Miesiąc w podróży za 500 zł czyli wszystkie drogi prowadzą do Turcji – Anna Piątkowska

Miesiąc w podróży za 500 zł czyli wszystkie drogi prowadzą do Turcji

Anna Piątkowska

Anna Piątkowska Miesiąc w podróży za 500 zł czyli wszystkie drogi prowadzą do Turcji

Zapewne wielu z Was zna powiedzenie „My planujemy Bóg się śmieje”. W moim życiu jego autentyczność bardzo często się sprawdza, dlatego coraz rzadziej planuję, że zrobię coś ‘na pewno’. Owszem, trzeba mieć jakiś zarys swojej najbliższej przyszłości, ale nie wolno przyzwyczajać się zanadto do tej jedynej wizji życia, jaką sobie wymarzyliśmy. Trzeba być otwartym, przygotowanym na niespodzianki i zmiany, które w jednej chwili mogą przeobrazić bieg naszego losu. Takie podejście jest wskazane zwłaszcza podczas wyprawy w świat – ten mniejszy czyli polski i ten większy sięgający… gdzie? A gdzie nas oczy i nogi poniosą.

A w roku 2005 poniosły z powrotem do Turcji, choć jakąś taką okrężną drogą, którą wyznaczali nam przypadkowi kierowcy. Ta podróż nie miała z góry przyjętego scenariusza, choć generalnie naszym celem był Cypr, koniec końców wylądowałyśmy jednak ponownie na ziemi Atatürka nie doświadczając pobytu w ojczyźnie boskiej Afrodyty.

Całe to nasze „przetaczanie się” przez pół Europy zajęło nam tam i z powrotem 12 dni, wiozło nas 55 kierowców (wielkie dzięki!), na transport „TAM” wydałyśmy ok. 14Euro, a „Z POWROTEM” – ok. 5E. Natomiast podróżowanie ‘wewnętrzne’ pochłonęło najwięcej naszych funduszy: prom z Pireusu na wyspę Chios – 15E, trzeba tu jednak zaznaczyć, że zamiast na Chios wylądowałyśmy ‘pomyłkowo’ na Lesbos. Z tej wyspy do tureckiego miasteczka Ayvalik jest bardzo blisko, co nie znaczy, że tanio – godzina promem kosztuje też 15E! Turcy się cenią, nie ma co.., ale przynajmniej można się z nimi targować, Grecy nie wykazują do tego ‘sportu’ ani chęci, ani talentu. Szkoda…

Tak więc suma sumarum cała podróż wyniosła nas 127,75Euro wliczając wizę turecką (15USD lub 10E – my zapłaciłyśmy 10USD od łebka –zakręcony celnik pomylił waluty), przejazd autokarem z Šile do Istanbułu (3,5E) oraz bilety na komunikację miejską i promową w Istanbule (prom – ok. 1,25E na stronę azjatycką i z powrotem, komunikacja miejska – zależy, od 0,25E do 1,5E za przejazd).

No, to by było chyba na tyle jeśli chodzi o formalności finansowe, pozostałe wyjaśnią się w trakcie uważnej lektury.

TRASA:Polska-Czechy-Słowacja-Węgry-Rumunia-Bułgaria-Grecja-Turcja-Bułgaria-Rumunia-Węgry-Słowacja-Polska

19. 07. 2005

Siedzimy właśnie w pociągu z Budapesztu do Szegedu. Bilet na tą przyjemność kosztował 1926 forintów (ok.8E) i nie ma niestety zniżek dla studentów międzynarodowych, niemniej jednak warto przejechać się węgierskim pociągiem, który po kilku godzinach jazdy zmienia się w autobus (a to z powodu naprawy odcinka szyn), a potem znów w pociąg. Niestety, nie dane więc było nam się wyspać.

Wczoraj jechałyśmy przez Czechy – całkiem przypadkowo, pewien przemiły Czech zgarnął nas z rozkopanej do niemożliwości trasy Kraków-Cieszyn i wysadził w miasteczku o wdzięcznej nazwie Frydek-Mistek, gdzie rozłożyłyśmy nasze czcigodne śpiwory na przepysznie zielonej, osiedlowej trawce. I gdyby nie ta wichuro-ulewa z piorunami, która przepędziła nas pod zadaszony przystanek autobusowy, to byłabym bardziej pozytywnie nastawiona do kolejnego dnia wędrówki.

A co robią Czesi widząc dwa zemdlone w śpiworach nasze korpusy? Oho, proszę Państwa, żadnego zgorszenia, wręcz przeciwnie – z trudem podciągam do góry jedną powiekę, nadstawiam ucha i co słyszę? Otóż nic! – sprzedawca gazet z kiosku jeszcze ucisza swojego kolegę, bo ów już o 5 rano ma ochotę na dyskusje. Ciiiii…- przecież na NASZYM przystanku ktoś smacznie sobie śpi, a potem je śniadanie, myje zęby, wkłada kolejne warstwy ubrania, no i łapie kolejną okazję – wszystkie nasze czynności są skrupulatnie obserwowane kątem oka pana kioskarza i nie tylko. Ale to wcale nie jest złe – ciekawość – ludzka rzecz. Najgorsze jest to, że wciąż leje.

20.07.2005 – popołudniową porą w Rumunii

Tkwimy właśnie w tirze, który sam tkwi w gigantycznym korku, bo przed nami zdarzył się jakiś gigantyczny wypadek. Wiezie nas Rumun, który zgarnął nas z przedmieść Aradu, do których przywiózł nas inny Rumun, który zgarnął nas z granicy węgiersko-rumuńskiej. Wczoraj przejechałyśmy Węgry, które zdołały obronić swój honor – autostop w tym roku działa jako tako w tym kraju, więc nie spisuję go na straty pod tym względem. Na kilka godzin wylądowałyśmy w centrum Budapesztu i tu warto znać pewną tajemnicę, jeśli chodzi o metro: są w nim niby bramki na bilety, które niby trzeba kupić u pani w okienku, ale nikt tego nie sprawdza, jak mi się zdaje, więc można legalnie jechać na gapę, a co! No, oczywiście na własne ryzyko.

Z Budapesztu do Szegedu jedzie się jakieś 5 godzin, docieramy tam już po północy. Stacja kolejowa obskurna – nie zostawajcie na niej ani minuty dłużej niż trzeba. Spać można na ławeczce w otoczeniu drzewek choinkowych – trzeba iść główną drogą, w kierunku centrum. Zresztą ławek jest tu bez liku, spokój i cisza – można szybko znaleźć coś do poleżenia i byle do rana! A rano zerwałyśmy się o brzasku i ruszyłyśmy na trasę w stronę Mako. Nastąpiły tu małe zgrzyty, gdyż znaki drogowe zwiodły nas trochę i pokierowały w innym kierunku niż trzeba. Najlepiej wyjść na całkowite obrzeża miasta, wtedy szybciej złapie się okazję.

Do owego miasteczka podrzucił nas przemiły młody Węgier, ale potem nastąpił niż autostopowy. Nic, nic i nic. Żaden samochód się nie zatrzymał oprócz 3 podejrzanych Rumunów, do których oczywiście nie wsiadłyśmy. Traciłyśmy już nadzieję, czy znajdzie się jakaś dobra dusza, która pomoże nam ‘zaliczyć’ te 15 km do Nagylak (granica). Upór robi swoje, idziemy z buta i co jakiś czas zatrzymujemy się, może ktoś się zlituje…? I nagle, jak spod ziemi wyrastają 2 tiry – rejestracja TR. Jasna sprawa – pomyślałam – tylko Turek jest zdolny wstrzymać ruch na wąskiej i zatłoczonej drodze. Hamowanie miał ciekawe. Mało brakowało, a jadący za nim kolega zaparkowałby mu na grzbiecie! Tworzy się korek, ale nie widzę, żeby ktoś się wściekał, sytuacja jest raczej komiczna. Biegniemy co sił do tego tureckiego szaleńca. Ja wrzeszczę czy do granicy – No pewnie, a niby gdzie? Pakujemy się do środka i po jakiejś pół godzinie jesteśmy w końcu w Rumunii…

PS: Jeszcze nie raz Turcy zaszokują nas swoim brawurowym zachowaniem, ale przecież na razie jedziemy do Grecji…

21.07.2005

Siedzimy sobie właśnie nad pięknym, modrym Dunajem w Calafacie, do którego nie sposób się dostać autostopem. Otóż do tego rumuńsko-bułgarskiego przejścia granicznego najlepiej dojechać z Craiovej – całkiem przyjazna mieścina, w której dane nam było przeżyć pierwszy globtroterski kryzys. Tylko najwytrwalszym polecam łapanie okazji, jako że najpierw trzeba przejść jakieś 10 km przez całe miasto w duchocie i spiekocie dnia, co nie jest przyjemne zwłaszcza gdy „nie ma, nie ma wody na pustyni” (czytaj: w butelce), a niezbędny towarzysz plecak zdaje się ważyć 5 razy więcej niż w rzeczywistości. 30 minut bezskutecznego łapania skończyło się powrotem do miasta, wymianą waluty i zakupem biletów na busa do granicy (80 tys. Lei – ok.3Euro). Busy kursują sobie jak chcą, nie ma jakichś wyznaczonych przystanków, trzeba stać gdzieś na poboczu drogi i wyostrzyć swój sokoli wzrok, bo kiedy się zobaczy tabliczkę ‘Calafat’ należy zamaszyście zamachać czym się da, warto też użyć strun głosowych, wtedy kierowca nie tylko nas zobaczy, ale też usłyszy, ha! I najpewniej się zatrzyma, pod warunkiem, że w środku są wolne miejsca.

Rumuni są bardzo mili i pomocni. Kobiety dziwią się, że chcemy jechać stopem, kierują nas w stronę dworca autobusowego i koniec. W ogóle po ostatniej koszmarnej (dosłownie!) nocy myślałam, że ostatecznie znielubię ten kraj, ale negatywne emocje już opadły. Rumunia ma jednak więcej plusów niż minusów i warto tu przyjechać choćby na krótko. Dla składającego się z całej palety barw nieba, które pod koniec dnia staje się wręcz bajkowym tłem dla majestatycznych gór, dla widoku kolorowych cygańskich wozów, dla prawosławnych cerkwi, monastyrów i przydrożnych kapliczek, wioseczek rodem z krainy czarów, no i ewentualnie, tak dla ciekawości, dla robotników koszących w centrum miasta trawę prawdziwymi kosami z drewnianą rączką! No, można by jeszcze dużo wymieniać, myślę, że najważniejsze dla podróżnika bez pieniędzy jest to, że Rumunia jest przyjazna dla autostopowiczów, a Rumuni nie zostawią cię w potrzebie – zawsze wyjaśnią, wytłumaczą, doradzą – oczywiście najczęściej po rumuńsku, ale czy to ważne? Liczą się dobre chęci, a poza tym jeśli się wsłuchasz w ten piękny romański język i uruchomisz wyobraźnię, to zrozumiesz co do ciebie mówią. Dla chcącego nic trudnego.

Ale noc była naprawdę trudna. I wcale nie chciałyśmy jej tak spędzać. W Piteşti wylądowałyśmy o 2 w nocy (Ha!). Oczywiście nasz miły tirowiec odstawił nas pod jakiś hotelik, ale jak się nie ma forsy, to jak postawić tam nogę, hę? Więc poszłyśmy wskazaną przez niego drogą na Craiovą, tonącą w mroczno-cmentarnych mgłach, z których wydobywały się złowieszcze odgłosy zwierzęcych bestii. Te ohydne rumuńskie psy, nie cierpię ich, ale zarazem im współczuję, bo psi żywot w Rumunii nie obfituje w rozkosze. Sparszywiałe, zapchlone i wychudzone do żeber stanowią stały element rumuńskiego krajobrazu. A nocą? Szczekają na cały regulator, nie pozwalając nam bezszelestnie się przemknąć do ciemnego zaułka. Jeszcze przyplątał się jakiś męt ze stacji benzynowej, koszmar! Nie zważając na nic (kij w ręku dla obrony przed psami wskazany) wzięłyśmy nogi za pas i w końcu przycupnęłyśmy sobie na chodniku pod kawałkiem siatki. Obok był postój dla tirów, więc non-stop przejeżdżały one obok nas, błyskając wielkimi ślepiami żółtych świateł. I jakoś się przeżyło w embrionalnej pozycji te 4 godziny do wschodu słońca, uff…A potem? Potem marsz przez całe Piteşti – miasto długie jak pas startowy, smutne jak nieszczęśliwa narzeczona, brzydkie jak Baba Jaga. Moje wrażenie: nieobliczalny chaos, wszędobylski huk i brak jakiejkolwiek kultury jazdy – uważajcie nawet na pasach!

No, ale w końcu jesteśmy w Calafat i niedługo przywitamy się ponownie z Bułgarią.

Szczegóły dotyczące przejścia promowego w Calafacie:

1. Po pierwsze Calafat to całkiem sympatyczne miasteczko – powałęsajcie się po nim troszeczkę.

2. Po drugie – bardzo możliwe, że zbłąkany wędrowiec zostanie uprzejmie „odholowany” przez miejscowych aż do portu, a jeśli nie, to otrzyma dokładne ustne wskazówki lub nawet mapkę narysowaną na świstku papierka.

3. Po trzecie walcie śmiało prosto do portu, nawet jeśli drogę zagrodzono mosiężnym łańcuchem.

4. Po czwarte trzeba uiścić opłatę 3E lub 13 tys. Lei, można też za darmo o ile uda wam się wpakować do czyjegoś samochodu.

5. Po piąte promy kursują mniej więcej co godzinę, ale w sumie to nikomu się tu nigdzie nie śpieszy, więc to nie jest reguła.

Po stronie bułgarskiej kolejka do odprawy trwa wieczność. Martwimy się, bo już się ściemnia, gdzie będziemy spać? Na tym bułgarskim pustkowiu, po którym grasuje mafia? Stoimy cierpliwie w kolejce i ubolewamy nad naszym losem. Czekający przed nami facet też się niecierpliwi i dołącza się do naszych narzekań:

Bułgarska biurokracja! Będziemy tak stać ze 3 godziny! – Oznajmia nienaganną polszczyzną.

Nie ma co, Polak i to z Elbląga. Jedzie z żoną do Grecji na wakacje. Samochodem. Zdaje sobie sprawę, że aby przejechać przez ten kraj będzie musiał wcisnąć do kieszeni celników, urzędników itp. „ochroniarzy kraju” niemałe łapówki, wypełnić dziesiątki papierów, okazać wiele pozwoleń. Mamy szczęście, że go spotkałyśmy. Zabiera nas ze sobą. Jego żona – Dorota jest bardzo miła. On zresztą też, nawet kiedy klnie na całą Bułgarię, błądząc po nieoświetlonych drogach i próbując dojechać do Sofii. Nocujemy w małym hotelu, nie mamy pieniędzy, ale trafia nam się nie lada gratka: możemy się rozłożyć na podłodze pokoju, który jest remontowany i zamknięty dla „normalnych” gości.

Następnego dnia wjeżdżamy do Grecji. Marek pruł przez Bułgarię jak pirat drogowy, żeby jak najszybciej wydostać się z tego nieszczęsnego kraju. Jego krytyka nie znała granic, zwłaszcza, że po drodze zaliczył jeszcze parę „kontroli łapówkowych” i stanął oko w oko z bułgarską milicją.

Jesteśmy im dozgonnie wdzięczne, że przewieźli nas przez ten kraj i mam nadzieję, że w drodze powrotnej mieli mniej przygód i szczęśliwie dojechali do domu. Kto wie, może następnym razem spędzą wakacje na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego? Żeby poznać jakiś kraj nie wystarczy przejechać tylko po jego powierzchni.

No i GRECJA, nareszcie. Po 7 dniach tułaczki smażyłyśmy się na rozgrzanym do czerwoności asfalcie trasy Thessaloniki – Ateny. Uff, skwar jak w piekle, bez chustki ,okularów słonecznych i wody niknie się w oczach, i ten samochodowy hałas doprowadza mnie do szału! Jestem szczerze wykończona i zaczynam żałować, że w ogóle ruszałam się z DOMU! No cóż, na każdej wyprawie przeżywa się kryzys, dodatkowo denerwują mnie trąbiące na nas samochody, jakbyśmy były…no właśnie. Kilku zatrzymanych kierowców nie miało, co było widać na oko, dobrych zamiarów. Łapanie okazji nie należało w Grecji do przyjemności, ale w końcu dotarłyśmy jakoś do Katerini i ostatkiem sił powłóczyłyśmy się w kierunku plaży. Pech jednak chciał, że zabłądziłyśmy, znaki kierujące nas do Olimpic Beach wywiodły nas do jakiejś greckiej ni to wioski ni to mieściny. Starcie z „miejscowymi” było niezapomniane – greckie babcie cierpliwie tłumaczyły nam jak i co, ale zmęczenie i upał ograniczały poważnie nasze zdolności umysłowe. Nie próbowałam nawet zrozumieć co do mnie mówią. Po chwili do akcji wkroczył umorusany smarem dziadek, który wziął sprawę (a raczej naszą mapę) w swoje ręce. Wpakował nas do swojego rzężącego grata i zawiózł do jakiejś podejrzanej knajpy. Tam nastąpiła wielka narada jej greckich bywalców. Gdzie to one chcą jechać? Na plażę? A gdzie ta plaża? Olimpic Beach? To przecież w przeciwnym kierunku! Na pewno tam? A może gdzie indziej? Wszyscy z zapamiętaniem studiują naszą mapę swojej ojczyzny jakby pierwszy raz widzieli Grecję. Czuję, że zaraz mi puszczą nerwy! W końcu ustalają, że jeden z tych podejrzanych typków zawiezie nas na miejsce. Nie za bardzo chcemy wsiadać, ale jedzie sam, bez całej reszty tej zapijaczonej bandy, więc się zgadzamy. Ledwo się wcisnęłam z plecakiem pomiędzy skrzynki aksamitnych brzoskwiń, które stanowiły jedyny pozytywny aspekt całej sytuacji. Grek miał na imię Christo i okazał się w porządku (pozory mogą mylić), pomagał nam szukać taniego hotelu, wariat, a my nie wiedziałyśmy jak się go w końcu pozbyć! Po 2 godzinach jazdy tam i z powrotem udało się, ale musiałyśmy mu obiecać, że będziemy spały w jakimś strzeżonym miejscu, bo inaczej to może być niebezpieczne. Jeśli ktoś chce z tego skorzystać, to nie ma problemu – noc na polu namiotowym bez namiotu kosztuje 8Euro, z namiotem 12E. My spałyśmy na leżakach plażowych tuż przy wybrzeżu. Nasze obawy, że trzeba będzie za to zapłacić były nieuzasadnione.

24 lipiec 2005

Kolejny dzień w Grecji przypomniał nam o Turcji, bo naszym kierowcą był Turek o wojowniczym imieniu Attila. Turecka spontaniczność w jego wykonaniu nie miała sobie równych. Nie dość, że zatrzymał się sam, to jeszcze w takim miejscu, które wymagało akrobatycznych popisów. Oddzielała nas bowiem od autostrady metalowa bariera i drut kolczasty. Dla Turka to nie był problem, pomógł nam pokonać tą złośliwą przeszkodę i już prułyśmy z nieco rozdartymi spodniami do Aten.

W szoferce nastąpiła wymiana kulturowa: polska muzyka kontra turecka, polskie jabłka i greckie, ociekające tłuszczem słodycze. W czasie takich wojaży warto mieć ze sobą pocztówki z Polski, kasety z polskim folkiem albo mapę naszego kraju, bo spotykani po drodze ludzie są ciekawi.

Po kilku godzinach, paru przystankach na mrożoną kawę dojeżdżamy do Aten. Miasto tonie w słońcu, spalinach i korkach. Attila zmierza do Pireusu, a potem chce nas oprowadzić po Akropolu! No to się zgadzamy. Ta wielka metropolia rozczarowuje nas, brudne i niezadbane ulice, zrujnowane domy, których nikt nie remontuje.., wspaniałość greckiej starożytności zakończyła się chyba wraz z tą epoką.

Chcemy się szybko przedostać na Cypr. Żegnamy się z Attilą i jego tirem. Turek ma jednak nadzieję, że będziemy z nim wracać do Turcji. Tak by się stało, ale następnego dnia nie mogłyśmy go już znaleźć w porcie.

Późnym popołudniem czekała nas bowiem „urocza” niespodzianka: nie ma rejsów na Cypr już od 5 lat! Chios – owszem, Rodos – jak najbardziej, Kreta – proszę bardzo, ale Cypr? Tylko samolotem miłe panie – oto co nam pozostaje. Popijamy wodę i zagryzamy suchą bułę nie mogąc otrząsnąć się z szoku. Więc co ten Pascal wypisuje!? Jestem tak wściekła, że puściłabym na morze ten przewodnik razem z całym wydawnictwem za to, że powielają nieaktualne informacje! I co robić? – zastanawiamy się. Samolot to wydatek 89 – 100E. Nie stać nas. Może wpław? Cha, cha. Na ławce nie możemy spać, za dużo meneli się tu kręci, trzeba znaleźć jakieś tanie spanie z prysznicem i zobaczymy co dalej. Najtańszy hotelik jaki nam się objawił to „Sparti” – 12E za dwójkę, zgroza! Nie dało się zbić ceny, ale odbiłam ją sobie pod prysznicem – miękłam tam jakieś 2 godziny.

A następnego dnia…

Dobiłyśmy do wybrzeży Lesbos, która miała być Chios. Wszechchaos na pokładzie statku, brak jakiejkolwiek angielskiej informacji sprawił, że część rejsu odbyłyśmy na nieuświadomioną gapę, bo zamiast wysiąść na Chios, popłynęłyśmy dalej i znalazłyśmy się na wyspie Safony. Nie było to złe, ale za dobre też nie, bo z Chios miałybyśmy lepsze połączenie do Çeşme w Turcji:

– A dlaczego nie ma statków do Çeşme?

– Do Çeşme są promy z Chios, my mamy tylko do Ayvalik – wyjaśnia nam pracownik biura.

Ach tak? No dobrze. Kupujemy bilety i zdezorientowane spoglądamy na mapę. No tak. To nie ta wyspa. O rany! I w śmiech. Cóż. Taka drobna pomyłka to nie tragedia i wcale nas nie martwi. Rozglądamy się po wyspie. Wszędzie pustki, większość mieszkańców oddaje hołd codziennej sjeście. Nie dziwię się im – żar z nieba odbiera siły. Przez 2 godziny same tkwiłyśmy w stanie niezidentyfikowanego letargu. A potem spacerek po wyspie: plaża jest, ale ogrodzona i płatna, reszta wybrzeża skalista; można się wspiąć na górę wyspy, gdzie stoją ruiny prastarego zamczyska. Na jego dziedzińcu odbywał się akurat koncert greckiej muzyki, wstęp był wolny. Nie mogę nie wspomnieć o psach, które zwęszyły w nas dobre dusze i pętały się za nami żebrząc o odrobinę czułości, której się im tu raczej odmawia. Jeden z nich pełnił nawet wobec nas rolę strażnika na wzgórzu, które tej nocy było naszym „pokojem hotelowym” z widokiem na morze i niebo pełne gwiazd.

AYVALIK!

Och, co za energiczne miasteczko! Upał i palące słońce nie robi na Turkach większego wrażenia. Jak dobrze uwolnić się od greckiego marazmu i wtopić się w wielobarwny, pulsujący życiem uliczny tłum!

Granica morska – wiza 10E lub 15USD, kantory – brak takowych mimo naszych upartych poszukiwań, forsę można wymienić w banku albo skorzystać z bankomatów do których tłoczą się nienasyceni żądzą pieniądza turyści.

No, i w końcu pyszne jedzonko! Kebaby po 4 liry za sztukę (ok.2,25E) – ale co to była za uczta po 1,5 tygodnia włóczęgostwa! Cały talerz smakołyków: sałatka, frytki, miąsko, tradycyjny jogurt Ayran i mój ukochany arabski chleb. Rzecz jasna, żeby zjeść tanio, w towarzystwie tureckich kotów i głosem muezzina w tle, należy wejść w zaułki bocznych uliczek, o czym każdy szanujący się wędrowiec nie zapomina.

28.07.2005

Wylądowałyśmy dziś w Aliğa, podrzucił nas tu pewien dziwny osobnik z przekrwionymi oczami. Po drodze zahaczył o przydrożną pseudo-restaurację, w której oprócz jedzenia sprzedawano jakieś narzędzia i innego typu żelastwo. Turek uczył nas jeść arbuza z chlebem – to taki tutejszy kulinarny zwyczaj.

Wczoraj spaliłyśmy swe delikatne polskie ciałka na sęk. I to nie od leżenia plackiem, ale pływania. A pływa się bosko, totalny Wielki Błękit nieba i morza zlewa się w jedność. Śpimy na plaży w Altinova – w nocy było dość groźnie: grupie tureckich młodzieniaszków zachciało się spacerów wzdłuż morza i wycia do księżyca, za każdym razem kiedy się do nas zbliżali przestawałam oddychać ze stresu. Rankiem z kolei było zabawnie: obudziło nas 2 granatowych żandarmów:

– O co chodzi? Dzień dobry.. – uśmiechamy się niemrawo, przecierając posklejane piachem oczęta – Paszport jest? Jest. Wiza jest? No jest. A czemu nie w hotelu? A jakoś tak…Nie było miejsc czy co…Następnym razem to pójdziemy do hotelu…, na pewno…ha ha ha…

Szczera wymiana uśmiechów, zwrot paszportów, i upewniwszy się że Turcja jest ‘tamam’ (w porządku) i ‘gűzel’ (piękna) życzyli nam miłego dnia. Wzajemnie.

29.07.2005

Jesteśmy w Izmirze, siedzimy na dworcu Basmane Gar i czekamy na Ramazana – tego typka, który rok temu zabrał nas swoim samochodem do Dikili. Ubiegła noc pozostawiła na naszej skórze niezatarte ślady żarłocznych komarzych żądełek! Tak to jest jak się śpi w jakichś zdradliwych krzakach! To dlatego, że w Aliğa nie ma plaży. Jakby tego było mało to do Izmiru zabrał nas wyznawca komunistycznych teorii Marksa i Engelsa, zwolennik Hitlera i Stalina, który nieomalże rozpływał się w pochlebstwach na temat swych idoli i dziwił się, że nie podzielamy jego entuzjazmu!

2.08.2005

A dzisiaj czas na relaks w Ölűdeniz – to taki lajtowy kurorcik położony w dolinie otoczonej górami Taurus, hen na południu Turcji. Po trzydniowym lenistwie w Izmirze i pławieniu się w hotelowych luksusach na koszt Ramazana, z nowymi siłami wracamy do uroków włóczęgi. Jesteśmy wdzięczne naszemu tureckiemu znajomemu za gościnność i transport aż do Marmaris, ale jego towarzystwo w pewnym momencie zaczęło być uciążliwe. W czasie drogi z Izmiru w kierunku Fethiye warto zatrzymać się w Efezie, Milecie i Afrodyzji, żeby podumać trochę nad upływem wieków zamrożonych w ruinach tych starożytnych miast. A po Izmirze (dawnej Smyrnie) lepiej pospacerować wieczorem, zwłaszcza wzdłuż morza. Widoki piękne, powietrze rześkie. A kto lubi bliskowschodnie targowiska i chce przesiąknąć wonią przypraw, herbat, suszonych owoców oraz ryb lub dostać lekkiego kręćka na skutek bazarowego rozgardiaszu, to zapraszam do centrum tego wielokulturowego miasta.

Marmaris natomiast to 100% kurort wczasowy dla turystów z Zachodu i szanujący się globtroter będzie się tylko męczył w takim miejscu. Dlatego czmychamy do Orhaniye – urokliwego miejsca nad Zatoką Kerme. Sielankowa atmosfera, górzyste tereny, cisza i spokój. Można wynająć pokój za ok. 25 lirów z wyżywieniem, można też spać pod gołym niebem i żywić się owocami figowców, których jest tu pełno i tak przeżyć do rana. A te 10km dzielące nas od Marmaris, do którego trzeba się wrócić żeby kontynuować podróż, można pokonać pieszo. Marszruta jest doskonała. Widoki jeszcze lepsze.

Ale wróćmy do Ölűdeniz. Warto tu przyjechać, bo plaża położona w lagunie i otoczona parkiem krajobrazowym jest naprawdę cudowna. Czysty piasek i turkusowe, cieplutkie morze! Wyspałyśmy się porządnie na plażowych leżakach, szczelnie osłonięte parasolami i pod czujnym okiem Feruka – młodego Kurda, studenta turystyki, który akurat odbywał swoje letnie praktyki.

A rano powrót do Fethiye, w którym miałyśmy już przyjemność nocować na górującym nad miastem wzgórzu. Polecam to miasteczko wszystkim, którzy cenią sobie urok morskiej zatoki i chcą uciec od turystycznego zgiełku. Łatwo znaleźć tani pensjonat w pobliżu antycznego portu, nawet jeśli się go nie szuka. Miejscowi od razu wywęszą podróżnika, który nie ma gdzie spać. Oczywiście można tak jak my spać gdzieś na dziko i mieć widok na ogromny drewniany szkielet przyszłego żaglowca.

Wydostanie się z Fethiye było z kolei dużą próbą cierpliwości. Kręciłyśmy się tam i z powrotem szukając drogi na Antalyę, a każdy kierował nas inaczej. Tak jakby los nie chciał żebyśmy tam jechały. No i teraz jesteśmy w Muğla – siedzimy na dworcu autobusowym, na którym wysadził nas pewien młody Turek rozkazując dalej jechać autobusem a nie żadnym autostopem i basta! Rozglądamy się i przez chwilę nawet rozważamy możliwość kupienia biletów dokądkolwiek, ale kończy się tylko na myśleniu. Należałoby raczej poszukać jakiegoś „przyzwoitego” noclegu. Tym razem znajdujemy go po prostu na polu wśród maków i skoszonej trawy. Dobrze że wieczorem nie stratowały nas owce, które pastuch gnał do zagrody, uff…

A teraz na przełaj przez Turcję

Z Muğla do Denizili – kolejny ‘zbulwersowany’ naszym sposobem podróżowania Turek odstawił nas na dworzec! Miało to swój plus, bo w podziemiach tureckiego Otogaru znajduje się market spożywczy, więc zrobiłyśmy sobie przerwę żywnościową.

Potem to rozkopane miasto i objazdy dróg na Kűtahyę znów doprowadziły nas do dezorientacji. I znowu przybłąkał się jakiś Turek, który pokierował nas, owszem, ale na dworzec kolejowy! Zadowolony z siebie, że udało mu się nas doprowadzić do celu (padłyśmy na dworcową ławkę i zaczęłyśmy konsumować arbuza) pokiwał z radością głową i wskazał na pociąg. Odkiwałyśmy mu i dałyśmy do zrozumienia, że na pewno wsiądziemy. Odszedł uspokojony.

Odpoczynek był nam potrzebny, choćby po to, żeby pół godziny później dreptać dziarsko za energiczną babuszką, która nas w końcu wyprowadziła na żądaną trasę. Tym razem trafił się tir pełen winogron – objadłam się tak, że aż wstyd. W końcu Kűtahya – tureckie centrum wyrobu porcelany. Piękne wzory i kształty – ale nie kupiłam, zapewne nie dowiozłabym ich w całości. Po kolejnym noclegu w opuszczonym wiśniowym sadzie zatęskniłyśmy za plażą. Tak więc decyzja była jednomyślna – Şile. Dojazd do tej położonej nad Morzem Czarnym miejscowości nie był zbyt przyjemny– 2 kierowców nie omieszkało zapytać o zapłatę za transport i to nie w formie pieniężnej. Czujność zatem wskazana, zwłaszcza kiedy jest się dziewczyną – nie zawsze trafi się na porządnego człowieka, ale fakt, że na ponad 50 kierowców tylko 2 liczyło na „łatwą okazję”, nie spisuje tej formy podróżowania na straty. Samoloty też się czasem rozbijają, a mimo to są uważane za najbezpieczniejszą formę transportu. Autostop nie jest aż tak bezpieczny, ale pozwala poznać dany kraj tak, jakby się czytało książkę, a nie tak jakby się oglądało telewizję. Jakkolwiek, taka sytuacja nie jest wesoła i w całej mojej historii autostopowania przytrafiła mi się 3 razy: raz w Polsce i te 2 razy w Turcji. Ważne jest, żeby nigdy nie jeździć stopem samemu i w razie konieczności zażądać zatrzymania się i wysiąść. Tak się też stało w każdym z tych 3 przypadków. Szkoda tylko, że istanbulska Polis, którą zatrzymałam na środku autostrady w ogóle nam nie pomogła! Upewnili się tylko, że nic nam nie jest zamiast podrzucić nas do chociaż do miasta!

Do Şile dojechałyśmy już bez problemów i z ulgą rozłożyłyśmy się na znajomej plaży. Jest tu bezpiecznie. Nawet nocą nie było słychać żadnej muzyki pomimo rozpoczynającego się weekendu. Fajne miasteczko – mogłabym tu mieszkać. Na bazarze i w pobliżu plaży jest drogo, więc coś na ząb lepiej kupić w supermarkecie (są 2). Arbuzy były po 0,35-0,40 lira (ok.1-1,20zł), herbata za lira (2,5zł), ciastka pół lira. No cóż, nie da się ukryć, że w tym roku Turcja podrożała. Ech, ta inflacja! Dla nas to i tak niewielki problem – nie pokalałyśmy się jeszcze żadnymi opłatami ani za przejazd, ani za nocleg. Spać można wszędzie, a jak się ma namiot to jeszcze lepiej. My go nie posiadamy, więc nasze obozowiska zawsze mają genialne widoki, chyba nawet lepsze niż w najlepszym 5*hotelu, ha!

2 dni w Istanbule

Lubię to miasto. Ale Turcy są tutaj czasem tak denerwujący, że mam ochotę skręcić im karki, kiedy słyszę kolejne Helou albo Excuse me! Uzbrójcie się w anielską cierpliwość, bo teksty typu Are you from paradise?, Where are you come from? Only you, You have beautiful eyes, I’m only for you, I love you itp. będą wam dzwonić w uszach i doprowadzać do wrzenia nerwowego. Jasne, to ma swój cel, takie rzucanie komplementami bez pokrycia i wyznawanie miłości, a jakże. I przypuszczam, że w wielu przypadkach działa. Poza tym trzeba pamiętać, że do Istanbułu przybywają rzesze turystów, którzy stanowią potencjalną ofiarę wyzysku i studnię pieniędzy bez dna. Ciekawe jest, że wcale im to nie przeszkadza, z moich obserwacji wynika, że wielu przyjmuje zawyżone ceny bez mrugnięcia okiem nawet. Tracą wiele, a przede wszystkim szacunek miejscowych.

Dwie noce spędziłyśmy u tych samych staruszków co rok temu (Pansiyon Ilknur, niedaleko Hagii Sophii, ul. Terbıyık 22). Dziadek podwyższył cenę i na nic zdały się próby przekonania go, że przecież my ‘stałe klientki’ – zdarł z nas po 10 lirów – 6,25Euro.

Żeby poprawić sobie humor zaczynamy buszować po różnych częściach miasta celem poznania tureckiej mentalności i kuchni. Oczywiście błądzimy na całego, autobus 522 wywozi nas gdzieś na szare osiedle mieszkaniowe zamiast pod pałac Topkapi. Pomoc kierowcy i grubego bileciarza była nieoceniona. Tramwajem wróciłyśmy z powrotem do dzielnicy Sultanahmet.

W drodze powrotnej:

Boże, siedzimy w środku Rumunii w jakiejś obleśnej knajpie dla tirowców, którą prowadzą grube i bardzo niezadbane kobiety. Wszystkie palą. Wolałabym już całe życie nosić irański czador niż żyć i pracować w takim miejscu. Przyjechałyśmy tu z Neğo – Turkiem, z którym jedziemy niemalże od samej granicy turecko-bułgarskiej. Ów jednak na drugi dzień wysadza (czy raczej wyrzuca) nas w Aradzie twierdząc, że nie jesteśmy godne jego towarzystwa! Facet codziennie karmił nas i poił na własny koszt. Nie chciałyśmy go tak wykorzystywać, więc odmawiałyśmy. Obraził się na całego. To był cios godzący w jego honor i turecką gościnność. Trzeba na to uważać, to czuły punkt we wschodniej kulturze. Tak czy siak, dobrze było znowu poczuć niczym nie skrępowaną swobodę stopowania. Los zesłał nam najpierw Francuza, potem Rumuna, a na koniec przesympatycznego Węgra, z którym rozmowa była swoistym szyfrem. Kod językowy nie został złamany – nie dogadaliśmy się. Węgier nie jechał na Węgry tylko na Ukrainę, z żalem pożegnaliśmy się więc w Satu Mare.

Jest 20.30 – kobieta spotkana na ulicy kieruje nas w stronę granicy. Idziemy. Po drodze grzęźniemy w tłumie ludzi wychodzących z kościoła. No i błądzimy. Z opresji ratuje nas pewien Rumun, który wspaniałomyślnie zawozi nas na trasę do Petea (granica). Przed nami 5km, ale robi się ciemno i rozglądamy się raczej za miejscem do spania niż kolejną okazją. Po prawej stronie stoją fundamenty jakiegoś domu, pakujemy się na nie z naszym dobytkiem i mościmy się wygodnie za jednym z kominów. Gwiazdy jak zwykle piękne.

Rankiem zabiera nas nieśmiertelna rumuńska dacia. Facet chce wiedzieć jak tam jest w tej Turcji. Ewa zaczyna snuć bajeczne historie, ja tymczasem skupiam się na tym, żeby nie rozwalić tylnego siedzenia, które dziwnie osuwa mi się spod tylnej części ciała. 15 minut i Petea. Żegnaj Rumunio – celnik nie wbił nam nawet pamiątkowej pieczątki. Zerkam jeszcze na grupę ludzi z rowerami przy okienku obok przemycających papierosy w skarpetkach – jak się potem okazało. Realia tutejszej rzeczywistości. Tak to jest jak się mieszka przy granicy. Węgry. Robi się ciepło. Oczom naszym ukazuje się tir z polską rejestracją. Okna zasłonięte, więc kierowca jeszcze śpi. W międzyczasie próbujemy coś złapać. Zatrzymuje się nam Rumun, Portugalczyk, Węgier i Polacy. Wszyscy na krótkie dystanse, a u rodaków-Polaków brak przestrzeni na plecaki. Co za pech. Ale za to wspomniany Polak-śpioch budzi się z kamiennego snu. Ewa idzie go powitać. Spoko, możemy wsiadać. –

Jasiek jestem – przedstawia się, wygląda raczej na hippisa niż kierowcę tira.

Dojechaliśmy na przejście w Barwinku, po drodze zahaczając o ruiny słowackiego zamczyska.

No i Polska. Jeszcze 2 kierowców i późnym, późnym wieczorem wylądowałam we Wrocławiu. Ze śpiwora wysypałam 10 deko piasku z greckich i tureckich plaż, wpuściłam do mieszkania zamknięty w plecaku zapach włóczęgi, zmyłam z siebie resztki potu zmieszanego z kurzem i poszłam spać do prawdziwego łóżka. Śniła mi się kolejna podróż. Zapomniałam gdzie, ale przypomnę sobie kiedy na nią wyruszę.

Szczegółowy cennik:

Węgry: metro na PKP = 0,25Euro, pociąg Budapeszt-Szeged = ok.8Euro

Rumunia: bus do Calafatu =3E, prom = 3E

Grecja: noc w hotelu ‘Sparti’ = 12E, prom na Chios = 15E, prom Mitallini-Ayvalik = 15E

Turcja: wiza = 7,5E (w wyniku pomyłki celnika), autobus Sile-Istanbuł = 3,5E, pociąg Istanbuł-Kapikule = 5E, przejazdy komunikacją miejską = 3E, 2 noclegi w Istanbule = 12,5E

Razem: 87,75Euro

Jedzenie: zapasy własne, korzystanie z gościnności i hojności spotykanych po drodze osób, a od święta „kulinarne szaleństwo” typu arbuz (groszowe ceny), lody (od 0,25 do 1,5E), kebab z ayranem (2,25E-3,5E). No i hektolitry wody (w Grecji 0,50-1E, w Turcji w zależności od miejsca od poniżej 0,25E do nawet 1E! Uwaga: Turcy zawyżają ceny dla turystów, w małych sklepikach zwykle nie ma cen na towarach), chleb (Grecja – 0,50-2E, Turcja – 0,25-0,50E), Ayran – turecki jogurt – 0,50-1E, kanapki ze świeżą rybką w porcie 0,60E, słodkie bułki tyleż samo, ale są ogromne! Inne owoce np. brzoskwinie w promocji kosztowały 0,60E za kg.

Turcja mimo wszystko jest i tak tańsza od Grecji.

Jedzenie i inne wydatki (zakupy na bazarze) kosztowały nas w przybliżeniu 40E.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u