ludziach i ich kulturze. Do tak reklamowanej Tunezji nie byłoby po co jechać. Postanowiliśmy więc wypracować własną formułę Tunezji.
Przewodniki i książki
Najpierw mapa i książki, których nie ma jednak zbyt wiele. Trochę o Kartaginie i miastach rzymskich północnej Afryki. Niewiele o sztuce północnoafrykańskiej. Pojedyncze akapity czy rozdziały o słynnych mieszkańcach tej części kontynentu, zamieszczone w historii starożytnej. Nieco więcej o czasach arabskich (ale i to przy okazji książek o historii, sztuce i kulturze islamu). Przewodnik po Tunezji:
– D. Willet, G. Crowther, H. Finlay, Tunezja: praktyczny przewodnik, Pascal, Bielsko-Biała 1997,
– Tunezja, Seria: Przewodniki Pascala, Bielsko-Biała 1997,
– A. Hinton, Tunisia, London A& Black 1996,
– D. Jacob, P. Morris, Tunisia: The Rough Guide, Penguin Books, London 1995.
Książki uzupełniające (Kartagina i świat starożytny):
– H. Adamczyk., Kartagina a Rzym przed wojnami punickimi, Wrocław 1978,
– G. Charles-Picard, Hannibal, Warszawa 1971,
– G. Charles-Picard, Życie codzienne w Kartaginie w czasach Hannibala, Warszawa 1962,
– J. Heurgon, Rzym i świat śródziemnomorski do wojen punickich, Warszawa 1973,
– B. Jacobi, Tajemnice świątyń i pałaców, Warszawa 1983,
– T. Kotula, Afryka północna w starożytności, Warszawa 1971,
– P. Lévéque, Świat grecki, Warszawa ,
– I. Lissner, Zagadki wielkich kultur, Warszawa 1990,
– A.Theile, Sztuka Afryki, Warszawa 1974.
Polskie przewodniki (szczególnie Tunezja, praktyczny przewodnik, wydawnictwa Pascal) właściwie niewiele nowego wniosły, a nawet trochę zaciemniły. Zawarte w nich błędy i przekłamania pozwalają przypuszczać, że tłumacz nie bardzo wiedział co tłumaczy. Tunezja: praktyczny przewodnik, jest prawdopodobnie dość niefortunnie dokonanym wyborem z przewodnika North Africa Lonely Planet (wydawnictwo zasłużone na tyle, by nie posądzać je o taki knot) i przewodnika G. Crowthera i H. Finlaya, Morocco, Algieria & Tunisia: a travel survival kit (1989). Ich polska edycja często wprowadza w błąd, podawane informacje są nieścisłe, a chwilami bardzo subiektywne (np. “To małe miasteczko [Teboursouk] liczy na dochody z turystyki […] nie ma tu niczego ciekawego do zobaczenia”; w porównaniu z tekstem z przewodnika Tunisia:The Rough Guide: ” mimo że jest jedynie punktem wypadowym w drodze do Duggi […] to atrakcyjne miejsce wtorkowych suków, tuż przy głównej drodze do Le Keff i bizantyjskiej fortecy, górującej nad mauzoleami marabutów czepiających się skał”. I tak ciągle. Drugi z pascalowskich przewodników – Tunezja (posiadający nota bene bardzo atrakcyjną szatę graficzną) stosuje dla odmiany nazwy rodem z księżyca. Nie jest to ani transkrypcja z tunezyjskiej odmiany języka arabskiego, ani też zapis (stosowany powszechnie w Tunezji) arabskich nazw we francuskiej ortografii, ani popularna (mapy!!!) ortografia w stylu angielskim. Nic więc dziwnego, że chwilami trudno jest znaleźć opisywane miasto, szczególnie gdy szuka się nazwy takiej, jak na widocznym przed nami tunezyjskim drogowskazie. Gdyby nie renomowane przewodniki – The Rough Guide czy The Blue Guide – mielibyśmy niejakie trudności w poruszaniu się po nieznanym obszarze. Zawarte w tych ostatnich mapki, informacje historyczne, turystyczne i praktyczne uzupełniają się nawzajem i w większości wypadków są aktualne. Gdzież nam do tego stopnia informacji turystycznej. Niestety nasze rodzime przewodniki należy uznać raczej za wydawnicze nieporozumienie.
Planowanie podróży
Kiedy już dokonaliśmy wyboru miejsc i obiektów, które chcieliśmy zobaczyć, zaczęła się najtrudniejsza część pracy – dostosowanie marzeń do rzeczywistości. Musieliśmy wziąć pod uwagę wiele czynników:
– po pierwsze: prom przewożący autokary do Tunezji wypływa z Trapani na Sycylii tylko raz w tygodniu, w poniedziałek rano, w drogę powrotną wyrusza zaś w poniedziałkowe wieczory. Ten tygodniowy cykl wyznaczał czas naszego pobytu na afrykańskim kontynencie – dwa tygodnie wydawały się nam za krótko, trzy odpowiadały bardziej.
– po drugie: w lipcu i sierpniu temperatury w Tunezji są na tyle wysokie (35-40°C), że nie należy planować zbyt intensywnego zwiedzania nie tylko na początku wyprawy, ale również w trakcie. Należy natomiast bezwzględnie zaplanować odpoczynki nad morzem, tak by cała grupa mogła cieszyć się dobrą kondycją i humorem. Nic gorszego niż podróżnicy “padający na nos” – niczego nie widzą, niewiele są w stanie z siebie wykrzesać, a niewielka nawet trudność urasta do rangi problemu. Stąd niektóre obiekty znajdujące się zbyt daleko od planowanej trasy z bólem serca musieliśmy wykreślić z rejestru. Tak przepadły nam: Tabarka, Bulla Regia, Sbejtla i Maktar.
No cóż, nie można od razu zobaczyć wszystkiego.
Przeprawa promem
Kolejna ważna sprawa, która może stać się nie byle problemem, to prom. Okazało się, że łatwiej (i o mało co taniej) byłoby dolecieć do Tunezji samolotem niż przeprawić się promem. Ponieważ prom, zabierający na pokład autokary, kursuje raz w tygodniu, a w sezonie jest wielu podróżujących w ten sposób, należy dość wcześnie zarezerwować i opłacić bilety, by mieć pewność, że nie grozi nam tygodniowe oczekiwanie na prom następny. Kiedy okazało się, że istnieje możliwość zakupu biletów w polskim biurze promowym, skorzystaliśmy z niej. Niestety, nie wiedzieliśmy, że zakup biletów, a wejście na pokład to dwie różne sprawy. Dlatego przestrzegamy: po zakupie biletów i miejscówek w polskim biurze promowym należy KATEGORYCZNIE domagać się wydania biletów na prom jeszcze w kraju. To pozwoli na spokojny sen organizatorom i podróżującym, zapobiegnie bowiem sytuacji, kiedy prom ma już odpływać, a zapłacone już dawno w kraju bilety pozostają nadal niezapłacone.
Campingi w Tunezji
Tunezja nie posiada zbyt wielu campingów. Kraj ten nastawiony jest na turystykę tzw. hotelową (te rzeczywiście są estetyczne i komfortowe). Istniejące campingi odbiegają niekiedy od europejskich standardów (np. “Pineda Plaj” w Hammam Lif, czy camping przy Hotelu des Jeunese w Gabes). Dotyczy to przede wszystkim sanitariatów i ujęć wody. Na takich campingach należy zachować daleko posuniętą ostrożność, aby nie nabawić się chorób przewodu pokarmowego. Zdarzają się jednak campingi, np. “Desert Club” w Douz, które są utrzymane na wysokim, europejskim poziomie i mimo ulokowania w pustynnej oazie dysponują dostatecznie dużą ilością wody, aby zachować czystość. Inne campingi plasują się pomiędzy tymi dwoma skrajnościami.
Wizy
Załatwienie wiz do Tunezji nie stanowi obecnie większego problemu. Gdy wyrusza się na “podbój” Tunezji z biurem turystycznym, załatwia to samo biuro. Gdy zaś wyjazd (grupowy czy indywidualny) organizujemy sami o wizy należy ubiegać się w Ambasadzie Republiki Tunezji w Warszawie, ul. Myśliwiecka 14 (tel. 022/628-63-30, fax 621-61-95). Po złożeniu kwestionariuszy ze zdjęciem (uwaga: wzór wniosku można otrzymać po znajomości w zaprzyjaźnionym biurze turystycznym, można go następnie powielać do woli i tak jest prawie nieczytelny) w Ambasadzie we wczesnych godzinach porannych, wizy można odebrać ok. godz. 14.00 (już po zamknięciu biura wizowego). Naturalnie trzeba ładnie o tę przysługę poprosić. Cena wizy: 22 PLN od osoby (1998).
Koszt
Całkowity koszt wyprawy (przy przeliczniku 3,5 PLN = 1 USD) wynosił: ok. 2300 PLN wpłacone organizatorom (1600 PLN + ok. 200 USD płacone ratami w czasie wyprawy, w tym równowartość ok. 30 USD w lirach włoskich) + własne wyżywienie + (niekiedy) dodatkowe wstępy.
Dewizy
1 USD = 1,13 dinary tunezyjskie (DT). Uwaga: w terminalu promowym w La Goulette nie pobierają żadnej prowizji od transakcji. Waluta tunezyjska jest niewymienialna poza Tunezją. Należy więc albo w ostatnich dniach pobytu kontrolować wydatki i nową wymianę, albo skrupulatnie zbierać dowody wymiany (1/3 wymienionej kwoty można ponownie zamienić w banku na prawdziwą walutę). Można też, gdy podróżuje się w większej grupie, sprawy te rozwiązać między sobą. W dużych miejscowościach turystycznych można, choć oficjalnie jest to zabronione, dokonywać zakupów za walutę obcą (dolary, marki).
Ceny
Stałe, niepodlegające negocjacji ceny (fixed prices) to w Tunezji właściwie rzadkość. Istnieją wprawdzie sklepy (np. markety typu “Monoprix”, czy sklepy w rodzaju naszej Cepelii), gdzie ceny towarów są ustalone, ale w większości prywatnych sklepików, a także na campingach można, a nawet trzeba się targować. Okazuje się wówczas, że np. bębenek opatrzony ceną wyjściową 175 DT uśmiechnięty sprzedawca sprzeda nam wyjątkowo tanio, za jedyne 45 DT. Po kilkunastu minutach targowania się i udawania, że tak właściwie to wcale nam nie zależy na zakupie, jesteśmy w stanie uzyskać 1/3 lub nawet 1/4 tej ceny. I co ważniejsze obie strony są zadowolone: my cieszymy się z naszego sprytu, sprzedawca natomiast mimo dramatycznych gestów mających świadczyć o tym, jak bardzo jest stratny na tej transakcji, z zysku jaki osiągnął mimo parokrotnej redukcji ceny pierwotnej. Przed przystąpieniem do robienia większych zakupów dobrze jest jednak zapoznać się z fixed prices interesujących nas towarów, może się bowiem okazać (dotyczy to głównie miast dużych, nastawionych na dochody z turystów), że wynegocjowana przez nas cena jest nadal wyższa od “ustalonej” w sklepie obok.
Trasa
dzień pierwszy: (24.07.98)
Wyjazd z Krakowa ok. godz. 11.00. Jedziemy przez Chyżne, potem niezbyt “szybkimi” drogami Słowacji (Dolny Kubin – Żylina – Bratysława) podążamy w kierunku Austrii. Na granicy słowacko-austriackiej spokojnie. Dalszą drogę (Wiedeń – Graz – Klagenfurt – Villach) przebywamy w ciemnościach. Jeszcze tylko kilka postojów tzw. higienicznych i autobus kładzie się do snu (za wyjątkiem kierowców i pilotującego). O świcie przekraczamy granicę włoską.
dzień drugi: (25.07.98)
Planowana na dzień dzisiejszy trasa (Tarvisio – Padova – Firenze – Roma) ma zakończyć się w okolicach Rzymu. Włochy oglądamy z autostrady (opłata ok. 50 tys. lirów). Zatrzymujemy się na “area servicio”, aby coś zjeść, odpocząć, wziąć prysznic. W pobliże Rzymu docieramy w godzinach południowych. Kierowcy proponują chwilowy postój, a następnie rzucają hasło dalszej jazdy. Po krótkim wahaniu przystajemy. Marzy nam się dotarcie do Salerno – mają tam niezły camping nad morzem. Do Salerno dojeżdżamy jeszcze przed zmierzchem. I znów pada propozycja ze strony kierowców, by na plaży zrobić dwugodzinny postój, po którym ruszymy w dalszą drogę.
dzień trzeci: 26.07.98)
Do Villa San Giovanni, skąd rozpoczyna się przeprawa promowa na Sycylię, przyjeżdżamy tuż przed świtem. Kupujemy bilety (193 tys. lirów; pasażerowie + autokar). Gdy znajdujemy się na promie, nad kontynentem wstaje słońce. Czeka nas jeszcze długa droga wzdłuż wybrzeża do Trapani. Chwilami zaskakują nas doskonałe rozwiązania architektoniczne sycylijskich autostrad, ale droga w okolicach Cefalú (70 km braku autostrady) może dobić każdego. W Trapani jesteśmy ok. 16.00, zaś na campingu “Valderice” ok. 17.00. (via del Dentice 25, 91019 Valderice). Teraz można odpocząć, popływać, po raz pierwszy coś porządnego ugotować.
dzień czwarty: (27.07.98)
O godz. 8.00 jesteśmy na przystani promowej w Trapani, gdzie mamy odebrać bilety i załadować się na prom, który planowo ma odpłynąć o godz. 10.00. Zgodnie z radą jaką otrzymaliśmy jeszcze w kraju od naszych kolegów ustawiamy autokar jak najbliżej wjazdu. Ale problem z zaokrętowaniem okazuje się innej natury. Nie z naszej winy (ale z naszego powodu) prom czeka na dokonanie przez nas formalności, które powinno załatwić w kraju opłacone przez nas biuro. Po wykonaniu niezliczonej ilości telefonów i wysłaniu tyluż faxów, dzięki dużej dozie życzliwości ze strony obsługi promu, po 12.20 otrzymujemy wreszcie upragnione bilety (KREDYTOWE!) i przy aplauzie wszystkich pasażerów wjeżdżamy na prom. Nie należy jednak liczyć na to, że promy zawsze się spóźniają. Do Tunisu (a właściwie do portu w La Goulette) przypływamy tuż przed zachodem słońca. Samo wyokrętowanie okazuje się proste, jednak już chwilkę później rozpoczynają się korowody z tunezyjskimi urzędnikami. Nie są oni przyzwyczajeni do grup turystycznych, których nie pilotuje znane im biuro, dlatego długo i skrupulatnie wszystko (łącznie z trasą i planowanymi postojami) sprawdzają. By przyspieszyć sprawę, warto przygotować wcześniej kilka egzemplarzy trasy podróży oraz listy uczestników trampingu. Po wypełnieniu “białego kwestionariusza”, który ponoć w Tunezji jest tak samo ważny, jak paszport, i przejściu przez urzędnika imigracyjnego musimy czekać na odprawienie naszego autokaru. Przy zjeździe z promu panuje niezły bałagan, dlatego trzeba się uzbroić w cierpliwość. Czas oczekiwania można skrócić sobie wymianą pieniędzy w banku w budynku portowym.
Na camping “La Piné de” za Hammam Lif (ok. 50 km od portu) przyjeżdżamy już dawno po północy. Nie rozbijamy namiotów, ale ładujemy się do betonowych bungalowów, mimo iż szef campingu żąda za nocleg w nich strasznej ceny (13 DT od osoby). Jest jednak za późno, aby się targować. Ponieważ mamy tu zostać kilka dni, postanawiamy odłożyć uzgadnianie ceny (pozostaje to w rażącej sprzeczności z wszystkimi znanymi technikami targowania się) na lepszą porę.
dzień piąty: (28.07.98)
Dzień odpoczynku. Rano rozbijamy, na kilka dni, namioty (pierwotna, poranna cena 8 DT od osoby, po zażartym targowaniu się przechodzi w 8 DT od namiotu). Potem już tylko plaża, kąpiel w morzu, pranie i gotowanie. Po długiej i ciężkiej drodze wszystkich ogarnia błogie lenistwo. Na campingu jest restauracja (typu stołówka studencka), gdzie za 2 DT można zjeść niezbyt wyszukany, ale obfity posiłek. Dwie takie porcje spokojnie wystarczą dla trzech osób.
dzień szósty: (29.07.98)
Rano jedziemy do Tunisu. Dojazd łatwy. Parkujemy pod zegarem na Pl. 7 Novembre znajdującym się przy Avenue H. Bourguiba. To najlepszy “parking” w mieście – darmowy i wszędzie z niego blisko. Nie należy ryzykować z podjeżdżaniem w okolice starego miasta (bliżej dawnej katedry), gdyż wszystkie uliczki zapchane są samochodami. Przejazd przez Rue de Djazira czy Boulevard Bab Menara nie należy do przyjemności. Przed południem: zwiedzanie miasta (stare miasto, meczet Drzewa Oliwnego: cena 1,6 DT + 1 DT za fotografowanie, suki). Na razie odkładamy zakupy (prócz chleba i owoców – ul. Ch. de Gaulle’a) do czasu lepszej orientacji w cenach. W południe jedziemy do zachodniej dzielnicy Bardo do Muzeum Bardo (ceny: 4,2 DT + 1 DT za foto, można uzyskać zniżkę na legitymacje ISC i ITC – 3,13 DT + 1 DT za foto). Na zwiedzanie muzeum należy przeznaczyć ok. 3 godz. Trudno do niego dojechać ze względu na permanentne roboty drogowe w mieście i brak drogowskazów.
dzień siódmy: (30.07.98)
Trasa: Hammam Lif – Tunis – Kartagina – Sidi Bou Said – La Marsa – Utica – Bizerta – Lac Ichkeul – Menzel Bourguiba – Zhane – Tunis – Hammam Lif (ok. 260 km)
Z campingu “La Piné de” jedziemy przez Tunis do Kartaginy. Parkujemy w miejscu dla nas najwygodniejszym i na piechotę zwiedzamy cały obiekt archeologiczny. Bilet wstępu kupuje się w okolicach Muzeum (zbiorczy do wszystkich obiektów 4,2 DT, możliwy wstęp wolny dla posiadaczy legitymacji ISC). Na piechotę zwiedzamy: “budynek z kolumnami”, wykopaliska przymuzealne – wzgórze Byrsa, muzeum, wille rzymskie, łaźnie Antoninów, teatr. Stąd jedziemy do Sidi Bou Said, uroczego, malowniczo położonego miasteczka. Po spacerze uliczkami utrzymanymi w biało-błękitnej tonacji, ruszamy do Bizerty, w kierunku na La Marsę i Uticę (szkoda, że nie zwiedzamy). W Bizercie oglądamy stary port, kasbę (cena biletu: 0,5 DT) i medinę. Na bazarze owocowym robimy wspaniałe zakupy. Z Bizerty wracamy inną drogą. Chcemy bowiem obejrzeć okolice Lac Ichkeul, rezerwatu przyrodniczego, w którym wiosną gnieżdżą się ptaki. Spotyka nas wielkie rozczarowanie, spowodowane być może nieodpowiednią porą roku. Dalej przez Menzel Bourgiba – Zhane – Tunis aż do Hammam Lif.
dzień ósmy: (31.07.98)
Teoretycznie wolny. Plaża, morze, słońce. Ale jednak pada propozycja wieczornego wypadu do Tunisu. Miasto wieczorową porą jest zupełnie inne. Zadziwia tylko wczesne (godz. 20.30) zamykanie części stoisk na suku, choć właściwie może nie powinno to dziwić, skoro o tej porze zapadają tu zupełne ciemności.
dzień dziewiąty: (1.08.98)
Trasa na dzień dzisiejszy: Hammam Lif – Tunis – Mejez el Bab – Testour – Teboursuk – Dugga – Gaafour – El Fahs – Thuburbo Maius – Mohammedia – Hammam Lif (ok. 320 km), w tym zwiedzanie Duggi i Thuburo Maius.
Drogi, po których przemieszcza się autobus są jeszcze przyzwoite, ale to nie drogi szybkiego ruchu. Aby obliczyć czas podróży, należy przyjąć maksymalną szybkość podróżną 40-50 km/godz. Bilety wstępu do Duggi (2,1 DT + 1 DT za foto). Na zwiedzanie ruin trzeba przeznaczyć ok. 2,5 do 3 godz., gdyż obejmują one znaczny obszar, a temperatura nie pozwala na zbytni pośpiech. Warto jednak poświęcić temu miastu sporo czasu.
Droga do Thuburbo Maius jest trochę gorsza (odcinek od Duggi), ale da się przejechać. Cena biletu wstępu: 2,1 DT + 1 DT za foto. Obszar dużo mniejszy niż w Dugdze. Jednak warto tam zboczyć, zwłaszcza że miejsce to nie jest odwiedzane przez zbyt wielu turystów. W okolicy El Mohammedia (Oudna) wzdłuż drogi, przez kilka kilometrów (od Zaghouan do Kartaginy) ciągną się ruiny rzymskiego akweduktu. Wspaniałe.
dzień dziesiąty: (2.08.98)
Trasa: Hammam Lif – Soliman – Korbous – El Haouaria (Ghar el Kebir) – Cap Bon – Kerkouane – Kelibia – Menzel Temime – Korba – Nabeul (ok. 200 km)
Tym razem opuszczamy camping na dobre. Już nam trochę zbrzydły wieczorne, głośne dyskoteki (co wieczór o godz. 22.00 gasną latarnie campingowe, a w zamian, czy się tego chce , czy nie, w zupełnych ciemnościach rozbrzmiewa głośna dyskotekowa muzyka) i wiecznie zatkane sanitariaty. Poza tym niektórzy mniej odporni dostali jakiegoś uczulenia (na wodę?), z którym musi walczyć nasz lekarz pokładowy (inni mieszkający na campingu turyści przeżywają to samo). Jedynie szkoda pięknej plaży i zacienionych (sosny!) miejsc, gdzie rozbiliśmy namioty. Po drodze planujemy zobaczyć uzdrowisko w Korbous. Kręta i wąska droga tuż nad stromym morskim brzegiem miejscami przypomina Półwysep Amalfiński. Ok. 15 km przed Korbous zakaz wjazdu autobusów. Próbujemy dojechać z drugiej strony. Widoki piękne, ale kierowcy zaczynają się, słusznie zresztą, denerwować. Korzystamy z nadarzającej się okazji (duży “parking” na cyplu ok. 3 km od miasta) i zatrzymujemy się. Jedynie najbardziej wytrwali idą piechotą do miasteczka. Pozostali podziwiają piękne widoki.
Plantacje na Cap Bon słyną z doskonałych warzyw (m. in. pomidory). Po drodze udaje się nam za 1 piwo dostać skrzynkę niezłych pomidorów. Jedziemy na sam czubek przylądka do El Haouaria, gdzie znajdują się starożytne kamieniołomy w Ghar el Kebir (wstęp: 1,1 DT). Nawet upał nie przeszkadza nam połazić po starożytnych dziurach. Obok restauracyjka z daniami ze świeżych ryb i morskich stworów. Po drodze nieplanowany postój w Kelibii. Spodobało się nam miasteczko (zakupy) i twierdza na wzgórzu. Część zwiedza sklepiki, a najbardziej “nie do zdarcia” wydrapują się na wzgórze (wstęp 1 DT). Wspaniały widok. U stóp wzgórza, na którego szczycie góruje forteca, wykopaliska starożytnego miasta.
W Nabeul nawet policjanci nie wiedzą, gdzie jest camping. A znajduje się on przy Hotelu Les Jasmines, przy ul. Abou el Kacem Chabbi (przy drodze do Hammamet), tel. 02-85343. Cena: 2,2 DT od osoby; 4,5 DT od namiotu.
Miejsca może mało (piasek), ale są drzewa, a poza tym sympatyczny szef hotelu pozwala mieszkańcom campingu korzystać za darmo ze wspaniałego basenu z zieloną trawką. Można też w restauracji wypić zimne piwo miejscowej produkcji “Celtia” (tylko 0,33 l) za aż 1,5 DT lub zupełnie przyzwoite wino (od 7,5 DT za butelkę). Sanitariaty czyste, cały czas sprzątane, woda ciepła i zimna. Możliwość naładowania baterii. Do plaży 5 min. drogi. Do centrum trochę więcej, ale po drodze wiele sklepów (m.in. “Monoprix”, gdzie można kupić niezbyt często spotykane w Tunezji wino, od 4,95 DT za butelkę).
dzień jedenasty: (3.08.98)
Odpoczywamy i łazimy po mieście. Niektórzy jeszcze dopiekają się na plaży. Wieczór na campingu po wizycie w mieście może być wyjątkowo przyjemny.
dzień dwunasty: (4.08.98)
Do południa odpoczynek na plaży lub jak kto woli na basenie przy hotelu. Po południu ok. 16.00 wyjeżdżamy na wycieczkę do Hammamet (ok. 20 km w jedną stronę). Nie interesują nas nowoczesne hotele. Zatrzymujemy się w uliczce przy poczcie, niedaleko murów starej mediny. Wałęsanie się wąziutkimi uliczkami starego miasta to dopiero przyjemność, zwłaszcza że są dość zadbane i wiele tu małych, malowniczych sklepików (naturalnie dla turystów). Poza murami mediny, ale o rzut kamieniem, duży sklep, w którym można zaopatrzyć się we wszystko (tak!), czego tylko turysta niemuzułmanin potrzebuje. Późnym wieczorem powrót do Nabeul.
dzień trzynasty: (5.08.98)
Trasa: Nabeul – Hammamet – Kairouan – Sousse – Mahdia
Opuszczamy gościnny camping. Niezła droga prowadzi nas najpierw do autostrady, potem niewielki kawałek całkiem przyzwoitą drogą, następnie skręcamy na Kairouan. Do miasta wjeżdżamy od strony Wielkiego Meczetu i parkujemy w cieniu murów, niedaleko wejścia do miasta przy cmentarzu Ouled Farhane. (BŁĄD: powinniśmy podjechać do informacji turystycznej znajdującej się na skrzyżowaniu drogi do Tunisu i Enfidy z Avenue Ibn Jazzar – niedaleko tzw. Basenów Aghlabidów i tam kupić bilety wstępu do wszystkich obiektów turystycznych Kairuanu – 4,2 DT). Gdy podchodzimy do Wielkiego Meczetu, okazuje się, że na miejscu nie można za żadne skarby (nawet za łapówkę) kupić cząstkowego biletu. Zwiedzanie meczetu odbywa się w znany polski sposób (pojedynczo razem z innymi grupami). Inne obiekty w mieście (m.in. Zaouia Sidi el Gharianiego, pałac dywanów, Bir Barouta) zwiedzamy, dając strażnikowi po ok. 10 DT “w łapę”.
Po wyjeździe z miasta kierujemy się nad morze do Sousse. Po drodze słone jeziora.
W Sousse parkujemy (parking) tuż przy murach w okolicy kasby (zbieg drogi z Kairouanu i Avenue Ibn Khaldoun). Wchodzimy przez Bab el Gharbi i schodzimy ul. Souk el Caid. Po przejściu przez suki i obejrzeniu z zewnątrz kilku meczetów (niemuzułmanie nie mogą zwiedzać wnętrz) podchodzimy do Wielkiego Meczetu (wstęp: 1,6 DT), a następnie zwiedzamy ribat (2,1 DT). W wolnym czasie część odwiedza tutejsze Muzeum Archeologiczne w zabudowaniach kasby (8.00-12.00 i 14.00-18.00, cena – 2,1 DT; strażnicy nie chcą uwzględniać legitymacji ISC). Muzeum znacznie skromniejsze niż Bardo, ale warto je odwiedzić. Ok. 16.00 decydujemy się nie szukać noclegu w Sousse, ale pojechać do Mahdii, gdzie można zanocować blisko morza. Do Mahdii przyjeżdżamy późnym popołudniem i uzyskujemy zgodę na rozbicie namiotów (camping nieoficjalny, ale całkiem przyzwoity) na wydmach między hotelami “Sables d’Or” i “Mehdi” (cena 2,5 DT od namiotu + 1,3 DT od osoby). Trochę trzeba posprzątać (odłamki cegieł), ale jest możliwość korzystania z pryszniców, sanitariatów. Plaża zaś należy do najczystszych i najmniej tłocznych (jedynie my).
dzień czternasty: (6.08.98)
Trasa: Mahdia – El Jem – Monestir – jazda nocna przez Gafsę do Degache
Plaża jest tak wspaniała, że postanawiamy wyjechać trochę później. Jedziemy do El Jem (po drodze zastanawiamy się, czy będzie padać). W El Jem parkujemy (parking) tuż obok amfiteatru. Bilet w cenie 4,2 DT + 1 DT za foto obejmuje wstęp do muzeum, ISC daje zniżkę o połowę. Warto mimo takiej ceny zapłacić. Amfiteatr robi większe wrażenie niż rzymskie Koloseum. Po ok. 1,5 godz. zbieramy się przy autobusie i jedziemy (niedaleko drogi do Sfaxu) do muzeum (świetne, warto). Obok wykopaliska rzymskiego Thysdrus, ale mało widoczne. Z El Jemu jedziemy do Monastiru. Po drodze zatrzymujemy się nad słonym jeziorem, aby zobaczyć flamingi (naturalnie na nasz widok odfruwają dość daleko).
W Monastirze parkujemy nad morzem na wysokim klifie, dość daleko od centrum. Zwiedzamy ribat (wstęp: 2,3 DT + 1 DT za foto) i obchodzimy dookoła Wielki Meczet (trwają jakieś modły). Po obejrzeniu Mauzoleum (dostępne tylko z zewnątrz), które zbudował sobie były prezydent Tunezji, Habib Bourguiba, czas wolny. Jest go wystarczająco dużo, gdyż decydujemy się na nocną jazdę do oazy w Degache. Ok. pół godziny przed zbiórką zaskakuje nas niemal tropikalna ulewa.
dzień piętnasty: (7.08.98)
Jazda nocna nie należy jednak do przyjemności. Droga Kairouan – Gafsa, mimo że na mapie zaznaczona jest na czerwono (czyli jako droga dobra) jest dość wąska. Jadące z Metlaoui ciężarówki z fosfatami nie chcą ustąpić i raz po raz wymuszają zjazd autokaru na dość miękkie pobocze. Nie jest to bezpieczne i kończy się uszkodzeniem opony. Na stacji benzynowej w Gafsie, gdzie docieramy ok. 1.00, kierowcy zmuszeni są wymienić koła. W ten sposób nie mamy już zapasu kół bezdętkowych. Mamy jednak jeszcze nadzieję, że można będzie je w Tunezji kupić. Tuż przed czwartą rano jesteśmy już w oazie Degache i dość szybko znajdujemy camping (“Bedouina Camping”, tel. 06/420209, obok którego znajduje się basen pływacki, niestety nieczynny). Camping – jak na tunezyjskie warunki – niezły (cena 4 DT za osobę/namiot). Cień w gaju palmowym, restauracja z zimnym piwem, możliwość zamówienia różnorakich przyjemności, m.in.: “wieczoru tunezyjskiego” (ok. 16 DT za osobę), czy wynajęcia dżipów na wycieczkę do oaz górskich (12-18 DT za osobę). Prawdziwym mankamentem są jednak sanitariaty i prysznice nieprzystosowane do dużej ilości ludzi, i w pierwszej chwili po przyjeździe właściwie nie do użytku. Ten dzień przeznaczyliśmy na prawdziwy wypoczynek w gaju palmowym i wędrówki po oazie w poszukiwaniu owoców (niestety sezon na owoce: figi, granaty, a przede wszystkim słynne w świecie tunezyjskie daktyle rozpoczyna się dopiero w październiku) i chleba. Wieczorem na campingu uczestniczymy w tzw. wieczorze tunezyjskim (tańce ludowe, woltyżerka, narodowe potrawy itp.). Jest to zrobione dla turystów, ale w pokazie występują miejscowi pracownicy campingu i restauracji, co dodaje autentyzmu temu niewątpliwie cepeliowskiemu widowisku. Chyba jednak nie warto żałować kilku dinarów.
dzień szesnasty: (8.08.98)
Trasa: Degache – Touzeur – Nefta – Tozeur – Degache
Mamy dwa zadania. Po pierwsze zwiedzić oazy Tozeur i Nefta, po drugie załatwić dżipy na wycieczkę do oaz górskich. Rezygnujemy z propozycji uczynnego szefa campingu, który oferuje nam wynajęcie dżipa za 80 DT od 6-7 osób, i postanowiamy szukać lepszej okazji w Tozeur. Tym razem pośrednictwo jednak by się opłaciło, bo w Syndicat d’Initiative i innych biurach wynajmujących dżipy cena wzrastała wielokrotnie (nawet do 50 DT od osoby). Najtańcza oferta wynosi 25 DT od osoby, jednak pod warunkiem wyjazdu jeszcze tego samego dnia o 14.00 (upał!). Decydujemy się więc na skorzystanie z usług naszego campingu, gdzie tym razem już za 18 DT od osoby wynajmujemy dżipy na następny ranek, na godz. 7.00.
W Tozeur oglądamy starą dzielnicę Ouled el Hadef z unikalną zabudową ceglaną oraz gaj palmowy. Rezygnujemy natomiast z Muzeum Sztuki i Kultury Tunezyjskiej. Wolimy włóczyć się po starych zaułkach i podglądać życie codzienne. Po przyjeździe do Nefty (parkujemy przy Place da la Republique) zwiedzamy (piechotą) całą niemal oazę. Przez ul. Des Sources przechodzimy przez gaj palmowy głusi na nagabywania miejscowych turystycznych naganiaczy. Udaje się nam zobaczyć, jak mieszkają prawdziwi Tunzyjczycy (sympatyczne kobiety zapraszają naszą grupę do swojego domu na pogawędkę). Potem, przechodząc zaułkami starej dzielnicy El Bayadha, docieramy na wzgórze do Café de Corbeille. Widok, jaki ukazuje się naszym oczom, wart jest trudów wspinaczki. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w Tozeur na zakupy (duży market na placu niedaleko meczetu El Farkous i Avenue Bourguiba).
dzień siedemnasty: (9.08.98)
Trasa: Degache – El Hamma – Chebika – Mides – Tamerza – Chebika – El Hamma – Degache
Wycieczka zajmuje nam czas do południa. Szkoda, że nie dłużej. Kierowcy jednak tak regulują tempo zwiedzania, aby zdążyć po powrocie “załadować” (ok. 14.00) następną partię turystów. Cóż, mamona… Oazy koniecznie trzeba odwiedzić i to rano. Po południu skały nagrzewają się tak bardzo, że wycieczka może stać się ogromnie uciążliwa. Poza tym należy zabrać ze sobą kostiumy kąpielowe, gdyż w oazie Tamerza można wykąpać się pod pustynnym wodospadem. W drodze powrotnej postój na Chott el Gharsa. Po południu odpoczynek i zapoznawanie się z miejscowymi obyczajami.
dzień osiemnasty: (10.08.98)
Trasa: Degache – Chott el Jerid – Kebili – Douz – Zafraane – Douz.
Opuszczamy gościnną oazę Degache i groblą przez słone jezioro (Chott el Jerid) jedziemy w kierunku zachodnim. Po drodze kilka przystanków, aby bliżej zobaczyć różne rodzaje krajobrazu i roślinności słonego jeziora.
Douz to niewielkie miasteczko u wrót Sahary. Chwilami trochę senne i zakurzone. Na każdym skrzyżowaniu pomnik: to wielbłąda, to jeźdźca beduińskiego, to pustynnej gazeli. Camping jeden z najlepszych w Tunezji (Camping “Desert Club” 4260 Douz, ulica (!) des Affections tuż przy gaju palmowym, tel.05/470-575). Cena: 4 DT od osoby. Jest tu wszystko: wspaniałe toalety w europejskim stylu i liczbie. Dużo wody (osobne stanowiska do mycia i prania, włącznie z możliwością odpłatnego – 4 DT – skorzystania z pralki), restauracja, prąd, brak skorpionów, sympatyczny i mówiący po angielsku właściciel – Lorenzo Bonfatti). Trochę brak cienia, ale prysznice na zewnątrz łagodzą upał. Właściciel campingu chętnie organizuje przejażdżki na wielbłądach i to po całkiem niskich cenach (7 DT od osoby). Niedaleko campingu duży bazar warzywno-owocowy, gdzie można z 1 DT kupić całe 10 kg owoców opuncji (wyjątkowo tanio). Jedyna niedogodność dla podróżujących autokarem to piaszczysta i wąska uliczka przy campingu i zbyt wąski dla autokaru wjazd. Pojazd parkuje pod płotem, przez który trzeba przerzucić rzeczy na teren campingu. Po rozlokowaniu się jedziemy obejrzeć największą wydmę piaskową (początek Wielkiego Ergu Wschodniego) w okolicy – w Zafraane. Jest na co popatrzeć, a poza tym jazda przez gaje palmowe jest wspaniała. Około godz. 17.30 wyjeżdżamy w kierunku innej pobliskiej wydmy w Douz, gdzie czekają na nas wielbłądy. To przejażdżka, którą będziemy długo pamiętać: zachodzące słońce, wzmagający się, miotający piaskiem, pustynny wiatr, “beduińskie” stroje, w które zostaliśmy przebrani, śpiewający beduińskie pieśni poganiacze… a na horyzoncie, całkiem jak prawdziwa, atrapa mauretańskiego zamku – dekoracja do włoskiego filmu. Po zachodzie słońca jeszcze długo stoimy na wielkiej wydmie wpatrzeni w ciemniejącą przed nami pustynię.
dzień dziewiętnasty: (11.08.98)
Trasa: Douz -Kebili – Gabes -Matmata – Gabes.
Rano, po krótkim pustynnym deszczyku, pakujemy autokar i z żalem opuszczamy camping, kończąc tak dobrze zapowiadającą się znajomość z Saharą. Na campingu można podobno zamówić 3-tygodniową wyprawę na wielbłądach przez pustynie Tunezji i Libii, za jedyne 180 DT, które obejmują noclegi i wyżywienie. Wcale niedrogo. Jedynie trzeba by było przyzwyczaić się do wielogodzinnej jazdy na wielbłądzie, do jedzenia beduińskiego (razem z piaskiem) oraz do mycia się jedynie w piasku.
W Douz mijamy drogowskaz do Matmaty (krótsza droga), ale boimy się ryzykować wjazdu naszym autokarem bez zapasowego koła na niezbyt dobre drogi. Wobec tego wracamy do Kebili, potem przez El Hammę w kierunku Gabes, aby, również nie najlepszymi drogami, objechać miasto przez Chenini i skręcić na Matmatę. Droga początkowo jest wyśmienita, szeroka i bez zbędnych wybojów. Jednak już za Nową Matmatą nieco się zwęża i robi się kręta. Po drodze mijamy wiele mikrobusów turystycznych lepiej przystosowanych do takiej trasy.
Najpierw zatrzymujemy się w Tijma (jeden z pierwszych domów troglodyckich). W tych okolicach należy mieć trochę drobnych pieniędzy, aby móc zapłacić właścicielom domostw coś w rodzaju bakszyszu. Należy też na samym początku umówić się co do ceny usługi, bo potem mogą być nieprzyjemności (cena wzrasta wielokrotnie).
Matmata na pierwszy rzut oka nie robi tak wielkiego wrażenia, jakiego się spodziewaliśmy, a dzieje się tak dlatego, iż podziemnych domostw nie widać od razu. Natychmiast jednak jak spod ziemi wyrasta tubylec chętny do oprowadzenia po znajomych domostwach. Wystarczy kilka, kilkanaście dinarów od grupy, a można wszystko zobaczyć i sfotografować. Beduini nie wzbraniają się tak bardzo przed aparatem fotograficznym, jak mieszkańcy północnej Tunezji. Szczególnie wdzięcznym obiektem są dzieci (mile widzianą formą zapłaty za pozowanie są cukierki lub “un stilo”). Po drodze z Matmaty można przystanąć przy szczególnie imponującym uedzie. Wjazd do Gabes od południa jest prosty. Camping znajduje się w Centre des Jeunesse (tel. 05/27-02-71), przy skrzyżowaniu Rue Habib Bourguiba i Rue d’Oasis, tuż za śmierdzącym kanałem przepływającym przez tę część miasta. Centrum znaleźć łatwo, kierując się na Wielki Meczet. Sam camping nie jest tragiczny (gaj palmowy), ale sanitariaty okropne. (Cena 0,5 DT za namiot, 2 DT za osobę). Tuż po przyjeździe, gdy na campingu nie było jeszcze tunezyjskiej młodzieży, udostępniono nam sanitariaty w bungalowach. Z każdym następnym dniem jest jednak gorzej, bo gości przybywa i część sanitariatów zostaje dla nas zamknięta. Ujęcie wodne na zewnątrz, tuż przy dawnych campingowych sanitariatach, staje się prawdopodobnie przyczyną kilku zatruć pokarmowych, które objawiają się dopiero w Nabeul. Szef campingu jest też (przesadnie?) ostrożny i każdego dnia rano każę nam chować wszystkie ruchome rzeczy do namiotów, w obawie przed kradzieżą. Późnym popołudniem szef campingu pokazuje nam drogę do miejskiej plaży tuż pod Gabes. Na plaży tłum tubylców. Jesteśmy (dziewczyny) atrakcją sezonu, wokół nas gromadzą się wyrostki. Na razie jest jednak sympatycznie, śmieją się obie strony.
dzień dwudziesty: (12.08.98)
Trasa: Gabes -Mareth – Jorf (prom) – Aijim (Jerba) – plaża – Midun – El-May – synagoga El-Ghriba – El May – El Kantara – Gabes
Postanawiamy mimo wszystko zrezygnować z planowanego jeszcze w Polsce campingowania na Jerbie (znajomi ostrzegali nas przed plagą skorpionów na campingu w Sidi Ali, tel. 05/65-70-21). Stąd wycieczka całodniowa.
Na wstępie popełniamy błąd, pozwalając kierowcom na poranne, w dodatku jak się okazuje, bezskuteczne poszukiwanie odpowiedniej opony dla naszego autokaru. Wyruszamy za późno i na przeprawie musimy ustawić się w wielokilometrowej kolejce. Od całkowitej chandry ratuje nas zimne piwo, serwowane w licznych restauracjach przy promie. Na Jerbie jesteśmy już prawie w południe. Postanawiamy zrezygnować ze zwiedzania Houmt Souk i jedziemy prosto na plażę. Okazuje się jednak, że w okolicach Houmt Souk nie ma czystej wody (glony i brudne zacieki na plaży). Jedziemy więc drogą obok luksusowych hoteli w poszukiwaniu czystej wody, kawałka czystego piasku i parkingu. To nie takie proste. Czyste kawałki plaż należą do hoteli i nie ma na nie wstępu. W końcu znajdujemy plażę publiczną (plaża Sidi Mahares), na której się zatrzymujemy. Daleko nam do zachwytów, bo piasek wcale nie taki czysty, jak na reklamach, poza tym mnóstwo ludzi, a my już zdążyliśmy się od tego odzwyczaić. Jakoś wytrzymujemy do 16.30 i ruszamy na poszukiwanie słynnej synagogi. Poruszanie się po drogach Jerby nie jest proste, bo często brak drogowskazów lub są jedynie w języku arabskim. Łatwiej się zapytać, tubylcy prawdopodobnie szybciej wskażą drogę. Przyjeżdżamy w pobliże synagogi tuż po 18.00. Spóźniliśmy się kilka minut – od pilnującego obiekty policjanta (jest ich wyjątkowo dużo w Tunezji) dowiadujemy się, że rabin właśnie pojechał do domu. Oglądamy więc synagogę z zewnątrz i wracamy przez groblę w El Kantara w stronę Gabes. Na campingu jesteśmy już po ciemku, ale i tak nie można iść spać, bo muezzini w okolicznych trzech meczetach właśnie zaczęli koncert (kilkuminutowy, wzmocniony odpowiednimi urządzeniami nagłaśniającymi). Podobny zbudzi nas przed wschodem słońca. Ale to nie koniec atrakcji: tuż za campingiem rozpoczyna się muzułmańskie wesele – okropnie głośna muzyka i tańce trwają aż do rana. Większość z nas przesypia jednak tę noc (jak i inne podobne na tym campingu) bez problemu. Nakładające się wielodniowe zmęczenie potęgowane upałem daje znać o sobie coraz częściej.
dzień dwudziesty pierwszy: (13.08.98)
Trasa: Gabes – Medenine – Tataouine – Ksar el Ferich – Ghourmassen – Ksar Hadada – Tataouine – Medenine – Metameur – Gabes
Wycieczka na samo południe Tunezji do kraju ksarów – ufortyfikowanych spichlerzy beduińskich. Informacje o możliwości ich obejrzenia czerpiemy od naszego kolegi, który tu bywał niejednokrotnie, także ostatnio, oraz nieco z przewodnika The Rough Guide. Wiemy jednak niewiele o jakości dróg. Pytani policjanci tunezyjscy odpowiadają, że dojedziemy. My jednak nadal nie mamy zapasowego koła.
Dzień zaczyna się niezbyt dobrze, kiedy w miasteczku niedaleko za Gabes tunezyjski autobus miejski (rodzaj tamtejszego PKS), włączając się do ruchu, lusterkiem wybija nam boczną szybę. Naturalnie postój, policja, zeznania, zdenerwowanie naszych kierowców. Trwa to ponad godzinę. Wreszcie po długich targach i spisaniu protokołu ruszamy. Przez ledwo trzymające się okno wpada wiatr. Po krótkim czasie decydujemy się na usunięcie szyby, która wcześniej czy później i tak wypadnie.
Mijamy Medenine i kierujemy się w stronę Tataouine, gdzie nawet nie błądzimy. Wyjeżdżamy za miasto i tu, o zgrozo, widzimy drogę w remoncie. Próbujemy dojechać do ksaru Ouled Soltane, ale boimy się ryzyka. Kto nas z tej głuszy wyciągnie, gdy stracimy koło? Wracamy i przed samą Tataouine skręcamy na Ghoumrassen. Tu droga przyzwoita, może trochę węższa, ale da się jechać. W pewnej chwili, po ok., 20 km od Tataouine, zauważamy pierwszy prawdziwy ksar (wcale nie opisany w przewodnikach). To Ksar El Ferich. Czujemy się jak odkrywcy. Zgodnie z zapewnieniami tubylców turyści tu nie docierają. A jest co obejrzeć. Jedziemy dalej, nie ryzykując (dziś wiemy, że niepotrzebnie się baliśmy) jazdy do Chenini, kierujemy się na Ghoumrassen. W miasteczku (wyjątkowo malowniczy wąwóz, ale nie ma gdzie zaparkować) nikt z miejscowych nie wie nic o tutejszych zabytkach (ruiny fortecy, jaskinie itp.). Ruszamy do Ksaru Hadada. Droga zaczyna być coraz gorsza i dodatkowo w remoncie. Powoli przemieszczamy się wśród pracujących maszyn drogowych po nawierzchni ledwo ubitej z tłucznia. Za tydzień będzie tu nowiutki asfalt.
Ksar Hadada to nie tylko zabytek, ale też hotel (16 DT za nocleg ze śniadaniem). Trochę żałujemy, że nasze namioty pozostały w Gabes. Wracamy do Medenine, a potem za miastem skręcamy do Metameur, gdzie znajduje się kolejny ksar. Ten, mimo że również mieści hotel, wygląda na bardziej zrujnowany niż poprzedni. Nie widać żadnych turystów, a obsługa pojawia się jedynie wtedy, gdy chcemy skorzystać ze strasznej toalety. Późnym popołudniem po powrocie do Gabes jedziemy na znajomą plażę. Tłum jeszcze większy (jak rano w Waranasi nad Gangesem) niż poprzednio. W czasie kąpieli tunezyjska młodzież męska zachowuje się już mniej sympatycznie niż ostatnim razem. Dopiero groźba wezwania policji stopuje te niemiłe zachowania. Ale my już mamy dość.
dzień dwudziesty drugi: (14.08.98)
Trasa: Gabes – Sfax – Sousse – autostrada – Hammamet – Nabeul.
Niestety musimy opuścić południe, czas rozpocząć odwrót w stronę Tunisu. Mamy do wyboru dwa znane nam campingi:
1. W Hammam Lif – bliżej Tunisu, więcej miejsca, ale gorszy standard.
2. W Nabeul, gdzie ryzykujemy, iż nie będzie miejsca, a poza tym dość daleko od Tunisu.
Po zastanowieniu się wybieramy camping w Nabeul. Musimy przecież należycie wypocząć przed męczącym powrotem do kraju. Po drodze planujemy po cichu zatrzymanie się w Sfaxie. Jednak obwodnica wynosi nas tak daleko od centrum, że szkoda nam czasu na przebijanie się przez straszne korki w tym mieście. Do Nabeul przyjeżdżamy dość wcześnie i to nas ratuje od dalszych poszukiwań. Dwie godziny później nie zmieścilibyśmy się już na tym gościnnym i niezbyt drogim campingu.
dzień dwudziesty trzeci: (15.08.98)
Nabeul. Odpoczywamy i leczymy pierwszych chorych na zatrucia pokarmowe. Nasz lekarz wyprawowy ma pełne ręce roboty (cztery osoby). Jest trochę zdenerwowany: a nuż to ameba?!.
dzień dwudziesty czwarty: (16.08.98)
Nabeul. Dziś zachorowały dodatkowe dwie osoby. Decydujemy się na konsultację z miejscowym lekarzem (szpital, ul. Hedi Thameur, ok. 100 m od ul. Habiba Bourguiby). Diagnoza jest pomyślna: to z pewnością nie ameba. Nasz lekarz pokładowy czuje się usatysfakcjonowany, zastosował właściwą terapię i po południu większość chorych czuje się już nieźle. Wieczorem na plaży “Pożegnanie z Afryką” – impreza wyprawowa.
dzień dwudziesty piąty: (17.08.98)
Trasa: Nabeul – Tunis – prom.
Wyjeżdżamy ok. południa, ok. godz. 13.30 jesteśmy na placu 7 Novembre w Tunisie. Grupa ma wolny czas, my zaś jedziemy do portu w La Goulette sprawdzić naszą rezerwację i bilety (pomni wcześniejszych kłopotów). W urzędzie portowym tłum. Nie wpuszczają nas do środka. Prosimy strażnika o sprawdzenie naszej rezerwacji. Po chwili wraca i potwierdza, że wszystko w porządku. Jedziemy znów do centrum. Jeszcze ostatnie zdjęcia, zakupy. Obiad (ok. 6-7 DT w restauracji dla tubylców). Ok. 16.00 czekamy już na grupę. Okazuje się, że ok. 14.00 naszą koleżankę okradziono z paszportu i od tego czasu krąży między miejscowymi posterunkami policji. Nie zawiadomiono polskiej ambasady. Dzwonimy natychmiast, ale urzędniczka ze spokojem wyjaśnia, że jest już po godzinach pracy i należy przyjść jutro, po czym odkłada słuchawkę. Nie pomagają nasze tłumaczenia, że jutro będzie już za późno. Postanawiamy udać się po pomoc do policji portowej w La Goulette. Tu funkcjonariusze spisują protokół i obiecują pomoc w przejściu granicy. Mamy też kłopoty z otrzymaniem biletów na prom. Przed biurem potężny tłum, przyjeżdża na pomoc policja. Panującego bałaganu nie da się opisać. Nasz szef z pomocnikami wchodzi cudem do środka i długo nie wraca. Gdy wreszcie wychodzi, okazuje się, że znów nie mamy biletów. Musimy po raz drugi zapłacić za nie (kartą kredytową). Okazuje się, że nasze bilety (kredytowe naturalnie) były na promie. Do dziś nie wiemy, jak je mieliśmy z tego promu odebrać, skoro na prom obowiązuje wstęp za biletami! W jaki sposób przewieźliśmy koleżankę na prom bez paszportu, niech pozostanie naszą tajemnicą. Naturalnie obiecujący nam pomoc policjanci z punktu portowego nie pojawili się, musieliśmy radzić sobie sami. Na promie udało nam się przespać noc.
dzień dwudziesty szósty: (18. 08.98)
Trasa: Trapani – Segesta – Palermo (Monreale) – camping w okolicy Isola de Femime
Rano jesteśmy w Trapani. Trochę kłopotów z biletami (jak zwykle) i ze zgubionym paszportem, ale wszystko kończy się dobrze. Udaje nam się opuścić prom. Jedziemy autostradą w kierunku Segesty. Po zjeździe kierowca trochę płacze, że zbyt kręta droga, ale składamy to na karb niewyspania na promie. Segestę zwiedzamy w samo południe (4000 lirów). Wspinamy się najpierw na akropol, a potem schodzimy do świątyni. Następnie ruszamy do Monreale. Wejście do katedry za darmo. Wspaniałe mozaiki, nie chce się nam wyjść. Krużganki niestety płatne (4000 lirów), ale udaje się nam wybłagać wolny wstęp dla posiadaczy legitymacji ISC. Jednak nawet ci, którzy musieli zapłacić, nie żałują. We Włoszech coraz trudniej uzyskać zniżki, gdyż oficjalnie przysługują one jedynie członkom Unii. Pocieszamy się, że już niedługo staną się one i naszym udziałem. Nocleg chcemy znaleźć w okolicach Isole de Femine. Pierwszy spotkany camping podaje nam tak wysokie ceny (15000 L za osobę), że rezygnujemy. Następny jest lepszy i tańszy (7000 L). Jeszcze można skorzystać z kąpieli i zrobić zakupy w campingowym sklepiku.
dzień dwudziesty siódmy: (19. 08.98)
Trasa: camping – Palermo – Cefalú – Messyna – Villa San Giovanni – autostrada.
Rano wyruszamy do Palermo. Udaje się nam zaparkować (co stanowi problem nie lada w tym mieście) w zaułku niedaleko Porta Nuova. Idziemy do Palazzo dei Normani. Zwiedzamy tylko Kaplicę Pałacową, ponieważ komnaty otwarte są jedynie we wtorki i czwartki. Potem katedra, Fontana Pretoria, San Giovanni dei Eremiti (wstęp 4000 L, bez żadnych zniżek, nawet dla guida !, niemiła obsługa). Po telefonie do polskiej ambasady w Rzymie decydujemy się zmienić nieco program i zamiast jechać do Taorminy na nocleg, zwiedzić Cefalú, a następnie jechać nocą do Rzymu. Wszak wszystkie drogi tam prowadzą, niezależnie czy się tego chce, czy nie. W Cefalú (miasto wyjątkowej urody) udaje się nam wjechać do centrum, jednak parkingi są oznaczone nieporządnie, ponadto zapchane miejscowymi pojazdami. Kierowcy przycupnęli gdzieś w uliczkach, wypatrując z obawą policjantów. Katedrę otworzono o 15.00 (obowiązują dość rygorystycznie przestrzegane formy ubioru).
Do Messyny na prom przyjeżdżamy późnym popołudniem. Tak więc Sycylię witaliśmy o wschodzie, a żegnamy o zachodzie słońca.
dzień dwudziesty ósmy: (20. 08.98)
Trasa: autostrada Salerno – Neapol – Rzym – Rawenna – Spina (camping “La Spina”)
Nocą udaje nam się pokonać odcinek Villa San Giovanni – Rzym. W Wiecznym Mieście jesteśmy ok. godz. 8.30. Ambasada RP leży na wzgórzu Monte Parioli (via Rubens), na które trudno jest wjechać małym samochodem osobowym, a co dopiero 12-metrowym kolosem. Jednak pomoc i życzliwość jej pracowników jest imponująca. Po godzinie nasza koleżanka ma już paszport blankietowy i możemy ruszać dalej. Późnym popołudniem mijamy Rawennę i zaczynamy szukać campingu nad morzem. Decydujemy się na szeroko reklamowany camping w Spinie (“Camping Spina”). To ogromny teren z bungalowami i niezbędną infrastrukturą. Jednak nie polecamy go ze względu na niemiłe kierownictwo. Przyjechaliśmy zmęczeni i rozbiliśmy się niedokładnie tam, gdzie nam polecono. Pracownica campingu w bardzo obraźliwy sposób kazała nam natychmiast zmienić miejsce campingowania, nie pozwalając nawet dojeść posiłku i strasząc ochroniarzami. Gdy wreszcie spełniliśmy jej żądania, to nasze prośby o uciszenie “szalejących” do rana koło nas Niemców i Włochów pozostały bez odpowiedzi. Mimo że na camping wjeżdżały samochody, nasz autokar zaparkowano w sporej odległości (złośliwość?) od naszych pól namiotowych, tak że rzeczy trzeba było daleko nosić. A poza tym plaża i morze bardzo brudne. Chcieliśmy na zakończenie wpisać nasze uwagi do księgi campingowej, ale nam jej nie udostępniono. Obsługa nie bała się nawet korespondenta “Lonely Planet”. Być może na tak wielkim campingu musi obowiązywać dyscyplina, ale pozostaje ona w rażącej sprzeczności z kulturą obsługi. Nie polecamy tego campingu nawet na jedną noc (a tu niektórzy Polacy przyjeżdżają na wczasy stacjonarne pod namiotami), nie tylko ze względu na obsługę, ale i na brudne morze i straszliwe komary.
Wieczorem decydujemy się pomóc innej grupie, korzystającej z usług naszego przewoźnika, i wymienić się z nimi autokarami. Ich ma podobno jakiś mały, na razie nieszkodliwy defekt, który może się jednak pogłębić, a dopiero co zaczęli podróż.
dzień dwudziesty dziewiąty: (21. 08.98)
Trasa: Spina – Udine -Villach – skrzyżowanie Klagenfurt-Graz
Jedziemy nowym (!) autokarem i zastanawiamy się, czy przypadkiem nie przesadziliśmy w naszych dobrych uczynkach. Koło Udine postój techniczny. Okazuje się, że autokar jest wyraźnie bardziej zepsuty niż nam opowiadano. Stoimy tu (w dwóch ratach) do 22.00. Pada deszcz. Gdy ruszamy, niektórzy z nas już się modlą, aby dojechać do kraju. Cudem docieramy do granicy włosko-austriackiej.
dzień trzydziesty: (22. 08.98)
Jest godzina 2.00 w nocy. Ogromny parking na skrzyżowaniu autostrad Klagenfurt-Graz. Autokar dalej już nie pojedzie. Towarzyszący nam od Rzymu szef biura autokarowego i I kierowca decydują się jechać do Wiednia po inny autobus, aby nas dowieźć do kraju.
Noc w autobusie nie należy do przyjemności. Niektórzy wychodzą z karimatami na zewnątrz, ale temperatury już nie te, co w Afryce, ponadto nad ranem budzi ich deszczyk. Coś trzeba zrobić z czasem. Rano dostajemy fax, że poszukiwania wolnego autokaru trwają (sobota-niedziela). W południe pogoda się poprawia. Robimy wspólną “kuroniówkę” i przepijamy “zapasami”. Humory się poprawiają, gdy znajdujemy dziurę w siatce ogradzającej parking. Możemy iść w góry. Pogoda jest wyśmienita. Słońce, zielone hale, na moment zapominamy o zepsutym pojeździe. Wieczorem znów zaczyna siąpić deszcz. O czwartej w nocy podjeżdża autokar przywieziony aż z kraju, przez firmę o adekwatnej do naszej sytuacji nazwie – “Panaceum”. Wracamy.
dzień trzydziesty pierwszy: (23. 08.98)
W Krakowie jesteśmy tuż po 21.00. Zyskaliśmy (?) dodatkowy dzień oraz wiele cennych, choć nieplanowanych doświadczeń na przyszłość.