Archipelag Komorów – Wojciech Dąbrowski

Wojciech Dąbrowski

Archipelag Komorów

Mało kto z nas potrafi coś powiedzieć o Komorach – małym archipelagu wciśniętym między Madagaskar i kontynent afrykański. To jedna z najlepiej strzeżonych turystycznych tajemnic Oceanu Indyjskiego. Cztery wysepki archipelagu rozrzucone są na długości około 300 kilometrów. Zamieszkuje je około 600 tysięcy ludzi – prawie wyłącznie muzułmanów. Tu nie ma jeszcze wielkich ośrodków turystycznych jak na Szeszelach czy Mauritiusie, a turystów wysiadających z samolotu liczy się na palcach… Tubylcy nie są jeszcze skażeni przez masową turystykę: są sympatyczni, choć powściągliwi. Popularne powiedzenie mówi o tym, że na Komorach Grande Comore rządzi, Anjouan pracuje, Majotta się bawi, a Moheli śpi. Dość trafnie oddaje ono temperament i styl życia mieszkańców poszczególnych wysp. Wyspy archipelagu tworzą na mapie wygięty łańcuch: z Grand Comore na Moheli jest 85 km, z Moheli na Anjouan 75 km, a stąd na Majottę jeszcze 115. Komory to dawna kolonia francuska. Politycznie rozbita jest dzisiaj na dwie części. Gdy w 1974 roku na wyspach przeprowadzono referendum mieszkańcy trzech wysp opowiedzieli się za niepodległością – czwarta – Majotta wolała pozostać zamorskim terytorium Francji… Dziś niepodległa Unia Komorów ma kłopoty polityczne i gospodarcze: od deklaracji niepodległości przeżyła aż 16 zamachów stanu. Poziom życia na Majotcie, której mieszkańcy są obywatelami Unii Europejskiej jest znacznie wyższy. Nic dziwnego, że wielu obywateli Unii Komorów podejmuje próby przedostania się na Majottę – nie zawsze w sposób legalny. W czasach kolonialnych nazywano Komory Wyspami Perfumowymi, a to dzięki rosnącym tu drzewom ylang-ylang. Ich kwiaty zawierają olejek eteryczny wykorzystywany do produkcji najlepszych gatunków perfum. Mniejsze i większe plantacje tych karłowatych drzewek rozsiane są po wszystkich wyspach. Czasem sprawiają wrażenie opuszczonych, produkcja spada, bo w świecie olejki naturalne coraz częściej zastępuje się syntetycznymi. Na Komorach zbiera się za to wciąż spore ilości wanilii – niektórzy zabierają ją stąd jako pamiątkę.

GRANDE COMORE (NGAZIDJA)

Moroni – stolica kraju przycupnęła wokół małej, naturalnej zatoczki. Tak jak przed stu laty wypełniają ją pękate, drewniane łodzie – boutres. Ich wręgi często wykonane są z naturalnie wygiętych konarów drzew. Przy niektórych – wyciągniętych na piasek trwa praca – stukają młotki czarnych robotników uszczelniających szpary w rozeschniętych burtach. A wprost przy nadbrzeżnym bulwarze o krok od chodnika na rusztowaniu powstaje nowa jednostka. Tak, jak przed wiekiem – dawna nazwa Moroni to właśnie Port-aux-Boutres. Tuż przy brzegu zatoki wzniesiono w XV wieku Piątkowy Meczet. Otacza go medyna – najstarsza część miasta, wzniesiona z ciemnego, wulkanicznego kamienia, której niskie domy stłoczone są wzdłuż wąskich na dwa metry, krętych uliczek. W tych uliczkach wciąż jeszcze znaleźć można maleńkie sklepiki i warsztaty. Te miniaturowe arterie doprowadzają aż do barwnego bazaru, na którym handluje się głównie owocami i warzywami. Uprawnej ziemi na wyspie nie ma wiele, więc i ceny produktów nie są wcale niskie: za trzy korzenie manioku zapłacić trzeba aż 500 franków. Ale jest egzotycznie – nie tylko ze względu na rozmaitość egzotycznych owoców i warzyw. Wiele tutejszych kobiet pokrywa twarze papką ze sproszkowanego drewna sandałowego –nazywają to maską piękności, bo podobno korzystnie wpływa na cerę i zabezpiecza przed promieniami słońca. Ponad miastem wyrasta wysoki na 2361 metrów wulkan Karthala. To aktywny wulkan. Podczas mojego pobytu na sąsiedniej wyspie Moheli niespodziewanie plunął popiołem pokrywając stolicę i jej najbliższe sąsiedztwo ponad centymetrową warstwą szarego popiołu. Przez następne dni życie w mieście, nad którym wisiał tuman szarego pyłu było koszmarem. Wielu miejscowych chodziło w przeciwpyłowych maskach. Ale gdy wulkan drzemie można podjąć próbę wspinaczki na krawędź krateru. Oczywiście z miejscowym przewodnikiem, bo szlak nie jest oznakowany. Miałem propozycję odbycia takiej wycieczki po okazyjnej cenie 30 euro (przy dwóch uczestnikach). Piesza wędrówka rozpoczyna w położonej na zboczu wioski Boboni, do której dojechać można taksówką. Turyści, dla których wspinaczka górskimi ścieżkami nie jest nowością mogą wejść na krater i zejść w ciągu jednego dnia. Wiąże się to jednak ze sporym wysiłkiem i częściej grupy turystyczne dzielą wyprawę na dwa etapy – z noclegiem na krawędzi krateru. Namioty zabezpiecza przewodnik. Największym problemem jest wniesienie na górę odpowiedniego zapasu pitnej wody. Komunikację z wioskami rozrzuconymi po obwodzie wyspy utrzymują „taxi brousse” – mikrobusy i samochody osobowe afrykańskim zwyczajem wyruszające w trasę dopiero wtedy, gdy do ostatniego miejsca zapełnią się pasażerami. Dlatego lepiej nie planować wyjazdów na późne popołudnie, bo może się zdarzyć, że o tej porze nic już w trasę nie wyjedzie. Podstawową nitką komunikacji jest na Grand Comore wąska szosa biegnąca po obwodzie wyspy. Na niektórych mapach pokazują także nieliczne drogi przecinające jej wnętrze. Są to jednak arterie podrzędne, będące w kiepskim stanie i z tego względu dostępne w zasadzie dla samochodów terenowych. Przykładowe ceny przejazdów: Moroni – lotnisko Hahaya – 500 franków, Moroni – Mitsamiouli – 600 franków, Mitsamiouli – Bangoi-Kouni 300 franków. W Moroni funkcję stacji autobusowej pełni mały parking naprzeciwko bazaru Volovolo na północnych peryferiach miasta. Atrakcję krajobrazową na południe od Moroni stanowią dwa małe stożki wulkaniczne wyrastające wprost na wybrzeżu. Obok tego, który jest bliższy stolicy – w wiosce Ikoni zwiedzić można niewielką ruinę sułtańskiego pałacu. Opinię najładniejszej plaży na wyspie ma Chomoni – ukryta w zatoczce na wschodnimi wybrzeżu wyspy, naprzeciw Moroni. Najłatwiejszy do eksploracji dla indywidualnego turysty jest odcinek zachodniego wybrzeża na północ od stolicy. Na początku trasy – w odległości zaledwie kilku kilometrów od Moroni znajdziecie wioskę Itsandra. To dawna stolica z ruiną starego fortu. Obecnie Itsandra znana ze swojej plaży – małej, ale może właśnie przez to malowniczej. Jest to najbliższe stolicy kąpielisko – uczęszczane między innymi przez zamieszkujących czasowo w Moroni zagranicznych specjalistów. Dalej na północ szosa przecina pola lawy – szerokie pasy terenu pozbawionego zupełnie roślinności. W zbudowanym tu zakładzie uzdatniania miejscowi przerabiają lawę na kruszywo. Dalej jest port lotniczy Hahaya i kolejne, ocienione palmami wioski z małymi meczetami. Do niektórych trzeba zjechać w kierunku wybrzeża. Największą osadą w północnej części wyspy jest Mitsamiouli – ma szeroką, białą plażę, z której wypływają w morze kolorowe rybackie łodzie (z reguły dłubanki zaopatrzone w boczny pływak) oraz mały bazar, na którym można się zaopatrzyć w owoce. Na krańcu wioski przy plaży są prymitywne, ale tanie (6000) bungalowy dla tych trampów, którzy lubią zasypiać przy szumie oceanu. Dwa kilometry za Misamiouli przy okazałym baobabie porządne odgałęzienie szosy odchodzi w lewo – do drogiego kompleksu hotelowego Galawa. Na ogrodzony teren ośrodka ochrona wpuszcza tylko hotelowych gości. Pozostali mogą korzystać z basenu, kortu i innych atrakcji za opłatą 2000 franków. W sobotnie wieczory hotel zaprasza na otwarty bufetowy dinner – kosztuje to 10500 franków. Z hotelu wzdłuż plaży jest już tylko pół kilometra do Trou du Propeth – malowniczej zatoczki z samotną skałką u wybrzeża, gdzie wg legendy wylądował kiedyś sam prorok… Wróciwszy na główną szosę przy odrobinie szczęścia można złapać na niej jakiś pojazd, który za 300 franków powiezie was dalej – do położonego tuż przy szosie, za wsią Bangoi-Kouni jeziorka Lac Sale. Jezioro to powstało to w kraterze wygasłego wulkanu, od otwartego, granatowego oceanu odgradza je jedynie ściana tego krateru. Po obrzeżu krateru prowadzi ścieżka. Warto nią przejść i wspiąć się na kulminację, z której otwiera się wspaniały widok na wybrzeże. Jeśli spojrzeć stąd na południe, to w oddali, na wybiegającym w ocean małym półwyspie widać ciekawą formę skalną kojarzoną z ogonem smoka – nazywają ją Dois du Dragon. Rzeczywiście, przypomina ona fragment rozczłonkowanego szkieletu. Warto podjechać tam szosą – u nasady półwyspu leży wioska z ładną, małą plażą. Na skały „ogona” można się wspiąć dla dobrych zdjęć – doradzam trekingowe buty i spory zapas pitnej wody. Ze Smoczego Ogona widać małą, malowniczą wysepkę Ile aux Tortues, na którą amatorzy robinsonady mogą popłynąć łodzią wynajętą u rybaków. Ale za taką powrotną turę trzeba zapłacić minimum 10000 franków, więc pożądane jest skompletowanie bodaj małej grupy dla podzielenia kosztów.

ANJOUAN (NDZUANI)

Wyspa Anjouan ma kształt nieregularnego trójkąta. Wnętrze wyspy to wysokie, zielone góry z najwyższym szczytem – Mt Ntingui sięgającym 1600 m npm. Wybrzeża wyspy są niegościnne – kamieniste lub klifowe – często ich krajobraz jest dramatyczny, co może odpowiadać amatorom fotografii. Ale na całej wyspie jest tylko jedna ładna plaża z białym piaskiem. Miejscowi zachwalają także te z ciemnym piaskiem wulkanicznym – w Foumbani i Bimbini – ale to nie to, choć można je odwiedzić jako przyrodniczą ciekawostkę. Mutsamudu –stolica Anżuanu (tak wymawia się nazwę) to najciekawsze i najbardziej malownicze miasto na Komorach. Najstarsza jego część – arabska medyna przypominająca tą na Zanzibarze leży u stóp szarych murów cytadeli. Zwiedzanie tego starego miasta powinno się rozpocząć właśnie od cytadeli. Prowadzą do niej szerokie schody zaczynające się przy miejscowym bazarze. Wstęp jest bezpłatny, a miejsce rzadko odwiedzane. Na murach zachowały się wycelowane w kierunku portu armaty. Ale największą zaletą tego miejsca jest widok: port i medyna leżą u waszych stóp. Horyzont zamykają zielone, nadbrzeżne góry. Najlepsze światło do zdjęć jest tu rano. Zwróćcie uwagę na wyrastający ponad dachy medyny minaret Piątkowego Meczetu – ma bardzo oryginalny kształt. Jeśli zejść na dół, zagłębić się w labirynt wąskich, szarych uliczek i odnaleźć wśród nich ten meczet to okaże się, że i pozostałe elementy jego architektury odbiegają od wzorców z innych wysp: na wysokości pierwszego piętra budowla ma otwartą w kierunku oceanu, ozdobioną kolumnadą galerię. Naprzeciw meczetu w uliczkę wciśnięto wysoką bryłę sułtańskiego pałacu. Budowla jest jednak zaniedbana – poza drzwiami i okiennicami, które są ciekawymi przykładami misternej snycerki nie ma w nim nic do zobaczenia. Warto poświęcić trochę czasu na wędrówkę uliczkami medyny. Przystańcie przy warsztatach, kupcie coca-colą w sklepiku zagadując po francusku właściciela. Po chwili rozmowy na pewno zgodzi się, aby mu zrobić zdjęcie… Ale nakrętki na butelkach z wodą mineralną warto mimo wszystko sprawdzić – czasem butelki są powtórnie napełniane kranówą! Mikrobusy do różnych odległych zakątków wyspy odjeżdżają z dużego, ocienionego drzewami placu przed pocztą. Podobnie jak na Grand Comore główna szosa przebiega tu po obwodzie wyspy. Warto rankiem wsiąść tu do mikrobusu i ruszyć wzdłuż kamienistych plaż na zachód, wspinając się razem z szosą na urwiska i małe przełęcze i przecinając fragmenty dziewiczego, tropikalnego lasu. W wioskach po drodze toczy się niespieszne życie: kobiety piorą w potokach i rozkładają bieliznę do suszenia na kamieniach, stukają stępy, babcie gotują strawę w kociołkach na zewnątrz domów. W Sima szosa zmienia kierunek i biegnie wzdłuż południowego wybrzeża na zachód – przez Pomoni z hotelem „Eden” aż do Moya. To w Moya znajdziecie tą jedyną ciekawą plażę na wyspie. Schodzi się do niej od szosy stromo w dół wśród porastających zbocze bananowców. Warto! Pas pomarańczowego, czystego piasku zamknięty jest z obu stron czarnymi, wulkanicznymi skałami. Na amatorów kąpieli czeka tu lazur oceanu i kompletna pustka. Tylko kilku miejscowych, czarnych chłopaków brodzi w wodzie w poszukiwaniu krabów. Jakże tu sobie odmówić kąpieli w środku upalnego dnia? Dla tych, którzy chcą się zatrzymać w tym zakątku na dłużej na zboczu ponad plażą zbudowano wśród bananowców niewielki hotelik „Sultan”. Pokój w jednym z kilku domków kosztuje tu 9000 franków. Gdy dotrze się do plaży w Moya to aż się prosi, aby jadąc dalej na północ zamknąć pętlę dookoła wyspy. Zadanie to jest łatwo wykonalne, gdy dysponujemy własnym środkiem transportu. Gorzej, gdy zdani będziecie na transport publiczny. Już w samej wiosce szosa zaczyna wspinać się ostro licznymi „agrafkami” z poziomu morza na wysokość ponad tysiąca metrów. Każdy niemal zakręt odsłania nowy wspaniały widok na ocean i wybrzeże wyspy, ale prawdziwego zawrotu głowy doznaje się, gdy rzężący samochód dopełznie w końcu pod przełęcz i stamtąd otworzy się widok na wielki błękit niezmierzonego oceanu otaczający zieloną wyspę. Publiczne mikrobusy niezmiernie rzadko pojawiają się na tym stromym, forsownym odcinku. Nie ma potrzeby! Z zachodu dowożą ludzi do Moya, z północy do Adda Doueni… A w górach między tymi miejscowościami nie ma wiosek… Długo czekałem w skwarze aż pojawił się jakiś rupieć i zabrał mnie za wygórowaną cenę… Pojechałem wzdłuż wschodniego wybrzeża, na którym leży miasteczko Domoni – drugie co do wielkości na wyspie. Zwraca w nim uwagę stary meczet i cztery złocone kopuły stosunkowo nowego grobowca, w którym spoczywa pierwszy prezydent niepodległych Komorów. Szosa z Domoni do stolicy wiedzie przez Cyrk Bambao – duży, naturalny kocioł obramowany stromymi zboczami zielonych gór. Warto przystanąć przy kaskadach Chutes de Tatinga. W pobliżu jest destylarnia olejku ylang-ylang – gdy jest otwarta można zapoznać się z procesem produkcji..

MOHELI (MWALI)

To najmniejsza, najdziksza i najsłabiej zagospodarowana wyspa archipelagu. Ma 30 kilometrów długości i 15 kilometrów szerokości w najszerszym miejscu. Moim zdaniem to najpiękniejsza wyspa archipelagu. Lecąc na Moheli samolotem lepiej usiąść przy oknie z prawej strony. Z nadlatującej nad wyspę maszyny otwiera się bowiem piękny widok wybrzeża, widać stolicę wyspy, a przede wszystkim wody oceanu zmieniające kolor od głębokiego błękitu do jasnego szmaragdu na płyciznach. Z lotniska do Fomboni – stolicy wyspy jest około trzech kilometrów. Mikrobusy czekają na każdy samolot. Płacę 100 franków i jedziemy. Rozciągnięte wzdłuż brzegu miasteczko nie ma nic szczególnego do zaoferowania turyście poza niewielkim bazarem schowanym przy plaży pod rozłożystymi drzewami. Stąd zaczynają bieg mikrobusy zmierzające do odległych zakątków wyspy. Przykładowe ceny przejazdów: Fomboni – Wanani – 350 KMF, Fomboni – Ouallah – 600. Baza hotelowa na Moheli jest skromna: naprzeciwko terminalu lotniska znalazłem mały „Royal Ashley Hotel” gdzie za pokój z prysznicem żądają 6000 KMF. W ogrodzie na północnym krańcu Fomboni znajdziecie „Relais Singani”, gdzie trzeba zapłacić dwa razy tyle. Ale znacznie ciekawsza turystycznie jest przeciwległa strona wyspy. Urody oceanowi dodaje tu cały łańcuch drobnych wysepek leżących w odległości około kilometra od wybrzeża. Głównym osiedlem po tej stronie wyspy jest Nioumachoua. Ta duża osada, wciśnięta w wąwóz opadający ku morzu jest bardziej malownicza niż Fomboni. To tutaj jest najdroższy hotel wyspy Moheli (w 2005 roku był zamknięty z powodu remontu). Za grupą malowniczych baobabów rosnących przy plaży kryje się „Rest Baobab” – prymitywna restauracyjka z kilkoma klitkami dla niezbyt wymagających turystów. Ale za nią u stóp klifu już budują kilka solidnych bungalowów z kamienia – wkrótce będzie tu elegancko i… drogo. Spod baobabów otwiera się bajeczny widok na plażę i grupę bezludnych wysepek na które można popłynąć rybacką łodzią – wynajęcie łodzi na cały dzień kosztuje 25000 franków. Wysepki są niegościnne – mają skaliste, często klifowe brzegi. Tylko na niektórych są plaże, ale generalnie brak na nich cienia. Jedynie na tej, która leży naprzeciwko Nioumachoua rośnie powyżej plaży kilka palm i widać z daleka jakieś zadaszenie. Najlepszym miejscem dla zaszycia się na kilka dni na skraju zielonej dżungli, przy pustej, złotej plaży jest jedna z wiosek Ouallah. Są tam w przylegających do siebie zatoczkach dwa małe ośrodki oferujące noclegi w bungalowach. Mieszkałem w takim ośrodku w Ouallah 2. Mają tam zaledwie 3 czyste domki dwuosobowe i jednego „bliźniaka” dla 4 osób. Wszyscy korzystają ze wspólnego prysznica pod palmą i otwartej jadalni pod strzechą. Łóżka mają czystą pościel i moskitiery. Za nocleg ze skromnym śniadaniem płaciłem 5000 KMF. To śniadanie to termos kawy, która rośnie gdzieś w pobliżu i kilka racuchów. Na zamówienie przygotowują wieczorny posiłek za 2000. Wieczorem do każdego domku przynoszą naftową lampę, bo elektryczności tu jeszcze nie ma. Jeśli zechcecie rezerwować miejsce, (co jest wskazane w okresie wakacji) to można to zrobić korzystając z wioskowego publicznego telefonu: 72 60 70. W odległej o kilka kilometrów wiosce Ouallah 1 też są bungalowy do wynajęcia. Standard jest trochę niższy, ale za to bliżej stąd do wodospadu i miejsca gdzie w dżungli żyją wielkie owocożerne nietoperze. Rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do 1,5 metra. Te atrakcje można oglądać z przewodnikiem za opłatą 3000 franków. Moheli jest bodaj jedynym miejscem na globie, gdzie żółwie składają jaja przez okrągły rok – na pozostałych plażach pojawiają się tylko w niektórych miesiącach. Najlepszym miejscem na nocne oglądanie morskich żółwi jest wioska Itsamija na wschodnim krańcu wyspy. Nie jest łatwo tam dotrzeć. Jedyny mikrobus wyjeżdża z Itsamiji wcześnie rano do stolicy wyspy – Fomboni i wraca po południu. Jeżeli na niego nie zdążycie pozostaje dojechać środkiem zbiorowego transportu do Wanani i dalej iść pieszo licząc na jakiś przypadkowy pojazd. W Itsamiji przy plaży jest domek z dwoma pokoikami dla turystów. Z moskitierami, ale bez bieżącej wody. Bateria słoneczna zainstalowana na dachu pozwala jedynie na zasilanie wątłej świetlówki. W wiosce jest jedyny sklepik, gdzie można kupić coca-colę i sardynki. Pieczywo radzę przywieźć ze sobą. Prymitywnie, ale wokół same strzechy – co za folklor! Żółwie pojawiają się na plaży po 22.00. Na plaży przy wiosce było ich niewiele, ale za skałą zamykającą wioskowa plaże od południa jest druga – znacznie bardziej odosobniona i cała poorana śladami płetw. Tam zaprowadzi was miejscowy przewodnik – Daun i za półoficjalną opłatą 1500 franków oświetli latarką wychodzące z morza ponad metrowe żółwice. Pełzną one aż na górny skraj plaży i wykopują tam płetwami doły głębokie na blisko metr, by złożyć w nich jaja. Ciekawe, że w jednym sezonie pojawiają się na plaży kilkakrotnie. A potem dopiero po czterech latach. Tego wieczoru, gdy zjawiłem się na plaży w ciągu godziny widziałem tylko 7 żółwic, ale latem, gdy przypada szczyt sezonu co noc podobno przypływa ich ponad setka.

MAYOTTE (MAORE)

Tak naprawdę to terytorium Majotty składa się z trzech zamieszkanych wysp: Grande Terre, na której leży główne miasto Majotty Mamoudzou, Petite Terre, na której zlokalizowane jest lotnisko i małej, skalistej Dzaoudzi, gdzie kiedyś była stolica a dziś stacjonuje legia cudzoziemska. Z Mamoudzou na Dzaoudzi kursuje prom, ta z kolei połączona jest z Petite Terre groblą. Przystań promu w Mamoudzou to centralny punkt miasta – stąd jest zaledwie krok do kuszącego tropikalnymi owocami bazaru, do biura informacji, stąd także wyruszają mikrobusy czyli „taxi brousse” do mniejszych osad na wyspie. Drogi na Majotcie są dobre, choć czasem kręte – szczególnie na północy. Gdy ma się niewiele czasu warto rozważyć wynajęcie samochodu z kierowcą na zwiedzanie wyspy. Po targowaniu może się okazać, że półdniowa wycieczka kosztuje zaledwie 30 euro. Do negocjacji warto przystąpić mając naniesioną na mapce sugerowaną trasę – pozwoli to uniknąć nieporozumień. Grande Terre ma 40 na 20 kilometrów i wygięta jest jak morski konik. W jej krajobrazie wyróżniają się cztery ostre szczyty wysokie do 600 metrów. Najciekawszy z nich jest Choungui na południu. U jego stóp rozłożyła się najładniejsza i najlepiej zagospodarowana plaża na wyspie – Ngouja. Centralna część wyspy porośnięta jest dżunglą w której zaskakują poletka bananowców, papai i drzew ylang-ylang. Warto zwiedzić jedną z kilku destylarni perfum – z tony żółtych kwiatów ylang-ylang uzyskuje się tu podobno 2 kg ekstraktu najlepszej jakości i 7 kg nieco gorszego. Co jeszcze warto zobaczyć na dużej wyspie? Ładne meczety w Tsingoni i Mtsapere. Do małego wodospadu w Soulou na zachodnim wybrzeżu trzeba dojść od szosy dobrze oznakowaną gliniastą ścieżką. Zabiera to około 20 minut ale warto, bo wprawdzie wodospadzik ma tylko 8 metrów wysokości, ale przy przypływie spada wprost do morskiej toni. Plaża zaś wokół ma rzadko spotykany, brązowy kolor. Między Mtsapere a stolicą wyspy na wzgórku nad morzem stoi grupa kilku ładnych baobabów zaliczona do turystycznych atrakcji. Przeprawa promem z głównej wyspy na Dzaoudzi trwa tylko kwadrans. Od przystani można wziąć taksówkę by dotrzeć do największej atrakcji Petite Terre (Pamandzi). Jest nią idealnie okrągłe, małe jeziorko w dawnym kraterze wulkanicznym – Dziani Dzaha. Wspinaczka od parkingu na krawędź dawnego krateru zabiera do 10 minut. Stąd wytyczona jest ścieżka wzdłuż wybrzeża do odosobnionej plaży Moya leżącej u stóp stromego, północnego brzegu wyspy. To około godziny dosyć trudnego marszu. Ciekawostką Majotty są małe kolorowe domki tzw. bangas, które można spotkać w różnych częściach wyspy. To domki kawalerów, którym obyczaj każe opuścić dom rodziców i następnie atrakcyjnym wyglądem zbudowanego przez siebie domu zainteresować potencjalne kandydatki na żony.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Dolot: brak regularnych połączeń lotniczych z Europą. Okresowo organizowane są loty czarterowe z Francji (Corsair). Najdogodniejsze regularne połączenia wiodą przez Nairobi (Air Madagascar), Sanę (Yemenia z Frankfurtu) i Reunion (Air Austral). Rezerwacje radzę robić z możliwie dużym wyprzedzeniem, szczególnie w sezonie. Miejsca w tanich klasach zazwyczaj są wysprzedane w pierwszej kolejności. Drogą morską można dotrzeć na Komory z Zanzibaru i Madagaskaru (Mahajanga) ale są to rejsy nieregularne na towarowych stateczkach będących zazwyczaj w opłakanym stanie technicznym. Wizy: Obywatele RP przybywający w celach turystycznych otrzymują wizę po przylocie na lotnisko. Na miejscu wypełnia się formularze, zdjęcia nie są wymagane. Trzeba natomiast mieć drobne pieniądze (franki komoryjskie, euro lub dolary) na opłatę wizową. Urzędnikom notorycznie brak reszty, a w terminalu nie ma ani oddziału banku, ani kantoru. Przy pobycie do tygodnia opłata wynosi 15 euro, 20 dolarów lub 6000 FK). Po przybyciu na każdą z wysp lotem krajowym turysta jest rejestrowany i musi zadeklarować adres i okres pobytu na wyspie. Na Majotcie wiza nie jest wymagana, ale należy pokazać bilet na dalszą podróż. Komunikacja: Między Moroni i pozostałymi wyspami archipelagu kursują małe towarowe stateczki zabierające także pasażerów. Za segment morskiego rejsu płaci się 8500 franków. Na Komorach działają dwie liczące się krajowe linie lotnicze. Z Moroni najdalej jest na na Majottę; za powrotny bilet w tej „międzynarodowej” relacji trzeba zapłacić 160 euro. Między pozostałymi wyspami lata się płacąc około 40 euro za segment. Pojemność samolotów jest niewielka, rozkład lotów płynny. Loty wewnętrzne trzeba rekonfirmować po przylocie na wyspę podając kontakt, bo może się zdarzyć, że decyzją firmy samolot odleci np. dwie godziny wcześniej. Większa kompania: Comores Aviation ma już swoje strony w internecie: www.comoresaviation.com Znaleźć tam można taryfy, rozkład lotów i ogólne informacje. Jedno miejsce w taksówce z lotniska do Moroni kosztuje 500 KMF, ale o tym wiedzą tylko miejscowi. Od cudzoziemców żąda się znacznie więcej i to w obcej walucie, bo na lotnisku nie ma punktu wymiany. Ale wystarczy wyjść przez bramę lotniska około 100 metrów – na przelotową szosę i poczekać – na pewno nadjedzie coś tańszego. Zakwaterowanie: da się z grubsza podzielić na małe, drogie ośrodki plażowe z flagowym Hotelem Galawa na Grand Comore, gdzie trzeba zapłacić 44000 KMF za pokój i dwa posiłki. Dalej są tanie i nieco zaniedbane hoteliki miejskie w stolicach poszczególnych wysp (tu zapłacicie za pokój 8-10 tysięcy) i wreszcie grupy bungalowów wzniesione przy plażach przez lokalne kooperatywy. Na Majotcie koszty noclegów są 2-3-krotnie wyższe. Ludzie tutejsi mówią o sobie, że są Afro-Arabami. Olbrzymia ich większość wyznaje islam, który został ogłoszony religią państwową. Komoryjczycy są przyjacielscy, uczciwi, ale nie lubią się fotografować. Zanim skierujecie na nich obiektyw zapytajcie o zgodę, często odpowiedź jest twierdząca, czasem poprzedzona pytaniem: -A po co ci moje zdjęcie? Klimat: od listopada do kwietnia trwa deszczowy okres monsunu, co nie znaczy, że wtedy bez przerwy pada. Najlepszy dla wizyt turystycznych jest jednak okres od maja do października, gdy opady są minimalne i wieje orzeźwiający pasat. Słońce operuje na Komorach bardzo silnie – konieczne jest nakrycie głowy i stosowanie kremów ochronnych na odsłonięte części ciała. Informacja turystyczna: przy planowaniu podróży warto skorzystać z przewodnika Lonely Planet „Madagascar & Comoros”. We Francji Instytut Kartografii wydał dokładne mapy Komorów, ale w Moroni nie mogłem ich kupić. Na samych Komorach najlepszym źródłem informacji (niestety tylko ustnej) jest biuro informacji turystycznej w Moroni zlokalizowane przy nadbrzeżnej ulicy na północ od miasta. Nie obiecujcie sobie jednak po tej wizycie zbyt wiele. Za to bardzo pomocny jest punkt informacji turystycznej na Majotcie – znajdziecie go przy przystani promu w stolicy wyspy. Znajomość podstaw francuskiego jest dość powszechna w miastach, ale nie na prowincji. W internecie warto zajrzeć na stronę www.comores-online.com gdzie znaleźć można informacje o wyspach w języku angielskim. Waluta i ceny: krajową jednostką monetarną jest frank komoryjski (KMF). 1 euro ma wartość 491 franków komoryjskich, a 1 dolar USA – 417 KMF. Instytucja kantorów nie jest znana. Pieniądze wymienia się w banku, który pobiera prowizję nie od kwoty, ale od transakcji więc lepiej wymieniać pieniądze grupowo. Na Majotcie obowiązującą walutą jest oczywiście euro. Butelka coli kosztuje od 150 franków w mieście do 350 na dalekiej prowincji. Butla wody mineralnej 1,5 l – 800, ciepłe danie – np. ryba ze smażonymi bananami – 2000, na bazarze za 50 franków można dostać 4 banany lub 4 mango. Pocztówka – 300. Zdjęcia z Komorów obejrzeć można na mojej stronie internetowej: www.kontynenty.tpi.pl/Komory1.htm

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u