Gruzja – Kinga Dębiec

Gruzja

Kinga Dębiec

Termin wyjazdu: 2.08-5.09.2007 r.

Kontakt: kinga@czopowicz.pl, tobiasz@czopowicz.pl

Informacje praktyczne: www.gruzja.czopowicz.pl

Do Gruzji dostajemy się drogą szybką, ale wieloprzesiadkową. Cała podróż trwa zaledwie dwie i pół doby, z czego cały jeden dzień spędzamy u naszych ukraińskich przyjaciół w Dniepropietrowsku. Startujemy z Warszawy. Pociągiem przejeżdżamy do Przemyśla z przesiadką w Rzeszowie. Stamtąd do Lwowa decydujemy się dostać na raty, żeby nie płacić dodatkowo za samo przekraczanie granicy koleją czy autobusem. Przebijamy się więc przez dzicz polsko – ukraińską na granicy w Medyce, a stamtąd dalej jedziemy busem. We Lwowie udaje nam się złapać pociąg do Dniepropietrowska, skąd lecimy samolotem prosto do Tbilisi. Ukraińskie pociągi okazują się świetnym środkiem lokomocyjnym. Duże, długie, wysokie wagony z miejscami do leżenia, w środku panuje iście domowa atmosfera, pasażerowie w podomkach, rodzinnie posiłki, herbata z samowara, wykrochmalona bawełniana pościel do spania. Po podróży polską koleją możemy w końcu porządnie się wyspać. Lot w przestworzach wywiera na nas niezapomniane wrażenia. Lecimy nad Kaukazem, tuż obok giganta Elbrusa, widoki zapierają nam dech w piersiach.

Na dworcu we Lwowie ustalamy trasę naszego wypadu. Stolicę postanawiamy zostawić sobie na deser i zwiedzić ją tuż przed wylotem powrotnym. Od razu z lotniska ruszamy zatem dalej, w nieznane. Udaje nam się wytargować i tak morderczo drogi kurs lotniskową taksówką do Sagaredżo (Dolna Kartlia), najlepszego miejsca wypadowego do Dawid Geredża i Signaghi (Kachetia), naszego następnego celu. Decydujemy się na takie szaleństwo pierwszy i ostatni raz podczas tego wypadu. Z nieba leje się żar, przez otwarte okno w samochodzie chłodzi nas wiatr, przy dźwiękach gruzińskiej muzyki z radia podziwiamy pierwsze pustynne krajobrazy. Wysiadamy na środku martwego placu, wypalone słońcem twarze starców na ławce pod płotem zwracają się z zaciekawieniem w naszą stronę, ruszamy na poszukiwanie lokum na noc. Pytamy trochę wśród miejscowych, dzięki czemu udaje nam się znaleźć pierwszy nocleg i załatwić taksówkę na następny dzień rano do kompleksu klasztornego wykutego w skale, David Geredża. Jadąc do Gruzji nie należy liczyć na wielkie wygody, ale miejsce do spania oraz zimną wodę prosto z gór do umycia zawsze się dostanie. Przy odrobinie szczęścia można załapać się również na pyszną kolację z lokalnymi specjałami. My już pierwszego wieczora mamy okazję spróbować domowej roboty chaczapuri z serem i grochem, sera, bakłażanów oraz narodowej wódeczki z winogron – czaczy.

Następnego dnia przemierzamy pustynne krajobrazy górskie rozklekotaną Ładą. Czujemy pod stopami jak wielkie kamienie uderzają w podwozie. Samochód co kilkanaście metrów gaśnie. Kiedy docieramy na miejsce jesteśmy mile zaskoczeni spokojem i ciszą jaka panuje na terenie klasztoru. Godzina jest jeszcze wczesna, więc w Dawid jesteśmy jedynymi turystami. Między nogami przemyka nam tylko kot. Z malutkich drzwi wyłaniają się od czasu do czasu mnisi. Jeden z nich wskazuje nam taras widokowy. W tym czasie nasz kierowca naprawia samochód. W skałach dotykających klasztoru widać szereg okien i drzwi prowadzących do wykutych pomieszczeń. Z dziedzińca rozpościera się widok na niekończące się górskie połoniny w kolorze spalonej słońcem trawy. Kiedy odjeżdżamy do Geredża podjeżdża bus zapakowany amerykańskimi turystami. Odjeżdżamy zadowoleni, że zdążyliśmy zasmakować atmosfery klasztoru zanim się pojawili.

Taksówkarz, którego wynajmujemy, żeby zawiózł nas do Signaghi zatrzymuje się na trasie na zrobienie kilku zdjęć. Opowiada nam historie związane z kolejnymi zabytkami, które mijamy. Gruzińska gościnność i sympatia do Polaków miło nas zaskakuje. Kierowca pomaga nam znaleźć kolejny nocleg. Zawozi nas na miejsce. Jest nam przykro, że nie możemy zapłacić mu więcej pieniędzy za przejazd, pewnie na to po cichu liczył. Zatrzymujemy się w rozpadającym się domu z wielkim tarasem obrośniętym winogronem, z którego widzimy miasto i resztki muru. Jesteśmy zachwyceni. Nasz gospodarz i jego córka Meggie częstuje nas mocną kawą, świeżym chlebem i otwiera dla nas ostatnią puszkę sardynek. Tobiasz nienawidzi ryb, więc jem za niego. Cierpię patrząc na wybałuszone oczka rybek. Zamykam oczy, kiedy wkładam widelec do ust. Na deser jemy soczystego, słodkiego arbuza, najlepszego, jakiego kiedykolwiek jedliśmy. Po poczęstunku idziemy zobaczyć miasteczko i odwiedzamy znajdujący się ok. 2 km od niego monastyr Bodbe. Wieczorem gospodarz zabiera nas na szczyt góry, na której wybudowane jest Signaghi. Żadne zdjęcia nie oddadzą tego widoku, a żadne słowa uroku tego miejsca. Wokół nas jest płasko. Jakbyśmy byli na jedynej górze wyrosłej na rozległej równinie poprzecinanej co kilka kilometrów drobnymi punktami skupiającymi się wokół miast. Na horyzoncie wyrasta otulona wieczorną mgłą ogromna ściana Kaukazu. Otar opowiada nam o sobie, o życiu w Gruzji. Nie musi nam tłumaczyć, dlaczego tak mocno kocha swój kraj i miejsce, w którym żyje.

Następnego dnia jedziemy do Telawi (Kachetia). Adres kwatery mamy z Internetu. Udaje nam się ją w miarę łatwo znaleźć z pomocą połowy taksówkarzy stojących przy dworcu. Jadąc do Gruzji należy być przygotowanym, że pytając jednego Gruzina o drogę, nigdy nie odpowie ci sam, skonsultuje się z połową ulicy, także wszyscy wiedzą skąd jesteś i gdzie idziesz. To nasza pierwsza noc z woda w kranie, a nie w misce. Jest nawet wanna. Co prawda ciepłej wody nie ma, ale będzie jutro z rana. Mamy dla siebie całe piętro, wygodne łóżka ze świeżą pościelą. Wracamy na dworzec i szukamy marszruty do Gremi, stolicy regionu z XV wieku. Następnego dnia kolejne dwa zamczysko-kościoło-twierdze: Alaverdi i Ikalto. Wszystkie okazują się wyglądać raczej podobnie, co trochę nas rozczarowuje. Upał tego dnia jest jeszcze bardziej nieznośny niż zwykle. Ledwo powłóczę nogami. Po drodze spotykamy grupę sympatycznych Czechów, z którymi wracamy do Telawi. Na miejscu decydujemy się jeszcze zwiedzić ogrody Tsinandali. Marszruta wysadza nas przy samym wejściu. Zbaczamy z trasy i idziemy posilić się do pobliskiej restauracji. Jedyne co potrafi nam wytłumaczyć z menu kelnerka to chaczapuri i bakłażany. Bierzemy po porcji i zamawiamy pół litra miejscowego lanego z beczki wina za psie pieniądze. Wchodzimy do ogrodów z pełnymi brzuchami i w dobrych humorach. Tobiasz daje się namówić w kasie na degustację wina. Do pomieszczenia z degustacją prowadzi nas jakiś mężczyzna. Mijamy wielkie beki wina ustawione jedna koło drugiej, przy których siedzi pijany starzec. Wykrzykuje coś w naszą stronę. Dowiadujemy się, że jest to właściciel winnicy. Prowadzi nas do pomieszczenia stylizowanego na średniowieczną rycerską salę jadalną. Panuje półmrok, przez mały otwór w suficie wpadają tylko nikłe smugi światła. Atmosfera jest czarująca. Siadamy przy wielkim drewnianym stole, próbujemy dwa rodzaje win. Mężczyzna dolewa nam do kieliszków nowe porcje, mimo, że dziękujemy. Pękamy już w szwach, a w głowach zaczyna nam szumieć na całego. Decydujemy się kupić jedną butelkę białego Tsinandali. Marszrutą wracamy do Telawi.

Następnego dnia ruszamy do Mcchety (Kartlia Wewnętrzna), starej stolicy Gruzji, z zamiarem spędzenia w niej dwóch nocy na polu namiotowym. Zamiast tego spędzamy noc w luksusowym mieszkaniu w Tbilisi, u pewnego bogatego Gruzina. Generalnie pijemy i jemy do upadłego. Dzięki Dimie odwiedzamy miejsca, które bez jego pomocy pozostałyby prawdopodobnie przez nas na zawsze nie odkryte. Zura zawozi nas do królującego nad Mcchetą Dżwari, skąd rozpościera się widok na miasto. Można się tam dostać tylko samochodem. Nie wożą tam żadne marszruty. Dima załatwia nam wejście do zamkniętego z powodu prac renowacyjnych Muzeum wielkiego gruzińskiego poety Czewczewadze. Organizuje nam też wycieczkę do Gori (Kartlia Wewn.). Zwiedzamy Muzeum Stalina. Od anglojęzycznego przewodnika dowiadujemy się, że był on prawdziwym bohaterem i Wielkim Wodzem. Jego przyjaciel wiezie nas do Upliscyche – Twierdzy Boga, jednego z najstarszych miast Gruzji wykutych w skale. Wygląda imponująco. Zura i jego żona opowiadają nam historię tego miejsca. Po zwiedzaniu, wiezie nas po niemalże rajskiej dolince i z całą jego rodziną urządzamy sobie piknik nad rzeką. Jemy, niebo w gębie, grillowanie chaczapuri, chleb prosto z pieca, ser, a Tobiasz zajada się szaszłykami, o których chyba długo jeszcze będzie śnił podczas naszego pobytu w Gruzji oraz najbardziej pomidorowe pomidory i ogórkowe ogórki na świecie. Wszystko popijamy konikiem i domowej roboty winem.

Następnego dnia poznajemy rodzinę Dimy. Z rana jedziemy na śniadanie do restauracji. Mamy własny stolik. Stół szybko zapełnia się lokalnymi specjałami: mcwadi, chinkali, lobio czy najczęściej spotykana tu sałatka ze świeżych pomidorów, ogórków i czerwonej cebuli. Pijemy oranżadę, a panowie wznoszą toasty za nasze szczęście, za pomyślność dla naszych narodów, zdrowie i szczęście, oraz spotkanie. Po śniadaniu ruszamy do sąsiedniej wsi. Po drodze kupujemy świeży chleb, grzeje mi kolana. Na miejscu zastajemy żonę Dimy, jego wnuczkę oraz siostry – prawdziwa ‘włoska’ rodzina. Znowu stół suto się zastawia. Gospodarze nie przyjmują odmowy. Mimo, że mamy pełne brzuchy objadamy się bakłażanami duszonymi z warzywami – adżapsandali. Spędzamy przemiły dzień. Żona Dimy mówi po angielsku. Rozmawiamy o kulturze, zwyczajach, historii, specyfice życia w Polsce i Gruzji.

Po pięciu dniach udaje nam się wyjechać z Tbilisi. Zostawiamy część naszego bagażu u kuzyna Dimy i jedziemy najpierw do Kutaisi (Imertia), a potem pochodzić po górach Parku Narodowego Borżomi. Podróż trwa ponad trzy godziny. Wysiadamy na brudnym, zatłoczonym dworcu. Pierwsze wrażenie jest zdecydowanie negatywne i tak już niestety zostaje. Śmieci walają się po ulicach i chodnikach, śmierdzi spalinami, głowa boli od trąbiących klaksonów. Tego dnia panuje straszny zaduch, jesteśmy cali mokrzy i zmęczeni upałem. Udaje nam się znaleźć autobus, który ma dowieść nas do centrum. Robimy rundkę po mieście i nieoczekiwanie wracamy na dworzec. Za drugim razem wysiadamy w miejscu przypominającym centrum. Odszukujemy monumentalną katedrę Bagrati z XII wieku, która niestety popadła w całkowitą ruinę za czasów panowania tureckiego.Tego dnia decydujemy się jeszcze zobaczyć bogaty we freski klasztor Gelati. Jedziemy pomarańczowym ‘ogórkiem’ wypakowanym ludźmi po same brzegi. Autobus ledwo toczy się pod górę. Ludzie jak zwykle zagadują nas, skąd jesteśmy, jak nam się podoba kraj. Wysiadamy przy rozjeździe w kierunku Gelati. Plecak podają nam pasażerowie przez okno. Dwa kilometry idziemy jeszcze pod górę. Maszerują z nami prosiaki i krowy. Pół godziny później odpoczywamy już w zaciszu kompleksu klasztornego i pijemy zimną wodę prosto ze źródełka w ziemi.

Na karcie naszego aparatu mamy już 450 zdjęć, a mamy za sobą dopiero połowę wyjazdu.

W Kutaisi spędzamy jedną noc. Dalej ruszamy do Borżomi (Kartlia Wewn.). Przy wejściu do Parku Narodowego spotykamy dwóch Polaków. Przyłączają się do nas i razem szukamy leśniczówki. Spędzamy wieczór na posiłku i wymianie wrażeń z podróży. Śpimy pod namiotami, a następnego dnia rano ruszamy szlakiem panoramicznym do schroniska Amarati. Po pół godzinie gubimy szlak. Cały dzień idziemy przez las, jesteśmy zawiedzeni, bo liczyliśmy na widoki. W końcu wychodzimy na połoninę i natykamy się na małą osadę. Zachodzimy do niej zapytać o szlak. Witają nas z wielkim entuzjazmem. Zapraszają do stołu, wypytują, częstują własnej roboty świeżo wypieczonym chlebem, masłem oraz śmietaną. Wznosimy toasty za nasze zdrowie i spotkanie winem nalewanym z dziesięciolitrowego kanistra po benzynie. Najstarszy z rodziny proponuje, że pokaże nam drogę. Zakłada marynarkę, czapkę i bierze pod pachę… siekierę. Wycina nam za jej pomocą drogę w Parku Narodowym. I wreszcie, doczekaliśmy się panoramy. Zaparło nam dech w piersiach. Rozstaliśmy się z naszym przewodnikiem i przysiedliśmy na kontemplację i odpoczynek. Żal było ruszać dalej. Po dwóch godzinach dalszej wędrówki dotarliśmy do schroniska, gdzie spędziliśmy miły wieczór przy ognisku w towarzystwie pary Anglików i ich gruzińskiego przewodnika. Rano schodzimy na dół po drodze napotykając starszą kobietę z wnukiem. Na dalszą drogę dostajemy chleb i najlepsze na świecie świeże mleko.

Po Borżomi jedziemy do Wardzi (Meschetia), kolejnego miasta skalnego. Śpimy w mega obskurnym hotelu. Na obiad zamawiamy sobie pieczone ziemniaki i jajecznicę. Następnego dnia rano kąpiemy się w 45 stopniowym spa z wodą siarkową wypływająca prosto z ziemi. Super sprawa po tylu dniach bez kąpieli. Następnego dnia rano idziemy do Górnej Wardzi przez górskie polany niczym z planu filmowego “Braveheart’a” i zwiedzamy miasto skalne. Chłopak zostają na jeszcze jedna noc w Wardzi. My do Tbilisi wracamy przez Achałcyche taksówką, do której zgarnia nas para Niemców. Noc spędzamy u Dimy w mieszkaniu, a z samego rana po wizycie w Mcchecie i przepakowaniu plecaka udajemy się do Kazbegi (Chewi).

Jedziemy dawną gruzińską drogą wojenną, widoki są powalające. Dwie godziny jedziemy pomiędzy dwutysięcznikami. Na głównym placu w Kazbegi spotykamy znajomych nam z Borżomi Polaków. Rozmawiamy chwilę i idziemy na małe zakupy przed wyjściem w góry. Jesteśmy trochę zaskoczeni tym, co zastaliśmy na miejscu. W planach mieliśmy zobaczyć Tsamidę Samebę i dalej pochodzić po górach Chewsuretii. Okazuje się, że od Kazbegi oddziela ją wielka ściana skalna. Bez oznaczonych szlaków i mapy nie mamy szansy się tam dostać a takowe nie są dostępne.

Przy piekarni spotykamy kolejną parę Polaków. Wybierają się na Kazbek. Proponują abyśmy przyłączyli się do nich chociaż na początek wędrówki. Nie mamy żadnych planów, zatem decydujemy się spróbować wejść do pierwszej stacji po drodze na Kazbek, Meteo. Wchodzimy zatem razem do Tsamidy Sameby tuż przed zmrokiem, zza chmur prześwituje biały grzbiet Kazbeka. Zwiedzamy świątynię i kładziemy się do snu u jej stóp. Następnego dnia rano wita nas obraz, którego nie znajdzie się na żadnej pocztówce – Tsamida otulona pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Ruszamy w górę i cały dzień maszerujemy. Noc spędzamy pod lodowcem. Śniadanie jemy kontemplując góry Kaukazu. Jak tylko wchodzimy na lodowiec pogoda psuje się, pada grad, jest zimno, widoczność zmniejsza się i decydujemy się zawrócić. Nie mamy żadnego sprzętu, odpowiednich ubrań i nie chcemy ryzykować. Nasi kompani idą dalej do Meteo. Śpimy w tym samym miejscu, co poprzedniej nocy i mimo brzydkiej pogody decydujemy się schodzić następnego dnia do Kazbegi, gdzie łapiemy marszrutę powrotną.

Jedziemy do Annanuri, nad malownicze jezioro. Tobiasz ma gorączkę, a nie mamy nawet kropli wody do picia. Docieramy do polany po drugiej stronie jeziora i rozbijamy namiot. Z wody z jeziora robię da nas Fervex i odpływamy w błogim śnie. Zostajemy tu dwie noce. Czytamy, kąpiemy się w jeziorze i leczymy rany z gór, jednym słowem błogie lenistwo. Regenerujemy organizmy przed dalszym zwiedzaniem. Przed powrotem do Mcchety zwiedzamy twierdzę. Z jej dziedzińca podziwiamy piękny widok na zieloną taflę jeziora, nad którym góruje.

Wracamy do Mcchety. Spotykamy się z Dimą, opowiadamy wrażenia z gór, przepakowujemy się i od razu jedziemy na dworzec Didube w Tbilisi, żeby złapać jeszcze marszrutę do Batumi (Adżaria). Jedziemy kilka godzin, na miejsce docieramy wraz z zachodem słońca. Im bliżej jesteśmy wybrzeża, tym więcej pojawia się po drodze charakterystycznych dla gruzińskiego krajobrazu domów obrośniętych winogronem z wielkimi tarasami na piętrze i prowadzącymi na dół ozdobnymi schodami. W Batumi zaraz po wyjściu z busa łapie nas taksówkarz. Jest niezwykle namolny, nie rozumie, że nie potrzebujemy jego pomocy. Przyprowadza do nas kobietę, która oferuje nam nocleg. Drogo, ale dobra lokalizacja, więc godzimy się. Jesteśmy tak padnięci, że nie przeszkadza nam w zaśnięciu nawet hałas ruchliwej ulicy dochodzący zza okna. W nocy ze snu wyrywa nas okropna burza. Piorun uderza chyba gdzieś w porcie, huk jest niemiłosierny i przerażający.

Następny dzień spędzamy na zwiedzaniu miasta i na plaży. Słyszeliśmy, że Batumi to całkowicie inny świat w porównaniu z resztą Gruzji, ale mimo tego jesteśmy zaskoczeni aż taką różnicą. Palmy, kawiarenki, restauracje, czyste i zadbane kamienice, bankomaty i Internet na każdym rogu. Ogólnie rzecz biorąc jest trudny do zniesienia upał. Jesteśmy zachwyceni morzem – głębokim i przyjemnie ciepłym. Tobiasz praktycznie nie wychodzi z wody. Kamienie na plaży parzą w stopy. Popołudniu spacerujemy po mieście, odwiedzamy akwarium, a wieczorem wracamy na plaże na zachód słońca. Jesteśmy szczęśliwi, ale tęsknimy już za domem. Jesteśmy zmęczeni a ja niedojedzona, marzę o polskiej kuchni.

Chcemy pojechać w jakieś bardziej ustronne miejsce nad morzem. Wybieramy Gonio (Adżaria). Jak tylko wysiadamy z marszruty zagaduje nas starszy pan, czy nie szukamy noclegu. Proponuje nam dogodną dla nas cenę. Pokój jest nieduży, ale ma balkon z pięknym widokiem na morze i rojem komarów. Na plażę mamy może pół kilometra. Jest tu dużo spokojniej. Podoba nam się. Bardzo dokuczają nam tylko insekty. Tobiasz dochodzi do mistrzostwa w polowaniu na nie. W nocy dostaję gorączki, mam koszmary, ciągle się budzę. Cały następny dzień jestem nie do życia, nie mogę stanąć o własnych siłach na nogach. Dochodzimy do wniosku, że mam porażenie słoneczne. Chłodzę ciało ziemnym prysznicem, Tobiasz robi mi okłady na rozpaloną głowę. Następnego dnia wieczorem dopiero czuję się na siłach iść na spacer nad morze. Oglądamy wspólnie malowniczy zachód słońca. Tyle morza dla nas. Następnego dnia wyruszamy z powrotem do Tbilisi, zwiedzić stolicę i kupić pamiątki przed odlotem.

Dojechawszy do Mcchety okazuje się, że nie dogadaliśmy się z Dimą. Jest poza miastem i wróci następnego dnia. Nie ma też jego kuzyna, u którego trzymaliśmy bagaże. Bierzemy zatem plecaki i zostawiamy kartkę z podziękowaniem za pomoc i gościnę. Ruszmy na dworzec Samgori w Tbilisi, aby tam poszukać jakiegoś noclegu. Trafiamy do budzącego mieszane uczucia hotelu, jedynego w okolicy. Musimy kupić na straganie pod naszym oknem kłódkę do drzwi naszego pokoju. Chętnie szybko ulatniamy się i wyruszamy zwiedzić trochę stolicę. Z planem miasta i przewodnikiem odwiedzamy chyba wszystkie miejsca, które młodzi, dociekliwi turyści zobaczyć powinni. Na ostatni dzień zostawiamy sobie tbiliskie łaźnie publiczne i zakupy przed powrotem do Polski: czacza, koniak, wina, tytoń i bakłażany. Ostatnie pieniądze wydajemy na czurczchela, długi sopel, zrobiony z nawleczonych na nitkę orzechów laskowych zatopionych w cieście, powstającym z gęstego soku winogron. Zostawiamy sobie tylko dwa lari na busa na lotnisko.

Następnego dnia rano jesteśmy niemiło zaskoczeni. Pierwszy bus na lotnisko odjeżdża o 8:00 rano, a to dla nas za późno, żeby zdążyć na samolot. Nie mamy pieniędzy na taksówkę. Próbujemy złapać stopa, ale nikt nie chce się zatrzymać. Po kilkunastu minutach podjeżdża do nas taksówkarz. Jego pasażerka godzi się, żebyśmy pojechali jej kursem na lotnisko. Całe szczęście. Dosyć szybko docieramy na terminal i po odprawie wylatujemy do Dniepropietrowska. Jeszcze tego samego dnia wyjeżdżamy pociągiem do Lwowa, skąd łapiemy okazję do Rzeszowa. Dalej pociągiem docieramy w nocy do Warszawy. Zasypiamy w swoim łóżku, pełni wspomnień, nie mogąc uwierzyć, że jeszcze poprzedniego dnia budziliśmy się w Gruzji.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u