Sudan samochodem – Rafał Żurkowski

Sudan samochodem

Rafał Żurkowski

Informacje praktyczne

Termin wyjazdu: 4-16 listopad 2006

Wiza wszystkich formalności

Obowiązuje wszystkich i nie jest do uzyskania na granicy. Najbliższa ambasada 70-453 znajduje się w Berlinie. Cena: 45 euro. Potrzebny, formularz, zdjęcie, rezerwacja lotnicza (może być wydruk z drukarki), potwierdzenie rezerwacji hotelowej (może być mail. Ani z hotelu ani rezerwacji lotniczej nie korzystałem). Czas oczekiwania – 7 dni.

Po przyjeździe należy się zarejestrować w Alien Registration Office ( 200m od Błękitnego Nilu droga na pn od UN Square), potrzebne 1 zdjęcie i fotokopia paszportu. Oczekiwanie – 2 godziny, koszt 45 USD. Niektóre droższe hotele robi ąto za nas. Airport tax przy wylocie 20 USD płatny w SDD.

Waluta i koszty:

Nie ma czarnego rynku, walutę można zmienić w kantorach w większych 70-462 miastach. 1 USD = 205 SDD czyli dinarów sudańskich. W potocznie jednak używana jest stara nazwa waluty – funty sudańskie i też w takich wartościach są ustnie podawane ceny. Ponieważ 1 dinar = 10 funtów, gdy ktoś podaje nam cenę 10 000 (niektórzy mówią co gorsza tylko 10) , w rzeczywistości do zapłaty mamy 1 000 (dinarów) czyli nominalnie tej waluty która mamy napisaną na banknotach. Mylące na początku, ale szybko można się przyzwyczaić.

Przykładowe ceny: Noclegi w lokandach 500SDD, w hotelach od 1000SDD (np. hotel Nile – Atbara 3000 SDD, Hotel Central Chartum 6000SDD, Hotel Imperial Wadi Medani 8000SDD), Internet: 300SDD/h, paliwo: 140 SDD/litr, porcja fuul – (rozgotowana brązowa fasola z warzywami) 50SDD, wynajem auta 80USD/ dzień (5M rent a car – Chartum: /www.5mrentacar.com).

Transport i poruszanie się pojazdem:

Ponieważ poruszałem się pojazdem niewiele wiem na temat transportu publicznego. Prowadzenie samochodu w Sudanie jest jednak przeżyciem samym w sobie. Jeżdżenie samochodem w Stambule czy Damaszku jest niewinną igraszką, w porównaniu do Chartumu. Państwo nie inwestuje w drogowskazy (każdy wie jak gdzie dojechać), ale co gorsza drogi są praktycznie pozbawione jakichkolwiek znaków drogowych (w centrum Chartumu widinala duża tablica z zestawem znaków drogowych i wyjaśnieniem co oznaczają), toteż ruch odbywa się na zasadzie: jedzie ten, kto bardziej asertywny. A asertywności kierowcom nie brakuje. Gdy jednak ktoś jeździ zbyt ‘mało dynamicznie’ – klakson szybko przypomni maruderowi o tym że odległość pomiędzy karoseriami pojazdów zmniejszyła się do 20cm. Wyprzedzanie poza miastem polega na zjechaniu na lewy pas, mrugnięciu długimi światłami – ‘uwaga jadę’ – i oczekiwaniu iż samochód z przeciwka zupełnie przyhamuje lub usunie się na pobocze (zawsze pustynne więc nie jest to problemem). Jest to szczególnie emocjonujące w nocy, jako że w użyciu są dwa rodzaje świateł : postojowe i’ zerowe’ (brak świateł), wówczas nagłe oślepienie długimi światłami samochodu jadącego nagle naprzeciw nam na naszym pasie powoduje, że polskie drogi wydają się szczytem bezpieczeństwa. Mimo takich zasad nie widziałem ani jednak wypadku drogowego. Brak pojazdów prywatnych sprawia, że wszyscy poruszający się po drogach są kierowcami zawodowymi, zaprawionymi w tego typu stylu jazdy, a całkowita prohibicja wyklucza obecność pijanych kierowców na drodze.

Trasa:

Chartum- Shendi – Meroe – Atbara – przejazd pustynią do Haiya – Port Sudan – Suakin – Kassala – Gedaref – Wadi Medani – Chartum

Sudan – największe państwo Afryki, a jednocześnie jedno z najmniej odwiedzanych przez globtroterów. Ten ogromny, prawie ośmiokrotnie większy kraj od Polski, pojawia się w mediach głównie powodu krwawej i beznadziejnej wojny w Darfurze. Turyści docierają tam rzadko, głownie tranzytem – jadąc trasą lądową z Egiptu do Etiopii i dalej na południe.

O tym jak bardzo nieturystyczny jest to kraj, można się przekonać, gdy większość napotkanych osób po tradycyjnym łerdujukamfrom, stara się dowiedzieć, dla jakiej firmy pracuje ich rozmówca, zakładając, że każdy normalny człowiek przyjeżdża tu tylko z obowiązku.

Ja jednak pojechałem tam tylko dla przyjemności, jako że podróżowanie po Sudanie daje poczucie (niestety coraz rzadsze) przyjemności związanej z eksploracją jeszcze nie do końca odkrytych dla turystyki państw. Fakt iż ten ogromny kraj nie doczekał się jeszcze właściwie żadnego opracowania przewodnikowego, włączając w to niemalże kultowy Lonely Planet, świadczy że czeka on nadal na swe odkrycie.

Być może nie jestem zbyt oryginalny, ale Sudan zawsze kojarzył mi się z sienkiewiczowskim ‘W pustyni i w puszczy’ . Obraz ten utrwaliła mi później książka ‘Śladami Stasia i Nel‘ Brandysa, za komuny jednego z niewielu autorów książek reportażowych opisujących wyjazdy do dalekich i w tych czasach abstrakcyjnie nieosiągalnych krajów. Toteż gdy miłe panie w biurze Lufthansy poinformowały mnie że moje z trudem uciułane mile programu Miles and More stracą ważność za kilka miesięcy, postanowiłem je wydać właśnie na Sudan.

Jest to kraj gdzie etnicznie dominująca arabska północ stopniowo przechodzi w czarne południe. Mnie dane było zobaczyć tylko tą pustynną arabską część, ale o obecności tego drugiego Sudanu świadczyła ilość ludzi w galabijach o czarnym kolorze skóry. Ta niejednorodność Sudanu okazała się dla niego przekleństwem, skutkując burzliwą historią aż do dzisiejszych czasów. Na szczęście konflikt islamskiej północy z chrześcijańskim południem wygasł w końcu 2005 roku i po raz pierwszy od wielu lat droga lądowa na w kierunku Ugandy została otwarta. Niestety krwawa i długotrwała wojna w zachodniej prowincji Darfur, przy granicy z Czadem – trwa nadal. Wojna, o której każdy z nas słyszał z mediów, że ma miejsce i to często jest jedyna informacja na jej temat, którą możemy przytoczyć. A jest to najdłużej nieprzerwanie trwający konflikt współczesnego świata i jednocześnie jeden z najkrwawszych. Szacuje się ze trwająca już ponad 20 lat wojna przyniosła prawie pół miliona ofiar i co gorsza – nie widać perspektyw jej zakończenia..

Ponieważ poruszałem się tylko w promieniu zaledwie ok. 1200 km od Chartumu o tym, że w tym kraju toczy się wojna uświadamiały mi tylko gęsto rozstawione i uzbrojone po zęby checkpointy wojskowe i policyjne. Zajęte były zawsze przeczesywaniem lokalnych pojazdów, mnie nie zatrzymano ani razu. Z jednym wyjątkiem – było to wtedy, gdy jechałem z autostopowiczem. Jemu kazano natychmiast wysiąść, mnie – odjechać. Z tego, co zrozumiałem z łamanej angielszczyzny właściciela kałasznikowa wycelowanego w mojego biednego autostopowicza zrozumiałem, że obcokrajowcy nie mogą przewozić Sudańczyków, którzy z nimi nie pracują.

Jednak jak na państwo policyjne przystało – obcokrajowcy muszą dokonać dość czasochłonnej rejestracji w Alien Registration Office (trochę poczułem się jak ET). Ponadto nadal wymagane jest specjalne zezwolenie na wejście do obiektów archeologicznych, ale po dotarciu do nich okazuje się ze nie ma komu go nawet sprawdzać. Nie jest natomiast już potrzebny specjalny travel permit na poruszanie się poza Chartumem oraz zezwolenie na wykonywanie zdjęć. Co prawda dwukrotnie zostałem zatrzymany w – centrum Chartumu i Suakin – przez policjanta, który chciał koniecznie wiedzieć co jest na moich zdjęciach, ale dzięki cyfrowej technologii nie wiąże się to już ze zniszczeniem kliszy i utratą zdjęć.

Ponieważ bilet lotniczy miałem za darmo, (co zaoszczędziło środków na wyjazd), czasu stosunkowo niewiele, postawiłem na trochę ekstrawagancji i zdecydowałem wynająć samochód. Nie jest to taka prosta sprawa, gdyż w tym niestabilnym i silnie zbiurokratyzowanym kraju tego typu fanaberie są nadal nowością i obwarowane wieloma warunkami. Jedyna międzynarodowa sieć, która niedawno dotarła do tego kraju – Europcar – wynajmuje samochody tylko….. do poruszania się po Chartumie i Omdurmanie. Inne dawały samochód tylko kierowcą i w promieniu do 100km wokół stolicy. Jednak intensywne poszukiwania w Internecie i kilka telefonów do Chartumu, sprawiły że z lotniska wyjeżdżałem już samodzielnie nie musząc się przejmować hordą taksówkarzy czyhających na mnie u wyjścia. Mój samochód – mikrojeep Daihatsu Terios – pokryty zarówno od środka jak i wewnątrz grubą warstwą pyłu, wpadał w dziwne wibracje po przekroczeniu 60km/h, miał łyse opony, niesprawne radio i urwane korbki szyb, ale najważniejsze że jeździł. Odręcznie napisany na świstku papieru ‘kontrakt’, którego quasi-angielski sugerował, że mogę się poruszać po kraju, tylko po „terenach nie objętych wojną i po przejezdnych drogach” dawał wiele do myślenia…

Dodatkową ‘atrakcją’ podróży własnym pojazdem po Sudanie był fakt iż nawigacja po tym ogromnym kraju polega na dialogach z napotykanymi mieszkańcami, korzystaniu z GPSa lub na najlepszym sposobie odnajdywania drogi jakim było zabieranie autostopowiczów, którzy funkcjonowali jako przewodnicy. Kraj jest absolutnie pozbawiony jakichkolwiek drogowskazów, a niektóre atrakcje takie jak np. VI katarakta na Nilu odnajdywałem wyłącznie dzięki wcześniej spisanym z Internetu koordynatom geograficznym. Branie autostopowiczów miało ponadto ten pozytywny skutek społeczny jako że wiązało się często zaproszeniem do domu na posiłek, a nawet kilka razy z zaproszeniem na nocleg.

Chartum i Omdurman

Chartum leży u zbiegu Błękitnego i Białego Nilu i rzeki te rozcinają miasto na 3 części – Chartum Północny – nieciekawa dzielnica przemysłowo-mieszkaniowa, lewobrzeżny handlowy Omdurman i Chartum właściwy. Wszystkie te dzielnice spięte mostami sprawiają że miasto to wydaje się dużą i nowoczesną metropolią. Układ ulic w Chartumie pamięta jeszcze angielskie czasy kolonialne, podobnie jak budynki z charakterystycznymi podcieniami. Zabytków nie ma tu wiele, ciekawszy wydaje się tradycyjny Omdurman ze swoim największym w tej części Afryki targowiskiem. Tu też znajduje się słynny grobowiec proroka Mahdiego, który poprowadził powstanie przeciwko Anglikom w końcu 19 wieku. Dzięki Sienkiewiczowi o Mahdim wie większość Polaków, choć ich nastawienie będzie do niego zgoła inne niż Sudańczyków, którzy nadal przychodzą się modlić do pustego grobu proroka. Pustego, gdyż Anglicy odbijając Chartum z rąk Mahdystów, wrzucili prochy proroka do Nilu i zburzyli jego grobowiec, dlatego obecny budynek jest tylko jego repliką. Niewierni nie mają oczywiście prawa wejść do środka, ale częstujący mnie daktylami strażnik stwierdził, że ‘pomodlić się proroka można także z zewnątrz’. I o dziwo tak też robią miejscowi.

Omdurmański meczet Hamad El Nil leży pośrodku dużego cmentarza. Aby do niego dojść trzeba przejść po pustynnym klepisku, które nie przypomina naszych cmentarzy – płyt nagrobnych nie ma wcale, o obecności grobu świadczy wyłącznie wąska pryzma ziemi. Co bardziej zadbane groby mają pionową betonową tablicę z nazwiskiem zmarłego. Niewielki meczet z zieloną kopułą wskazuje na odłam islamu, który jest tu wyznawany. Co wieczór w piątek odbywają się tu rytualne tańce sufistów zwanych w tej części arabskiego świata derwiszami (z perskiego nędzarz). Jest to mistyczna odmiana islamu, często przeciwstawiana wojującemu fundamentalizmowi. Sufiści mają wiele wspólnego hinduskimi sadhu, czy wczesnochrześcijańskimi ascetami, gdyż wierzą, że tylko wyparcie się siebie i dóbr materialnych złączy ich z Bogiem. Ich ekstatyczne śpiewy, rytualne powtarzanie tych samych zdań dają niepowtarzalny klimat. Śpiewający tłum gęstniał z minuty na minutę, po godzinie ceremonię otwarł prowadzący kapłan w charakterystycznych zielono czerwonych szatach. Zrobił krąg wśród tłumu, wewnątrz którego bosonodzy derwisze w ekstatycznym szale rozpoczęli swój wirujący taniec, padali na piasek nie przestając powtarzać tych samych świętych słów. Choć copiątkowe tańce derwiszów w Omdurmanie uważane są za jedną głównych atrakcji Sudanu – byłem jednym obcokrajowcem obserwującym ten rytuał. Czułem się trochę jak intruz, ale moje początkowe onieśmielenie ustąpiło zdumieniu gdy zostałem zaproszony przez prowadzącego do wnętrza kręgu, a jeden z tańczących obok zaproponował mi gestem potrzymanie dyktafonu, na który nagrywałem muzykę. Trzygodzinny rytuał trwał równo do momentu zachodu słońca, po czym w jednym momencie zamilkła muzyka, ustały śpiewy i tłum w milczeniu rozszedł się we wszystkich kierunkach. Niezapomniane i mistyczne przeżycie.

Pustynia

Cała powierzchnia północnego Sudanu to ogromna połać Sahary, przecięta pośrodku wąską nitką Nilu. Oczywiste jest więc, że miasta będą się skupiały wzdłuż rzeki, tak też było z ośrodkami starożytnej Nubii – starożytnej krainy leżącej na południe od I katarakty.. Królestwo Kusz podbite uprzednio przez starożytnych Egipcjan odzyskało w XII w pne niepodległość ze stolica w Napata, przeniesioną później do Meroe. I właśnie pozostałości tego o drugiego miasta pozostały do dziś. Piramidy w Meroe to jedna z najważniejszych atrakcji architektonicznych saharyjskiej Afryki i jednocześnie najrzadziej odwiedzana. Zwyczaj grzebania króli w piramidach Nubijczycy przejęli od Egipcjan. Część z piramid została odrestaurowana, ale większość z nich stale atakują wydmy wlewając się do wnętrz. Szczerbate wierzchołki wszystkich piramid przez tysiąclecia zostały rozkradzione na budulec. Piramidy nie są tak wielkie jak te w Gizie, ale ich absolutne odosobnienie w szczerej pustyni robi o wiele większe wrażenie. Żadnych straganów, naganiaczy, przewodników i wycieczek. Jedyny człowiek w okolicy, wyglądający na pilnującego wejścia na ich teren zażyczył sobie na początku abstrakcyjną sumę 50 dolarów jako ‘ticket’. W końcu po krótkich targach ustaliliśmy cenę ”biletu wstępu” na chiński elektroniczny zegarek. Myślę, że był zadowolony, bo wytłumaczył mi, że ostatni turysta był tu two weeks ago.

W położonej na północ od Meroe miejscowości Atbara, zaczyna się pustynna pista prowadząca od Nilu na wschód w kierunku morza. 600 km trasa prowadzi przez jałową pustynię pozbawioną praktycznie osad. Na wielu mapach trakt ten zaznaczony jest zwykle najgrubsza kreską, jest to jednak bardziej spowodowane jego znaczeniem niż jego jakością. Ważność drogi (byłaby to najkrótsza droga ze stolicy do Port Sudan – obecna jedyna utwardzona droga Chartum-Port Sudan przez Kassalę jest o 600km dłuższa) została doceniona przez władze Sudanu, które zleciły jej budowę Chińczykom, coraz bardziej obecnym na kontynencie afrykańskim. Droga powstaje z iście azjatyckim rozmachem – na pustyni kłębi się mrowie tysięcy robotników, pracujących na setkach maszyn i ciężarówek. Jednak już po 60 km od Atbary obecność wszelkich skośnookich budowniczych definitywnie się kończy – pozostaje się sam nam sam z pustynnym traktem. Szlak wyznacza kłębowisko śladów kół, które wzajemnie się krzyżują, oddalają się od siebie, ale zachowują jeden generalny kierunek. Można stwierdzić, że wszystkie ramiona pisty omijając wydmy i zapadliska tworzą trakt o szerokości do 2 km. W ustaleniu jego przebiegu pomagają chmury pyłu na horyzoncie wznoszone przez pojazdy. Większość z nich to otwarte ciężarówki, które funkcjonują także jako autobusy z miejscami do stania (gdy puste), lub siedzenia – na ładunku. Ich wielkie koła były wysokości połowy mojego małego samochodu, który mimo że nosił dumny napis 4WD, w rzeczywistości będąc bez blokady mostów napędów co jakiś czas zakopywał się w miejscach gdzie piasek był szczególnie miękki. Na ratunek trzeba było czekać czasem długo, bo choć ciężarówki były widoczne na horyzoncie dość często, nie wszystkie wybierały akurat ten odcinek pisty, przy którym się znajdowałem. Gdy coś się pojawiało w zasięgu wzroku – jedyne co pozostało to zwracać machać co sił by zwrócić na siebie uwagę i prosić na pomoc w wyciągnięciu z piachu. Pasażerowie szybko zeskakiwali z ciężarówki i sprawnie wypychali auto, lub brali na hol. Wzięcie napotkanych dobrze zbudowanych autostopowiczów przyspieszyło podróż gdyż stałem się ’niezależny’ od zewnętrznej pomocy.

Morze

Port Sudan rozczarowuje swoją typowością jako duże, brzydkie i brudne portowe miasto. Jako że jest to jedyny port handlowy tego monstrualnie wielkiego kraju wyruszają z niego codziennie dziesiątki ogromnych ciężarówek, przypominających amerykańskie eighteenwheelers, czy australijskie roadtrains. Wyprzedzanie takiej gąsienicy może zajmować dobre pół minuty a już wyprzedzanie po omacku na nieutwardzonej drodze w chmurze pyłu jest naprawdę dużym wyzwaniem. Główne atrakcje Port Sudan poza kilkoma nieźle zachowanymi budynkami kolonialnymi są na morzu – tu wg znawców znajdują się najlepsze do nurkowania rafy Morza Czerwonego.

Szczury lądowe zaciekawi bardziej miasto Suakin. Niegdyś miejsce załadunku niewolników do Imperium Ottmańskiego, przez długi czas jedyny port afrykański na Morzu Czerwonym. Wraz z budową Port Sudan, jego znaczenie upadło, ale o czasach świetności mogą przypominać ruiny miasta na cyplu zbudowane w całości z koralu. Mimo że opuszczone w latach 30-tych XX w, dzięki budulcowi, z którego powstało zachowało się w bardzo dobrym stanie. Prócz niego wart zobaczenia jest port pasażerski niedaleko starego obsługujący ruch pielgrzymów islamskich udających się do leżącej po drugiej stronie Morza Czerwonego Mekki. Można tu zobaczyć całą islamską Afrykę – od Senegalu po Nigerię. Zmęczeni ludzie, których nie stać na podróż lotniczą kłębią się przy kasach portowych będąc już niedaleko celu ich długiej podróży.

Otoczona charakterystycznymi wzgórzami, Kassala leży przy granicy z Erytreą. I właśnie je bliskość spowodowała że stała się domem dla tysięcy uchodźców erytrejskich mieszkających w slumsach wokół miasta. Jak większości miast przygranicznych, główną atrakcją Kassali jest targ. Mozaika ludzkich twarzy i strojów może przyprawić o zawrót głowy. Najbardziej charakterystyczne są tu kobiety z nomadycznego plemienia Rashaida, noszące cale kilogramy ozdób przymocowanych do nakryć głowy i twarzy, nadgarstków i kostek u nóg. Mężczyźni noszą zwykle broń lub pomoce pasterskie – mogą być to miecze różnej długości, czasem zwykłe kije, ale także coś co przypomina … australijski bumerang. Na targu królują płody rolne i proste wytwory chińskiego przemysłu – wiadra, garnki, czajniki i … żelazka na duszę.

Pozostałe targi w Geadref i Wadi Medani nie są już tak wieloetniczne, ale także warte zobaczenia. Ciekawość i brak ciągłej oferty kupna czegokolwiek od napotkanych kupców na każdym z targów mocno kontrastuje z wizytami na suquach w krajach bardziej turystycznych, gdzie każdy obcokrajowiec jest traktowany jak chodzący worek z pieniędzmi.

Bo to właśnie ludzie – ich otwartość, gościnność i życzliwość, przecząca stereotypowemu obrazowi mieszkańców państw mocno zislamizowanych jest jedną z głównych atrakcji, dla których warto pojechać do Sudanu. Ze względu na swą fatalną prasę, jako fundamentalistyczny kraj popierający terroryzm, Sudan niezasłużenie unikany jest przez turystów, ale pozytywne zaskoczenie po przybyciu wynagrodzi wszelkie obawy z nawiązką.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u