Włochy – Tunezja – Justyna Polony-Polyk

Włochy – Tunezja

Justyna Polony-Polyk

Wyprawa “Włochy — Tunezja ’96” należy do serii “Wielkich Odkryć” i była szóstą z kolei. Poprzednie wyprawy z tej serii to: “Francja — Włochy ’91”, podczas której postawiliśmy stopę w Czechach, Niemczech, Francji, Monako, San Marino, Włoszech, Watykanie i w Austrii; “Hiszpania ’92”, gdy zwiedziliśmy także Szwajcarię, Francję i Portugalię; “Ziemia Święta ’93”, której trasa wiodła przez Słowację, Węgry, Serbię, Macedonię do Grecji, stamtąd promem przez Morze Śródziemne na Cypr, do Izraela i dalej drogą lądową do Afryki, gdzie 70-448 pdf zwiedziliśmy Egipt. Najdalszą wyprawą był “Jedwabny Szlak ’94”: w drodze przejechaliśmy Białoruś, Rosję, Kazachstan, Turkmenię, Uzbekistan i Kirgizję. W ten sposób drogą lądową dotarliśmy do Chin, Pakistanu i Indii. Kolejna jubileuszowa wyprawa to “Kapadocja ’95”, podczas której zobaczyliśmy Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię i Turcję. Podczas tegorocznej wyprawy zobaczyliśmy Słowację, Austrię, Włochy, Watykan i Tunezję.

Uczestnikami wszystkich wypraw byli uczniowie V Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie, a pomysłodawcą i organizatorem czy — jak kto woli — duszą i motorem — profesor Marek Eminowicz, nauczyciel geografii. Postanowił on nie tylko przekazywać swą wiedzę o świecie, ale także pokazać 70-450 ten świat młodym ludziom.

Wszystkie te wyprawy mają swoją specyfikę: jako wyprawy młodzieżowe muszą przede wszystkim być relatywnie tanie. I tu pojawia się kluczowe pytanie: jak podczas sześciu zaledwie lat objechać za niewielkie pieniądze 32 kraje? Przez kilka lat udawało nam się z powodzeniem minimalizować koszty dzięki ofiarności sponsorów, którzy jeszcze niedawno wspomagali nas gotówką lub suchym prowiantem i konserwami, oraz zaangażowaniu rodziców, którzy dzięki osobistym kontaktom ułatwiali nam znalezienie taniego autokaru lub załatwiali darmowe noclegi na trasie w zaprzyjaźnionych domach parafialnych. Wiele zawdzięczamy profesorowi Eminowiczowi, którego szerokie kontakty w kraju i zagranicą wielokrotnie ułatwiały nam załatwienie przeróżnych formalności związanych z wyjazdem, tanich noclegów, wiz, itp. Aby zwiedzić maksymalnie dużo za maksymalnie małe pieniądze jedziemy zawsze poczciwym Jelczem (jedynym wyjątkiem była wyprawa “Jedwabny Szlak”), który najczęściej w śródziemnomorskim klimacie zamienia się w saunę, ale jest najtańszym środkiem transportu i daje nam zawsze pewną niezależność. Nasz obowiązkowy ekwipunek składa się z namiotów, śpiworów, butli gazowych i pudeł z jedzeniem, w których mieści się wszystko, co potrzebne do przeżycia przez miesiąc. Tryumfy święcą konserwy, makaron, ryż oraz niepokonany Knorr. Przez pierwszy tydzień jemy też polskie jarzyny i owoce i pijemy swojską Multi Vitę. Nocujemy zazwyczaj na kempingach, ale w sytuacjach awaryjnych zdarza nam się czasem spędzić upojną noc w autokarze i to też ma swój urok.

Wyprawa do Tunezji opierała się na tych samych zasadach. Wybraliśmy oczywiście drogę lądową i morską, która dawała nam możliwość zwiedzenia całego włoskiego wybrzeża Adriatyku i Sycylii, a w drodze powrotnej Wybrzeża Śródziemnomorskiego. Tunezję odkrywaliśmy też trochę niekonwencjonalnie, nie od strony wspaniałych nadmorskich kurortów i plaż, lecz od strony historii, rzymskich pozostałości i pustynnej egzotyki. O szczegółach naszej podróży opowie kronika wyprawy, która, mam nadzieję, zachęci do podróżowania “na własną rękę” i do połknięcia trampingowego bakcyla.

 

Dzień 1 i 2  Kraków — Lido Di Jesolo

Odjeżdżaliśmy tradycyjnie w godzinach popołudniowych z parkingu pod Hotelem Cracovia w Krakowie. Przekraczanie granicy w Chyżnem szło nam wyjątkowo ślamazarnie, więc gdy wjechaliśmy na Słowację, zapadł już zmrok.

Następny dzień spędziliśmy w autokarze. Kierowcy byli w tak dobrej formie, że po południu dojechaliśmy na camping Portobello w Lido di Jesolo w okolicach Wenecji. Niedługo później kąpaliśmy się w słonym i ciepłym Adriatyku. Wieczorem zainaugurowaliśmy życie obozowe pierwszymi zupkami w proszku. W konsumpcji przeszkadzały nam dożarte i jadowite komary, których w walce o świeże mięso nie zrażały długie spodnie, rękawy i grube skarpety, ani nawet gęsto ścielące się krwawe trupki tych, które nie miały refleksu.

 

Dzień 3  Wenecja

W Punta Sabbioni wsiedliśmy na mały stateczek, który dowiózł nas prawie na plac św. Marka, a jeszcze z pokładu mogliśmy podziwiać koronkowy Pałac Dożów i złote lwy na kolumnach przed bazyliką. Na dobry początek zwiedzania ustawiliśmy się w kolejce do bazyliki, rozglądając się po “najelegantszym salonie Europy”, czyli placu św. Marka.

W kolejce mamy chwilkę na pierwsze refleksje. Na pierwszy rzut oka Wenecja olśniewa pięknem niezwykłej architektury, ale już po wejściu na sfałdowaną, rokrocznie niszczoną przez morze posadzkę bazyliki zaczynamy przeczuwać, że nie pozostało jej już wiele czasu. Półmrok i złota poświata bazyliki wieją chłodem i smutkiem, a postacie z mozaik, w szatach o zanikających już barwach, patrzą zagadkowo na przepychające się tłumy turystów. Kto chce w Wenecji zobaczyć cokolwiek, ten płaci: osobno za wejście do Pala d’Oro — złotego, zdobionego drogocennymi kamieniami ołtarza, osobno za wejście do skarbca i tylko najbogatsi mogą sobie pozwolić na wejście na galeryjkę, gdzie stoją rumaki Lizypa. Trzeba mieć dużo sprytu, by wywinąć się całej zgrai natrętnych przewodników, którzy chcą jeszcze z tonącego okrętu wynieść trochę grosza. Za wejście do Pałacu Dożów zapłaciliśmy jak za woły, ale warto było na kilka godzin przenieść się w czasy świetności miasta. Znacznie spokojniej jest w muzeum Correr, gdzie chyba mało kto dociera, choć znajduje się tam interesująca ekspozycja średniowiecznej i renesansowej sztuki weneckiej, a z okien rozciąga się piękny widok na bazylikę.

Odkrywaliśmy dziś również inne oblicza Wenecji: malownicze, wąskie kanały, koronkowe mosteczki, przerzucone niekiedy od drzwi do drzwi, filigranowe, ukwiecone balkoniki i zielone tarasy. Widzieliśmy także niestety metalowe klamry, spinające kruszące się mury, wstrętne, zielone liszaje na ścianach, zmurszałe, odpadające okiennice. W wąskich uliczkach i ciasnych podwóreczkach powiewało kolorowe pranie, na progach siedziały opasłe kocury, a rozczochrana, stara kobieta wysypywała śmieci wprost do kanału.

Czekaliśmy na zmrok i na Wenecję “by night”. Kiedy wsiadaliśmy do vaporetto pałace przy kanale były pięknie oświetlone, na placu św. Marka nadal roiło się od obcojęzycznych tłumów, a w Cafe Florian grała orkiestra jazzowa.

 

Dzień 4  Wenecja — Padwa — Montagnana — Ferrara

Zwiedzanie Padwy odbyło się pod znakiem zbyt szybko upływającego czasu: udało nam się dość dokładnie obejrzeć bazylikę św. Antoniego, zaglądnęliśmy też do dwóch wirydarzy z przepięknie zdobionymi podcieniami o nieco przygasłych barwach. Zwiedziliśmy kaplicę Scrovegnich z freskami Giotta, całą tonącą w błękicie, ale na muzeum zostało nam już tylko tyle czasu, by rzucić okiem na odrestaurowany i pięknie wyeksponowany krzyż Giotta.

Największy upał przetrwaliśmy w autobusie, przejeżdżając przez całkowicie opustoszałe miasteczka. Kiedy dojechaliśmy do Montagnany, miasta opasanego średniowiecznymi murami z dwudziestoma czterema basztami i czterema bramami, Włosi dopiero budzili się z popołudniowej drzemki. Po południu udaliśmy się na zwiedzanie Ferrary: olbrzymiej katedry z romańsko-gotyckim portalem i zamku książąt d’Este. W katedrze, utrzymanej w pięknej granatowo-zielono-złotej tonacji akurat celebrowano mszę, więc postanowiliśmy chwilę zaczekać. Coś przegapiliśmy, bo po mszy tak błyskawicznie zamknięto drzwi, że nawet nie zdążyliśmy zareagować. Wielki zamek otoczony fosą był również niedostępny — nie tyle ze względu na fosę, co na prace remontowe, więc zarządziliśmy odwrót do autobusu.

Rozbiliśmy się na campingu pod Ferrarą. Ponieważ wyczytaliśmy w przewodniku, że nad równiną Ferrary gromadzą się często gęste chmury, niezbyt zaniepokoiła nas granatowa czapa nad campingiem. Dopiero w nocy okazało się, co naprawdę oznaczała. Rozpętała się taka burza z wichurą i piorunami, jakiej nawet najstarsi weterani nie pamiętają: dobrze rozbite namioty kładło na ziemię, a inne nie odfrunęły do krainy Czarodzieja z Oz tylko dzięki ciężarowi leżących w środku ciał. Hałas kropel i grzmoty skutecznie uniemożliwiały jakiekolwiek porozumienie w akcji przeciwpowodziowej, więc większość rozbitków z tonących namiotów salwowała się ucieczką do autokaru, który pod uderzeniami fal wiatru i deszczu kołysał się niebezpiecznie na boki. Ach cóż to była za noc!!!

 

Dzień 5  Ferrara — Pomposa — Rawenna — Misano

Rano zatrzymaliśmy się na krótko w opactwie benedyktynów w Pomposie, tyle tylko, by rzucić okiem na mozaikowe posadzki i bizantyjskie freski. Zdążyliśmy także sfotografować się na tle oryginalnej campanili z ażurowymi prześwitami, przez które było widać prawdziwie śródziemnomorskie niebo.

Reszta dnia upłynęła pod znakiem bizantyjskich mozaik w Rawennie. Zaczęliśmy od bazyliki San Vitale, gdzie w absydzie znajdują się najsłynniejsze mozaiki Rawenny, przedstawiające Justyniana i Teodorę w otoczeniu cesarskiego dworu. Mozaiki w mauzoleum Galii Placydy, utrzymane w tonacji błękitu i zieleni, z nieco bukolicznymi scenkami (Chrystus z owieczkami, gołąbki pijące wodę ze źródła), zyskały nasz absolutny podziw. W przedburzowym słońcu zrobiliśmy kilka zbiorowych zdjęć i poszliśmy przez wymarłe miasto (niedziela, godzina sjesty) do baptysterium z olśniewającą mozaiką na kopule, przedstawiającą chrzest Chrystusa w Jordanie. Z dalszym zwiedzaniem było zabawnie, ponieważ obok baptysterium stał kościół (bardzo zresztą podobny w bryle do San Vitale), a strzałki wyraźnie pokazywały tam kierunek zwiedzania. Zaczęliśmy nawet potulnie zachwycać się przeładowanym, barokowym wnętrzem, gdy nagle ktoś rzucił okiem na bilet i odkrył, że coś jest nie tak: na bilecie czarno na białym stało, że jesteśmy w kaplicy św. Andrzeja z V wieku. Nasze niejasne przeczucia w pełni potwierdziły się w sąsiadującym przez ścianę
muzeum arcybiskupim, gdzie odnaleźliśmy, dumni i szczęśliwi, kaplicę św. Andrzeja, z V wieku, z mozaikami jak trzeba i rzeźbionym tronem z kości słoniowej.

W bazylice San Apolinare Nuovo zachwycaliśmy się mozaikowym pochodem męczenników i dziewic wzdłuż całej głównej nawy. W bazylice dello Spirito Santo nie było już żadnej mozaiki, podobno ściągnięto je po wojnie, bo były bardzo zniszczone, pozostawiono za to zdjęcie bazyliki z czasów świetności, przypięte pinezką do drzwi. Ostatnim punktem zwiedzania był kościół San Apolinare in Classe, o którym nic oryginalniejszego nie można powiedzieć ponad to, że znajdują się tam bizantyjskie mozaiki.

 

Dzień 6  Misano — San Marino — Loretto

Z niewielkim opóźnieniem wyruszyliśmy do San Marino — podobno najstarszej republiki w Europie, a dziś “malowniczo położonego sklepu z pamiątkami”. Faktycznie, w drodze z parkingu do czterech zameczków wznoszących się na samym szczycie góry napotykaliśmy wyłącznie sklepy z pamiątkami (gdzieniegdzie były nawet polskie napisy i ceny, o dziwo, w złotówkach), niekiedy były to sklepy monopolowe z całą gamą różnokolorowych likierów, z których słynie to mikroskopijne państewko.

W południe powróciliśmy na niziny i kilka godzin jechaliśmy do sanktuarium maryjnego w Loretto. Zaraz przy wejściu ustawione są elektryczne lampki — zamiast się pomodlić, wystarczy wrzucić monetę i lampka zapali się w naszej intencji. Na całe trzy minuty. Domniemany dom Maryi jest pokryty z zewnątrz marmurowymi płytami z płaskorzeźbami Sansovina. Wewnątrz zachowało się trochę autentycznych cegieł i figurka Czarnej Madonny w złotej sukni. Strzałki wskazują kierunek wyjścia pod ołtarzem, czekaliśmy więc w kolejce spodziewając się co najmniej drugiego Pala d’Oro lub innej relikwii. I doczekaliśmy się: potężnej skrzyni z wszystko mówiącym napisem OFFERTE. Podobne skrzynki stały pod prawie każdym filarkiem, sprawiając nieodparte wrażenie, że pielgrzym pożądany jest w świątyni tylko po to, by coś zapłacić. Udaliśmy się także na cmentarz żołnierzy polskich z Drugiego Korpusu. Niestety był zamknięty, więc wydrapaliśmy się na murek i zrobiliśmy zdjęcia “z lotu ptaka”, bo bardzo spieszyło nam się do złotych i słonecznych plaż Adriatyku. Szybko zostaliśmy sprowadzeni na ziemię: autobus żałośnie zakaszlał, zadławił się, zatkał i stanął. Musieliśmy więc rozbić obóz tuż pod Loretto, aby kierowcy mogli go odetkać.

 

Dzień 7  Loretto — Giovinazzo

Ruszyliśmy wcześnie rano, bo mieliśmy nadrobić wczorajsze 120 km, ale już kilkanaście kilometrów za Loretto autobus znowu zaczął kaszleć, a akcja ratunkowa trwała prawie dwie godziny. Po doraźnym przedmuchaniu zapychającego się silnika ruszyliśmy wzdłuż włoskiego buta, przecięliśmy ostrogę, obserwując płaski krajobraz za oknem, plantacje oliwek i winogron. Zatrzymaliśmy się dopiero późnym popołudniem tuż przed Bari, na urokliwym cyplu, w pobliżu romańskiego miasteczka Giovinazzo.

Resztę dnia spędziliśmy na plaży, kamienistej i pięknej. Ogarnęło nas wakacyjne lenistwo i z tychże powodów niewiele osób udało się na zwiedzanie miasteczka Giovinazzo “by night”, choć było warto: miało ono pięknie ufortyfikowany romański port, a z plątaniny wąziutkich, krętych, podświetlonych uliczek wychodziło się prosto na odbijające złote światło latarni Duomo. Na rynku odbywał się festyn i puszczano sztuczne ognie.

 

Dzień 8  Giovinazzo — Bari — Tarent — Montegiordano

Zwiedzanie zaczęliśmy od błądzenia po przedmieściach Bari. Zaplątaliśmy się w wąskie uliczki zastawione samochodami i okazało się, że nijak nie przejedziemy autokarem do cmentarza polskich żołnierzy. Zwiedzanie Bari nie było proste i potrzebowaliśmy pomocy uprzejmego policjanta, by przez pół miasta “pod prąd” dojechać na parking. Uprzedzono nas, byśmy uważali na aparaty fotograficzne i pieniądze, bo jest bardzo niebezpiecznie, kradną. Zagłębiliśmy się więc zwartą grupką w uliczki starego miasta. Już od pierwszych kroków uderzyła nas przepaść między północą a południem Włoch. Na północy każda uliczka kipiała od sklepików z pamiątkami, kawiarenek, restauracji i punktów informacji turystycznej. Stare miasto w Bari sprawiało wrażenie opuszczonego jak w czasach zarazy: na nielicznych sklepach i barach pozasuwano żaluzje, czasem z wyblakłą karteczką, że to na okres wakacji, pod niebem melancholijnie powiewało pranie, na rogu stał sprzedawca ryb, a kilka starych Włoszek, trajkoczących w dialekcie, pokazywało nas sobie palcami. Dotarliśmy do wielkiego kościoła z szarą, surową nawą i podwójnym rzędem kolumienek. Dopiero od jakiegoś zabłąkanego Włocha dowiedzieliśmy się, że jest to katedra. Potem trafiliśmy do romańskiej krypty, oświetlonej ciepłym blaskiem kinkietów, z kilkoma zmatowiałymi freskami. Z katedry poszliśmy na słynny zamek w Bari, którego kustosz zachęcał nas do zwiedzania zamku dokładnie tak: “bilet jest drogi, zwiedza się tylko dwie sale, więc lepiej sobie idźcie”. Poszliśmy do kościoła św. Mikołaja, gdzie w marmurowym sarkofagu pochowana jest ostatnia księżniczka Bari, a przy okazji polska królowa Bona Sforza. Przed kościołem podeszła do nas przerażona włoska policjantka z pytaniem dlaczego na miłość boską i “mamma mia” łazimy tu samopas i czy nas nie uprzedzano, jak bardzo jest tu niebezpiecznie i czy na nas nie napadli i nie okradli i gdzie zostawiliśmy autokar, bo ona musi wezwać policję, żeby nas eskortowali w drodze powrotnej.

W śródziemnomorskim upale spędziliśmy kilka godzin w autokarze jadąc dalej, a po południu dotarliśmy do portu w Tarencie. Osłabieni upałem i kolejnym przymusowym postojem na przedmuchiwanie autokaru podreptaliśmy noga za nogą przez niszczejące stare miasto. Poza kilkoma wychudzonymi psami, całującą się zapamiętale parą na motorze i furkoczącym w wąskich uliczkach praniem, nie było tam żywego ducha. A mimo to, gdy fotografowaliśmy się w jakimś urokliwym zaułku, zatrzymał się samochód i kilku mafiosów ostrzegło nas, że jest niebezpiecznie i żeby uważać na aparaty. Tylko kto je kradnie w tych pustych, wymarłych uliczkach? Mimo groźby napadu doszliśmy do słynnej tarenckiej promenady z palmami, ale w drodze powrotnej ominęliśmy już stare miasto szerokim łukiem. Około 17.00 dojechaliśmy na camping nad morzem w Calabrii, w miejscowości Montegiordano.

 

Dzień 9  Montegiordano — Reggio — Messyna — Catania

Po spakowaniu majdanu opuściliśmy camping. Wszyscy Włosi obserwowali nasze pakowanie z nie mniejszym zainteresowaniem niż wczoraj. Teraz przestało nas to denerwować i gapiliśmy się również. Życie Włochów na campingach jest fenomenem samym w sobie: wszyscy mają wielkie przyczepy z werandkami, na których toczy się całe życie rodzinne, oczywiście przed telewizorem. Oprócz tego Włosi wożą ze sobą namioty kuchenne z pełnym wyposażeniem, huśtawki ogrodowe, pralki, odkurzacze, ptaszki w klatkach, krótko mówiąc, jest na co popatrzeć.

Po południu dojechaliśmy do czubka włoskiego buta. Wielkim przeżyciem była przeprawa promem z Reggio na Sycylię: płynęliśmy około pół godziny na górnym pokładzie, z którego rozciągał się widok na oddalający się stały ląd i coraz bliższe, górzyste wybrzeże Sycylii. Wylądowaliśmy w porcie w Messynie, a następnie nadmorską autostradą dojechaliśmy do Catanii. Rozbiliśmy się na wielkim campingu Citta Europea.

 

Dzień 10  Catania — Etna — Catania

Na najwyższy wulkan w Europie — Etnę wyruszyliśmy dopiero około południa. Pokonanie trasy do dolnej stacji kolejki zajęło nam prawie dwie godziny: musieliśmy przeciskać się przez prawie nieprzejezdne naszym kobylastym autobusem uliczki Catanii, a potem pokonać wzniesienie 2000 m n.p.m. Na wulkan wyjeżdżaliśmy kolejką linową i z tej podniebnej podróży zapamiętamy z całą pewnością przepiękne widoki na nadmorskie, sycylijskie miasteczka i spowity dymami krater Etny. Z kolejki wysiedliśmy na wysokości 2600 m n.p.m. na stacji Montagnola. Tam skierowano nas do tłuściutkiego Antonia, kierowcy terenowego mikrobusu. Antonio wywiózł nas na 3000 m n.p.m. na Torre del Filosofo przez iście księżycowy krajobraz: nad czarną lawą ścieliły się szare i srebrzyste dymy wulkanu, spod kół naszego autobusu wzbijał się pył, a wszystko spowijała szara poświata. Wysiedliśmy wprost w pejzaż jak z dekoracji filmu science-fiction. Tam czekał na nas przewodnik, który zaprowadził nas szlakiem do miejsc, gdzie wulkan “oddycha”, wyziewając trujące gazy. Byliśmy okrutnie rozczarowani, że nie było widać bulgoczącej, przelewającej się lawy. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, ale wszechobecny zapach siarki i biały oddech krateru wystarczyły, by nas przekonać, że Etna jeszcze nie powiedziała swego ostatniego słowa.

 

Dzień 11  Catania — Enna — Palermo

Pierwszym zwiedzanym dziś miastem była Catania. Sfotografowaliśmy się grupowo pod posągiem słynnego słonia i zajrzeliśmy do olbrzymiej katedry z sarkofagiem Belliniego. Nasza uwaga skupiła się jak zwykle na kramach owocowych i piekarzu sprzedającym chleb prosto z samochodu. Przedziwne były te chleby: niektóre w kształcie półksiężyca lub litery S. Chleb we Włoszech to właściwie dłuższa historia. Mieliśmy już chleby z tak twardą skórą, że można było nimi wbijać śledzie, a do krojenia potrzebna była piła tarczowa lub przynajmniej dobrze umięśniony chłop. Jedliśmy też chleby pieczone całkiem bez soli i chyba bez drożdży, doszliśmy więc jednogłośnie do wniosku, że umiejętności kulinarne Włochów kończą się na pizzy i spaghetti.

W niesamowitym upale jechaliśmy potem przez górzysty krajobraz Sycylii. Kto nie spał, podziwiał obłe kształty wzgórz w kolorach piasku. Senna duchota sprzyjała lenistwu, więc byliśmy niemile zaskoczeni, gdy trzeba się było szybko desantować na zwiedzanie Enny. Enna, położona w samym sercu Sycylii, była kiedyś niezdobytą fortecą. Nawet i dziś ciężko się ją zdobywa autokarem, ale za to widoki na sąsiednie wzgórza są nieprzeciętne. Katedra w Ennie była zamknięta na głucho z okazji sjesty, więc zwiedziliśmy tylko ruiny zamku. Przez resztę dnia znowu spaliśmy i ocknęliśmy się dopiero na campingu pod Palermo. Naszym miejscem biwakowym był cypel, porośnięty spaloną słońcem trawą; kamienista plaża z przejrzystą wodą była o dwa kroki od namiotów. Ląd wyglądał jak fatamorgana. W rozedrganym upałem, zamglonym powietrzu majaczyły obłe kształty piaskowych, niebieskawych gór. Pomiędzy nimi skrzyły się kolorami domy i kościoły Palermo, słały się plamy zieleni.

 

Dzień 12  Palermo — Segesta — Trapani

Pobudka była zwyczajowo o 6.30, ale słońce tak prażyło na nasz cypel, że już godzinę później nie dało się w namiotach wytrzymać. Przy śniadaniu i pakowaniu autokaru czuliśmy się jak skwarki na patelni, a potem było coraz gorzej. Po 10.00 wyruszyliśmy na zwiedzanie. Palermo wyglądało jak pogrążone w głębokim śnie. Ulice były puste, okiennice pozasuwane, koty leniwie wylegiwały się pod ławkami. Tylko turystów było pełno; tłumy cisnęły się do Palazzo Normanni, więc w nadziei, że “później będzie luźniej” poszliśmy do kościółka San Giovanni degli Eremiti. Pierwotnie arabski, dopiero później chrześcijański, zachował oryginalne czerwone kopuły, które wyglądają jak wielkie, dorodne pomidory. Obok znajduje się urokliwe chiostro z arkadkami i studzienką pośrodku.

Potem wmieszaliśmy się w tłum turystów, żeby zwiedzić Capella Palatina, czyli kaplicę pałacową w Palazzo Normanni. Zrobiła na nas wielkie wrażenie: ogromne wnętrze tonące w złotej poświacie, całe pokryte migoczącymi w świetle mozaikami. Z kopuły spogląda dobrotliwie mozaikowy Chrystus Pantokrator, ze ścian absydy apostołowie i święci.

Następnym punktem zwiedzania było Monreale, które bardzo nam się podobało: katedra jest cała w bizantyjskich mozaikach, a na maleńkim ryneczku stały typowe, sycylijskie dorożki z kucykami ustrojonymi w dzwonki i wielobarwne pióropusze. W dalszych planach mieliśmy sjestę nad morzem i Palermo “by night”, ale nie udało nam się trafić na plażę. Z rozpędu dojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów dalej, do Segesty. W zachodzącym słońcu oglądaliśmy grecką świątynię ze znakomicie zachowanymi doryckimi kolumnami. Potem wspięliśmy się na sam szczyt wzgórza do amfiteatru, skąd rozciągały się zupełnie nieprawdopodobne widoki na przecinające się pasma górskie i przyczepione do nich miasteczka. Wieczorny posiłek zjedliśmy na stacji benzynowej w Trapani, a noc chcieliśmy spędzić w porcie i na szaleństwach w miasteczku. Trapani zgotowało nam niemiłą niespodziankę i o 22.00 pogrążyło się w głębokim śnie — ani jeden bar nie był otwarty, więc grzecznie ułożyliśmy się do snu w autokarze zaparkowanym na nabrzeżu.

 

Dzień 13  Trapani — Tunis

Odprawa i ładowanie na prom ciągnęły się jak spaghetti Napoli. Z Trapani wypłynęliśmy z trzygodzinnym opóźnieniem.

W zachodzącym słońcu zobaczyliśmy brzeg Afryki, a pod wieczór przybiliśmy do portu w Tunisie. Formalności paszportowo-portowo-autobusowe zajęły nam około trzech godzin. Jakiś Arab nachalnie napastował nas o bakszysz, a inny Arab w kantorze bezczelnie nas orżnął na 17 dinarów. Na camping w Hamman Lif trafiliśmy od razu, mimo wcześnie zapadłych ciemności. Po długich targach z właścicielem nocowaliśmy w bungalowach.

 

Dzień 14  Kartagina — Tunis

O poranku pojechaliśmy zwiedzać Kartaginę i Tunis, w nadziei, że jeszcze zdążymy przed największym upałem. Z Kartaginy niewiele zostało: przemknęliśmy po japońsku koło żałosnych kupek kamieni i kilku kolumienek, potem chcieliśmy się dostać do muzeum, ale na widok ceny cofnęło nas od progu (4,20 dinara od osoby). Ta sama historia powtórzyła się przy Termach Antoninów, ale tam przynajmniej udało nam się podejść od tyłu i sfotografować się na tle ruin całkiem gratis. Następnie pojechaliśmy do centrum Tunisu. Tam w małych grupkach zwiedzaliśmy medynę i suk. Przemykaliśmy się przez uliczki oblepione sklepikami ze wszystkimi specjalnościami Tunezji: wielbłądami z futerka, drewna, onyksu, metalu i “czegotylkosiędało”, dywanami, ceramiką, biżuterią i skórą. Wszędzie zapraszali nas typowo nachalni sklepikarze, mogliśmy także zakosztować pierwszych rozkoszy targowania się.

 

Dzień 15  Tunis — Bulla Regia — El Kef — Tozeur

Wyjechaliśmy z przytulnych bungalowów o 7.00 rano, gdyż czekał nas długi, męczący dzień. Wspinając się szosą w góry północnej Tunezji rozpływaliśmy się z gorąca. Przez pootwierane okna wpadało tak wrzące powietrze, że nie dało się zaczerpnąć oddechu. Nawet autobus się zagotował i konieczny był przymusowy postój.

Po południu zwiedzaliśmy pozostałości rzymskiego miasta Bulla Regia. Z rzymskich term i willi zachowało się nadzwyczajnie dużo, przez wieki przetrwały piękne mozaiki i mały amfiteatr. Na końcu dużą grupą znaleźliśmy się w podziemiach willi z arkadami i małym patio pośrodku. I wtedy właśnie zaczął padać deszcz. To niespodziewane ochłodzenie przyjęliśmy z ulgą, bo parzący wiatr był już nie do wytrzymania, a pod wpływem wody mozaiki zaczęły odzyskiwać dawne kolory i blask.

W poszukiwaniu noclegu minęliśmy rzymskie ruiny w Dougga. Hotel w Teboursuk okazał się nie na naszą kieszeń, zdecydowaliśmy się więc zawrócić 70 km do El Kef, gdzie było kilka tanich hoteli. Na miejscu okazało się, że w tanich hotelach nie ma miejsc, a drogie są za drogie. Przemierzyliśmy całe miasteczko od końca do końca, a jedyną osobą, która chciała nam pomóc, był stróż proponował nam nocleg w więzieniu. Nie wskóraliśmy nic i ostatecznie mieliśmy tylko jedno wyjście: jechać dalej.

 

Dzień 16  Tozeur — Nefta — Tozeur

Obudziło nas uparte szczekanie całkiem już południowotunezyjskiego psa na przedmieściach Tozeur. W srebrzystym świetle poranka majaczyły parterowe domki i kołysały się melancholijnie zielone korony palm. Obudziliśmy się u wrót Sahary! Znaleźliśmy śliczny, ocieniony camping Les Beaux Reves i rozbiliśmy się pod palmami.

Realizację saharyjskich planów rozpoczęliśmy od afrykańskiej ekspedycji do oazy Rajski Ogród. Ze względu na nieprzyzwoity upał i namolność dorożkarza zafundowaliśmy sobie przejazd do oazy małą dorożką, tzw. caleche. Zatrzymaliśmy się w gaju palmowym, żeby oglądnąć śmieszne banany-niemowlęta (miały po 2 cm długości) i sfotografować się w “afrykańskiej dziczy”. Celem naszej wycieczki była nie tylko oaza, ale także ZOO du Paradis, którego atrakcją był wielbłąd Ali-Baba pijący Coca-Colę z butelki. Niestety nie robił tego z widoczną przyjemnością. W jego przypadku hasło “Always Coca-Cola” stało się raczej życiowym przekleństwem. Każda grupa piszczących z uciechy turystów oznacza dla biednego, czkającego wielbłąda kolejną butelkę. Grup bywa po trzydzieści dziennie i więcej. Inną atrakcją ZOO był wypuszczony z pudełka po Marlboro ogromny, żółty skorpion. Skorpion pobiegał trochę turystom między nogami i na hasło: “Margerytko — do garażu!” wmaszerował posłusznie do otwartego pudełka po papierosach. Przed pokazem jadowitych węży po prostu uciekliśmy. W drodze z rajskiego ogrodu na camping żałowaliśmy własnego skąpstwa i podjęcia decyzji o powrocie “własnym środkiem transportu”. Na piaszczystej, rozgrzanej drodze w cieniu tego dnia było ok. 50 ° C, a w słońcu pewnie pod 60 ° C. Było strasznie.

Punktualnie o 16.00 przyjechał po nas wynajęty autobus i przez pustynię zawiózł nas do Nefty — najdalej wysuniętego na zachód miasteczka Tunezji. Tam czekały już na nas przepiękne wielbłądy. Majestatycznym krokiem podążyliśmy do gaju palmowego — ostatniej oazy przed Saharą. Nasza karawana prezentowała się wśród zieleni palm, w promieniach zachodzącego słońca, niezwykle malowniczo. Nasz przemiły przewodnik zaprowadził nas jeszcze nad La Corbeille. Jest to punkt widokowy na wąwóz przecinający Neftę na pół i przycupnięte po jego obu stronach domki i białe meczety. Przy okazji potargowaliśmy się o widokówki i róże pustyni. Wracając do Tozeur widzieliśmy stado samotnie pasących się wielbłądów i obozowisko Nomadów.

 

Dzień 17  Tozeur — Kebili — Matmata — Gabes

Dzień rozpoczęliśmy nietypowo: sami zarządziliśmy pobudkę o 5.00 rano, aby oglądnąć wschód słońca nad Tozeur i szottami ze skał Belvedere. Nawet najbardziej odporni na budzenie popędzili na czarowne widowisko. Szarzało, gdy szliśmy przez wieś i oazę, a uschnięte kikuty palm sprawiały o brzasku zupełnie niesamowite wrażenie. Usadowiliśmy się wszyscy na szczycie skał, twarzą w kierunku różanej zorzy. Po kilkunastu minutach oczekiwania zobaczyliśmy jak chmurki różowieją od spodu, aż wreszcie zza góry wysunęło się przepiękne, brzoskwiniowe słońce, zalewając nieśmiałym blaskiem całą oazę i równinę.

Nasz przesympatyczny przewodnik z biura turystycznego zarezerwował nam bajecznie tani nocleg w Gabes, na campingu należącym do sieci schronisk młodzieżowych Maison Des Jeunes. Mając już zapewnioną bazę noclegową mogliśmy sobie pozwolić na jazdę trudniejszą drogą przez sam środek szottów. Fatamorgany niestety nie było, bo słońce świeciło nadal nieśmiało, ale woda po obu stronach drogi wyglądała niesamowicie: z jednej strony grobli była czerwona jak krew, w innych miejscach purpurowa, różowa lub brązowawa, gdzie indziej miała kolor szmaragdowej zieleni. Dalej rozciągał się złotawy pustynny pejzaż, nakrapiany gdzieniegdzie kępkami traw.

Po rozbiciu obozowiska w Gabes namówiliśmy naszych kierowców na popołudniową przejażdżkę do Matmaty, niezwykłego miejsca, które posłużyło za scenerię do “Gwiezdnych wojen”. Tam wynajęliśmy lokalnego przewodnika, który biegle mówił ośmioma językami. Berber-blondyn poopowiadał nam o berberyjskich zwyczajach i tradycjach, o obrządku pogrzebowym i o kobiecych tatuażach oznaczających przynależność do danego rodu, a potem zaprowadził nas do troglodyckiego domu wydrążonego w ziemi. Matmackie domy są naprawdę niezwykłe: skoncentrowane wokół okrągłego patio sprawiają wrażenie olbrzymich studni. Wewnątrz jest chłodno, co przy 50-stopniowych upałach stanowi ich podstawową zaletę. Wstąpiliśmy także do baru, w którym kręcono słynną scenę z “Gwiezdnych Wojen”. Na zakończenie obserwowaliśmy jeszcze fiołkowy zachód słońca spod maleńkiego, białego meczetu. Na camping wróciliśmy już po ciemku, bo czarna noc zapada w Tunezji już o 20.00.

 

Dzień 18  Gabes — El Jem — Sousse

Wczesnym rankiem opuściliśmy Gabes i pojechaliśmy dalej na północ w kierunku rzymskiego Koloseum w El Jem. Przejeżdżaliśmy wzdłuż niczym nie różniących się od siebie plantacji oliwek, od czasu do czasu migały po obu stronach drogi pola dojrzałych arbuzów. W El Jem zatrzymaliśmy się pod Koloseum, które mieliśmy szczery zamiar zwiedzić. Zamiary te zmieniły się zaraz po obejrzeniu cennika i ostatecznie do Koloseum weszło pięć osób. Z dużym zadowoleniem odkryliśmy promenadę wokół Koloseum. Można się tam było lepiej ustawić do zdjęć niż w środku, więc byliśmy dumni z poczynionych oszczędności.

W Sousse znaleźliśmy prawie od razu camping należący do sieci Maison des Jeunes. Okazał się jeszcze tańszy od poprzedniego (ok. 1,5 USD od osoby), co jest ewenementem w Sousse, które jest najdroższym miastem w Tunezji i szczyci się swymi plażami i luksusowymi hotelami oraz astronomicznymi cenami w restauracjach.

 

Dzień 19  Sousse — Kairouan — Tunis

Rano udaliśmy się na suk w miejscowej medynie, gdzie sprzedawcy nie byli nachalni i nawet specjalnie nie naciągali. Sklepiki z dywanami i barwną ceramiką wyglądały tak pięknie, że ciężko się było powstrzymać przed wykupieniem całej zawartości.

Kolejnym punktem programu był dzisiaj Kairouan — czwarte co do ważności miejsce islamu na świecie, po Mekce, Medynie i Jerozolimie. Stanęliśmy tuż pod murami medyny i przez puste uliczki doszliśmy do słynnego Wielkiego Meczetu. Tam okazało się, że bilety są dostępne w biurze turystycznym na drugim końcu miasta, a upoważniają i tak tylko do zwiedzenia dziedzińca, bo sala modlitw nie może zostać zbezczeszczona wizytą niewiernych. Dziedziniec dokładnie obejrzeliśmy z bramy, w której prowadziliśmy pertraktacje, a widok ogólny, jak na dłoni, z pobliskiego tarasu widokowego.

Wieczorem stawiliśmy się na znajomym campingu pod Tunisem. Spaliśmy w tych samych bungalowach co kiedyś i wydawało się, że czas zatoczył pętlę i że zaraz jutro ruszymy w głąb Afryki.

 

Dzień 20  Tunis — Trapani

Ostatnie chwile w Afryce przeznaczyliśmy na pozbycie się resztek niewymienialnych dinarów tunezyjskich na suku.

Noc spędziliśmy na promie na niewygodnych fotelach lotniczych, na których nie bardzo dało się spać, tym bardziej, że wiał polarny, klimatyzacyjny wiatr.

 

Dzień 21  Trapani — Selinunt — Agrigento — Syrakuzy

Dzień rozpoczęliśmy od stania w olbrzymiej kolejce do biura po odbiór paszportów z wbitą pieczątką kontroli granicznej. Zanim nasz autokar wynurzył się z czeluści ładowni zdążyliśmy na chodniku skonsumować prowizoryczne śniadanko, a nawet częściowo odespać nocne zaległości. W niedaleko położonej od Trapani miejscowości Selinunt wszyscy spali tak głęboko, że na zwiedzanie ruin greckiej świątyni z olbrzymimi, doryckimi kolumnami zebrała się tylko kadra i parę niedobitków z przodu autokaru. W Agrigento wszyscy zostali solidnie dobudzeni i obowiązkowo, całą grupą, zaliczyliśmy kompleks greckich świątyń. Każda z nich była dodatkowo zdobiona rusztowaniami i zieloną siatką ochronną, więc ze zrozumiałych względów Agrigento nie wzbudziło naszego zachwytu.

 

Dzień 22  Syrakuzy — Messyna — Palmi

W Syrakuzach, odległych o kilkanaście kilometrów od campingu, wybraliśmy się najpierw do katedry i fontanny Aretuzy. Katedrę zwiedziliśmy na pełnym biegu. Właśnie czyniono tam ostatnie przygotowania do ślubu, dekorowano ołtarz i ławki olśniewającymi wiązankami białych i żółtych kwiatów, organista brzdąkał pierwsze akordy marsza weselnego, a przed kościołem już się gromadził orszak przejętych i wzruszonych rodzin. Nawet doryckie kolumny ze starożytnej świątyni, wrastające w katolicki kościół jako jego integralna część wydawały się pełne drżącego oczekiwania na grzmiący akord marsza weselnego i pannę młodą w bieli spienionych koronek. My nie mieliśmy niestety tyle czasu i popędziliśmy w kierunku portu do źródła Aretuzy. Nie jest to właściwie ani fontanna, ani źródło, tylko staw, położony w zadziwiającej bliskości morza. W parku archeologicznym w Syrakuzach za jedyne 2000 lirów zobaczyliśmy dwa amfiteatry: grecki i rzymski oraz tzw. Orecchio di Dionigi, czyli ucho Dionizosa. Jest to gigantyczna, wilgotna szczelina w skale, która wszystkich turystów prowokuje do niekontrolowanych wrzasków. Ukośne skały zmieniały te krzyki w dziki bulgot, zwielokrotniając jego brzmienie.

Złotym popołudniem przepłynęliśmy promem z Messyny do Reggio na czubek włoskiego buta. Teraz wszystkie drogi prowadzić nas miały do Rzymu, a w dalszej kolejności do domu. Tymczasem na krótki postój zatrzymaliśmy się w pobliżu miasteczka Palmi. Nasz camping wrastał w nadmorską skarpę zamieszkałą przez cykady i oferował zupełnie gratis przepiękny widok na plażę, zatokę, urwiste wybrzeże Kalabrii i nieco zamglony zarys Sycylii.

 

Dzień 23  Palmi

Dzień był duszny i pochmurny, czasem zza chmur wyłaniało się parzące, rozgrzane do białości słońce. Najwłaściwszym wydawało się leżenie na plaży i tak spędziliśmy czas, oprócz tego snuliśmy się po campingu i zwiedzaliśmy okolicę. Jej jedyną atrakcją była stara, rozsypująca się baszta na wysuniętej do morza skarpie. Wyjście po zardzewiałych, chyboczących się i do połowy urwanych schodkach wymagało odwagi, ale widok ze szczytu wynagradzał wszelkie wysiłki i trudy.

 

Dzień 24  Palmi — Paestum

Zaraz z rana wyruszyliśmy w górę mapy i w górę cholewki włoskiego buta, w okolice Paestum. Cały dzień mknęliśmy przez tunele Apeninów, ponad malowniczymi dolinami. Podziwialiśmy prawdziwie pocztówkowe pejzaże: lazurowe morze, maleńkie miasteczka i zameczki uczepione skał, apenińskie szczyty zasnute chmurami w kapeluszach z mgły i cud budownictwa lądowego — dwupoziomowe autostrady na słupach i “mosty samobójców”.

Pod wieczór dojechaliśmy na camping Apollo w Paestum i zamiast gotować tradycyjny i już nudny makaron z konserwą wybraliśmy się na plażę na szaleństwo w pianie rozbryzgujących się fal.

 

Dzień 25  Paestum — Pompeje — Herculanum — Wezuwiusz — Paestum

Wczesnym rankiem doznaliśmy szoku na widok ceny za wstęp do Pompei: okrągłe 12000 lirów bez możliwości zniżki. Później dopiero domyśliliśmy się dlaczego te bilety są takie drogie. Otóż potrzebne są fundusze na nowe płoty i na nowe kraty, które zagradzają wejście do co najmniej 90% ruin, uniemożliwiając fotografowanie czegokolwiek. Nawet nieśmiałe zerknięcie na zachowane freski wokół patio jest nierealne, ponieważ są one zakryte brudną, nieprzejrzystą, pancerną szybą. Szczytem wszystkiego był amfiteatr, pośrodku którego ustawiono całą armię niebieskich, plastikowych stołeczków, tuż obok sceny zbitej z desek w kolorze wściekłego orangu. Chyba większym pożytkiem dla każdego byłby zakup albumu o Pompejach (również w cenie 12000 lirów). Tam przynajmniej można by wszystko dokładnie obejrzeć.

Do pozostania w Pompejach nie było wielu chętnych — w większości nad ruiny, popioły, mozaiki, skamieniałe zwłoki i płoty przedłożyliśmy wyprawę na Wezuwiusz i zwiedzanie Herkulanum. Wstęp do uśmierconego niegdyś potokiem lawy miasta kosztował także 12000 lirów, w związku z czym wszyscy zadowoliliśmy się darmowym widokiem na miasto “z lotu ptaka”.

Kilkunastoosobowa grupa przedsięwzięła wyprawę na kolejny na naszej trasie wulkan. Do stóp Wezuwiusza dojechaliśmy złotym popołudniem, gdy słońce odbijało się jeszcze jasnym blaskiem od zatoki neapolitańskiej. Na sam brzeg krateru wspinaliśmy się na piechotę ok. 500 metrów, ale widok krateru o zachodzie słońca wart był nawet tych 5200 lirów (tyle z nas zdarli tuż przed szczytem). Mogliśmy stanąć tuż przy poszarpanym jak rana brzegu krateru i zajrzeć w głąb. Tam znad szarego piasku i wystygłej lawy unosiły się wąskie strużki dymu — znak, że wulkan jest pogrążony w drzemce, ale w każdej chwili może się obudzić.

 

Dzień 26  Paestum

Wczesnym rankiem chcieliśmy zwiedzić pięknie zachowany kompleks doryckich świątyń w Paestum. Naiwnie nikt z nas nie przewidział, że ta przyjemność kosztuje aż 8000 lirów. Nie było wielu aż tak zapalonych wielbicieli sztuki starożytnej, więc nasze zwiedzanie ograniczyło się do obfotografowania ruin przez płot i zakupu widokówek. Potężnie uszczuplone w dniu wczorajszym kieszonkowe nie pozwalało nam już na żadne ekstrawagancje. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak cały dzień smażyć się na śródziemnomorskiej plaży, gdzie “morze w bryzgach pian pieści plaży brzeg pocałunkiem fal”.

 

Dzień 27  Paestum — Monte Cassino — Bassano Romano

Tuż przed południem dojechaliśmy do opactwa benedyktynów na Monte Cassino. Mimo, że było dosłownie 5 minut do 12.00 świętej godziny sjesty, udało nam się wejść do środka. Zobaczyliśmy barokowy kościół z kapiącym od ozdób i złoceń wnętrzem, a z tarasu polski cmentarz, położony na sąsiednim wzgórzu. Nasze następne kroki skierowaliśmy właśnie tam; na grobie generała Andersa złożyliśmy wielką biało-czerwoną wiązankę, a potem podeszliśmy pod kamiennego orła, który stanowi centrum zielonego krzyża z żywopłotu. Na tym zakończyliśmy zwiedzanie na dzisiaj, jeśli nie liczyć objazdu całego miasteczka Bassano Romano w poszukiwaniu klasztoru i naszego zarezerwowanego noclegu.

 

Dzień 28  Rzym

Dzień poświęciliśmy w całości na podbój i odkrywanie wiecznego miasta. Mimo szeroko zakreślonych planów, jednodniowe odbarbaryzowanie musiało odbyć się pobieżnie. Nakreślę tu przykładowo trasę zrealizowaną przez naszą grupę: kościół Santa Maria del Popolo — Via del Corso — Piazza Venezia — Ołtarz Ojczyzny — kościół Il Gesu — kościół Santa Maria Sopra Minerwa — Piazza Rotonda — Panteon — kościół San Agostino — Uniwersytet Sapienza — kościół San Luigi degli Francesi — Piazza Navona — kościół Santa Maria della Pace — Campo dei Fiori — Palazzo Farnese — Fontanna di Trevi — Schody Hiszpańskie — Kapitol — Forum Romanum — Koloseum — Termy Karakalli — kościół św. Piotra w Okowach — kościół Santa Maria in Cosmedin i Bocca della Verita.

 

Dzień 29  Rzym

Przed audiencją u papieża chcieliśmy jeszcze zwiedzić bazylikę św. Piotra. Kiedy zaparkowaliśmy na placu św. Piotra, pod słynną kolumnadą Berniniego, na audiencję waliły już takie tłumy, że zwiedzanie musieliśmy odłożyć na później. Po audiencji udaliśmy się do Bazyliki św. Piotra, potem do muzeów watykańskich, ale tam napotkaliśmy tylko bramę zawartą na głucho. Zamek św. Anioła także był zamknięty, więc pozostawało wypełnić sobie czas tzw. zwiedzaniem indywidualnym. Zobaczyliśmy spory kawałek miasta: prześliczny kościół Santa Maria in Trastevere z bizantyjskimi mozaikami w absydzie i wydrapaliśmy się na jedno z siedmiu wzgórz Gianicolo ze wspaniałą panoramą.

 

Dzień 30  Rzym — Florencja

Po porannych perypetiach związanych z pakowaniem cały dzień spędziliśmy na autostradzie do Florencji. Robiliśmy tylko niezbędne, krótkie postoje na najpilniejsze potrzeby, więc nawet nie było czasu rozprostować kości. Po południu, po błądzeniu po okalających Florencję pagórkach, dotarliśmy na camping.

 

Dzień 31  Florencja

Podzieleni na grupki, cały dzień zwiedzaliśmy najważniejsze miejsca, “kolebki renesansu”. Wieczorem spotkaliśmy się wszyscy pod Złotymi Drzwiami, by na pełnym turystów placu pod Signorią wysączyć razem ostatnie włoskie, pożegnalne wino.

 

Dzień 31 i 32  Florencja — Kraków

Ostatni poranek na wyprawie był chłodny i nieco melancholijny, choć z radością myśleliśmy, że po raz ostatni musimy żuć wstrętny, włoski, suchy chleb. Na poprawienie wymieniliśmy resztki obcej waluty na produkty, które można było podjadać w drodze do Krakowa.

Po nocy spędzonej w różnych dziwnych i zazwyczaj niewygodnych pozach wyglądaliśmy co najmniej żałośnie, a profesor, chichocząc, przechadzał się po autokarze i robił ostatnie zdjęcia, które ubarwią potem kronikę. Tak zakończyła się szósta z kolei wyprawa z serii Wielkich Odkryć.

 

KOSZTY WYPRAWY

1900 PLN (19.000.000 zł) na osobę. Cena ta zawierała koszty noclegów, ubezpieczenia, wizy, wynajem autokaru, diety dla kierowców, opłaty za autostrady, parkingi, bilety na prom do Afryki, wyżywienie, opiekę kadry i lekarza. Z kieszonkowego uczestnicy wyprawy musieli opłacić bilety wstępu do zwiedzanych obiektów, a także dodatkowe atrakcje, czy też własne “fanaberie kulinarne”. Ceny z lata 1996.

CENY WSTĘPÓW

WŁOCHY

 

Wenecja

Przejazd statkiem z Punta Sabbioni na Plac św. Marka 5.000 lirów; wstęp do bazyliki św. Marka — gratis; Pala d’Oro 3.000 lirów; wstęp na galerię 3.000 lirów; Pałac Dożów 16.000 lirów, bilet zniżkowy na legitymację ISIC (UWAGA: jedyne miejsce we Włoszech, gdzie respektowano ISIC) 8.000 lirów, ten sam bilet upoważnia do zwiedzenia Muzeum Correr; przejazd vaporetto po Canale Grande 4.000 lirów.

 

Padwa

 

Wstęp do kaplicy Scrovegnich 5.000 lirów; wstęp do bazyliki św. Antoniego — gratis.

 

Rawenna

 

Bilet upoważniający do zwiedzenia San Vitale, Baptysterium, kaplicy św. Andrzeja i Muzeum arcybiskupiego 7.000 lirów; wstęp do San Apolinare Nuovo i San Apolinare in Classe — gratis; przejazd promem na Sycylię 4.000 lirów.

 

Etna

 

Wyjazd kolejką na stację Montagnola, przejazd autobusem terenowym na Torre del Filosofo, wejście z przewodnikiem na brzeg krateru 56.000 lirów (nie ma zniżek). Można również wyjść na Etnę o własnych siłach gratis, ale wynajęcie przewodnika jest obowiązkowe i kosztuje 8.000 lirów.

 

Selinunt

 

Wstęp do parku archeologicznego: 2.000 lirów.

 

Syrakuzy

 

Wstęp do parku archeologicznego: 2.000 lirów.

 

Agrigento

 

Wstęp do parku archeologicznego: 4.000 lirów.

 

Paestum

 

Wstęp do parku archeologicznego: 8.000 lirów.

 

Pompeje

 

12.000 lirów (nie ma zniżek).

 

Herkulanum

 

12.000 lirów (nie ma zniżek).

 

Wezuwiusz

 

Wejście na brzeg krateru 5.600 lirów (nie ma zniżek), wyjazd autobusem z Herkulanum 4.000 (w obie strony).

TUNEZJA

 

Bulla Regia

2,500 dinara tunezyjskiego (1 dinar dzieli się na 1000 milimów).

 

Tozeur

 

ZOO du Paradis 2 DT, przejazd caleche z Tozeur do ZOO i z powrotem 10 DT (po długich targach z dorożkarzem), wynajęcie autobusu do Nefty i jazda na wielbłądach 7,500 DT od osoby.

 

Matmata

 

Wynajęcie przewodnika na ok. 1 godzinę: 30 DT.

CENY ŻYWNOŚCI I PAMIĄTEK

 

WŁOCHY

Pizza od 8.000 lirów; spaghetti od 8.000 lirów; hamburger, frytki w MC Donaldzie 3.000 lirów; winogrona od 3.000 lirów/kg; nektarynki, brzoskwinie od 4.000 lirów/kg; jogurt od 2.000 lirów; kanapka z wędliną na stacjach benzynowych 3.000-6.000 lirów; kawa na stacji benzynowej 3.000 lirów; kawa w Cafe Florian na placu św. Marka 15.000 lirów; wino od 4.000 lirów za butelkę; książki i albumy od 12.000 lirów.

 

TUNEZJA

 

Woda mineralna, napoje ok. 1 DT; kanapka z tuńczykiem i sałatkami od 400 milimów; tradycyjny gliniany bębenek od 1,5 DT; ceramika od 2 DT (kubeczki, świeczniczki, małe miseczki); maska berberyjska z drzewa oliwkowego 20-80 DT.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u