Kajakiem w poprzek Bałtyku 2013

Krzysztof Batycki, Anna Migdał

 

21 czerwca – 15 lipca 2013

 

Czy pokonanie Bałtyku w poprzek kajakiem może brzmieć jak szaleństwo? Zdecydowanie tak, jeśli jedynymi uczestnikami podróży byli kobieta i mężczyzna, którzy wcześniej jedynie dwa razy w życiu pływali kajakiem po morzu. Tym bardziej, że nikt ich nie wspierał – przez 16 dni zdani byli jedynie na siebie, swój kajak i to, co do niego zapakowali.

 

Choć nasza podróż może brzmieć jak duże wyzwanie dla kajakarzy – zawodowców, to w rzeczywistości była bardzo przyjemnie spędzonym czasem, bez czyhających niebezpieczeństw. No, może nie do końca one nie czyhały – po prostu staranne przygotowanie pozwoliło nam wszystkie je ominąć (o czym będzie poniżej).

 

21 czerwca

 

Wyruszyliśmy samochodem z Radomia do Gdyni, zabierając ze sobą „cały” ekwipunek podróżniczy (m. in. namiot, śpiwory, ciepłe ubrania, palnik z butlą gazową, garczki, ubrania przeciwdeszczowe, wodę i prowiant na 16 dni; latarek nie potrzebowaliśmy ze względu na okres białych nocy). Wieczorem wjechaliśmy na prom do Karlskrony, w którym spędziliśmy noc (bilet w jedną stronę dla samochodu i dwóch osób, z kabina 2 – osobową – ok. 1.000 zł).

 

22 czerwca

 

Rano wyjechaliśmy z promu i udaliśmy się do Sztokholmu. Tam odbyliśmy spacer po malowniczej sztokholmskiej Starówce i wieczorem wjechaliśmy na kolejny prom, który zabrał nas do Langnas – portu położonego na wyspie na wschód od Mariehamn (stolicy Autonomii Alandzkiej), połączonej ze stolicą mostami (bilet w jedną stronę dla samochodu i dwóch osób – 91 €).

 

23 czerwca

 

Prom przybił do Langnas o godz. 4 nad ranem. W niespełna godzinę dojechaliśmy do Eckero na zachodnim krańcu największej z wysp archipelagu – wyspy Fasta. Tam nad ranem mieliśmy wypożyczyć zarezerwowany wcześniej kajak. Korzystając z wczesnej godziny, zdrzemnęliśmy się w samochodowych fotelach. Jednak zanim zdążyliśmy zasnąć, obok naszego samochodu pojawiła się sarna, która z zaciekawieniem się nam przyglądała.

Wypożyczony kajak (605 € za 17 dni) był specjalnie przystosowany do podróży morskich: ster umożliwiał pełną manewrowość nawet przy silnym wietrze, specjalne fartuchy wiązane pod pachami, opinające kokpity kajakarzy, uniemożliwiały falom wdzieranie się do wnętrza kajaka. Posiadał on 3 szczelnie zamykane luki bagażowe: na dziobie, na rufie i pośrodku – pomiędzy kokpitami.

Kajak przymocowaliśmy do dachu samochodu i ruszyliśmy do Mariehamn. Jazda z wystającym na metr przed i za samochód, kołyszącym się góra – dół kajakiem była dość dużym wyzwaniem. Nie mogliśmy jechać zbyt szybko, by rozkołysany kajak nie odkształcił dachu samochodu. No i oczywiście musieliśmy uważać, by czegoś nie zawadzić.

W Mariehamn wjechaliśmy na kolejny prom (57 € za dwie osoby i samochód), którym wieczorem dotarliśmy  do Turku. Noc spędziliśmy na kempingu na końcu wyspy Ruissalo (ceny na większości kempingów w Finlandii i Szwecji to 15 € od osoby mieszkającej w namiocie, nierzadko zdarzają się kempingi tańsze).

 

Dlaczego wybraliśmy Morze Archipelagowe?

Pomiędzy Finlandią a Szwecją, na przestrzeni niespełna 200 km, znajduje się największy archipelag świata – 48 tysięcy wysp, wysepek i skał wystających ponad wodę. To czyni akwen bezpiecznym dla kajakarzy: odległości pomiędzy wyspami nie przekraczają z reguły kilkuset metrów, umożliwiając szybkie osiągnięcie lądu w razie nieprzewidzianych wypadków. Z kolei fale rozbijają się o skały i wysepki, dzięki czemu nawet przy silnym wietrze nie zagrażają w sposób istotny wywróceniem kajaka.

Obszar, przez który płynęliśmy, dzieli się administracyjnie na dwie części: Archipelag Turku na wschodzie, będący integralną częścią terytorium Finlandii oraz – na zachodzie – Archipelag Alandzki – autonomiczny region Finlandii.

Każdego ranka otrzymywaliśmy w formie wiadomości sms (sieć telefonii komórkowej sięgała wszędzie, gdzie byliśmy) informację na temat pogody, która była kluczową dla codziennie obieranego przez nas kierunku. Ponieważ płynięcie pod wiatr jest niemal niewykonalne, zawsze staraliśmy się płynąć z wiatrem. I choć pierwotnie planowaliśmy przeprawić się południowymi krańcami archipelagu, to ze względu na kierunek wiatru najpierw popłynęliśmy na północny zachód, a dopiero potem na południowy zachód.

Nawigowaliśmy jedynie przy użyciu kompasu i dwóch map turystycznych: Archipelag Turku 1:200.000 oraz Wyspy Alandzkie 1:100.000 (pierwsza kupiona w dużej księgarni w Helsinkach, druga dostępna bezpłatnie w Informacji Turystycznej w Mariehamn). Mapy nawigacyjne były nam zbędne – miejsca, gdzie można wpłynąć kajakiem są do oceny gołym okiem. Z kolei na posiadanych przez nas mapach zaznaczone były szlaki żeglugowe. Gdy je przecinaliśmy, zawsze upewnialiśmy się, że nie nadpływa żaden statek, który mógłby nas przewrócić utworzoną falą (kilwaterem).

Niemal wszystkie wyspy obu archipelagów wyglądają identycznie – są małe, skaliste, te większe – porośnięte w głębi bujną roślinnością. Wśród wielkich drzew często szukaliśmy schronienia przed światłem – by w nocy mieć chociaż namiastkę ciemności. W okolicach Turku oraz Mariehamn znajdują się setki, czy nawet tysiące domków letniskowych, rozsianych po bezludnych wyspach. Domki są małe, z reguły nie posiadają elektryczności ani bieżącej wody. Czasem stoją w grupach po kilka, czy nawet kilkadziesiąt, czasem samotnie: jedna wyspa – jeden domek. Wszystkie oczywiście drewniane, w stylu skandynawskim, najczęściej, choć nie zawsze, malowane na czerwono.

 

24 czerwca

 

Pół dnia zajęło nam spakowanie całego naszego dobytku do kajaka. Śpiwory, karimaty, namiot i duży plecak z lekkim prowiantem nie zmieściły się do środka – płynęły przywiązane do pokładu. Na dno kajaka natomiast zapakowaliśmy to, co najcięższe: wodę i ciężkie puszki z jedzeniem. Taki załadunek uczynił kajak bardzo stabilnym.

Samochód zostawiliśmy na bezpłatnym, publicznym parkingu w sąsiedztwie zamku i – odbiliśmy kajakiem od brzegu wyspy Ruissalo (o godzinie 21), planując nocleg na którejś z pobliskich bezludnych wysp. Jednak znalezienie pozbawionej śladów bytności człowieka wyspy w Archipelagu Turku okazało się zadaniem trudnym, wręcz niewykonalnym. Na każdym skrawku lądu posiadającym wygodny dostęp do wody wznosiły się domki letniskowe. Jak okiem sięgnąć – wszędzie były ich dziesiątki – drewnianych, w stylu skandynawskim, często malowanych na czerwono. Namiot rozbiliśmy po półtoragodzinnym wiosłowaniu, na wysepce oddalonej o 4 km od Ruissalo (60,415493 º N. 22,020094 º E). Posiadała ona kamienistą plażę, a pośrodku – samotny domek letniskowy.

 

25 czerwca

 

Rano wyruszyliśmy na północny zachód, w okolice miejscowości Merimasku. Kilkukrotnie w ciągu każdego dnia wysiadaliśmy na ląd, w różnych celach. Po pierwsze, by obejrzeć z bliska ciekawe miejsca. Po drugie – by rozprostować całe ciało po długotrwałym przebywaniu w jednej pozycji. I wreszcie po trzecie – by indywidualnie „skorzystać z ustronnych zarośli”.

Tego dnia zaintrygowało nas wznoszące się na wysokiej (jak na Alandy) skale działo, zdobiące plac przed domkiem letniskowym. Jednak najciekawszy był zabytkowy kościółek w Merimasku. Cały drewniany, pomalowany na czerwono, typowy dla północnych regionów Skandynawii. Otoczony cmentarzem, na którym wydzielona była kwatera żołnierzy fińskich poległych w czasie drugiej wojny światowej.

Noc spędziliśmy na piaszczystej plaży (60.490574 N, 21.838556 E), nieopodal Merimasku, w sąsiedztwie domków letniskowych.

 

26 czerwca

 

Popłynęliśmy na zachód. Na Wyspie Velkua obejrzeliśmy drewniany, zabytkowy kościół, otoczony cmentarzem z kwaterą żołnierzy, jak poprzedniego dnia. Niedaleko kościoła wznosi się pomnik upamiętniający bitwę szwedzko – rosyjską z 1808 r.

Noc spędziliśmy na kolejnej wyspie (60.477409 N, 21.601816 E) z niewielką, piaszczystą plażą (ostatnią na wiele dni) i kilkoma domkami letniskowymi.

 

27 czerwca

 

Tego dnia podziwialiśmy jedynie przyrodę i wciąż niezliczone domki letniskowe. Był to pierwszy, i jeden z niewielu, pochmurny dzień naszej podróży. Słońce pokazało się dopiero wieczorem.

Długo szukaliśmy piaszczystej plaży na obozowisko i gdy już takową wypatrzyliśmy, okazała się ona być wielkim (kilkadziesiąt metrów średnicy), całkowicie płaskim kamieniem (60.50066 N, 21.3874 E). Wyjątkowo dobra imitacja piasku.

 

28 czerwca

 

Po drodze zwiedziliśmy kościół z cmentarzem, podobny do dwóch poprzednich.

Domki letniskowe stawały się coraz rzadsze, aż od połowy dnia przestaliśmy widywać jakiekolwiek ślady bytności człowieka. Liczne mielizny, jak również setki niewielkich, wystających z wody skał czyniły okolice północnego krańca granicy pomiędzy archipelagami Turku i Alandów niedostępnymi dla jednostek większych niż kajak.

Wieczorem dotarliśmy do kamienistej zatoczki (60.532936 N, 21.044651 E) w obrębie twierdzy Katanpaa.

 

29 czerwca

 

Twierdza Katanpaa została wzniesiona na początku XX w., z rozkazu cara Mikołaja II. Była najdalej wysuniętym na północ fragmentem „łańcucha Piotra Wielkiego” – linii umocnień, ciągnących się na południu od estońskich wysp Hiumy i Saremy. Ich zadaniem była obrona wejścia do Zatoki Fińskiej, a tym samym uniemożliwienie dostępu wrogiej flocie do stolicy imperium – Petersburga. Po uzyskaniu przez Finlandię niepodległości w 1917 r. twierdza była użytkowana przez armię fińską. Dopiero niedawno wojsko ją opuściło i została udostępniona dla zwiedzających. Podczas zwiedzania mieliśmy okazję porozmawiać z mężczyzną, który w latach 70 – tych pełnił w niej służbę wojskową. Jak zaznaczył, niemal nic od tamtego czasu się nie zmieniło, jedynie drzewa były wyższe.

Był to kolejny, pochmurny dzień. Ale Słońce znowu  pokazało się wieczorem.

Po zwiedzeniu twierdzy odbiliśmy od brzegu i nie napotykając śladów cywilizacji przekroczyliśmy granicę Autonomii Alandzkiej, docierając do niewielkiej, malowniczej, skalistej wysepki (60.532936 N, 21.044651 E). Spędziliśmy na niej naszą pierwszą noc na Alandach.

 

30 czerwca

 

Kierując się na południe – południowy zachód, pozostawiliśmy zamieszkałe przez człowieka wyspy na wchód od nas, docierając dopiero wieczorem do pierwszych śladów cywilizacji. Grobla, po której biegła szosa, przegrodziła zaplanowaną przez nas trasę. Mając do wyboru rozładunek kajaka, przenoszenie go przez groblę, a następnie noszenie całego bagażu pojedynczo i ponowny załadunek kajaka lub ominięcie przeszkody, wybraliśmy to drugie. Nadkładając kilka kilometrów, ominęliśmy wyspę Palholm od wschodu.

Noc spędziliśmy na kolejnej bezludnej wysepce (60.406616 N, 20.996723 E).

 

1 lipca

 

Płynąc dalej na południowy zachód, ponownie cywilizację pozostawiliśmy na wchód od nas.

Tym razem nie znaleźliśmy w pełni bezludnej wyspy nadającej się na nocleg i rozbiliśmy się w sąsiedztwie domku letniskowego (60.297676 N, 20.844761 E). „Trochę” nielegalnie, gdyż uczyniliśmy to bez zgody właściciela. Jednak był to środek tygodnia, więc ani my nikogo nie niepokoiliśmy, ani nikt nas. Nazajutrz nie pozostawiliśmy po sobie żadnych śladów bytności, poza wygniecionymi 4 metrami kwadratowymi trawy. I tu mieliśmy bliskie spotkanie z przyrodą Alandów – przez przedsionek namiotu, na naszych oczach, przepełzła żmija zygzakowata! Zdziwiliśmy się my, zadziwiła się ona. Przestraszyć się nie zdążyliśmy – trwało to krótką chwilę. A czy żmija się przestraszyła? Tego nie wiemy.

 

2 lipca

 

Dzień na Alandach jak co dzień. Rano śniadanie. Zwykle Ania robiła kanapki, a ja dla Ani – obowiązkowo gorącą kawę. Wodę gotowałem w przedsionku namiotu. Po śniadaniu myliśmy naczynia i zęby w Bałtyku. Następnie Ania przystępowała do „upychania” wszystkiego w kajaku, a ja w tym czasie pakowałem rzeczy w namiocie, potem zwijałem sam namiot, wszystko donosząc na bieżąco w okolice kajaka. Ze wszystkim schodziły zwykle bite 2 godziny. Zaznaczyć tu należy, że wcale się nie spieszyliśmy – byliśmy w końcu na wakacjach.

Wieczorem wylądowaliśmy na skalistej, lesistej, bezludnej wyspie (60.17672 N, 20.726881 E). Rozładunek naszej jednostki wodnej zaczynaliśmy od namiotu, który zawsze starałem się rozbić głębiej w lesie – by drzewa chroniły nas w nocy przed wiatrem i dawały namiastkę ciemności. By w nocy mieć jak najciemniej, a nad ranem nie czuć się w wystawionym na działanie promieni słonecznych namiocie jak w saunie, staraliśmy się biwakować na południowych lub zachodnich brzegach. Dzięki temu namiot chroniły przed światłem zasłaniające nas od północy i wschodu drzewa.

Gdy ja rozbijałem namiot, ani wydobywała cały nasz bagaż z kajaka i nosiła na miejsce biwaku. Po rozbiciu obozowiska braliśmy kąpiel w Bałtyku, w promieniach przygrzewającego, zachodzącego Słońca. Temperatura wody była zbliżona do Polskiego Bałtyku – w osłoniętych zatoczkach nieco cieplejsza, na wodach otwartych – nieco chłodniejsza. Zasadniczo wszędzie można było zanurzyć się i popływać czerpiąc z tego przyjemność. Ania kilka razy korzystała przy pływaniu z pianki do „snorkelingu”. Ja korzystałem tylko raz – bardziej, by ją wypróbować aniżeli chronić się przed zimnem (pianki zabraliśmy na wypadek niepogody – by ochronić się przed chłodną wodą na wypadek wywrotki kajaka; jednak ani razu nie zdecydowaliśmy się ubrać ich w czasie wiosłowania).

Po kąpieli gotowaliśmy posiłek. Zaopatrzyliśmy się w 20 różnych dań, na każdy dzień inne. Tak więc największą przyjemność z posiłku czerpaliśmy na początku podróży – wówczas był największy wybór.

Jedyne, czego nam brakowało, to podziwianie nocnego, rozgwieżdżonego nieba. No cóż, nie można mieć wszystkiego na raz.

 

3 lipca

 

Dzień ów przyniósł nam dwa wyzwania. Pierwszym było opłynięcie wyspy Sottunga. Otaczało ją, w promieniu 2 km, otwarte może, całkowicie pozbawione nawet małych skał pozwalających na awaryjne lądowanie. Przy ładnej pogodzie i sprzyjających wiatrach nie byłoby to żadnym wyczynem, gdyby nie jeden, drobny szczegół. Z obydwu stron wyspy przebiegały szlaki żeglugowe, pokonywane przynajmniej kilka razy dziennie przez ogromne promy pasażerskie i towarowe łączące Szwecję i Mariehamn z Turku (dokładnie tędy płynęliśmy z samochodem kilka dni wcześniej). Małe, lokalne promy nie robiły na nas takiego wrażenia jak ogromne, 200 metrowe stalowe cielsko wyłaniające się zza pobliskiej wyspy i pędzące 30 – 40 km/godz. w naszym kierunku. Dopłynąwszy do ostatniej wysepki przed Sottungą odpoczęliśmy na niej, zjedliśmy posiłek i starannie obejrzeliśmy horyzont przez lornetkę. Upewniwszy się, że nie widać żadnego zagrożenia, ruszyliśmy. Chcieliśmy wywnioskować z rozkładu rejsów, o której godzinie promy mogą przepływać przez tę okolicę, jednak nie było to możliwe. Niedługo potem osiągnęliśmy wyspę. Na jej brzegu czynności powtórzyliśmy i ruszyliśmy w drugą, dwukilometrową przeprawą. Gdy byliśmy dokładnie w połowie, zza Sottungi zaczął się wyłaniać wielki, dymiący, czerwony komin przyozdobiony literą „V”. Był oddalony od nas o niemal 10 km, więc spotkanie z nim raczej nam nie groziło. Mimo wszystko, z przezorności, jeszcze bardziej przyspieszyliśmy. Druga część przeprawy jeszcze szybciej zakończyła się sukcesem.

Drugie wyzwanie było z kolei znacznie przyjemniejsze. W gęsto usianej domkami letniskowymi części archipelagu musieliśmy odszukać kanał Svinsund (60.083007N ,20.565974 E), którym chcieliśmy skrócić sobie o kilka kilometrów drogę. Miał on zaledwie kilkanaście metrów szerokości, a wejście do niego otoczone było gęstymi trzcinami. Szczęśliwie, dość szybko udało się nam je znaleźć.

Przenocowaliśmy u południowego wylotu kanału, na kolejnej, bezludnej wyspie (60.076229 N, 20.559742 E)

 

4 lipca

 

Był to pierwszy dzień naszej podróży, w którym nie ujrzeliśmy ani jednego promienia słońca. I wcale nie był on brzydki. W pochmurnej aurze Skandynawia jest również piękna, jak w Słońcu. Wszechobecne, różowe skały wydają się jeszcze bardziej różowe na tle szarego nieba i stalowoszarego morza, niż w słoneczny dzień na tle błękitnego nieba i wody. Podobnie jest z szeroko rozpowszechnionymi na skałach porostami – niekoniecznie zwracające uwagę w dni słoneczne, wydawały się tego dnia jakoś lepiej wyeksponowane. Surowe oblicze Skandynawii…

Nocleg – jak zwykle na bezludnej wyspie (60.015377 N, 20.439283 E).

 

5 lipca

 

Wreszcie jakaś „większa” cywilizacja! Dzień rozpoczęliśmy od zwiedzenia malowniczego, murowanego kościoła, otoczonego cmentarzem. Jednak brakowało na nim kwatery żołnierzy poległych w drugiej wojnie światowej. Alandy, jako autonomiczny region zdemilitaryzowany, zachowały neutralność, a ich mieszkańcy nie brali udziału w obronie Finlandii (do dziś zwolnieni są z obowiązkowej służby wojskowej).

Przez kilka minionych dni uzbieraliśmy niewielką torebkę śmieci (kilka puszek, kartonów po napojach, plastikowych opakowań). Postanowiliśmy pozbyć się ich w przycmentarnym kontenerze na śmiecie. Tak też uczyniliśmy. Jednak nasza radość nie trwała długo. Chwilę później dognił nas, wykrzykując coś po szwedzku, pracujący w okolicy kościoła ogrodnik. Ku naszemu zdziwieniu – trzymał w rękach wyjętą z kontenera torebkę z naszymi śmieciami. Nie namyślając się długo spytaliśmy: „do you speak English?” (czy mówi pan po angielsku?) Chwilę jeszcze coś pokrzyczał po Szwedzku i zakończył po angielsku: „this is private trashcan” (to jest prywatny śmietnik), ciskając we mnie torebką ze śmieciami. Nasze zdziwienie sięgnęło zenitu. Początkowo przeszło nam przez myśl, by po prostu zostawić śmiecie gdzieś pod ogrodzeniem cmentarza lub kościoła. Potem stwierdziliśmy, że może człowiek pochodzi z sąsiedniej miejscowości, bardzo nie lubi tej, w której się znajdowaliśmy i chciał nas sprowokować, byśmy porzucili nasz zbędny bagaż przy drodze albo na czyjejś posesji. Finał historii jest taki, że skorzystaliśmy ze śmietnika w pobliskim porcie Degerby. Zwiedziliśmy w nim również maleńkie, lokalne muzeum i zrobiliśmy zakupy w supermarkecie.

Podążając na północny zachód, u wybrzeży wyspy Jarso (60.072421 N, 20.328416 E) napotkaliśmy zardzewiały wrak dużej barki. Skąd się tam wzięła? Jaka była jej historia? Tego nie wiemy.

Wreszcie! Po tylu dniach znaleźliśmy piękną, złocistą, piaszczystą plażę! Prawdziwą! Początkowo nie mogliśmy w to uwierzyć – od wielu dni nie widzieliśmy odrobiny piaszczystego wybrzeża. Ale plaża była prawdziwa. Miała kilka metrów szerokości, niewielki – 20 centymetrowej wysokości klif i kończyła się bardzo regularną linią oddzielającą ją wyraźnie od dość gęstej trawy, co nie wzbudziło w nas żadnych podejrzeń. A powinno było.

Wylądowaliśmy, rozbiliśmy namiot, wzięliśmy kąpiel, zjedliśmy kolację i beztrosko poszliśmy spać (60.079534 N, 20.306851 E).

W środku nocy obudził mnie dziwny warkot. Wyjrzałem przez moskitierę namiotu, a tu przez wąską cieśninę, nad brzegiem której nocowaliśmy, kilkadziesiąt metrów od nas, sunie ogromny, rozświetlony tysiącem świateł prom, z którego dobiega głośna muzyka i odgłosy zabawy. Będąc mocno zaspanym, wahałem się, czy spać dalej, czy może zrobić mu kilka fotografii. Szczęśliwie, zwyciężyło to drugie. Z trudem dobudziłem Anię, by mogła podziwiać wspólnie ze mną ów niecodzienny widok. Gdy dobyłem aparatu fotograficznego, ujrzałem, jak zatoka, przy której biwakowaliśmy, zaczyna się cofać, powiększając plażę o kilkanaście metrów w głąb morza. I już wiedziałem, co za chwilę się wydarzy. Zdążyłem jedynie odłożyć aparat fotograficzny, podwinąć nogawki i w momencie, gdy wyskakiwałem z namiotu, zaczął nadchodzić ogromny kilwater. Przed nadejściem fali zdążyłem złapać suszące się na plaży menażki i mydelnicę, i rzucając je w głąb lądu ujrzałem, jak ogromna fala unosi nasz kajak, a ten zaczyna powoli płynąć w stronę otwartego morza. W ostatniej chwili zdążyliśmy złapać go za dziób, mocząc jedynie nogawki od spodni. Byliśmy uratowani.

Powyższe wydarzenia pokazały nam, jaki jest mechanizm powstawania „antropogenicznej plaży”: fale tworzone każdej nocy przez 4 przepływające tamtędy promy wypłukują wszystko z piasku, nie pozwalając roślinności na ekspansję.

 

6 lipca

 

Tego dnia, płynąc pod wiatr, pokonaliśmy najkrótszy odcinek w ciągu całej podróży. Chcąc osłonić się przed wiatrem, wpłynęliśmy w cieśninę Sundem (60.097066 N, 20.268849 E). Spotkała nas tam niemiła niespodzianka. Cieśnina stawała się coraz płytsza i płytsza, aż osiedliśmy na mieliźnie. Chciałem wysiąść i pociągnąć kajak z Anią, jednak moja noga zagłębiła się w mule po kolano i nadal nie czułem dna. Pomiar głębokości mułu przy użyciu wiosła wykazał, że jest on głębszy niż długość wiosła. Wiosło wyciągnąć zdołałem. Gdybym jednak nieostrożnie wysiadł z kajaka, Ania mnie wyciągnąć zapewne by nie zdołała.

To jeszcze nie koniec. Teraz musieliśmy wrócić dokładnie tak, jak przypłynęliśmy – by nie utknąć na dobre na mieliźnie. Szczęśliwie udało się.

Jakby wrażeń na ten dzień było mało, noc spędziliśmy na bezludnej wysepce (60.11747 N, 20.309408 E) naprzeciwko portu w Langnas, całej porośniętej ostami. Mogliśmy przez całą noc oglądać przypływające do i odpływające z terminala promy. Kajak „zaparkowaliśmy” w bezpiecznej odległości od linii wody.

 

7 lipca

 

Dzień rozpoczęliśmy od pieszej wycieczki do kościoła na wyspie Lumparland. W drodze zatrzymaliśmy się w lodziarni, w której chciano nas uraczyć lodami gałkowymi o smaku wędzonego łososia. Podziękowaliśmy i zadowoliliśmy się tradycyjnymi, owocowymi.

Noc spędziliśmy na kolejnej, kamiennej, bezludnej wyspie (60.221024 N, 20.342342 E), tym razem pod koronami wielkich, rozłożystych sosen. Spotkaliśmy na niej kolejną żmiję, która wygrzewając się w Słońcu na trawie pozwoliła się sfotografować. Po krótkiej sesji fotograficznej spokojnie się oddaliliśmy.

 

8 lipca

 

Kolejny dzień, który rozpoczęliśmy od pieszej wycieczki do kościoła, w miejscowości Vardo. Co zwraca uwagę nie tylko na Alandach, ale i wszędzie na północ od nich – nie występują tam typowe wsie jak w Polsce, o zwartej zabudowie i mniej lub bardziej zorganizowanym centrum (kościół, plac targowy, szkoła, karczma). Tam wsie mają postać luźno rozrzuconych na dużym obszarze gospodarstw, między którymi odległości nierzadko przekraczają kilkaset metrów. Tak również jest i z kościołami – często towarzyszą im jedynie plebanie. Żadnych innych domów w bezpośrednim sąsiedztwie.

Piesze wycieczki na Alandach mają jeszcze jedną, wielką zaletę: wzdłuż dróg rosną nieprzebrane ilości poziomek.

Wieczorem udało nam się znaleźć kolejną, piaszczystą plażę, która znacząco uprzyjemniła nam biwakowanie na południowo – zachodnim brzegu wyspy Prasto (60.208072 N, 20.249819 E). Na krótko przed jej osiągnięciem stoczyliśmy bój z niewielkim sztormem (60.228306 N, 20.301161 E).

 

9 lipca

 

Pobudka o 5.30 nad ranem – najwcześniejsza w historii tej podróży. Mieliśmy do przepłyniecie ze wschodu na zachód całą zatokę Lumparn, a w południe, według prognozy, miał się zerwać silny wiatr od zachodu, co znacznie utrudniłoby nam wiosłowanie. No i chcieliśmy obejrzeć jeszcze znajdujące się nieopodal miejsca biwaku ruiny rosyjskiej twierdzy Bomarsund. Była to największa budowla, jaką kiedykolwiek wzniesiono na Alandach, jeszcze przed ukończeniem całego wielkiego założenia obronnego zniszczona w walce przez wojska brytyjsko – francuskie.

Przed godziną 9 udało nam się wypłynąć. Zgodnie z planem przed południem zdołaliśmy opuścić otwarte wody zatoki Lumparn, by o godz. 13 dotrzeć do jedynego na Alandach zamku – Kastelholm. Przechodził on różne koleje losu, toteż do dzisiaj zachowały się z niego jedynie oryginalne mury. Część wnętrz została odtworzona, tworząc urokliwy nastrój średniowiecznej twierdzy. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że jednymi z jego mieszkańców byli król szwedzki Jan III Waza wraz z żoną – Katarzyną Jagiellonką, co podkreśla zamkowa ekspozycja muzealna.

Zwiedziwszy zamek udaliśmy się na już nasz ostatni nocleg na bezludnej wyspie (60.191076 N, 20.061233 E).

 

10 lipca

 

Ostatniego dnia spędzonego w kajaku na Morzu Archipelagowym pożegnało nas „surowe oblicze Skandynawii” – pochmurna, deszczowa i wietrzna aura. Wzdłuż zachodniego brzegu zatoki Lumparn, przez Kanał Lemstroms, dotarliśmy do kempingu Grona Udden w Mariehamn. Nasza wyjątkowa przygoda dobiegła konca.

Zwiedziliśmy jeszcze miasto i Muzeum Morskie, posiadające bogate i fascynujące zbiory – gdyż cała historia Alandów to historia związana z morzem.

 

11 lipca

 

Zwiedziliśmy statek – muzeum „Pommern” – jeden z ostatnich istniejących „pogromców wiatrów” – wielkich żaglowców handlowych z przełomu XIX i XX wieku. Budowane przy wykorzystaniu najnowocześniejszych rozwiązań technicznych, przez lata skutecznie konkurowały z parowcami, będąc od nich szybszymi i tańszymi w eksploatacji.

Wieczorem spakowaliśmy cały nasz dobytek na plecy i udaliśmy się autobusem do terminala promowego w Langnas. Przenocowaliśmy na podłodze w poczekalni dla podróżnych.

 

12 lipca

 

O 4 nad ranem wsiedliśmy na prom płynący do Turku (66 € za dwie osoby), by nad ranem znaleźć się na miejscu. Z terminalu promowego zabraliśmy samochodem nasze bagaże, a następnie zwiedziliśmy zamek w Turku, Muzeum Morskie i należące do niego statki – muzea.

 

13 lipca

 

Odwiedziliśmy moją ciocię w Helsinkach i zwiedziliśmy miasto.

 

14 lipca

 

Przeprawiliśmy się promem do Tallina, przespacerowaliśmy po mieście (najlepiej zachowane średniowieczne miasto nad Bałtykiem) i rozpoczęliśmy podróż powrotną.

Przenocowaliśmy w motelu w Szypliszkach (90 zł za pokój 2 – osobowy) przy granicy z Litwą

 

15 lipca

 

Wróciliśmy do domu.

 

Ale to nie był ostateczny koniec tej wyjątkowej wyprawy. Po powrocie nadszedł czas na opracowanie zgromadzonych przez nas wrażeń i podzielenie się nimi z rodziną, przyjaciółmi i wszystkimi zainteresowanymi. Trwający 40 minut film, który samodzielnie sporządziliśmy, był już prezentowany m. in. w Rzeszowie, w ramach OSOTT – w 2013, fotografie z wyprawy – w Gdyni w ramach Kolosów za rok 2013, w Gryfinie w ramach festiwalu Włóczykij w 2014 r. Kolejne prelekcje planujemy i serdecznie zapraszamy.

W końcu odbycie fascynującej podróży to jedynie połowa sukcesu. Drugą połowę stanowi umiejętne podzielenie się wrażeniami z innymi.

 

Co jeszcze można o Alandach powiedzieć? Otóż bardzo, bardzo wiele. Jedynym językiem urzędowym jest szwedzki – niemal wszyscy mieszkańcy są szwdzkojęzyczni. Porozumiewanie się po angielsku nie stanowi problemu. Walutą, podobnie jak w Finlandii, jest Euro. Alandy znajdują się w strefie Schengen – obywatele Unii Europejskiej muszą posiadać jedynie dowód osobisty. Jednak by nabyć nieruchomość, niezbędna jest każdorazowa zgoda rządu Autonomii (już za kilkadziesiąt tysięcy € można stać się posiadaczem bezludnej wyspy – każda agencja nieruchomości w Mariehamn takie oferuje).

Przewodnika po samych Alandach w Polsce znaleźć nam się nie udało (krótkie rozdziały znajdują się w przewodnikach po Finlandii). Informacje przed wyjazdem czerpaliśmy z Internetu, a na miejscu można otrzymać w punktach informacji turystycznej liczne ulotki na wiele tematów.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u