Bajki o Norwegii częśc druga

Bajki o Norwegii część druga

Na wstępie wyrażę podziw i szacunek dla tych ,którzy zrobili to co my, ale zaczynając i kończąc na rowerze z całym dobytkiem. Mnie niestety na razie na to nie stać -czyt. Nie stać mnie, aby zrobić sobie tak długa przerwę w pracy z uwagi na rodzaj działalności jaką prowadzę.
Skład wyprawy wyklarował się stosunkowo szybko po moim ogłoszeniu w Globtroterze .Jakoś wśród znajomych zabrakło chętnych na realizację mojego pomysłu pomimo początkowego entuzjazmu.
Było to nic innego jak rozwinięcie ubiegłorocznej wyprawy. Zakładałem więcej kilometrów ogólnie jak i na rowerze. Jedynym w miarę ścisłym planem było zaliczenie po drodze jednej z eliminacji Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Świata odbywającej się cyklicznie w rejonie Yvaskila w dniach 2-5 sierpnia. Jak wiecie, jest to po drodze do Św. Mikołaja i jego reniferów choć jak naocznie stwierdziłem, obecnie będących na urlopie to tu, to tam 
Tym razem podzielę naszą (Jadwiga, Karolina i ja) wyprawę na trzy etapy:
1.Finlandia i Nordkapp
2.Lofoty
3.Rejon Jotunheimen

Rowery na dach, bagaże i prowiant do środka i wyjechaliśmy 2 sierpnia z zamiarem spotkania z moimi znajomymi w Finlandii. Podaruję Wam różne perypetie których przysporzyli mi znajomi, jak i przejazd przez Polskę ,Litwę, Łotwę i Estonię z wyjątkiem (cyklicznego w moim przypadku) odwiedzania starego miasta w Tallinie. Ma w sobie to COŚ.
Następnego dnia krótkie spotkanie i decyzja o noclegu w pobliżu jutrzejszych OS-ów, czyli odcinków specjalnych rajdu. Dziewczyny zadeklarowały, że chętnie raz w życiu zobaczą co potrafią najlepsi. Na nocleg trafiło się znane mi miejsce kiedy trenowałem tu własnym samochodzikiem parę lat wcześniej. Po obfitej kolacji z produktów do szybkiego spożycia, śpimy jak przysłowiowe susełki. Rano piękna pogoda nastroiła nas do wykonania popisowego dania – prawdziwa jajecznica na boczku. Nieosiągalny w późniejszym czasie rarytas choć były inne . W drodze na OS kąpiel w jeziorze, małe pranie, następnie obejrzeliśmy prawie całą stawkę zawodników zmagających się z trasą. Niestety z drugiego odcinka zrezygnowaliśmy również z powodu biletu wstępu . 12 EURO to przesada jak na jedna osobę z biednego kraju rodem;). Po małej naradzie wyruszamy tam gdzie słońce w lecie nie zachodzi. Jedziemy na zmianę do Rovaniemi, a nocujemy 30 km przed, nad jednym z wszędobylskich jezior. Niedziela – dobry dzień na audiencję. Św. Mikołaj nie mówi „jak ja nie lubię niedziel” (cytat ze skeczu „Maciej i smok” kabaretu Ani Mru Mru), za to chętnie wymienia się poglądami na temat startów R. Kubicy w F1- ma nawet podgląd wyników na monitorze. Sam widziałem . Następnie parę fotek na tajemniczej białej linii i w drogę. Po jakimś czasie upolowaliśmy niespodziewanie wspaniałe miejsce na śniadanio – obiad. Wyjątkowo dobrze zagospodarowany parking nad rwącą rzeką z miejscami do połowu obiadu jak i z płonącym ogniskiem z ruchomym rusztem, zadaszonymi stołami i nawet ze składzikiem drewna na opał włącznie z siekierką na wyposażeniu. W dalszej drodze pierwsze wspomniane renifery na urlopie, coraz więcej i więcej reniferów i proporcjonalnie coraz mniej ludzi, wyraźna zmiana krajobrazu to już namacalne oznaki dalekiej północy. Granica i zawężanie poszukiwania na pozostawienie samochodu. Nocleg opodal przystani rybackiej nad morzem poprzedzony lekką kolacją. Rano piękna pogoda w kwestii zachmurzenia , bo temperatury już bardziej lokalne. Korzystam i biorę kąpiel w morzu. Jadwiga wyczarowuje deser z zebranych jagód dodanych do jogurtu. Suszenie, pakowanie i pierwsze ambitne plany co do trasy rowerowej zweryfikowanej jednak przez realizm i okoliczności wynikłe z zapoznania się osobistego z kursami promów jak nam się wydawało. Niestety na mapie zaznaczone były tylko szlaki, a nic o tym, że to trasa słynnej Hurtigruty. Ale po kolei. Samochód zostawiamy na parkingu, pakujemy sakwy na rowery z zapasem żywności i resztą niezbędnych rzeczy i w drogę. Turlamy się tak w pięknej pogodzie jak na tę szerokość geograficzną mijając nieznane nam krajobrazy, faunę, florę i więcej turystów jak mieszkańców. Chyba szlak na przylądek już jest na to skazany. Pierwotny plan zakładał zdobycie przylądka, lecz aby nie jechać ta sama drogą planowaliśmy wracając, przepłynąć z Honningsvag do Kjollejfiord na półwyspie Nordkinnhalvoya ( ach ta wymowa, mało brakuje a deklamując nazwy zawiąże niechcący pętelkę na języku 😉 i stamtąd w stronę Alty, niestety po odwiedzinach w porcie okazało się to co już napisałem dodatkowo tylko dwa razy dziennie odpływa rzekomy statek, ceny są okrutne i godziny odpływania również mało realne dla nas co też stało się w rzeczywistości.
Na wtorek przypadł dzień ataku na prawie najdalej na północ wysunięty przylądek. Po drodze był oczywiście słynny tunel coś około 200 m pod powierzchnią morza i ponad 6 km długości jak i wcale nie najlżejsze podjazdy ale dojechaliśmy. Po drodze dwa razy mile nas zaskoczyli w kwestii ulgowego traktowania rowerzystów. Raz za darmowy przejazd tunelem a drugi na szlabanie przed Nordkappem. Zaoszczędzone wcale nie tak mało. Komercja jest wszędobylska . Na miejscu tak, jak można się było spodziewać .Rotacja turystów wszelkiej maści na skalę deptaka w dużym mieście .Nie byliśmy inni w czynnościach do wykonania będąc na miejscu. Długa ogniskowa w oczach przy wpatrywaniu się w horyzont i pamiątkowe fotki przy globusie. Właśnie sobie uświadamiam w jak wiele miejsc na świecie wędrują na kliszach i kartach pamięci aparatów, takie obrazki jak te stąd. Zabieram i ja małą cząstkę do siebie do lasu  .Planujemy wrócić na nocleg w to samo miejsce z którego przeprowadziliśmy atak przylądkowy lecz Jadwiga postanawia zostać prawdziwym zdobywcą najdalej geograficznie wysuniętego na północ przylądka. Ja wracam z Karolina, której zaczyna dokuczać kolano do punktu noclegowego, a Jadwiga po 9 km na nogach zdobywa cel jaki sobie obrała i tyle samo robi wracając i dalej już na rowerze przyjeżdża około 2 do nas, ale nie chcąc nas budzić, nocuje pod gołym niebem. Celowo nie używam określenia 2 w nocy, bo ciemną noc ktoś na tej szerokości geograficznej zamienił na jasną  Chyba wiem skąd Jadwiga ma taka kondycję. Jakieś tydzień wcześniej pojechała w Alpy i wbiegła na Mount Blanc, naprodukowała dodatkowych czerwonych krwinek do transportu tlenu w organizmie i teraz daje nam popalić 😉 żartuję w kwestii wbiegania bo reszta to prawda Plany z rejsem padły i około 400 dodatkowych km na rowerze zupełnie nieznanymi trasami ..też. Mam przeczucie, że to by była ciekawa wyprawa .
Następnego dnia pogoda nadal dopisuje. Jedzie się świetnie pomimo zrobienia niewiele ponad 100 km tego dnia. W pewnym momencie po wjeździe na szczyt kolejnego wzniesienia wpadł mi do głowy pomysł kąpieli. Tak też się stało, a w moje ślady poszła nawet Jadwiga. Ciekawe jak komentowali to przejeżdżający w luksusowych autokarach turyści  Woda jak to woda była mokra i czysta o innych parametrach nie będę wspominał 😉 wystarczy popatrzeć na mapę jak daleko jest to za kołem polarnym .Wszak to niespełna 60 km od Nordkappu .Tam też odmłodzeni o parędziesiąt „kilometrów”, robimy obiadek. Dalej w drodze robimy krótkie postoje z różnych powodów. Głównie, to w celu bezkrwawych łowów reniferów jak i różnych ujęć z otoczenia .Dojeżdżamy do parkingu z wszelkimi dobrodziejstwami cywilizacji z czego skrupulatnie korzystamy. Nordkapp daleko za nami a my obieramy kierunek Lofoty. Ten odcinek pokonujemy samochodem poniekąd w szczęśliwym momencie, gdyż rozpadało się na dobre. Jedziemy na zmianę po drodze podziwiając śmiałków pokonujących trasę w przeciwnym kierunku na pojazdach jednośladowych wszelkiego rodzaju czy to na rowerach czy motocyklach. Troszkę zmieniają się plany co do składu następnej objazdówki z powodu kolana Karoliny. Po namyśle dajemy jej wolne na jakiś czas a my planujemy objechać wyspę Andoy . Tak też się staje. Co prawda pogoda straszyła ale chyba stwierdziwszy, że i tak nic nie wskóra, dała za wygrana .Tak czy inaczej wyspa zdobyta w wyniku dosłownego jej okrążenia 😉 włącznie z najdalej na północ wysuniętym falochronem. Najdalej, gdyż w prostej linii do samego bieguna jest chyba tylko morze. Miałem apetyt na latarnię morska, ale w informacji turystycznej kobieta o typowo lapońskiej urodzie poinformowała mnie, że niestety dzisiaj już wejść nie ma i zaprasza mnie nazajutrz. No cóż, pocieszyliśmy się lodami owocowymi i po sesji fotograficznej popędziliśmy w drogę powrotna druga stroną wyspy i zgodnie z przewidywaniami była to dużo ciekawsza widokowo strona wyspy. Po drodze odwiedziny piaszczystych plaż, jakieś przelotne refleksje sprowokowane wszędobylskim spokojem i tak dojeżdżamy po zatoczeniu kółka do miejsca startu . Tu się okazało że następny niepozorny parking był wyposażony w prawie wszystko z wyjątkiem kabiny prysznicowej. Mianowicie dwa pomieszczenia w tym jedno przystosowane nawet do przewinięcia dziecka, wodę ciepłą i zimną, papiery, ręczniki, mydło, ułatwienia dla inwalidów, światło, a nawet grzejnik, hmmm, czyż to nie dziwne zważając na takie odludzie? O czystości tam panującej pisać chyba nie muszę. Jedziemy dalej w poszukiwaniu miejsca na nocleg, a to nam się udaje znakomicie. Wrzosy, cisza, piękna pogoda z widokami gór w tle..ech bajkowo.
Następnego dnia pobudka przed 8 z powodu gorąca. Niebo bez chmurki, pranie schnie w tempie ekspresowym jak i dosuszają się śpiwory z namiotem i całą wymagającą pozbycia się wilgoci resztą ekwipunku. Chyba taki początek dnia nastraja nas do ekstrawaganckiego śniadanka. Jajka na twardo w sosie majonezowym przygotowane na zamówienie , kanapki z wędliną, herbata z cytryną, trzy rodzaje ogórków, pomidory z pieprzem i solą – taaaka rozpusta. Dopiero po wszystkim stwierdziłem, że mogło być jeszcze lepiej. Do majonezu nie dodaliśmy musztardy i to było straszne 😉 hihi żartuje. Fakt, że mieliśmy ją na wyposażeniu. O sklerozo  tak czy inaczej przebolałem .
Następnie atakujemy metoda okrążenia następną wysepkę. To tylko około 50 km ale w pięknej pogodzie i wolnym tempie. Delektowaniu się otoczeniem nie ma końca. Południowa strona wyspy wydaje się rajem do zamieszkania. Po powrocie zasłużony obiad i przymiarka do jazdy w głąb Lofotów. Tak też się staje. Po drodze małe spożywcze zakupy i pętla drogi wybrana przez nas omija główną drogę, jest początkowo szutrowa ale rekompensuje nam tę niedogodność urokliwymi zakątkami. Nocleg nad jeziorem przed wjazdem na główna drogę, na której to spotykamy sporo sakwiarzy. Popularny to jak widać zakątek Norwegii.
Następny dzień zapowiada się ..nijaki. Pogoda na skraju opadów, odczuwam kostkę prawej nogi i lewe kolano. Wszystko w granicach tolerancji. Nie pamiętam, ale chyba musiałem gdzieś kicnąć krzywo, bo lekko opuchniętą dowiozłem aż do Polski. Tu się dzielimy. Jadwiga jedzie rowerem sama, a ja z Karoliną przejeżdżam w dół zwiedzając odbudowaną wioskę rybacką i robiąc małą pętle nad wybrzeże. Następnie spotykamy się w miejscu noclegu gdzieś nad mini fiordem. Jutro zaplanowana przeprawa do Bodo. Zaboli finansowo.
Następnego dnia rozpogadza się. Jedziemy dalej w dół aż do Moskanes. Sprawdzamy, że do promu mamy 3 godz., wiec śmigamy rowerami aż do końca drogi nad skaliste wybrzeże morza. Sporo tu się dzieje. Noclegownia, jadalnia, studia fotograficzne i poczekalnia. Wszystko to w dowolnej konfiguracji pod gołym niebem .To taki odpowiednik Nordkappu na Lofotach, nawet osada nosi nazwę „A”. Koniec sielanki, prom na horyzoncie zmusza nas do powrotu na przystań. Odpływamy do Bodo z wrażeniem, że ta część Lofotów stanowi kwintesencję tego co znamy z folderów i z własnej wyobraźni. Na promie rozwiewamy dylemat dotyczący trasy na południe. Zwycięża wersja ekonomiczna czyli borem – lasem z jak najmniejsza liczbą przepraw promowych lecz kosztem być może piękniejszej widokowo trasy. Kiedyś to sprawdzę. Wyczytujemy, że opodal znajduje się punkt widokowy dotyczący tym razem efektu wpływania i wypływania olbrzymich mas wody do i z fiordu wąskim przesmykiem, a napędzanych pływami morza w tej szerokości geograficznej bardzo wyraźnymi. Wspinamy się na most aby z góry ogarnąć ogrom zjawiska. Tworzące się wiry robią wrażenie i dają wyobraźnię o sile natury.
Definitywnie żegnamy Lofoty. Teraz tylko Nordlandia w drodze na południe. Krąg polarny przekraczamy w biegu .W tym czasie znowu zaczęło padać, ale to już stało się prawie regułą. Rowery – pogoda lub lekkie zachmurzenie, samochód – zachmurzenie lub deszcz. Szczęściarze z nas . Jedziemy do czasu wyjechania ze strefy deszczu co następuje o północy. Rozbijamy obóz w jakimś lesie. Myjemy tylko uzębienie i padamy spać.
Następnego dnia pogoda bez zmian, lekkie zachmurzenie ale bez wiatru wiec pakujemy się i w drogę. Przed nami Moi Rana, a następnie Trondheim. Wypogodziło się, więc rowerowa wycieczka małą pętlą nad morzem przebiegła bardzo przyjemnie. Po około 40 km dojeżdżamy do miejsca, w którym dziewczyny zrobiły przystanek. Jak to w moim zwyczaju zeskakuję z roweru, wyskakuje z ubrań i wskakuje do morza. Taka procedura pozwala pływać nawet w zimnej wodzie zanim ciałko wystygnie. Cały przyprawiony soloną wodą nadaję się do ..spożycia obiadku ;). Przerwa wykorzystana na mały remanent w bagażach i dalej w drogę. Ponieważ już jesteśmy w strefie zachodzącego na noc słońca, więc o odpowiedniej porze trafiamy na miejsce oświetlone takim ciepłym kolorem słońca, że robimy przerwę na sesję zdjęciową. Przenosząc się w nocy w następne miejsce docelowe na wyprawy pieszo – rowerowe za pomocą samochodu, trafiamy na coś nowego . Budowa odcinka drogi. Zapytacie co w tym niezwykłego? Jak zapytacie to Wam opowiem ;)
Następnego dnia w planach przelot przez Trondheim, a na celowniku Trole, droga Orłów, Geiranger i Dalshnibba .Ja już tam byłem, ale chętnie pokażę to dziewczynom. Tym bardziej że miejsca te są stosunkowo blisko siebie i wręcz po drodze w góry.
Znowu napadło nas na szaleństwa kulinarne. Bo jak nazwać na tego typu wyprawie skonstruowanie sałatki z tuńczyka a na deser ananas ..z puszki bo na drzewach już zabrakło 😉
Zaliczamy więc drogę do której uzurpują sobie prawo takie małe śmieszne stwory, ale wobec natłoku ciekawskich turystów, pochowane gdzieś w górach i szczelinach. Następnie to co lubią cykliści…dłuuugi zjazd w dół ukoronowany fajnym miejscem na nocleg. Przy strumieniach znajdujemy miejsce na namiot i tam noclegujemy.
Następnego dnia namawiam dziewczyny na rejs wycieczkowy fiordem na literkę G. Tak tez się staje. Ja tymczasem zwiedzam tym razem bardziej dokładnie to małe znane miasteczko. Na koniec znajduję sobie ławeczkę na wybrzeżu i delektując się ruchem w porcie i jakimiś słodyczami, czekam na powrót dziewczyn. Wracają punktualnie, wiec śmigamy zobaczyć to samo z góry. W górach czyli na 1500 m wieje jak nie powiem gdzie. To zjawisko skróciło pobyt na tym widokowym punkcie do minimum. Śnieg nie ustąpił od ubiegłego roku z czego jestem bardzo rad, że aż tak szybko klimat się nie ociepla choć to co spotkało nas za kołem polarnym zaskoczyło mnie dość mocno, gdyż z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to był najcieplejszy okres w naszej wyprawie. Tego dnia dojeżdżamy do początku szlaku wiodącego na najwyższe szczyty gór w Norwegii. Na nocleg wpasowujemy się pomiędzy drzewa i przygotowujemy się do czegoś odmiennego niż poprzednie dwa tygodnie. No może nie wszyscy. Ja poniekąd z konieczności wybieram rower ale po kolei.
Po szczegółowej analizie mapy tego regionu wyszło, że najlepszą opcją będzie zaliczenie obydwu najwyższych szczytów, lecz kuszącą opcją było zejście z drugiej strony gór, a nie powrót w miejsce startu. Tak więc powstały trzy zespoły. Jadwiga w teoretycznie samotnej wyprawie na szczyty, Karolina zdecydowała się potrawersować po zboczach gór dostępnymi drogami, a ja na rower i przed siebie. Jedynie co musieliśmy zrobić to w tej sytuacji przestawić samochód 80 km na drugą stronę na koniec szlaku Jadwigi. W pierwotnych planach miałem zdobycie Top-u Norwegii, nawet miałem z sobą niezbędne wyposażenie, ale nie narzekam. Też było super.
Świtem dnia następnego Jadwiga wyruszyła na szlak z własnym ekwipunkiem z planem dotarcia do nas dnia następnego na noc, ale wyszło inaczej. Ja z Karoliną przestawiłem samochód na parking w umówione miejsce z niekonwencjonalnym systemem opłat polegającym na samoobsłudze i pozostawianiu pieniążków w kopercie razem z kopią do samodzielnie wypisanego biletu parkingowego w specjalnie do tego celu pozostawionej skrzynce. Na parkingu miła niespodzianka. Znowu pomieszczenie z ciepłą wodą, z której skwapliwie korzystamy we wszystkich możliwych opcjach. Po spakowaniu zapasów żywności i wyposażenia niezbędnego na planowaną max. dwudniową wycieczkę ruszam przed siebie z zamiarem zatoczenia dużego kółka i powrotu następnego dnia na noc.
Wybieram celowo gorszy początek czyli pod górę aby wracać teoretycznie z góry. Karolina zostaje przy samochodzie z zamiarem krótkich trekingowych wycieczek i powrotu na nocleg do samochodu, gdyż jeden namiot ma Jadwiga a drugi ja.
Ruszam i po niedługim czasie zaczynają się pierwsze refleksje. Pierwsze bo w miarę upływu czasu rozmnożyły się jak króliki w Australii.
Jazda pod górę to pryszcz ale jazda pod górę w małej (na szczęście…) mżawce, ale pod (dość silny) wiatr to dopiero jest „zabawa” .Taka rozrywka trwa 31 km z czego 24 pod górę non stop. A na mapie było płasko 😉 Turlam się tak ze średnią prędkością 5 km/godz. I musi to wyglądać żałośnie na tyle, że po raz pierwszy w historii przydarza się aby inny normalny 😉 użytkownik drogi na takiej wysokości i w takiej pogodzie zatrzymał się z propozycją pomocy. Mnie przytrafiło się starsze małżeństwo (domniemam) podróżujących po Norw. Szwedów. W pierwszym momencie pomyślałem, że może chcą pożyczyć pompkę rowerową aby dopompować koło w swoim kamperze  (żart) ale zapytali tylko czy mogą mi pomóc podwożąc mnie i mój rower, pokazując jednocześnie, że maja wolny bagażnik na rowery . Zdołałem tylko odpowiedzieć, że dziękuję i że to są moje wakacje po czym Oni pokazali tylko w międzynarodowym geście, że popierają mój pomysł i bez znaczącego spojrzenia na siebie życzyli mi powodzenia i odjechali .
Po chwili prawie żałowałem że nie skorzystałem z oferty. Wiało do tego stopnia, że w myślach wracałem do szkoły i do lekcji z termo i aerodynamiki. Pierwsze dotyczyło wpływu ilości odparowującej ze mnie wody w postaci potu na stan zachmurzenia 😉 wyszło mi po skwapliwych obliczeniach jakieś 0,2 ale 2360 miejsc po przecinku wiec uznałem, że nie jest to istotne 😉 Następne przemyślenia dotyczyły ustawiania sakw, namiotu i karimaty w takiej konfiguracji aby współczynnik CX najlepiej był poniżej zera absolutnego, ale uznałem, że nie jest to możliwe 😉 Na to wszystko miałem czas z wiadomego powodu. Jak na złość droga szła praktycznie prosto na zachód, skąd właśnie dmuchało, ale jak trafił się minimalny choćby zakręt i chwilę odrobinę wiatr przenosił się na lewą lub prawą flankę to dochodziły jeszcze pomysły jakby go tu wykorzystać. Stąd właśnie powstawały pomysły jak z przydrożnych palików wyznaczających w zimie zasypaną drogę do odśnieżania , karimaty lub ręcznika i linek stworzyć żagiel i czy lepszy będzie Bermudzki czy rejowy. No i tak to trwało do wspomnianego 24 km a później nastąpił najwolniejszy 7 km zjazd. Pomimo 6% nachylenia, wiatr nadal czołowy skutecznie studził zapały grawitacji do rozpędzenia mojego dyliżansu, ale na szczęście już nie musiałem pomagać tylko poddałem się skutecznemu schładzaniu mięśni w bezruchu. Planowany skręt o 90 stopni nastąpił w przewidywanym miejscu i teren wypłaszczył się, więc to i że boczny wiatr to nie czołowy, więc delektowałem się komfortem podróżowania. To był prawdziwy płaskowyż. Po około godzinie kręcenia tylko na horyzoncie w każdym z kierunków majaczyły góry. Na mapie wg planów miałem dojechać do skrzyżowania trzech dróg. Dojechać dojechałem ale…takiej zagadki to się nie spodziewałem. Wiatr był wcześniej tak silny, że obrócił wszystkie trzy tabliczki z nazwami, zamocowane na słupku w jeden kierunek. Pozostała intuicja. Po dalszych około 3 godz. okazała się trafiona. Odnalazłem się na szczęście jednych i nieszczęście innych 😉 i to tam gdzie planowałem. Popedałowałem jeszcze trochę i nadszedł czas na szukanie miejsca na nocleg. Trafił się jak często tu bywa na zboczu wzgórza z rzeka w dole. W tym czasie doszedł sms od Jadwigi, że nie wyrobi się z powrotem w dwa dni, tak wiec i ja zweryfikowałem plany. Nie wracam, tylko jadę przed siebie w kierunku Oslo dokąd dam radę, a dziewczyny przechwycą mnie po drodze jak już się skompletują. Pięknie pożegnało mnie słońce, a ja w zamian długo nie marudziłem tylko usnąłem szybciutko i spałem jak osesek .
Następny dzień rozpoczyna się normalnie, ale skończył się najdłuższym przejechanym odcinkiem, co wcale nie jest do mnie podobne. Preferuję raczej „trzy” do przodu i „raz” jak trzeba do tyłu niż „pięć” tylko w przód. Pośrednio przyczyniła się do takiego wyniku piękna pogoda, przyzwyczajone w końcu do siodełka moje siedzenie jak i błąd nawigacyjny spowodowany po części tym, że skończyła mi się mapa tego rejonu ( nie liczyłem się z tym że dotrę tak daleko) i dalej jechałem na wyczucie. Błąd polegał na tym że trzymając kierunek na południe wjechałem na cypel w dorzeczu i musiałem wrócić około 30 km na właściwy już azymut postanawiając, że jednak kupię mapę. Samotnie, ale pomimo to przyjemnie zrobiłem 164 km tego dnia w 9 godz. na siodełku .Od jakiegoś czasu jeżdżąc nie śledzę licznika kilometrów tylko czas. Po raz pierwszy noclegowałem w miarę blisko cywilizacji choć domek nad rzeką okazał się domkiem bardzo okazyjnie – letniskowym, więc nie miałem zbyt dużego dylematu moralnego, że rozbiłem namiot poniżej 150 m od niego. Warto było. Kolacja na molo, po kolacji przebój sezonu czyli kisiel z dodatkiem nieprzyzwoitej ilości świeżo zerwanych malin z jednoczesnym moczeniem nóżek w wodzie. Na moja podpuchnięta kostkę zadziałało jak kisiel i malinki na podniebienie 
Nadszedł ostatni rowerowy dzień. Byłem w kontakcie z dziewczynami, ale nie zapowiadało się, że szybko mnie dogonią, wiec uzbrojony w nowa mapę obieram kierunek Oslo. Dojechałem po około 100 km do dzielnic, kiedy przyszła wiadomość, że dziewczyny są w komplecie, zbierają się i jada po mnie. Postanowiłem wyjechać im na przeciwko i wstępnie umówiłem się w miasteczku jakieś 40 km przed Oslo. W drodze dostałem sms, że owszem chęci dziewczyny maja jechać ale akumulator w samochodzie stwierdził, że mu się tu podoba i ma ochotę poprosić o azyl 😉 Dobrze, że to był parking i zawsze ktoś się znajdzie aby kobietom śpieszyć z pomocą. W innym przypadku czeka mnie ponad 400 km powrotu do samochodu .Tym razem Niemcy wykazali inwencję twórczą i pomogli, częstując dodatkowo herbatka sąsiadki zza Odry. Uff, upiekła mi się wycieczka, którą właśnie kończę.
Dojechałem w umówione miejsce w nocy i nie marnując czasu rozbiłem namiot aby przespać się trochę przed czekającą nas nocą i dniem jazdy do promu w Trelenborgu, a później już tylko Niemcy i Polska . Tak też się stało, bo dzwonek telefonu obwieszczający nadciągające kobiety zastał mnie bliżej rana jak północy. Szybkie pakowanie i dużo czasu na wzajemne streszczanie ostatnich dni .Dalej już wiecie, bo jak widać siedzę w domu i produkuję się nad tą relacją. Cała wyprawa zajęła nam trzy tygodnie co wydaje się nie tak krótko ale 8 tys km i jakaś część tego na rowerze to wymagające czasowo wyzwanie. Zabrakło nam czasu na zachodnie wybrzeże choć było w nieśmiałych planach. Będzie po co wracać szczególnie kobietom bo tam jeszcze nie były ale i dla mnie jeszcze może wystarczyć na parę lat.
Koszt takiej wyprawy zamknął się w 1500zł na osobę z czego większość ze zrozumiałych względów pochłonęło paliwo i przeprawy promowe.

Fotki do wglądu z 2006 i 2007 r. na końcu tej linki 

http://picasaweb.google.co.uk/masicz


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u