Pribałtika Rowerem – Antonina Naskalska, Maciek Kasprzycki

Pribałtika Rowerem

Antonina Naskalska, Maciek Kasprzycki

Termin: 31.VII – 24.VIII 2003

Trasa
Pociągiem: Kraków – Suwałki; Tartu – Tallinn; Suwałki – Kraków
Rowerem: Suwałki – Kowno – Poniewież – Ryga – Tartu – Tallinn – Hiiumaa – Saaremaa – Ryga – Szawle – Kowno – Suwałki
Na rowerach przejechaliśmy 1890km.
Noclegi
Jeśli tylko był dostęp do wody to staraliśmy się spać na dziko. Z powodu brzydkiej pogody kilka razy musieliśmy spać w tanich hotelach.
Orientacyjne ceny za pokój 2-osobowy
Litwa – 70Lt (10zł = 13Lt);
Łotwa – 10Ls (10zł = 1,42Ls);
Estonia – 300EEK (10zł = 34EEK).
Uwaga: w stolicach ceny są o wiele wyższe!
Ceny rozbicia namiotu z 2 osobami na kempingu wahają się we wszystkich 3 krajach między 15 a 50 zł w zależności od jego standardu i bliskości atrakcji turystycznych. Za samochód jest dodatkowa oplata. Popularne są też gospodarstwa agroturystyczne o cenach zbliżonych do kempingowych.
Jedzenie
Ceny żywności prawie takie same jak w Polsce; na Litwie trochę taniej, na Łotwie trochę drożej. Polecamy pyszny, czarny chleb dostępny w tych trzech krajach, jak i również kwas chlebowy.
Transport
Dla rowerów dobre warunki; te drogi, które mają asfalt są z reguły w lepszym stanie niż nasze. Trzeba jednak uważać na drogi poboczne bo tam często kompletnie brak jakiejkolwiek nawierzchni. Ceny autobusów i pociągów podobne do naszych. Benzyna o wiele tańsza.
Największym problemem jest transport rowerów w polskim pociągu .
Mapy i Przewodniki
Uwaga: na mapie “Kraje Nadbałtyckie” wydawnictwa Pascal zaznaczono tak samo mniejsze drogi asfaltowe i drogi szutrowe. Czasami prowadzi to do niemiłych niespodzianek.
Przewodnik Pascal z 2000 roku pt. “Litwa, Łotwa, Estonia oraz Obwód Kaliningradzki” zawiera wiele nieaktualnych adresów, telefonów, informacji dotyczących cen, noclegów, transportu.
Wizy i szczepienia
Nie obowiązują ani wizy (o ile pobyt trwa nie dłużej niż 90 dni), ani szczepienia
Całkowity koszt wyprawy 1850 zł za 2 osoby nie licząc sprzętu rowerowego (i serwisu), oraz materiałów fotograficznych.

Przygotowania
Fizycznie przygotowywaliśmy się ok. 2 miesięcy, chociaż mało intensywnie. Mniej więcej 3 razy w tygodni jeździliśmy po ok. 30 km w okolicach Krakowa. Zdarzyły nam się też 3 trudniejsze trasy; do Tarnawy Górnej (70 km), z Brzeska do Czchowa (45 km) i z Czchowa do Krakowa (80 km). Gorsze były przygotowania techniczne, bo kosztowne. Oddaliśmy rowery do gruntownego serwisu, ale było warto, bo nie mieliśmy żadnej awarii. Kupiliśmy też sporo części zapasowych – na szczęście się nie przydały.

1.VIII – 82 km
Wysiadamy na znanym nam dobrze dworcu w Suwałkach. Po ok. półgodzinnym pakowaniu (przypinaniu sakw) udajemy się na poranną kawę i wyruszamy. Kierujemy się na przejście w Ogrodnikach. Jest 9 rano, piękna pogoda, malownicza droga przez Suwalszczyznę. Zatrzymujemy się w Sejnach obejrzeć katedrę i dokupić wody. Na granicy tracimy trochę czasu, wreszcie ok. 13.00 jesteśmy na Litwie. W pierwszej większej osadzie ludzkiej konsumujemy w parku miejskim obiad, czyli fasolkę i rybki z puszki.
Potem przejeżdżamy jeszcze 30 km. Jest gorąco, zaskakująco dużo podjazdów no i noc w pociągu zaczyna dawać się we znaki. Znajdujemy więc miejsce na nocleg: jezioro z pomostem i łąka – niby idealnie, ale niepokoi nas tabliczka z napisem „PRIVATA VALDA” . Ostatecznie decydujemy się zostać. Ukrywamy namiot w pobliskich zaroślach i zażywamy upragnionej kąpieli w jeziorku (wątpliwej zresztą czystości). Nasza pierwsza noc mija spokojnie.

2.VIII – 123 km
Rano trochę grzebiemy się z pakowaniem, potem pływamy w jeziorze i ruszamy po 9h. Jest piękna, słoneczna pogoda. Pierwszy postój robimy wcześnie, bo jesteśmy bez śniadania. W miasteczku Simenas kupujemy co potrzeba i zjadamy pod sklepem. W dalszej drodze obieramy kierunek na Kowno. Jedziemy szeroką pustą, drogą, mijamy głównie pola, trochę domostw. Tego dnia postanawiamy, że wodę będziemy uzupełniać w mijanych gospodarstwach, zamiast w sklepach. Ludzie bardzo miło nas przyjmują, najczęściej nabierają wodę ze studni. Przy tej okazji dowiadujemy się jak wygląda wieś litewska. Robi wrażenie biedniejszej od naszej. Mimo prażącego słońca jedziemy szybko (taka pogoda jak się ma później okazać o wiele bardziej sprzyja pedałowaniu). W pewnym momencie docieramy do sosnowego lasu, który ciągnie się przez kilka km. naszej trasy. Jest pusto, cicho, zielono i mocno pachnie igliwiem. Absolutnie pięknie. Właśnie czegoś takiego oczekiwaliśmy decydując się na tę wyprawę. Ok 15.00 znajdujmy jezioro z publicznym kąpieliskiem. Na plaży jest tłoczno i głośno, ale znajdujemy nieopodal zaciszne miejsce w lesie, w sam raz na ugotowanie obiadu. Oprócz nas jest tam kilku rybaków. Kotlet sojowy + makaron +gorący kubek- to będzie nasze najczęstsze menu (obiad made in China). Potem udaje nam się jeszcze przejechać 50 km! Strategia rozkładania trasy na 2 odcinki z obiadem pośrodku wydaje się sprawdzać. Ominięcie Kowna zabiera nam trochę czasu, nie mówiąc już o tym że jedziemy spory kawał obwodnicą-autostradą i to pod górę. Na szczęście bez przygód. Zjeżdżamy na północną drogę podmiejską. Ostatnie zakupy na jutro i znowu czarny asfalt i pustka. Jedzie się bardzo przyjemnie, bo droga obsadzona jest po obu stronach drzewami, do tego zachód słońca i wszędzie bocianie gniazda….sielanka! Mijamy też stare, drewniane gospodarstwa, które bardzo malowniczo wyglądają na tym tle. Biwakujemy nad jeziorem w lesie; okazuje się dosyć zaśmiecone, ale i tak cudownie jest się zanurzyć w wodzie po całym dniu w drogowym pyle. Wieczorem rozpalamy małe ognisko, na którym gotujemy kolacje.

3.VIII – 110,5 km
Dziś wyruszamy jeszcze później ale tym razem usprawiedliwia nas czyszczenie łańcuchów. Wyjeżdżamy z lasu i po chwili uświadamiamy sobie, że jesteśmy na „Via Baltica”. Ciągnące się kilometrami proste odcinki, krajobraz dosyć monotonny. Jedynym wyróżniającym się elementem są dziwne, białe jak śnieg hałdy – prawdopodobnie jakaś odkrywka. Nie ma aż tak dużego ruchu jak się obawialiśmy, jednak ci co nas wyprzedzają jadą bardzo niebezpiecznie. Znowu upał, ale tempo mamy dosyć dobre. Po 35 km. robimy przerwę aby pokrzepić się kawą i nutellą. Nasze organizmy przestawiły się już na metabolizm o zwiększonych obrotach: pochłaniamy ogromne ilości energii a wciąż jesteśmy głodni! Jedzie nam się trudniej niż poprzedniego dnia bo lekki wiatr dosyć spowalnia. W miejscowości Truskava spotyka nas mila niespodzianka; zapytani o wodę gospodarze obdarowują nas warzywami ze swojego ogrodu. Po drodze robimy zabawną obserwacje dotycząca oznakowania litewskich dróg: podane odległości do najbliższego miasta są sprzeczne względem siebie (np. na 2 tablicach oddalonych np. o 500 m jest różnica w odległości kilkunastu km).
Ok. 15h dojeżdżamy do Poniewieża (81km od rana). Jesteśmy dosyć wyczerpani, ale szybko znajdujemy przyjemny park, w którym gotujemy obiad. Obok znajduje się hotel z uprzejmą obsługą – wykorzystujemy to do nabrania wody i skorzystania z toalety.
Po obiedzie wracamy na „Via Baltica”. Jedziemy tym razem wśród zbóż i lasów. W lasku znajdujemy świetne miejsce na namiot.

4.VIII – 111 km
Początkowo pedałowanie idzie dosyć ciężko, bo asfalt gruboziarnisty, wiatr w twarz no i chyba po raz pierwszy odezwało się zmęczenie. Po jakimś czasie nawierzchnia staje się lepsza ale za to z wiatrem coraz gorzej. Ok. 10 km. przed granicą litewsko – łotewską zatrzymujemy się w bardzo miłym zajeździe z drewnianymi, zadaszonymi stołami na zewnątrz. Jemy tam gorące kubki z resztą chleba i batonikiem – nasze drugie śniadanie. Na Łotwę wjeżdżamy o 13.30. Tu właśnie wiatr zaczyna się wzmagać, oczywiście w twarz. Mimo to pedałujemy wytrwale bo w miasteczku Bauska obiecaliśmy sobie obiad w knajpie. Zmęczenie daje się we znaki, więc na miejsce przyjeżdżamy później niż planowaliśmy. Obiad nie jest tak dobry jak sobie wymarzyliśmy ale w porównaniu z alternatywnym „Chińczykiem” smakuje wybornie.

Opuszczamy Bauska i jedziemy w ciepłych, pomarańczowych promieniach popołudniowego słońca, pośród pól, lasów i łąk pełnych bocianów. Po kilkunastu kilometrach zmuszeni jesteśmy się zatrzymać w szczerym polu z powodu… końca asfaltu!!! Wcześniej zauważyliśmy obcy nam znak ostrzegawczy i teraz wiemy już co oznaczał.
Droga nie zmienia ani numeru, ani szerokości (około 8 metrów) ani oznakowania na mapie; zmienia natomiast nawierzchnię. Stoimy oto na drodze kamienisto – żwirowo – pyłowej. Poza tym są na niej znaki, drogowskazy, skrzyżowania i rozjazdy, mosty na rzeczkach i co ciekawe przystanki autobusowe stojące w szczerym polu. Kamienie są dla kół rowerowych zbyt duże aby można myśleć o wygodnej jeździe. Omija nas kilka pędzących samochodów pozostawiając na nas białą warstwę kurzu.
Rozwijamy prędkość w porywach do 9km/h, a słońce nieubłaganie zbliża się do krawędzi horyzontu. Kiedy wreszcie trafiamy na ludzi, dowiadujemy się, że asfaltu nie ma jeszcze przez 17 kilometrów.
Pogoda jest idealna; lekki boczny wiaterek, zachodzące słońce i my w tej pustce. Atmosfera jak w filmie Lyncha. Przez całe kilometry nie ma nic poza drogą, bezkresnymi polami, lasami w oddali. Co jakiś czas natrafiamy na opuszczone, często spalone domostwa, co potęguje wrażenie pustki. Tu i ówdzie stoją ogromne, monumentalne wręcz i również opuszczone PGR’y lub zabudowania militarne. Na horyzoncie pracują bezgłośnie bezosobowe kombajny. Mamy uczucie jakbyśmy przemierzali kraj spustoszony chorobą lub wojną atomową.
Jadąc wśród bagien i mokradeł przekraczamy dziwne tory: zupełnie zarośnięte i z pewnością od dawna nie używane, ale opatrzone w nowe znaki informujące o przejeździe kolejowym.
I tak, po ponad 20 km jazdy przez te dziwne tereny, cali biali od pyłu docieramy do miasteczka Vacumneiki. Znajdujemy jezioro w parku miejskim i choć mamy wątpliwości czy to dobre miejsce na nocleg, postanawiamy tam zostać. Rozkładamy obozowisko przypinając rowery pomiędzy dwoma metalowymi trzepakami. Sen ogarnia nas natychmiast.

5.VIII – 98,6 km
Po rutynowych porannych czynnościach opuszczamy Vacumeki i jedziemy początkowo w lesie, który osłania nas od wiatru, w dodatku po asfalcie! Gdy wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń, robi się bardzo ciężko; wiatr spowalnia nas chwilami nawet do tempa pieszego. Pierwsza przerwa po 27 km zbiega się z burzą, którą przeczekujemy na przystanku. Gdy czarne chmury znikają z nieboskłonu, ruszamy dalej i dosyć szybko znajdujemy się na obwodnicy Rygi. Tu wydaje nam się że będzie już ”z górki”, tymczasem objazd miasta zajmuje nam następne pół dnia. Ciężarówki szaleją, nie ma pobocza, za to jest wiatr i ciemne chmury. Tuż przed “naszym” zjazdem, wjeżdżamy wgłąb sosnowego lasu i tam robimy obiad.
Droga na Pskov znowu przypomina autostradę, ale teraz na szczęście jest pobocze. Niestety pada i tracimy 40 min. przeczekując najgorszą ulewę. Potem robi się na chwile bardzo malowniczo, bo jest tęcza, sosnowy las, nieśmiałe słońce i zapach mokrego asfaltu. Do zjazdu na Valimiere docieramy późno: jest 19.30. Co gorsza znowu grzmi. Mamy wszystko mokre i jesteśmy zmarznięci więc postanawiamy znaleźć motel. Szybko jednak tracimy humor, bo nie ma w nim miejsc, co gorsze właścicielka nie godzi się na rozbicie namiotu,…Ale po 1km jest następny. Ustalamy 10Ls za noc za 2 osoby. W środku standard pozostawia wiele do życzenia, ale przynajmniej jest sucho i ciepło. Na zewnętrz szaleje ulewa więc rozwieszając przemoczone rzeczy i popijając gorącą herbatę cieszymy się, że znaleźliśmy to miejsce.

6.VIII – 94.2 km
Jedziemy cały czas granicą parku narodowego “Gaujas Nacjonalis Parks”. Niestety deszcz nas nie oszczędza i dlatego rezygnujemy z zapuszczenia się w głąb parku i odwiedzenia jego atrakcji turystycznych. Postanawiamy dotrzeć do Valimiery (50 km) nie zważając na pogodę i mimo coraz gorszych warunków pedałujemy dzielnie, tak że jesteśmy tam na ok. 14.00. W starej wieży przerobionej na sklep rowerowy (!), od bardzo milej obsługi dowiadujemy się że 25 km dalej jest niedrogi pensjonat, w którym możemy przenocować (z namiotu zrezygnowaliśmy wiedząc że rozkładanie go w deszczu a potem wkładanie do niego na noc ociekających wodą sakw jest bez sensu). Znajdujemy coś w rodzaju eleganckiej restauracji „self-service”; ceny nie są wygórowane, zjadamy więc porządny obiad za ok.5LS (za 2 osoby). Przez chwilę jest ciepło i można zdjąć dyskretnie pod stołem buty, w których chlupie woda, więc humorki nam się poprawiają. Kiedy opuszczamy Valimiere jest już słońce i nie pada. Po drodze zatrzymujemy się by nazbierać papierówek z samotnej, przydrożnej jabłoni, jedząc głównie chińskie zupki jesteśmy stęsknieni witamin.
Gdy dojeżdżamy do obiecanego pensjonatu okazuje się, że najtańszy nocleg grubo przekracza nasze możliwości finansowe. Dowiadujemy się też, że w promieniu 30 km nie ma żadnej możliwości przenocowania, nawet pod namiotem, bo po prostu nie ma ani jeziora ani rzeki. Co gorsza zaczyna znowu mżyć i powoli się ściemnia więc jesteśmy w tak zwanej kropce. Ostatnią deską ratunku jest bardzo życzliwa pani pracująca na stacji benzynowej, która rozumiejąc beznadzieje naszej sytuacji, proponuje nam przechowanie rowerów na zapleczu stacji, rozbicie się w pobliskim lesie oraz skorzystanie z toalety na stacji. Tak też robimy.

7.VIII – 124.8 km
Plan na dziś był ambitny, gdyż zakładał grubo ponad 100 km. Niebo o różnych odcieniach szarości wyglądało raczej złowrogo, do tego wiatr, który utrudnia pedałowanie znacznie bardziej od deszczu. Cudem jakimś nie lunęło. Aż do granicy estońskiej jechaliśmy przez kompletną pustkę: tylko las i co jakiś czas samotny przystanek, dający nadzieje, że jednak nie jesteśmy jeszcze na końcu świata. W centrum miasteczka Valga, przekroczyliśmy granicę przejściem dla pieszych. W tamtejszej info turist udało nam się zarezerwować nocleg w Tartu. Postanowiliśmy zadbać o to wcześniej, bo liczyliśmy się z możliwością dojechania tam po zmroku, a byliśmy bardzo zdeterminowani żeby tym razem spać w suchym wnętrzu i wziąć porządny prysznic! Droga do Tartu trudna, bo najbardziej górzysta że wszystkich, jakie pokonaliśmy dotąd. Spoglądając na mapę jeszcze w Krakowie spodziewaliśmy się bardzo płaskich terenów, tymczasem okazało się, że estońskie pagórki są całkiem wymagające i tu przydała się nasza zaprawa po okolicach Krakowa. Krajobraz piękny: głównie lasy, puste, dzikie pola, od czasu do czasu stare drewniane chałupy. Wieje zimny wiatr. Nagle ku naszej wielkiej radości przy drodze wyłania się mały sklepik, rodem z “Przystanku Alaska”, w środku trochę jak z przed lat, ale można kupić gorącą kawę oraz wódkę na kieliszki. Góra, dół, góra, dół, droga wydaje się nie mieć końca, ale jakoś kolejne kilometry uciekają nam spod nóg. 30 kilometrów przed Tartu zatrzymujemy się na jeszcze jedna kawę i dobrze robimy, bo ten ostatni odcinek jest na prawdę wymagający. W końcu docieramy do upragnionego akademika, w którym mamy zarezerwowane spanie.
Akademik o tak wysokim standardzie jak żaden w Polsce, przystosowany dla niepełnosprawnych, z nowoczesnymi, obszernymi pokojami i podgrzewaną podłogą. To ostatnie jest dla nas b. ważne, bo wreszcie możemy wysuszyć namiot i resztę mokrych rzeczy. Gorący prysznic w eleganckiej łazience po 2 dniach nie mycia się to jest to, czego nam było trzeba… Świętujemy pomyślne zakończenie dnia butelką (kartonem..) wina, które w połączeniu ze zmęczeniem ścina nas z nóg.

8.VIII – 69.1 km
Zwiedzamy miasto piechotą, zostawiwszy rowery w akademiku. Tartu jest bardzo sympatyczne, zwłaszcza podobają nam się kolorowe, drewniane domy. Interesujące są też ruiny katedry na wzgórzu, ale słynny Uniwersytet trochę rozczarowuje. Wracamy do akademika wziąć ostatni prysznic i jak na złość, kiedy ruszamy, zaczyna padać, mimo że rano było piękne słońce!
Po 1,5h robimy przerwę na obiad nad pięknym jeziorem. Znów prawie zupełny brak cywilizacji, ale tym razem krajobraz urozmaicony niewielkimi jeziorami. Pogoda wróciła do normy: słońce, wiatr i gnające wielkie chmury. Ten odcinek za Tartu to chyba najpiękniejszy krajobrazowo fragment naszej podróży. Mijamy maleńka wioskę, składająca się że starego, pobielanego kościółka, sklepiku i 3 starych domów. Zupełnie jakby zatrzymał się tu czas. Zjeżdżamy z trasy nad jezioro.
Obok są malownicze ruiny zamku należącego niegdyś do jakiegoś polskiego magnata (tablica informacyjna po polsku). Rozpalamy ognisko i robimy grzanki z masłem i czosnkiem. Z kwasem chlebowym smakują wspaniale.

9.VIII – 19.6 km
Niestety budzi nas deszcz. Mamy ponad 100 km po dosyć górzystym terenie, więc kiedy rozpaduje się na dobre to zaczynamy wątpić czy damy radę go zrealizować. Nie chcemy utknąć znów na jakimś pustkowiu, bez wody, nie mówiąc już o wysuszeniu rzeczy. Z mapy wynika, że wcześniej niż za 100km nie ma co liczyć na nocleg. Tymczasem robi się późno, a Maćkowi coraz bardziej doskwiera postrzał w krzyżu.
Postanawiamy wziąć pociąg do Tallina. Mamy trochę wyrzuty sumienia, ale nie chcemy chojrakować, bo Maciek już prawie nie może się ruszać. Zawracamy do pobliskiego miasteczka, w którym jest stacyjka. Mamy pecha, bo okazuje się, że najbliższy (jedyny) pociąg do Tallina jest dopiero o 19. Jest za późno na zmianę planów, musimy więc czekać. Wolny czas wykorzystujemy na telefoniczną rezerwacje noclegu w Tallinie, zakupy, czytanie przewodnika no i odpoczynek.
W końcu przyjeżdża pociąg, elegancki jak na zachodzie. Gdy dojeżdżamy jest jeszcze zupełnie jasno mimo że dochodzi 22. Nasze pierwsze wrażenie z Tallina to zachwyt. Witają nas wystające z zieleni czerwone dachy baszt i wielokolorowe iglice wieżyczek zdobiących przydworcowe budynki. Pensjonacik w prywatnym mieszkaniu prowadzi samodzielnie stara, ale niesłychanie żwawa, drobna kobietka, mówiąca kilkoma językami. Jest to wielkie, zagracone mieszkanie z postawionymi ściankami z dykty tak, aby stworzyć jak najwięcej pokoi; nie malowane od 50 lat. Jego właścicielka dumnie oprowadza nas po swoim królestwie: “this is your room, this is shower room, this is breakfast room”.

10.VIII – 26.5 km
Dzień zaczyna się od śniadania w „breakfast roomie”. Plastikowe naczyńka, wydzielone kosteczki masła i po 2 kromki, zresztą prosto z rąk naszej gospodyni. Jest oszczędnie, ale za to śmiesznie i smacznie.
Zwiedzanie zaczynamy od Górnego Miasta, czyli wzgórza zamieszkałego niegdyś przez wyższe sfery tallińskiej społeczności. Jest tu kilka rządowych budynków z zeszłego wieku, mury obronne, pozostałości zamku, bardzo stara katedra, cerkiew no i przede wszystkim urocze, wąziutkie uliczki. Całe Górne Miasto jest wybrukowane, co w połączeniu z tajemniczymi przejściami miedzy domami, małymi schodkami i ukrytymi podwórkami stwarza bardzo fajny klimat. Ale jeszcze bardziej zachwyca nas Dolne Miasto, zwłaszcza przepiękne, kolorowe fasady XIV-wiecznych kamieniczek. Wszystko to jest ładnie odnowione i wyeksponowane. Oprócz tego są oczywiście Gildie, stary Rynek z ratuszem, tysiące sklepów z bursztynem i innymi nadbałtyckimi skarbami, restauracje, kawiarnie itd. Jest też świetna pogoda do zwiedzania, bo chłodno, ale świeci słońce. Do tego wieje pachnący solą, zimny wiatr przypominający bliskość morza. To chyba właśnie morze nadaje Tallinowi ten niepowtarzalny klimat, którego nie spotkaliśmy wcześniej w żadnym europejskim mieście. Jednym słowem jesteśmy estońską stolicą zupełnie oczarowani.
Popołudnie przeznaczyliśmy na zwiedzanie dzielnic bardziej oddalonych od centrum. Bardzo przydały się tu rowery, bo miasto ciągnie się wzdłuż brzegu na odległość, której nie zdołalibyśmy pokonać piechotą. Dojechaliśmy do plaży miejskiej. Do centrum wróciliśmy przez piękne XIX-wieczne dzielnice zabudowane drewnianymi domami (w Tallinie są też oczywiście pozostałości architektury socjalistycznej, ale na szczęście giną w zieleni, której jest tam sporo).
Wieczorem decydujemy zostać tu jeszcze 1 dzien. Na szczęście nasza gospodyni nie robi problemów.

11.VIII – 66.4 km
Rano idziemy jeszcze raz na spacer po Górnym i Dolnym Mieście. Robimy ostatnie zdjęcia, patrzymy na morze z murów obronnych, zjadamy drugie śniadanie w zamkowym ogrodzie i wracamy po rowery.
Kierujemy się na zachód. Na ostatniej miejskiej plaży robimy krótką przerwę i opuszczamy Tallin na dobre. Jedziemy przez sosnowy las, z dala od morza, chociaż słyszymy jego szum. Po drodze zatrzymujemy się w 2 ciekawych miejscach: jedno to parking nad urwiskiem z pięknym widokiem na zatokę i morze, a drugie to wodospad w małej wiosce Keila-Joa, otoczony malowniczymi mostkami na linach. Naszą uwagę zwracają też opuszczone ośrodki wypoczynkowe. W miarę oddalania się od miasta jest ich coraz więcej. Potem już, co kilkaset metrów widzimy opuszczone domy, pensjonaty, hotele. Często są popalone, niektóre musiały być kiedyś piękne, inne to typowe socjalistyczne ośrodki wypoczynkowe, jakich u nas pełno. Te ostatnie są zazwyczaj otoczone zapuszczonymi obiektami sportowymi: zarośnięta bieżnia, miejsce na boisko, pozostałości urządzeń do ćwiczeń gimnastycznych. No i oczywiście nigdzie nie ma żywej duszy. Całość przygnębiająca a nawet straszna. Na nocleg rozbijamy się w sosnowym lasku, niedaleko plaży. Mimo późnej pory i zimnego wiatru idziemy umyć się w morzu. Wszystko wydaje się dziś dziwne, nawet pusta plaża z samotną, zardzewiałą huśtawką skrzypiącą przeraźliwie na wietrze…..

12.VIII – 103.8 km
Budzimy się w suchym namiocie, co ostatnio należy do rzadkości. Nie spieszymy się, bo mamy “tylko” 100 km w planie (przy dobrej pogodzie taka odległość wydaje się pestką). Jedziemy znów przez sosnowy las, w stronę Paldiski (na zachód)- jest tam najwyższy w Estonii klif, który chcemy zobaczyć. Trafiamy na port, skład złomu, koszary, niedokończony postsowiecki moloch, który miał pewnie pełnić funkcję reprezentacyjną. Mijamy też spore, betonowe osiedle, całkiem opuszczone. Paldiski to smutne i biedne miasteczko, w niczym nieprzypominające innych miejsc w Estonii. Niestety po drodze do klifu kończy się asfalt i musimy jechać bardzo wolno, ale kiedy już docieramy na miejsce jesteśmy zachwyceni widokiem. Potem obieramy kierunek na Haapsalu.
Chcemy jechać wybrzeżem, drogą najbliżej morza, ale kiedy okazuje się, że i ona nie ma asfaltu, uciekamy najbliżej w głąb lądu. Wcześniej jednak zatrzymujemy się przy pięknie położonym, starym kościółku. Warto było męczyć się w kurzu dla tego miejsca: jest tam prześlicznie i do tego pogoda znów dopisuje. Tego popołudnia trafiamy też na ruiny XV-wiecznego klasztoru cystersów. Trasę mamy piękną: otaczają nas głównie pola w różnych odcieniach zieleni, czasem mijamy małe wioski. Bardzo rzadko przejeżdża jakiś zbłąkany samochód. Bliskość przyrody jest prawie namacalna. Pedałujemy z całych sił, bo przed południem straciliśmy sporo czasu który musimy nadrobić żeby zdążyć do Haapsalu na wieczór. Tym razem wszystko idzie jak po maśle: błyskawicznie znajdujemy kemping, który okazuje się bardzo miły, bo jest zorganizowany w ogrodzie przy prywatnym domu. Bierzemy upragniony prysznic, gotujemy dobrą kolacje w kempingowej kuchence, nie martwiąc się o oszczędność gazu i przepełnieni wrażeniami zasypiamy błyskawicznie.

13.VIII – 50.6 km
Po otwarciu namiotu rano, widzimy słońce i czyste niebo. Postanawiamy to wykorzystać na zrobienie prania i pójść na późniejszy prom niż początkowo planowaliśmy. Gdy pranie jest suche ruszamy. Przed nami wyspy, na które bardzo się cieszymy, bo sadząc po opisie w przewodniku musza być piękne. Wcześniej jednak udajemy się na zabytkowy, drewniany dworzec Haapsalu. Działa już tylko jako muzeum, ale jest wart odwiedzenia. Potem jadąc do miejsca, z którego odpływa prom zatrzymujemy się przy kolejnych ruinach, tym razem jakiegoś pałacu. Piękno otaczającego je krajobrazu, zaburzają ohydne radzieckie baraki, które musiały stanąć akurat w tym miejscu…
Odbijamy od brzegu z półwyspu Rohukula. Płyniemy dość dużym promem, wraz z innymi, licznymi sakwiarzami. Słońce stoi wysoko i grzeje mocno, morze granatowe, lekko pomarszczone, co chwilę jakaś mała wysepka zamieszkała tylko przez mewy…..Jest bardzo wakacyjnie. Po przybiciu do Saaremy kierujemy się do miejscowości Kardla, zatrzymując się na krótko by zobaczyć krater po meteorycie, który odwiedził te wyspę kilka tysięcy lat temu. Pokonujemy niewielkie, ale liczne wzniesienia i zdążamy jeszcze przed zamknięciem punktu info turist w Kardli. Tam dowiadujemy się, że niedaleko jest free camping, na którym można spać na dziko. Gdy odnajdujemy to miejsce, jesteśmy nim tak oczarowani, że trudno znaleźć słowa, które oddałyby nasz zachwyt! Dzika, pusta plaża, wysłana białym piaseczkiem, obok czysty las sosnowy z drewnianymi stołami, przygotowanym paleniskiem i miejscami na namioty. Jest idealnie! Nie jesteśmy sami, ale miejsca starcza dla wszystkich. Idziemy wykąpać się w morzu i po chwil lodowate fale wydają się całkiem cieple, korzystamy więc jak najdłużej z przyjemności kąpieli. Rozpalamy małe ognisko i spędzamy przy nim bardzo miły wieczór.

14.VIII – 64 km
Budzi nas charakterystyczny odgłos kropli wody uderzających o powierzchnię namiotu…Przeczekujemy deszcz i przez to tracimy czas zaplanowany na zwiedzanie latarni morskiej. Dodatkowo spowalnia nas wiatr w twarz, więc decydujemy że zrezygnujemy z zobaczenia latarni, zwłaszcza że nie chcemy ryzykować spóźnienia się na ostatni prom na Hiume. Potem okazuje się, że dojeżdżamy do portu o 1,5 godziny za wcześnie. Nie nudzimy się jednak, bo jest w nim, czym się zachwycać. Zresztą port to nie jest odpowiednia nazwa, bo miejsce przypomina raczej keje, z której odpływa 3 razy dziennie mały prom łączący 2 wyspy. Oprócz tego jest tam przycumowany jakiś kuter rybacki i wyłowiony z morza wrak niewielkiego stateczku. Na brzegu zardzewiale huśtawki, masa glonów i niewielka budka, w której można kupić cieple napoje. W zimnym wietrze od morza smakują rewelacyjnie. Gdy wreszcie wjeżdżamy na prom (jako pierwsi, bo mamy najmniejsze pojazdy), obserwujemy sprawnie przeprowadzoną akcję ulokowania na nim 12 samochodów. Niedaleki miejsca, do którego przybyliśmy znajdujemy free camping podobny do tego na Saaremie, chociaż z gorszym zejściem do morza. Zostajemy tam, bo jest pięknie.

15.VIII – 83.6 km
Jedziemy w pelerynach, co jest okropnie niewygodne: zwiększa opór powietrza i przyspiesza pocenie, ale nie mamy wyjścia, bo deszcz staje się silniejszy z każdą chwilą. Z wielkim wysiłkiem docieramy do miejscowości Angla, w której stoi 5 zabytkowych wiatraków, każdy w innym stylu. Zatrzymujemy się aby je obejrzeć i zrobić kilka zdjęć. Gdy ruszamy ponownie, warunki pogodowe robią się nie do wytrzymania. Jedziemy w strugach deszczu, pod wiatr że średnią prędkością 10 km/h. Z utęsknieniem wypatrujemy napisu “pood” lub “kauplus” oznaczających sklep, bo oprócz tego że jesteśmy przemoczeni, to czujemy narastający głód. W końcu jest! Kupujemy bułki, czekoladę, jogurt i pochłaniamy na miejscu mając jednocześnie nadzieje, że przeczekamy deszcz. Niestety ten się tylko wzmaga, decydujemy więc jechać mimo wszystko i w niedalekim Kurressare znaleźć nocleg pod dachem, w którym moglibyśmy się wysuszyć.
Dawka glukozy robi swoje i po chwili jesteśmy już na miejscu. Po zwiedzeniu miasteczka, (które miało być ciekawym kurortem wakacyjnym, a troszkę nas rozczarowało) i zbadaniu możliwości noclegowych rezygnujemy z zostania w nim na noc. Korzystając z chwilowej poprawy pogody zawracamy w stronę Kiuvatsu, czyli wschodniego wybrzeża wyspy, z którego odpływa prom na ląd. Wieczór zastaje nas mniej więcej w połowie drogi do portu. Zjeżdżamy z głównej drogi za znaczkiem farmy agroturystycznej (“puhketalu”). Po kilku kilometrach oczom naszym ukazuje się istna Arkadia. Stara posesja, ukryta wśród drzew i składająca się z kilku kamiennych budynków, które dawniej były zabudowaniami gospodarczymi wokół stylowego domu, dziś pełnią funkcje hotelowe. Wszystko we wspaniale utrzymanym ogrodzie. Dogadujemy się na 300EEK za 2 osoby w pokoju na stryszku dawnej stodoły. Jest bardzo gustownie urządzony: proste drewniane meble w połączeniu z ciepłymi i kolorowymi tkaninami. Po gorącym prysznicu robimy pranie zatęchnietych ubrań, których sporo już nagromadziliśmy. Mamy nadzieje że wyschnie przez noc rozwieszone na strychu. Kolacje przygotowujemy w specjalnym ogrodowym piecu dla gości. Jest to najlepszy posiłek do tej pory; paluszki krabowe na maśle w połączeniu z oliwkami tworzą świetny sos do makaronu. Potem kładziemy się spać rozkoszując się zapachem świeżej pościeli, faktem że są to łóżka a nie karimaty, tym że nie grozi nam padający znów deszcz, no i w ogóle urokiem tego miejsca.

16.VIII – 62.8 km
Opuszczamy to śliczne miejsce dopiero, po14 ale że wyjątkowo mamy wiatr w plecy, jedziemy bardzo szybko (ponad 30km/h) Zanim docieramy do miejsca, z którego odpływa prom, przejeżdżamy przez most na morzu łączący Hiume z Muhu. Jesteśmy na nim kompletnie sami, wiatr świszczy złowrogo między przęsłami, nad nami stalowe niebo a wokół wszędzie woda. Jest jakoś strasznie, ale pięknie zarazem. Tym razem jesteśmy ostatnimi pojazdami, które wjeżdżają na prom, tuż za nami zamyka się rampa a zgromadzeni już na pokładach pasażerowie przyglądają nam się z zainteresowaniem. Czujemy się trochę jakbyśmy zakończyli jakiś wyścig, zwłaszcza że na ostatnich metrach musieliśmy dać z siebie wszystko. Na ląd schodzimy w miejscowości Virtsu. Jest tam jakoś pusto i jesiennie, nie możemy też znaleźć schroniska młodzieżowego, które jest na mapie. Znów pomaga nam pani że stacji benzynowej wskazując drogę do ludzi, którzy w prywatnym domu goszczą letników. Odnajdujemy ich w jakimś zakątku wioski na końcu świata. Są to starsi państwo, zdziwieni naszym przyjazdem, bo sezon zamknęli 2 tygodnie wcześniej, ale życzliwi. Pozwalają nam rozbić się w ogrodzie i korzystać z zewnętrznej łazienki. Potem okazuje się jeszcze, że w cenie 50EEK mamy do dyspozycji kuchenkę na werandzie ich domu i telewizje w pustym domku letników. Jest nam bardzo milo, bo nasi gospodarze są pełni podziwu dla całej wyprawy i chcą nam dogodzić ustawiając TV Polonie. Proszą też o wpis do książki pamiątkowej dla gości.
W ogrodzie odkrywamy elementy rakiety kosmicznej(!), powtykane w ziemię jako dekoracja. Miejsce na ognisko zrobione jest na włazie do silosu rakietowego, a piecyk zmajstrowano z elementów sputnika. Jest też stara przyczepa wojskowa przerobiony na warsztacik, w której niestrudzenie i bez przerwy gada radyjko.

17.VIII – 137.3 km
Mimo wichury jakoś nie pada. Poza tym MAMY WIATR W PLECY (!!), co wydaje nam się jakimś cudem. Do Parnawy dojeżdżamy więc wcześniej niż planowaliśmy. Tam dopada nas w końcu deszcz, ale przelotny. Uzupełniwszy energie przejeżdżamy jeszcze 54 km na południe wzdłuż wybrzeża. Z naszej mapy wynika, że po drodze jest kamping, ale okazuje się zamknięty. W końcu znajdujemy elegancki hotel z polem biwakowym, tuż przy samym morzu. Oprócz naszego, jest tylko 1 namiot, jak się potem okazuje należący do Darka i Sylwii, pary Polaków z Warszawy. Spędzamy wieczór na wymianie wrażeń i dowiadujemy się od nich sporo przydatnych informacji o miejscach, do których się wybieramy, a w których oni już byli. Wieczór jest przepiękny: ogromne fale, pusta plaża i wielkie pomarańczowe słońce. Kiczowate w swojej banalności i „pocztówkowości” a jednak zachwyca.

18.VIII – 106 km
Wracamy na Via Baltica i po chwili przekraczamy granice estońsko-łotewską. Zrobił się upał więc cieszymy się, że opuszczając Estonie, opuszczamy krainę deszczu.
Jedziemy szybko, więc porywamy się na ambicje i za cel stawiamy sobie Rygę! W małym miasteczku pod Rygą wsiadamy do podmiejskiej kolejki co okazało się bardzo dobrym posunięciem, bo objeżdżamy spory kawał bardzo rozległej Rygi i na wieczór jesteśmy akurat na kampingu w Jurmale.

19.VIII – 0km
Dzień zaczyna się dobrze, bo Sylwia i Darek podwożą nas samochodem do Rygi, dzięki czemu oszczędzamy czas i pieniądze. Pokazują nam też fajne miejsce, w którym można zjeść obiad. Będąc cięgle pod urokiem Tallina nie spodziewamy się po Rydze rewelacji. Tymczasem i ta stolica jest miłym zaskoczeniem. Trudno porównać te 2 miasta, bo Tallin jest przede wszystkim portem, ma bardziej kameralna starówkę i średniowieczny charakter. Ryga natomiast ma w sobie coś wielkomiejskiego i eleganckiego. Duże ulice, czy właściwie aleje z ekskluzywnymi XIX-wiecznymi budynkami, drogie restauracje, stylowe kawiarnie, sklepy i zadbany park miejski, położony u wrót starego miasta. Są też wąskie uliczki i bardzo stare zaułki z równie ciekawymi jak w Tallinie kamienicami. Wszystko pięknie wyrestaurowane i przygotowane dla zwiedzających. Łaziliśmy cały dzień po Rydze i ciągle odkrywaliśmy coraz to nowe miejsca. Pod koniec dnia, kiedy wydawało nam się że znamy już całą starówkę, trafiliśmy na uroczy Convent Court- miniaturową średniowieczną dzielnicę ukrytą w murach dawnego klasztoru. Maleńkie uliczki, tajemnicze pasaże a wszystko porośnięte winem i dzika różą. Prawdziwe cudo. Nowego miasta nie sposób schodzić w jeden dzień, ale chyba widzieliśmy ważniejsze jego elementy. Mieszczący się w pomieszczeniach dawnych spichlerzy portowych targ do złudzenia przypomina krakowski dworzec: tanie, azjatyckie barachło. Za to dworzec ryski jest nowoczesny i wygląda bardziej “zachodnio” niż jakikolwiek dworzec w Polsce.
Miejsce, w którym zjedliśmy obiad to jedna z restauracji w sieci Lido – czymś w rodzaju baru samoobsługowego z pysznym jedzeniem, pięknym wnętrzem, personelem w łotewskich strojach narodowych i bardzo fajną atmosferą.

20.VIII – 62.6 km
Cofamy się do centrum Jurmały by zrobić zdjęcia jej pięknym, drewnianym domom. Dokładamy w ten sposób 20km, ale mamy nadzieje że nadrobimy potem szybkim pedałowaniem. W planie na następne dni mamy zachodnie wybrzeże Łotwy a na dziś wodospady w miejscowości Kuldiga. Nasze nadzieje szybko okazują się płonne, bo wiatr utrudnia nam jak nigdy dotąd. Nasila się z godziny na godzinę, tak, że momentami mamy wręcz śmieszna prędkość. Mimo że jedziemy przez piękną krajobrazowo okolicę, zaciekła walka z silnymi podmuchami utrudnia percepcję i nie jesteśmy w najlepszych nastrojach. Kiedy staje się oczywiste że w tym tempie nie dojedziemy nawet do Kuldigi zaczynamy zastanawiać się nad zmiana planów. Ale na razie zza zbocza wylania się zamek z czerwonej cegły o zapraszającym wyglądzie. Jest to elegancki hotel, otoczony parkiem. Ponieważ można rozbić obok namiot, postanawiamy już tam zostać- jesteśmy wykończeni.

21.VIII – 122.1 km
W nocy podejmujemy decyzje o przyjęciu azymutu na dom, oczywiście w ogólnym tego słowa znaczeniu. Tym samym rezygnujemy z Lipawy i Klajpedy, ale że względu na pogodę daliśmy za wygrana. Ok. 14.00 dojeżdżamy do Jegavy gdzie musimy wydać ostatnie łaty. Idziemy więc na obiad do małej knajpki na obrzeżach miasta. Potem jeszcze długa prosta do granicy i o 18h jesteśmy już na Litwie. Ponieważ za granicą droga nie jest już osłonięta lasem to pedałowanie idzie jeszcze gorzej, momentami wywraca nam prawie rowery. Z wielkim wysiłkiem pokonujemy 10 km do miasteczka Janiszki, a po kilku następnych kilometrach natykamy się na nowiuteńki przydrożny motel obok którego rozbijamy namiot.

22.VIII – 48.1 km
Chcemy do domu! Jedziemy w tym kierunku, bo na południe Litwy, ale prędkość mamy tak „zawrotną”, że cel wydaje się oddalać zamiast przybliżać. Warunki pogodowe są gorsze niż przypuściliśmy w naszych najbardziej pesymistycznych planach. Niedaleko miasta Szawle, zatrzymujemy się by obejrzeć tzw. Góre Krzyży.(“Krizus Kalnis”) Jest to miejsce wybitnie symboliczne dla narodu litewskiego, ponieważ stanowi pomnik katolicyzmu i walki o niepodległość w czasach sowieckich a jednocześnie upamiętnia dawne wierzenia słowiańskich ludów. Na niewielkim wzgórzu ustawiono ok. 60000 krzyży znoszonych tam latami z różnych okazji. Robi wrażenie.
Z Szawle chcemy dostać się do Kowna pociągiem, gdyż pedałowanie w tej pogodzie przestaje sprawiać nam jakąkolwiek satysfakcję. Niestety jedyny kursujący na tej trasie pociąg odchodzi o 3 nocy! Zostaje więc autobus. Rozochoceni zapewnieniem pani z informacji że autobus bierze rowery kupujemy bilety na najbliższe połączenie. Kierowca jednak odmawia załadowania nas z rowerami na pokład swojego jelcza, musimy więc zwrócić bilety i tracimy na tym oczywiście czas i pieniądze. Z kierowcą następnego autobusu dogadujemy się na umieszczenie rowerów z tyłu a sakw w bagażniku. Robimy mały show na dworcu, ale leje tak strasznie że jesteśmy zdeterminowani.
Potem jadąc w strugach deszczu przez szary krajobraz płaskich pól litewskich nie żałujemy swojej decyzji. Przynajmniej zyskamy jeden dzień na zwiedzenie Kowna, które wg Pascala jest ciekawe. Na miejscu, udajemy się w kierunku kempingu widniejącego na naszym planie miasta (nad brzegiem Morza Kowienskiego). Jego istnienie potwierdziły 2 zapytane po drodze osoby, ale jak tam dojechaliśmy nie było po nim ani śladu. Co gorsza nikt ze spotkanych tam ludzi nie umiał go wskazać. Zapytalismy więc czy możemy rozbić się przy niewielkim hotelu w tamtejszej przystani dla motorówek. Ponieważ cena postawienia namiotu i skorzystania z prysznica była niewspółmiernie wysoka do ceny pokoju 2-osobowego z łazienką to wzięliśmy to drugie. Na reszcie umyliśmy się i rozwiesiliśmy mokre rzeczy.

23.VIII – 95.4 km
Dzień na zwiedzenie Kowna to z pewnością za dużo na to nieciekawe miasto. Byliśmy rozczarowani wszystkim, co tam zobaczyliśmy zwłaszcza w zestawieniu z Rygą, Tallinem a nawet Wilnem. Dla poprawy nastrojów poszliśmy na kołduny i cepeliny popijane kwasem domowej produkcji. Kiedy ok. 14h stało się jasne, że nie ma co więcej siedzieć w Kownie a jednocześnie dostaliśmy wiadomość z Polski, że pociąg z Suwałk do Krakowa odchodzi o 23h zaświtała nam w głowach szaleńcza myśl….zdążenia jeszcze dziś na ten właśnie pociąg. Wydostaliśmy się kolejką podmiejską poza obwodnicę miasta. Z miejscowości, w której wysiadamy do Suwałk jest jeszcze 70 km. Będzie trzeba się przyłożyć, ale jakaś magnetyczna siła przyciąga nas do domu i jedziemy szybko. Sprawę ułatwia 10-kilometrowa kolejka tirów, które osłaniają nas od wiatru. Kiedy słońce znika za horyzontem, my wjeżdżamy na teren Polski. Tym razem naprawdę możemy przestawić zegarki! Celnik oglądając pieczątki w naszych paszportach dziwi się, że przyjeżdżamy z Tallina na rowerach. Nie wie pewnie jak bardzo było warto i jak wiele wieziemy ze sobą oprócz sakw……Mimo wszystko, gdy znajdujemy się na rodzimej ziemi ogarnia nas jakaś radość: od razu lepszy asfalt, bardziej zadbane gospodarstwa, ładniejszy krajobraz. Chyba rzeczywiście byliśmy stęsknieni…. Po polskiej stronie granicy kolejka tirów jest jeszcze dłuższa, choć tym razem są po naszej lewej stronie. Suwalszczyzna jest wbrew pozorom całkiem pofałdowaną krainą, ale jedziemy szybko. Do Suwałk dojeżdżamy po ciemku, mamy jednak duży zapas czasu. Niestety na dworcu dowiadujemy się, że pociąg o 23 jedzie przez Warszawę do Łodzi a nie do Krakowa (znowu błędna informacja na stronie internetowej), ale to już nie ma znaczenia, po prostu będziemy musieli się przesiąść. Na skwerku przed dworcem gotujemy naszą ostatnią wakacyjną kolację. Teoretycznie moglibyśmy pójść do McDonalda, ale akurat został nam makaron, jakiś sos i resztka gazu, poza tym przez świadomość, że na następny posiłek tego typu przyjdzie nam poczekać pewnie rok wolimy wersję turystyczną. Do naszej ławki dosiada się miejscowy pijaczek i mówi, że właśnie zbiera się na deszcz pierwszy raz od 3 tygodni. Śmiać nam się chce, bo wygląda na to, że przywieźliśmy deszcz ze sobą.
Kiedy już siedzimy w pociągu do domu czujemy nagle żal, że to już koniec. Koniec spania w mokrym namiocie, zmagania się z wiatrem, codziennego makaronu i innych trudów tego typu podróży, ale też koniec bliskości przyrody, odkrywania ciekawych miejsc, różnego rodzaju przygód, ale przede wszystkim poczucia wolności, które dały nam te wakacje.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u