W gościnie u Giedymina – Krystyna Jarosińska, Dorota Murczyńska

W gościnie u Giedymina

Krystyna Jarosińska, Dorota Murczyńska

Większość osób kojarzy Litwę tylko z Mickiewiczem, Romantyzmem i Miłoszem, a zorganizowane wycieczki w poszukiwaniu śladów polskiej historii ograniczają się do zwiedzania kościołów i cmentarzy. Jest to na pewno ciekawa opcja zwiedzania, jednak warto poznać kraj „od środka”. Najlepiej zacząć od kuchni. Niewątpliwie trzeba spróbować lokalnych potraw, takich jak cepeliny, kołduny, kwas chlebowy, a dla odważniejszych wędzone uszy świńskie. Zaspokoiwszy głód dobrze jest wsłuchać się w ludowe pieśni – dajny, opiewające miłosne, wojenne lub magiczne historie, lub odwiedzić przynajmniej jeden z festiwali jazzowych, wszak to właśnie mieszkańcy Wilna wznieśli pomnik legendy jazzu Franka Zappy. Po zwiedzaniu zabytkowych miast, podziwianiu wiejskich kolorowych chat, doskonałym odpoczynkiem będzie spacer po piaszczystych plażach: Mierzei Kurońskiej, oraz wizyta w tutejszym delfinarium. Kolejne stolice: Ryga i Tallin zachwycają świeżo odremontowanymi zabytkami architektury, a wieczorami tętnią życiem i zabawą.

Ubezpieczenie:

NFZ – darmowe ubezpieczenie na czas podróży po krajach UE:

potrzebne dokumenty:

– dowód opłacenia składek, np. ksero rodzinnej książeczki ubezpieczeniowej z aktualną pieczątką,

-legitymacja ucznia/studenta/emeryta,itp.,

– wypełniony wniosek

http://www.nfz.gov.pl/new/art/1828/ekuz_1.pdf.

Noclegi:

http://www.hospitalityclub.org/
http://www.couchsurfing.com/

Z pomocą Hospitality Club znalazłyśmy nocleg w Kownie (Orinta), Kłajpedzie (Elena), Szawle (Kristina), Rydze (Natalia). W Wilnie spałyśmy w domu Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego. Pozostałe miejsca były kwestią przypadku. W Trokach rozbiłyśmy namiot u gospodarzy, skąd miałyśmy cudowny widok na zamek, dostęp do pomostu i jeziorka (i dodatkowo towarzystwo polskich kajakarzy). Kolejnym ciekawym miejscem był nocleg w skansenie w Rumszyszkach. Dobrzy ludzie udostępnili nam swoje ogródki i dostęp do wody w Raudone oraz Lumpenai. Dwukrotnie odwiedziłyśmy łotewskich strażaków. Jedną noc spędziłyśmy też na stacji benzynowej w Tallinie. Wszędzie spotykałyśmy się z pozytywnym przyjęciem i szczerą chęcią pomocy. Wszystkim za wszystko dziękujemy!

Wydatki:

113zł – bilet studencki na przejazd pociągiem pospiesznym na trasie Bochnia – Kraków Gł. – Warszawa Centralna – Suwałki – Wilno (wraz z rowerem)

83Lt = +/-97zł – kwota poniesiona za wszystkie przejazdy koleją na terenie Litwy (wraz z rowerem)

10Lv = +/-60zł – bilet autobusowy na trasie Ryga – Tallin

23€ = +/-90zł – bilet na przeprawę promową (w obie strony)

230Eek = +/-70zł – bilet autobusowy na trasie Tallin – Ryga

43 zł – bilet studencki na przejazd pociągiem pospiesznym na trasie Suwałki – Bochnia (wraz z rowerem)

Ceny artykułów spożywczych zbliżone do polskich, drożeją w miarę przesuwania się na północ.

Razem: 600zł/osobę/21 dni

15 lipca 2007 (niedziela) Zaczęło się od schodów…

Strome, ciemne i wyślizgane stopnie prowadzą na bocheński peron, z którego miał odjechać pociąg zabierając nas i nasze rowery w trzytygodniową podróż po nadbałtyckich krajach. Schody te uświadomiły nam, że zamiast trenowania jazdy rowerowej należało raczej potrenować kulturystykę, bo wnoszenie i znoszenie rowerów stało się nieodłącznym czynnikiem kolejowych przesiadek i kosztowało nas wiele wysiłku. Jednak nieoceniona pomoc rodziny oraz znajomych sprawiła, że punktualnie o 20:09 wyruszyłyśmy.

16 lipca 2007 (poniedziałek) TVN 24 na Dworcu w Warszawie

O 3:00 nad ranem wysiadłyśmy na opustoszałym warszawskim dworcu, gdzie przekoczowałyśmy następne cztery godziny, oglądając całodobowe wiadomości w TVN 24 i omawiając zasłyszane fakty z bezdomnymi, jedynymi kompanami na peronie. Pociąg nadjechał planowo, trochę mniej planowo poinformowano nas o miejscu przewozu rowerów, więc musiałyśmy biec na drugi koniec pociągu. W Suwałkach wysiadła większość turystów, pozostali na granicy polsko – litewskiej, a my podążyłyśmy dalej na spotkanie wschodniej przygody.

17 lipca 2007 (wtorek) Swój

Wilno przywitało nas słoneczną pogodą, co sprawiło, że niespieszno było nam do wyruszenia w trasę, a zachęcało do odkrywania zaułków tego magicznego miasta. Nasz spacer po Wilnie rozpoczęłyśmy od Cmentarza na Rosie. Język polski dominował w czasie naszej wycieczki. Zarówno z panem koszącym trawę jak i ze sprzedawcą pamiątek zamieniłyśmy kilka słów w naszym ojczystym języku. Dalsza trasa zaprowadziła nas przed oblicze Matki Boskiej Ostrobramskiej, gdzie wraz z grupą polskiej młodzieży prosiłyśmy o opiekę w czasie dalszej podróży. W dawnym Alumnacie Papieskim przy ul. Uniwersyteckiej 4 mogłyśmy podejrzeć pracę na planie filmowym, bo właśnie w tym momencie kręcono tam reportaż. Następnym punktem naszej wycieczki była wizyta na Uniwersytecie, gdzie spałaszowałyśmy bliny (około 6Lt za porcję) oraz podziwiałyśmy wnętrza księgarni Littera!! Wędrując malowniczymi uliczkami Wilna dotarłyśmy na Zarzecze, to stara i urokliwa dzielnica z drewnianymi domkami. Minęłyśmy most z kłódkami, na których młode pary wypisały swoje imiona, obserwowałyśmy lądowanie balonu, a potem z dołu pozostałości po bunkrze i Bastionie Artyleryjskim. Następnie powędrowałyśmy przez Zaułek św. Kazimierza i ulicą Subocz dotarłyśmy do miejsca naszego noclegu, nieopodal Kościoła Serca Jezusowego, który jeszcze do niedawna był więzieniem. Ostatnie spojrzenie na zachodzące nad Wilnem słońce i myślałyśmy, że wrażeń na owy dzień wystarczy, ale okazało się, że czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Kiedy zagadane siedziałyśmy w naszym pokoju, usłyszałyśmy pukanie do drzwi. Myślałyśmy, że to nasze gospodynie, jednakże na zapytanie „kto tam?” nikt nie odpowiadał. Rozpoczęło się ponowne łomotanie i dzwonienie do drzwi, aż nagle wydobył się budzący w nas grozę męski głos: „Swój, Nataszko, swój!”.

18 lipca 2007 (środa) Mandat

Wilna smak ciąg dalszy. Droga, którą podążyłyśmy w poszukiwaniu denaturatu (w celu uruchomienie kuchenki polowej, rzecz jasna) zaprowadziła nas do Kościoła Wszystkich Świętych, dalej napotkałyśmy olbrzymią pisankę, charakterystyczną dla tego rejonu. Później zajrzałyśmy do kilku świątyń różnych wyznań i do Muzeum Adama Mickiewicza (2Lt). Powłóczyłyśmy się też uliczkami starego miasta by dotrzeć do Wieży Telewizyjnej (21Lt), na którą nie wjechałyśmy z przyczyn oszczędnościowych, a w drodze powrotnej zapłaciłyśmy karę w trolejbusie (mandat za posiadanie niewłaściwego biletu – 10Lt). Powód – miałyśmy ulgowe bilety, a w trolejbusie polskich legitymacji, kart Euro 26 i ISIC nie uznają – pozostało tylko wołać o pomstę do nieba!

19 lipca 2007 (czwartek) Pierwszy raz

Wilno – Troki: 40km

Po trzech dniach gościny u sióstr zakonnych, połączonych z intensywnym zwiedzaniem, należało ruszyć w drogę. Pierwszy dzień pedałowania. Pierwszy raz rozbijałyśmy namiot. Pierwsza noc „na dziko”. Dużo czasu straciłyśmy na znalezienie drogi wyjazdowej ze stolicy Litwy. Chociaż próbowałyśmy szukać ścieżki rowerowej i tak wracałyśmy na autostradę, na której zresztą nie powinno nas być. Przy Pałacu w Werkach zrobiłyśmy krótką przerwę. Pierwsze nasze poczynania w Trokach skierowały nas do informacji turystycznej (dobrze zaopatrzonej w bezpłatne ulotki informacyjne oraz mapy rowerowe), a następnie udałyśmy się na zwiedzanie gotyckiego zamku na wyspie, siedziby władców litewskich (bilet studencki 5Lt). Nocleg znalazłyśmy naprzeciw zamku, u litewskich gospodarzy. Na obiadokolację zjadłyśmy karaimski kebab z baraniną (pierogi z kruchego ciasta nadziewane siekanym mięsem), zaliczyłyśmy wieczorny spacer po ruinach zamku na półwyspie, podziwiałyśmy domy karaimskie, drewniane, o trzech oknach zwróconych w kierunku drogi, z kwiecistymi ogródkami. Odetchnąć pozwoliła wieczorna kąpiel w jeziorku w towarzystwie glonopodobnych stworzeń morskich i mistrzów regat.

Jeżeli zawitacie do Trok, nie chcecie przepłacać na kempingach i szukać kwater możecie zawitać do ogródka gospodarzy Baniewiczów, Karaimu 59, Trakai, Lietuva (tel. 51406) – rozmawiają po polsku (za 3 osoby + namiot zapłaciłyśmy 20Lt).

20 lipca 2007 (piątek) Stuhr = (nie równa się) szuter

Troki – Rumszyszki: 89,24km

Opuściłyśmy Troki z zamiarem udania się do Rumszyszek. Do Semeliskes pedałowało się przyjemnie pokonując drobne pagórki z widokiem na polodowcowe jeziora i przepiękną okolicę. Dalej okazało się, że droga nie wiedzie do obranego przez nas celu, przez co przejechałyśmy ok. 20km więcej, prawie do Aukstadvaris. Od znaku na Beizionys rozpoczęła się nasza walka z nawierzchnią (szuter, który zyskał przydomek stuhr), własnym zmęczeniem, oparzeniami słonecznymi, komarami, itp. Droga zajęła nam cały dzień i została zwieńczona noclegiem w skansenie w Rumszyszkach (zwiedzanie kosztuje podobno 6Lt, ale nas ta opłata nie dotyczyła), w którym dzięki uprzejmości ochroniarza rozbiłyśmy namiot i ugotowałyśmy kolację.

21 lipca 2007 (sobota) W skansenie

Rumszyszki – Kowno: 48,11km

Obudziła nas muzyka, dobiegająca z samochodowych głośników ochroniarza, który chyba starał się nam lekko uświadomić, że za chwilę zaczną się schodzić turyści i należałoby pozbierać manatki. Śniadanko nad jeziorkiem. Spragnione ciepłej herbaty postanowiłyśmy rozpalić ognisko w lesie otaczającym skansen, niestety garnek lekko na tym ucierpiał… Zaspokoiwszy głód i pragnienie zwiedzałyśmy miejsce, w którym przyszło nam spędzić noc. Obserwowałyśmy pracę tkaczki, ludowego rzeźbiarza, pracownię klumpi (drewnianych chodaków). W centrum parku urządzono miasteczko – rynek i 5 uliczek rozchodzących się od niego. Komu w drogę … i ruszyłyśmy na podbój Kowna. Nie udało się uniknąć autostrady, ale tylko dzięki dziurze w płocie udało się nam na nią dostać. Już w Kownie chyba ze trzy razy zjeżdżałyśmy, a następnie znów wracałyśmy na nią. Po drodze trafiła się nam nawet oferta „stopa” do Kłajpedy, wraz z Białoruskimi globtroterami, ale nie skorzystałyśmy. Po ciężkim dniu dotarłyśmy do Orinty – około 10km za Kownem – Domeikava. To, co nas przywitało, to cudowny widok z tarasu i pyszny, domowy, wiśniowy kompot!

22 lipca 2007 (niedziela) Wypadek polskiego autokaru pod Grenoble

Kowno. Samo miasto, drugie co do wielkości na Litwie, sprawiało wrażenie opuszczonego. Wszystkie puby i bary czynne tylko do godziny 19:00, a turystów (głównie Polaków) można było spotkać w jedynym w swoim rodzaju Muzeum Diabłów (bilet studencki – 2,5Lt). Później dowiedziałyśmy się, że fakt ten związany jest z wakacyjną emigracją uczniów i studentów na nadbałtyckie plaże, nasz kolejny cel. Zwiedzanie ograniczyłyśmy do obejrzenia murów zamku, rynku z ratuszem, Kościoła św. Franciszka Ksawerego – msza św. o 12 po litewsku, a dalej z zewnątrz kamieniczki, dom Perkuna. Muzeum „Kamoli” było niestety zamknięte, przed Muzeum Wojskowym zrobiłyśmy zdjęcia upamiętniające ujarzmianie lwa, a później dokładniej obejrzałyśmy Muzeum Galeria Sztuki M. K. Ciurlionisa (galeria obrazów, listy pisane po polsku, w których bardzo nieładnie odnosił się do swojego brata, bo ten nie chciał do niego pisać, posłuchałyśmy też jego utworów; bilet studencki – 2,5Lt). Galerię Sztuk Pięknych Mykolasa Zilinskasa zobaczyła tylko Justyna, bo niestety już zamykali. Później jeszcze spacer w poszukiwaniu meczetu. Prawie, prawie załapałyśmy się na imprezkę, ale średnia wieku nas pokonała, jakieś plus 50! Na zakończenie dnia zafascynowane oddałyśmy się fotografowaniu graffiti. Porozmawiałyśmy z bezzębnym panem i na pamiątkę zrobiłyśmy wspólne zdjęcie, które potem tajemniczo zniknęło z aparatu!

23 lipca 2007 (poniedziałek) Jajecznica

Kowno – Raudone: 75,95km

Późno poszło się spać, to i późno się wstało… Od Orinty wyjechałyśmy w południe. Już na początku miałyśmy postój, gdyż zgubiła się butelka z piciem – niestety na dobre. Droga wyjazdowa z Kowna była na tyle dobra, że postanowiłyśmy maksymalnie długo jechać. Owa asfaltówka zwie się 141. W drodze zjechałyśmy na parking by zrobić zdjęcia Niemna i spałaszować śniadanko. W międzyczasie dołączyła do nas autokarowa wycieczka Niemców, dla której stałyśmy się atrakcją turystyczną godną obfotografowania! Po drodze podziwiałyśmy warownie i zrujnowane dwory m. in. Belweder oraz zamek w Raudone, a także wypatrywałyśmy miejsca na nocleg kierując się zasadą: tam gdzie jest zadbany ogródek muszą mieszkać dobrzy ludzie. I nie myliłyśmy się, może poza jednym wyjątkiem, gdy wylądowałyśmy w rozlewni spirytusu, choć musimy przyznać, że mimo lekkiego strachu, również tam przyjęto nas miło. W ogóle można śmiało powiedzieć, że Litwini to naród wyjątkowo gościnny, mimo problemów z porozumiewaniem się (litewski wbrew pozorom jest całkowicie odmienny od polskiego). Praktycznie z każdym można porozmawiać po rosyjsku (nawet jeśli rosyjskiego się nigdy nie uczyło), a nierzadko nawet w naszym ojczystym języku. Pewna przemiła gospodyni z Raudone, nie mogąc dojść do porozumienia z nami zadzwoniła do swojej polskojęzycznej rodziny tylko po to, by dowiedzieć się czy na śniadanie chcemy jajecznicę ze szczypiorkiem czy po litewsku. Skoro już jesteśmy przy jedzeniu, to warto wspomnieć, że od wszystkich goszczących nas osób dostawałyśmy „wałówkę” na drogę w postaci worka ogórków, ciemnego litewskiego chleba i innych pyszności, za co będziemy im dozgonnie wdzięczne, bo co jak co, ale apetyt podczas jazdy mocno się wzmagał.

24 lipca 2007 (wtorek) Obcy

Raudone – Lumpenai: 81,09km

Pierwszy postój tego dnia przypadł na dziedzińcu zamku Panemune (2Lt). Zamek zbudowany przez Krzyżaków przechodził z rąk do rąk powoli niszczejąc. Rekonstrukcja trwa do dziś. Wzniesiony na wysokiej skarpie nad Niemnem stanowi doskonały punkt widokowy. Dalsza droga mijała spokojnie w towarzystwie Niemna z lewej i lasu z prawej strony. Plum, plum, plum i się rozpadało… w Lumpenai przypadło nam szukać noclegu. Dom, w którym zaoferowano nam nocleg okazał się mieszkaniem lokalnych „bimbrowników”, więc zawitałyśmy do ogródka pod namiot, który jak na złość zaczął przeciekać. Na rozgrzanie wypiłyśmy ciepłą herbatę (z widokiem na butelki po spirytusie oraz żółtego motyla z brylantem pamiętającego czasy komunistycznej rzeczywistości). Jakby nie dość wrażeń na jeden dzień to przed północą miałyśmy wizytę. Jakaś zamglona postać, po ówczesnym chrząknięciu, wtargnęła nam do namiotu. Blondyn w białych adidasach, przyszedł jako posłaniec, bo zarówno on jak i jego koledzy z „łubudowskiego” samochodu mieli ochotę na rozmowę. Grzecznie acz stanowczo wyprosiłyśmy delikwenta z namiotu i aby nie być więcej zaskakiwane postanowiłyśmy pełnić wartę. Rano słoneczko zaświeciło, plandeka, którą się przykryłyśmy zachlupotała, a Justyna uświadomiła sobie, że w przypływie nocnej bojaźni wysłała sms-a do przyjaciela, by nas ratował i dzwonił na policję jeśli nie odezwiemy się do 8 rano. Była akurat 8:15. Zostałyśmy już zlokalizowane przez Google map, przyjaciel Justyny zdobył namiary na Lumpenajowską policję i już, już dzwonił … i w tym właśnie momencie wysłałyśmy wiadomość, że JESZCZE ŻYJEMY, ALARM ODWOŁANY!!!

25 lipca 2007 (środa) Noc pod gwiazdami

Lumpenai – Kłajpeda: 99,02km

Namiot stwierdził, że poświęcamy mu zbyt mało uwagi i przypomniał o sobie poprzez urwaną gumkę, trzymającą w ryzach patyczek wspierający namiot. Naprawa zajęła nam około godziny. A potem już jazda, jazda, wiatr i jazda… W bólach dojechałyśmy do Kłajpedy. Dopiero po jakimś czasie udało się nam spotkać i wdrapać na 3 piętro do mieszkania naszej kolejnej host. Poznałyśmy czarnego kota, a właściwie kocicę, którą Justyna ochrzciła ksywą Mefisto i spędziłyśmy noc pod gwiazdami – fluorescencyjnymi mrugającymi do nas z sufitu.

26 lipca 2007 (czwartek) Jaki ten świat mały

Kolejny raz nie ominęła nas przejażdżka autobusem. Kolejny raz ulgowe bilety (0,5Lt) i stresss. Prom (3Lt), ale tam już o zniżkach dla studentów nikt nie wiedział. Trochę pobujało i znalazłyśmy się na Mierzei Kurońskiej i popędziłyśmy na show do delfinarium (bilet studencki 7Lt). Przez 45 minut delfiny i lwy morskie, popisywały się swoimi artystycznymi umiejętnościami m.in. śpiewaniem, malowaniem, itp. Tradycyjnie pochlapały tych, co za mało klaskali. Po występie udałyśmy się na poszukiwanie plaży, zahaczając o skansen, w którym spotkałyśmy kuzyna Orinty, tej która ugościła nas w Kownie. Nie ma to jak przypadkowe spotkania. Po krótkim spacerku dotarłyśmy na plażę, gdzie zjadłyśmy obiad: cepeliny (wrzecionowata pyza nadziewana mięsem, polana śmietaną i posypana zieleninką), kołduny (drobne pierożki z mięsem, również ze śmietaną) i rybkę (elipsoidalny filecik). Dzielenie na trzy poszło sprawnie. Nie żałowałyśmy sobie poobiedniej drzemki na kłajpedzkiej plaży. Na zakończenie dnia odbyłyśmy jeszcze rundkę po starówce tzn. szukałyśmy starówki, bo o dziwo nie było oczywiste, co starówką ma być. Wizyta w Maximie: niech żyje boski sklep z lodami śmietankowymi za 50 gr !!! Zmęczone zapukałyśmy do drzwi naszej host, ale nikogo nie było, warowałyśmy przy drzwiach, a gdy wreszcie postanowiłyśmy zejść na dół to akurat przyjechała Elena z mamą, bratem i koszatkiem. Spałaszowałyśmy racuszki ze zbożowym jogurtem 0% tłuszczu (czy aż tak widać, że trzeba pilnować sylwetki) przygotowane przez mamę Eleny. Kolejny raz zasypiałyśmy pod rozgwieżdżonym niebem oświetlonym światłem ulicznych latarni.

27 lipca 2007 (piątek) Z deszczu pod rynnę

Kłajpeda – plaża – dworzec główny w Kłajpedzie – Szawle: 16,88km

Wreszcie zaliczyłyśmy kąpiel w Bałtyku! Ziuziu… zimno… kropi … ale my zahartowane dziewczyny hop do wody 🙂 a potem już Dworzec Kłajpedzki i pociąg do Szawle… ciuchciuch… ciuchciuch… a Szawle przywitało nas deszczem, eh ulewą, a nie deszczem! Na dworcu spotkałyśmy się z naszą kolejną host – Kristiną, prawda, że piękne imię 😀 Tym razem skorzystałyśmy z możliwości wyboru miejsca noclegu i wylądowałyśmy w centrum katechetycznym, miejscu pracy naszej host. Wieczorny spacer po najbliższej okolicy i pierwsza kolacja ugotowana na kuchence. Z braku denaturatu i niemożności zakupu owego cudu ludzkości byłyśmy pozbawione możliwości gotowania, jednakże tutaj Justyna znalazła podpałkę do moskitier. Ten rewelacyjny produkt posłużył do ugotowania ryżu i sosu grzybowego.

28 lipca 2007 (sobota) Baraka

Pierwszym celem naszej wędrówki po mieście słońca była największa na Litwie Katedra św. Piotra i Pawła. Z racji soboty odbywały się w niej śluby, w dzień, w który do niej zawitałyśmy odbyło się ich aż 17 – naście. Wdrapałyśmy się na wieżę katedry, by wraz z grupą pielgrzymów podziwiać czwarte co do wielkości miasto Litwy. Muzeum Kotów, w którym pierwszym eksponatem była figurka z Polski, kryło w sobie małe zoo. Widok węży, małp i innych egzotycznych stworzeń szokował i zachwycał. Kolejnym punktem naszej wyprawy była wizyta w Muzeum Rowerów, w którym co prawda nie ma jeszcze o nas wzmianki, ale może niedługo dorobimy się małej ekspozycji 🙂 Każda z nas musiała wdrapać się na zabytkowy eksponat wystawiony przed wejściem. Wieczór upłynął pod znakiem seansu filmowo – muzycznego. Baraka – czyli muzyka i obrazy – film ukazujący świat od strony duchowej, dający możliwość własnego komentarza i przemyśleń a do tego gitarowe popisy Doroty.

29 lipca 2007 (niedziela) Deszcz na pożegnanie

Szawle – Eleja: 68,82km

W drodze do Rygi zdobyłyśmy Górę Krzyży – miejsce pielgrzymek osób z wielu krajów, gdzie akurat trwał odpust i tradycyjnie dla tego rejonu dopadła nas burza. Noc zastała nas w okolicy remizy strażackiej, więc siłą rzeczy zaprzyjaźniłyśmy się z łotewskimi strażakami, którzy nie mogli wyjść z podziwu, że chce nam się tak daleko podróżować rowerami.

30 lipca 2007 (poniedziałek) Ciuch… ciuch

Eleja – Ryga: 76,27km

Około 7:00 rano rozpadało się na dobre i nieprzerwanie dudniło w namiot do 13:00. Już decydowałyśmy się spędzić kolejną noc w tym miejscu, kiedy deszcz ustał, a my postanowiłyśmy zaatakować Rygę. Pedałowało się całkiem przyjemnie, nie było zbyt ciepło, wręcz chłodno, ciemne chmury wisiały nad głowami, ale pełne optymizmu patrzyłyśmy na naszą dalszą drogę. W Rydze umówiłyśmy się na dworcu kolejowym z naszą kolejną host – Natalią. Jednakże nie było zbyt prosto trafić na dworzec. Pytałyśmy po polsku, angielsku i rosyjsku, jednakże napotkani ludzie nie rozumieli o co pytamy. Dopiero zobrazowanie i dźwiękowa prezentacja „ciuch… ciuch” oddała klimat miejsca, którego szukałyśmy. Do domu Natalii dotarłyśmy autobusem bez kasowania biletów, choć bez płacenia się nie obeszło. Barszcz ukraiński urzeczywistnił się w czasie kolacji. Po rannych rozmowach i dywagacjach na temat zupy buraczanej dostałyśmy owy specjał na kolację! Skosztowałyśmy też serków, które utkwią w naszych głowach na dobre!

31 lipca 2007 (wtorek) Decyzja

Ryga. Stolicę Łotwy poznałyśmy dzięki Natalji, która w ekspresowym tempie oprowadziła nas po starym mieście opowiadając legendy i tłumacząc lokalne zwyczaje. Na koniec zaprowadziła nas do dwupoziomowej restauracji – Lido, w której na jednym piętrze znajdowało się wyłącznie piwo z ‘‘przegryzkami”, na drugim zaś potrawy podzielone według składników – na dania z drobiu, wołowiny, wieprzowiny, ziemniaków, dania mączne i rybne, oraz desery. Wybór był tak ogromny, że ciężko było się zdecydować, pamiętając przy tym, że możliwości portfela i żołądka są ograniczone. Wieczorem zmęczone i zdezorientowane zdecydowałyśmy się na spontaniczny wyjazd do Tallina, bez wymienionych pieniędzy i konkretnego planu. Z braku czasu na pokonanie dystansu siłą własnych mięśni, rowery zostawiłyśmy u Natalji i autobusem pojechałyśmy do Tallina.

1 sierpnia 2007 (środa) Helsinki last minute

Tallin, godz. 04:30: wysiadłyśmy przy terminalach portowych i przyszło nam czekać około godziny na ich otwarcie. Kiedy to nastąpiło udałyśmy się na poszukiwanie łazienki w celu wyszorowania ząbków. Z radością i olśniewającymi uśmiechami pognałyśmy do kas i tu nasz zapał ostygł. Cena za bilet na prom do Helsinek, jaką usłyszałyśmy przewyższała nasze możliwości finansowe. Kurs w kantorze też humorów nie poprawił. Zmizerniałe siedziałyśmy na ławeczce wyczekując cudu… i cud się stał! Spotkałyśmy chłopaka z Polski, który doradził, aby sprawdzić jeszcze innego przewoźnika, który powinien być znaczne tańszy i odpływał z innego terminalu, tak też zrobiłyśmy. Po wymianie waluty, kilku minutach spędzonych przy okienku kasowym, stałyśmy się szczęśliwymi posiadaczkami biletów na prom do Helsinek!

08:15 odpływamy w siną dal!

Helsinki! Każde miasto ma swój urok, ale Helsinki przytłoczyły mnie, brakowało mi w nich atmosfery, klimatu, osobowości, nie znalazłam tam żadnego ryneczku, placyku, miejsca spotkań mieszkańców. Były za to olbrzymie budynki i kamienice, drogie muzea – Ateneum (bilet studencki 6€) oraz Designu (bilet studencki 4€) (odradzamy = znajdują się tam głównie tkaniny i stroje). Jednakże tajemnica tego miasta tkwi w straganach z wypolerowanymi owocami, masie przybrzeżnych, malutkich wysepek, ulicach falujących jak Bałtyk u stóp Fińskiej stolicy oraz sklepach z używanymi maskotkami i manekinami. Nie zapominajmy o Muminkach, niekwestionowanym symbolu Finlandii. Widziałyśmy też katedrę, która przypominała tę z francuskiego Montmartre. Później wyczekiwałyśmy z tłumem licząc, że ujrzymy Rolling Stones’ów wychodzących z hotelu, ale cóż, nie doczekałyśmy się… za to ilu blondynów tam było … ach! Po południu zdecydowałyśmy się wybrać stateczkiem na wycieczkę na pobliską wysepkę by podziwiać ruiny zamku.

2 sierpnia 2007 (czwartek) Miasto nocą

Godzina 01:45: siedzimy na zapleczu stacji benzynowej, moje towarzyszki niedoli drzemią, a ja próbuję spisać wspomnienia.

Wróciłyśmy do Tallina kilka minut po północy. Dziewczyna, u której miałyśmy obiecany (obiecanki cacanki, samo ciśnie się na język) nocleg „olała” nas. Nie odpowiadała na nasze sms-y. My – trzy sierotki w wielkim mieście, wyglądające jak uciekinierki, nie miałyśmy się gdzie podziać, a jedynym ‘‘hostelem”, który zechciał nas przygarnąć była stacja benzynowa. Po przekoczowaniu wśród olejów napędowych i śrubokrętów zwiedzanie Tallina rozpoczęłyśmy o 4 nad ranem plącząc się po wąskich uliczkach odbijających echem krzyki mew, by wspiąć się na taras rozświetlony promieniami wschodzącego słońca. Tallin posiadał to, czego brakowało nam w Helsinkach. Kameralny urok wytworzony przez zabytkowe kamienice, baszty i fragmenty murów obronnych potęgowany był przez nieobecność innych zwiedzających.

Justyna wróciła do Rygi wcześniej, nie czuła się najlepiej, ale dzięki temu odwiedziła jeszcze Muzeum Medycyny, a my z Dorotą spędziłyśmy przedpołudnie na podziwianiu uliczek Starego i Nowego Miasta.

W Rydze czekało na nas pyszne jedzenie przyrządzone przez gościnną rodzinę oraz ciepłe i wygodne łóżko.

3 sierpnia 2007 (piątek) Znów w siodełku

Ryga – Eleja: 92,34km

Pożegnanie z Finlandią, Estonią i Łotwą. Wracamy. W tym miejscu rozpoczęła się droga powrotna. Ze względu na niewielką ilość połączeń kolejowych wracamy dzielnie pedałując trasą już nam znaną w kierunku granicy łotewsko – litewskiej. Nocleg zapewniają zaprzyjaźnieni strażacy.

4 sierpnia 2007 (sobota) Głupia kura

Eleja – Szawle: 70,26km

Wróciłyśmy do Szawle, gdzie postanowiłyśmy spędzić noc. Podczas wieczornego spaceru chciałyśmy posłuchać zegara – koguta, który o godz. 18:00 mówił „dzień dobry” w wielu językach, ale polskiego nie usłyszałyśmy, za to Dorota, która przysiadła na ławeczce przykleiła się do gumy i kogutowy zegar zyskał miano „głupiej kury”. Nocleg w namiocie, wieczorne rozmowy przy wielosmakowym piwie tzw. Ciderach (około 3Lt), krakersach i tak minął kolejny dzień.

5 sierpnia 2007 (niedziela) Podsumowanie

Kalwaria – Suwałki: 43,51km

08:57 pociąg do Kaisiadorys. Na stacji w Szawle zaliczyłam kąpiel w oleju, bleee… Miałyśmy połączenie z przesiadką do Mariampola, ale my zdolne dziewczyny nie wiedziałyśmy, że na Litwie nie ma biletów łączonych. Na szczęście pani konduktor była miła i wyszłyśmy na tym lepiej niż jakbyśmy kupowały w kasie, dostając zniżkę studencką. Oczywiście wysiadłyśmy na złej stacji i prawdopodobnie w złą stronę pojechałybyśmy, ale na szczęście zapytałyśmy się, w którą stronę do domu! W pociągu siedziałyśmy w przedziale z Polakami.

Minęły trzy tygodnie! Przecież dopiero siedziałyśmy w pociągu do Warszawy, eh, szybko mija czas, prawie nikt w nas nie wierzył, że zrealizujemy ten zwariowany pomysł, czuję radość, że się udało, że wszystko poszło ok.. Do domu jeszcze kawałek, ale jak by nie było wróciłyśmy już z Litwy, Łotwy, Estonii i Helsinek. Trzeba dodać hymn pochwalny dla serków, które nieodłącznie będą się kojarzyły z Łotwą bo tam ich skosztowałyśmy po raz pierwszy.

Razem: 801,49km

6 sierpnia 2007 (poniedziałek) To już jest koniec …

Dzisiaj wszystko działo się błyskawicznie. Wysiadłyśmy na Dworcu Głównym w Krakowie. Udało mi się spotkać z rodzicami przed ich wyjazdem na wczasy. Potem pyszne śniadanko i gorąca kawka u Juty. Oczekiwanie na odjazd pociągu do Bochni. Dom. Uśmiech od ucha do ucha. Tak, to już koniec, ale przecież my już planujemy kolejną wyprawę 😉

Polecamy przewodnik:
Litwa – Tomasz Krzywicki
Oficyna Wydawnicza „Rewasz”
www.rewasz.com.pl
obszerna publikacja, która towarzyszyła nam przez całą wyprawę, serdecznie dziękujemy wydawcy! Zachęcamy wszystkich do korzystania z nich, bo są naprawdę doskonale dopracowane i zawierają dużo szczegółów, które zaciekawią osoby o najróżniejszych zainteresowaniach!

Chcemy również serdecznie podziękować internetowemu sklepowi Bajkszop (www.bajkszop.com) sponsorowi sakwy, która jako jedyna nie przemokła, oraz wszystkim, którzy witali nas z otwartymi rękoma w progach swoich domów, pomagali wnosić rowery, dbali byśmy nie umarły z głodu i po prostu towarzyszyli naszym przygodom fizycznie jak i mentalnie, wierząc że wszystko się uda.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u