Zielona Sumatra – Alina Wachowska

Alina Wachowska

TRASA: Kuala Lumpur – Medan – Kutacane – Ketambe – Bukit Lawang – Tuk Tuk (jezioro Toba) – Bukittinggi – Bayur (jezioro Maninjau) – Pasir Jambak – Kuala Lumpur

CZAS: 1 maja – 24 maja 2008r.

UCZESTNICY: 2 osoby

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Wyspę polecam tym, którzy przede wszystkim chcą odwiedzić miejsca o niezwykłej, egzotycznej przyrodzie. Ta na Sumatrze jest naprawdę wspaniała! Nie ma tu natomiast szczególnych zabytków, a miasta są pełne spalin, kurzu i hałasu. Sumatra to także doskonałe miejsce dla osób nie lubiących tłumu turystów – w odwiedzanych przez nas miejscach było ich bardzo niewielu.

Przelot: Liniami Qatar Airways z Berlina do Kuala Lumpur (2.400,-zł). Z Kuala Lumpur lecieliśmy do Medan – liniami Airasia (120,- zł.), wracaliśmy tymi samymi liniami z Padang do Kuala Lumpur (90,- zł.). Bilety na Airasię kupowaliśmy przez internet ze sporym wyprzedzeniem. Uwaga: przy wylotach z Padang obowiązuje dodatkowy podatek wylotowy: dla lotów międzynarodowych – 75.000 INR, dla krajowych – 25.000 INR.

Przewodnik: Korzystaliśmy z przewodnika wydawnictwa Lonely Planet “Indonesia” wyd. 2007r.

Wiza: Do Malezji wiz nie potrzebujemy. Wizę indonezyjską można wykupić na lotnisku – 30-dniowa kosztuje 25USD.

Budżet: Na miejscu średni budżet dzienny wyniósł w naszym przypadku 20 USD/osobę (noclegi, wyżywienie, trekking, transport, wycieczki). Nocowaliśmy w tańszych guesthouse’ach i hotelach, jadaliśmy w lokalnych knajpkach.

Wymiana pieniędzy: Kurs USD waha się w zależności od rodzaju banknotów – lepszy uzyskujemy wymieniając banknoty 100- i 50-dolarowe, przy mniejszych nominałach kurs jest niższy. Przyjmowane są banknoty tzw. nowej emisji. Pożądaną walutą stało się Euro. W dużych miastach można również pobierać pieniądze z bankomatów. W małych miejscowościach często nie ma ani bankomatów, ani możliwości wymiany pieniędzy, lub też kurs jest bardzo marny. Za 1 USD otrzymywaliśmy od 8.800 – 9.100 INR (indonezyjskie rupie), za 1 Euro – 13.600 INR. W Malezji kurs 1 USD wynosił 3,17 RM (ringgity malezyjskie)

Noclegi: Na Sumatrze nie było problemu ze znalezieniem tanich noclegów, choć ich standard był najczęściej typowo azjatycki. Nasz najdroższy nocleg kosztował 75.000 INR za pokój 2-osobowy z mandi, czyli tutejszą wersją prysznica. Najlepszą proporcję jakości do ceny znaleźć można nad jeziorem Toba, gdzie za 30.000 INR mieszkaliśmy w pięknie położonym 2-osobowym bungalowie z łazienką i ciepłą wodą.

Podczas trekkingu nocowaliśmy w namiocie dostarczonym przez przewodników.

W Kuala Lumpur mieszkaliśmy w dzielnicy Chinatown, gdzie jest mnóstwo tanich hotelików. Napotkani wcześniej Holendrzy polecili nam Grocer’s Inn i był to rzeczywiście dobry wybór (czysto, porządne łazienki, pokój 2-osobowy kosztuje 40 RM/noc). Wejście jest w bocznym zaułku, pomiędzy Red Dragon Hotel a Swiss Inn.

Przejazdy: Są bardzo czasochłonne. Wynika to zarówno z jakości dróg, jak i systemu jazdy tylko z kompletem pasażerów – często trzeba zaczekać aż pojazd się zapełni. Nie istnieje tu natomiast pojęcie „przepełnienia” – bez względu na to jak pełny jest pojazd, zawsze zmieści się jeszcze kolejny pasażer.

Wyżywienie: Jest tanie i bardzo smaczne – polecam ryby prosto z przydomowych hodowli nad jeziorami Toba i Maninjau.

Bezpieczeństwo: Generalnie jest bezpiecznie, choć rzecz jasna – jak wszędzie – należy zachować zdrowy rozsądek. Nie spotkaliśmy się z żadnymi niepokojącymi sytuacjami. Indonezyjczycy zrobili na nas wręcz wrażenie bardzo uczciwych i słownych. Ludzie są przyjaźni i mili.

NOTATKI Z PODRÓŻY

1-2.05.2008

Dotarcie na Sumatrę zajmuje nam dwa dni. Jedziemy do Berlina, skąd lecimy do Kuala Lumpur z przesiadką w stolicy Kataru – Doha. W Kuala Lumpur autobusem przejeżdżamy z International Airport do LCC Airport, obsługującego loty linii Air Asia. Stąd o 20.00 lecimy do Medan – jesteśmy tu o 19.50 (wjeżdżając do Indonezji z Malezji cofamy wskazówki zegarków o godzinę). Na lotnisku w Medan wykupujemy 30-dniową wizę (25 USD). Kurs wymiany na lotnisku jest kiepski (1 USD=8.600 INR), pobieramy więc pieniądze z bankomatu, po czym taksówką za 35.000 INR jedziemy do hotelu Zakia obok Wielkiego Meczetu. Dwójka z łazienką i wentylatorem kosztuje tu 50.000 INR/noc. Zmęczona podróżą zasypiam natychmiast.

3.05.2008

Przed 5 rano głośne nawoływania muezina niosą się nad całą okolicą, skutecznie wyrywając mnie ze snu, potem na szczęście udaje się jeszcze zasnąć.

Na śniadanie idziemy do Corner Cafe Raya, tuż przy meczecie, kilkadziesiąt metrów od hotelu (8.000 INR porcja smażonego makaronu z warzywami i jajkiem, 3000 INR herbata, 10.000 INR shake bananowy). Potem ruszamy na poszukiwania banku lub kantoru wymiany – trochę to trwa, ale w końcu – jest, przy głównej ulicy niedaleko naszego hotelu. Kurs wynosi tu 9.100 INR za 1 USD (banknoty nowej emisji, kurs dotyczy nominałów 50 i 100, dla niższych oferują 8.600). Wracając wstępujemy zwiedzić Wielki Meczet (wstęp 10.000/os.), a potem idziemy do hotelu, zabieramy plecaki i motorikszą (tzw. ojek, czyli motocykl z przyczepką dla 2 osób) jedziemy na stację minibusów BTN (15.000 INR). Stąd jeżdżą busy m.in. do Kutacane (bilet 50.000/os.). Tuż przed 12.00 wyjeżdżamy. Po wyjeździe z miasta po drodze pojawiają się piękne widoki – liście wielkie jak talerze, gęsta roślinność, palmy, super zieleń. Po drodze widzimy nasz pierwszy wulkan, a Krzysztof dostrzega na szosie małpę (ja niestety przesypiam). W Kutacane jesteśmy po 19.00, po przejechaniu 230 kilometrów. Kierowca podwozi nas pod wskazany hotel „Maroon” (dwójka z łazienką 75.000, tańsze były zajęte). Hotel jest w bocznej uliczce, ale blisko głównej drogi biegnącej przez miasto. Idziemy się trochę rozejrzeć, trafiamy na stragan z owocami i kupujemy nieznane nam dotąd salaki (7.000/kg). Są pokryte skórką o wyglądzie łusek, wnętrze to 3 białe segmenty, każdy z pestką wewnątrz – lekko kwaskowe, bardzo nam smakują. Jemy owoce na kolację, a potem korzystamy z mandi , czyli tutejszego sposobu na prysznic (polewanie się wodą ze zbiornika) i zbieramy się do spania.

4.05.2008

Wstajemy o 6.30 , zbieramy się i od razu ruszamy szukać publicznego transportu do Ketambe. Busy odjeżdżają z głównej ulicy, idąc w lewo z naszego hotelu (przejazd 10.000/os.). Ruszamy o 7.50 i po godzinnej jeździe jesteśmy w Ketambe. Kierowca wysadza nas trochę za głównym skupiskiem hotelików, cofamy się więc wędrując szosą. Wokół ściana zieleni – jest przepięknie! Wspaniała pogoda – słońce, a o tej porze nie jest jeszcze upalnie. Na jednym z drzew coś się porusza – jakieś spore zwierzę, domyślamy się, że małpa. Po kilkunastu minutach dochodzimy do skupiska kilku bungalowów położonych na zboczu wzgórza, tuż na skraju lasu. W dodatku tuż przy nich w owym lesie na gałęziach harcują małpy! Miejsce bardzo nam się podoba – zostajemy! Guesthouse nazywa się „Bakti Wisata” (40.000/noc za bungalow z łazienką). Jemy na śniadanie nasi goreng (smażony ryż z warzywami), kupujemy butelkowaną wodę. Lokujemy się, a potem wyruszamy rozejrzeć się po okolicy. Gdy spacerujemy zaczepia nas gruby tubylec, oferuje swe usługi, coś tam mówi o permitach. Dołącza się kilku młodych chłopaków. Jeden z nich jest przewodnikiem (pokazuje legitymację), synem Pak Mus’a, przewodnika o którym czytałam dobre opinie na internetowym forum Lonely Planet. Idziemy do Pak Mus Guesthouse, gdzie dogadujemy się w sprawie trekkingu. Decydujemy się na 5-cio dniowy trek do Bukit Lawang (ok. 25USD/os. dziennie – w tym permity, dojazd na miejsce startu, jedzenie, namiot dla nas, 2 przewodników). Potem idziemy nad rzekę Alas, oglądając po drodze m.in. drzewa kakaowe z owocami. Słońce przypieka, wracamy do bungalowu i na jego tarasie delektujemy się salakami i nicnierobieniem. Potem ruszamy na spacer w kierunku północnym, dochodzimy do miejsca, gdzie rano wysiedliśmy i wchodzimy na teren Gurah Rekreation Center. Tu nad rzeką jest coś w rodzaju plaży, niedziela, więc dużo ludzi przyjechało na piknik. Gwarno tu, sporo motorków, więc brodzimy tylko trochę w rzece i wracamy do szosy. W drodze powrotnej wchodzimy do leżącego naprzeciw naszego ośrodka Friendship Guesthouse. Wybór dań jest tu większy niż u nas – pijemy pyszne soki ananasowe i bananowe (6.000) i jemy gado-gado czyli jarzyny z sosem z orzeszków ziemnych i jajkiem. Pycha! Wracamy do siebie i spotykamy parę młodych Niemców, którzy właśnie przyjechali i zamieszkali w jednym z sąsiednich bungalowów.

Wieczorem przepakowujemy plecaki – część zbędnych rzeczy wędruje do małego podręcznego plecaka – zgodnie z ustaleniami ma go nieść jeden z przewodników. Wieczorem zanosimy kserokopie paszportów do Pak Mus GH – będą potrzebne do permitu. Jutro o 8.00 zbiórka.

W nocy zrywa się tropikalna ulewa – leje tak, że mam wrażenie, jakby nasz bungalow stał pod wodospadem.

5.05.2008

Z żalem opuszczamy Ketambe, no ale cóż – ograniczeni jesteśmy czasem… Jemy śniadanie u naszej gospodyni, a o 8.00 podjeżdża tutejszy „bus”, czyli pojazd z dwoma ławeczkami „na pace”. Podjeżdżamy pod Pak Mus GH, dołącza do nas Mus (syn Pak Mus’a) i jedziemy do Kutacane. Mus po kilkunastu minutach jazdy oświadcza niefrasobliwie, że zapomniał butów, a po kilku kolejnych, że także pieniędzy. Później napomknie jeszcze, że również karty do aparatu. Za przejazd do Kutacane płacimy więc my. Dalej jedziemy do wsi Simpang niedaleko Kutacane. Stąd wyruszymy. Wkrótce dojeżdża Pak Mus – chyba kupił w międzyczasie buty dla syna, bo Mus ma nowiutkie „korkowce” i skarpetki z metką. Po chwili poznajemy naszego przewodnika Matseli – silnego, żylastego człowieka, mówiącego jedynie po indonezyjsku. Motorkami podjeżdżamy na opłotki Simpang – tu przewodnicy ostatecznie pakują swoje bagaże. Mus ma plecak, ale Matseli pakuje wszystko do wielkiego worka, mocuje szelki z materiały i tak niesie ciężar, którego ja nie jestem w stanie nawet podnieść.

Ruszamy o 11.40, jest bardzo gorąco, droga wiedzie cały czas w górę, miejscami stromo. Po drodze widzimy skaczące po drzewach małpy.

Nocujemy przy polach uprawianych w miejscu wykarczowanej dżungli. Przewodnicy śpią w otwartej drewnianej wiacie, dla nas obok rozbijamy namiot. Wieczorem trochę popaduje, ale nie mocno. Mus (który jak się okazało idzie tą trasą pierwszy raz w życiu) gotuje dobrą kolację – ryż z warzywami. Posiłek jest przygotowany i jedzony w sąsiedniej wiacie, należącej do ludzi uprawiających te pola.

6.05.2008

Ruszamy ok. 9.30 – początkowo lasem, a potem wzdłuż kolejnych pól. Dochodzimy do chatki na szczycie wzgórza – piękna panorama, z daleka widzimy pierwszego hornbill’a (dzioborożca). Potem wędrujemy już wyłącznie lasem – stromo do góry, momentami trzeba pomagać sobie rękoma i chwytać się korzeni lub gałęzi. Dochodzimy do wierzchołka wzgórza. Zachwyca nas wspaniały las deszczowy – drzewa porośnięte mchem, ze zwisającymi „brodami”. Piękne miejsce! Robimy tu popas, jemy trochę herbatników, a potem ruszamy. Oczywiście znowu stromo – tyle, że w dół. Po pewnym czasie dochodzimy do rzeki, robimy chwilę odpoczynku. Potem zaczyna się nieustający river crossing. Początkowo przekraczając rzekę zakładamy sandały, wkrótce jednak rozumiemy, że jest to pozbawione sensu. Pomiędzy kolejnymi przejściami przez rzekę trasa wiedzie po śliskich i ostrych kamieniach. Zakładamy więc ponownie buty trekkingowe i w nich wędrujemy także przez wodę. Atakują nas dzikie pszczoły – najwyraźniej weszliśmy na ich teren, bo są agresywne i mimo szybkiej ucieczki każdy z nas ma po kilka ukąszeń. Teren jest trudny, szukamy miejsca, gdzie można by ustawić namiot. Znajdujemy małą polankę niedaleko rzeki i tu zostajemy na noc. Rozbijamy namiot (od teraz śpimy w nim w czwórkę), przewodnicy rozpalają ognisko. Wokół nas najprawdziwsza dżungla – korony wysokich drzew przesłaniają niebo.

7.05.2008

Rankiem słychać głośne nawoływania zwierząt. Okazuje się, że to gibbony harcują w koronach drzew. Podchodzimy z Matseli bliżej, ale gibbony są bardzo wysoko. Później, w ciągu dnia, udaje nam się zobaczyć jednego dużo wyraźniej. Trasa wiedzie wzdłuż rzeki, przekraczamy ją wielokrotnie. Trzeba uważać jakich roślin się dotyka – po kontakcie z dużymi, niewinnie wyglądającymi liśćmi, moje lewe przedramię będzie dawało o sobie znać przez najbliższą dobę, delikatne paprocie rosną na łodygach porośniętych ostrymi haczykami, kaleczącymi skórę, a pnie pewnego rodzaju palm pokryte są potężnymi, twardymi kolcami.

Wędrujemy wzdłuż koryta rzeki po kamieniach, miejscami po zwalonych pniach. Dochodzimy do polanki nad rzeką z pozostałościami obozowiska. Spotykamy tu grupę 9 mężczyzn. Mus tłumaczy, że przyszli tu tą samą drogą co my, aby łowić ryby. Przewodnicy rozmawiają z nimi trochę, a potem mężczyźni odchodzą. Jest jeszcze dość wcześnie – dopiero 16.00 – ale przewodnicy stwierdzają, że tu zrobimy biwak. Dzisiejsza trasa rzeczywiście była ciężka. Mus dostrzega wśród kamieni na brzegu rzeki niewielkiego ciemnego węża i goni go … w japonkach. Wcześnie kładziemy się spać.

8.05.2008

Rano zwijamy biwak, jemy śniadanie i około 9.00 ruszamy na szlak. Znów wędrujemy wzdłuż rzeki – tam, gdzie to możliwe i przekraczamy ją, gdy trzeba.

Około południa Mus wskazuje nam wierzchołek jednego z drzew – na szczęście o dość rzadkich liściach. Jest na nim wspaniały orangutan! Widać go wyraźnie, zwłaszcza, że przechodzi z jednego drzewa na drugie, a potem ręką bezskutecznie próbuje sięgnąć do następnego. Schodzi po pniu, a dopiero później wspina się na kolejny i znika w gęstwinie liści. Najwyraźniej robi na drzewie porządki, bo po chwili spada na ziemię solidny konar. Wędrując dalej natykamy się na odchody słonia, napotykamy stada motyli, widzimy lecące wysoko dzioborożce i padamy łupem licznych pijawek, czego efektem są krwawe plamy na moich spodniach. Około 15.00 robimy postój na posiłek, przygotowany na błyskawicznie rozpalonym przez Matseli ognisku. Potem dalszy marsz – idzie się dobrze, pokonujemy chyba dość duży dystans. Po drodze Mus gołymi rękoma łapie w rzece ryby! Nocleg urządzamy na polance nad rzeką, a na kolację jemy m.in. pieczone na patyku przy ognisku ryby.

9.05.2008

Ruszamy zaraz po 8.00, ale i tak wiemy już, że dziś nie dotrzemy do Bukit Lawang. Wkrótce po rozpoczęciu wędrówki Matseli i Mus zatrzymują się nad rzeką, zrzucają bagaże i próbują łapać ryby. Bardzo ich to ekscytuje! Łapią gołymi rękoma dwie sztuki, a potem ruszamy dalej. Spotykamy dwóch miejscowych, młodych chłopaków, który też idą do Bukit Lawang, boso wędrując po kamieniach. Wielokrotnie przekraczamy rzekę – nurt staje się coraz silniejszy, jesteśmy mokrzy po pas. Dość wcześnie urządzamy biwak – to prawdopodobnie ostatnie dobre miejsce na rozstawienie namiotu przed zmierzchem – niewielka polanka dość wysoko na brzegu rzeki. Miejsce jest bardzo piękne – oszałamiająca zieleń, tropikalny las schodzący nad samą wodę, w nurcie rzeki – wielkie głazy i powalone pnie drzew.

Mus i Matseli nie mają już papierosów (w Indonezji palą chyba wszyscy mężczyźni powyżej 14 roku życia), więc sądzę, że będą zdeterminowani, by dotrzeć jutro do celu wędrówki.

10.05.2008

Wstajemy o 6.30 i zbieramy się, by wyruszyć możliwie wcześnie. Matseli jak zwykle wstał pierwszy i zrobił na ognisku śniadanie, podczas gdy Mus ostatni wysunął się z namiotu, tradycyjnie nie wyrywając się do pracy. Zakładamy mokre ciuchy – przy panującej tu wilgotności powietrza nie było szans, by wyschły w ciągu nocy. Ruszamy przed 8.00. Tym razem nie przekraczamy rzeki, lecz idziemy brzegiem przez las, wspinając się bardzo stromo w górę. Trasa jest rzeczywiście ciężka – ostro w górę, potem w dół i znowu w górę, momentami po porośniętych skałach. Raz po raz robimy postoje, pijemy dużo wody pobranej z rzeki i odkażonej jodyną, jedzenie już się skończyło.

Około 16.00 krajobraz się zmienia – las stopniowo ustępuje miejsca uprawom kauczukowca. Potem zaczynają się opłotki wiosek, uprawne pola i gaje palmowe. Tuż przed 18.00 dochodzimy do drogi. Jeżdżą tędy tutejsze busy do Bukit Lawang. Po dłuższej chwili oczekiwania jesteśmy w pojeździe i po około 20 minutach docieramy do końcowego przystanku – jesteśmy w Bukit Lawang koło Visitor’s Centre. Przechodzimy wiszącym mostkiem nad rzeką i kwaterujemy się niedaleko przystanku, w Wisma Leuser Sibayak (dwójka z łazienką: 30.000 INR/noc). Bierzemy upragniony prysznic i zapraszamy przewodników na kolację. A potem – spać!

11.05.2008

Dziś dzień odpoczynku. Jemy śniadanie w hotelowej knajpce (pyszny omlet z warzywami 8.000, sok 8.000, kawa 2.000), oddajemy do prania rzeczy, a potem idziemy na spacer po okolicy. Oglądamy plantacje palm olejowych i kauczukowców. Później wędrujemy do Bat Cave odległej około 2 kilometry od miasteczka. Wstęp kosztuje 5.000 INR/os., warto zabrać ze sobą latarkę, choć jest też możliwość wypożyczenia przy wejściu. Jaskinia podoba nam się – nie ma specjalnych udogodnień dla turystów, wewnątrz jest ciemno, wilgotno i rzeczywiście są nietoperze. Wracamy do hotelu, wypijamy kolejne ananasowe soki i uzupełniamy notatki, siedząc na tarasie knajpki. Jest niedziela, więc wokół atmosfera relaksu – ludzie kąpią się w rzece, inni spływają na dużych dętkach. Potem idziemy do Visitor’s Centre wykupić permity na wstęp do Leuser National Park na karmienie półdzikich orangutanów (20.000 INR/os.). Są to zwierzęta uwolnione z niewoli i przyuczone do życia na wolności. Zanim jednak usamodzielnią się całkowicie, mogą liczyć na darmową „stołówkę” – dwa razy dziennie (godz.8-9 i 15-16) dokarmiają je pracownicy parku. Do wejścia do parku idziemy niespełna pół godziny wzdłuż rzeki Bohorok, mijając po drodze malowniczo położone guesthouse’y. By dotrzeć do bramy wejściowej trzeba przeprawić się przez rzekę wąskim czółnem, przewożącym po kilka osób na drugi brzeg. Tam przewodnik sprawdza permit’y, po czym wędrujemy ścieżką w górę, do platformy, przy której dokarmiane są orangutany. Przewodnik siada na platformie, postukuje kamieniem – i po chwili… są! Przychodzą kolejno trzy orangutany, jedna z samic ma ze sobą maleństwo. Są piękne – mają długie, rude futro, bystre spojrzenie i poruszają się po drzewach z prawdziwą gracją. Jedno ze zwierząt zbliża się ku mnie i przechodzi tak blisko, że mogłabym go dotknąć! Wracamy ścieżką w dół, na drzewach widzimy makaki. Czółnem przeprawiamy się na przeciwległy brzeg rzeki i idziemy do restauracji przy Jungle Inn. Jest świetnie położona – siedząc przy stoliku mamy przed sobą tylko rzekę i porośnięty dżunglą drugi brzeg. Czuję się tak, jakbym oglądała przyrodniczy film – nad rzeką harcują stada makaków, pojawiają się też Thomas Leaf Monkeys z charakterystycznym „irokezem” na głowie. Miejsce jest rewelacyjne – widok wspaniały, jedzonko pyszne, a lokalne piwo zimne – z powrotem ruszamy więc dopiero około 18.00.

12.05.2008

Podoba nam się w Bukit Lawang i chętnie zostalibyśmy tu dłużej, ale czas upływa nieubłaganie… Wstajemy więc po 6.00, pakujemy plecaki (nasze działania obserwuje małpa, która w pewnym momencie staje w drzwiach pokoju) i po śniadaniu becak’iem (tutejsza motoriksza) jedziemy za 5.000 INR na dworzec autobusowy. Stąd minibusem (10.000/os.) jedziemy do Medan. Zgodnie z azjatyckimi standardami pojemność busa jest nieograniczona. Po drodze mijamy liczne malownicze plantacje palmy olejowej. 96 kilometrów pokonujemy w 3 godziny i oto jesteśmy na dworcu autobusowym Baris w Medan. Stąd opeletem (tutejsze busy z dwoma ławkami wzdłuż) nr 64 za 5.000/os. jedziemy na dworzec Amplas w południowej części Medan, skąd startują autobusy do Parapat. Akurat jeden stoi gotowy do odjazdu. Wsiadamy – wygląda porządnie, jest klimatyzowany. Przejazd kosztuje 20.000 INR/os. Początkowo jazda jest komfortowa, robi się jednak coraz tłoczniej i jedziemy w sporym ścisku. Dojeżdżamy do Parapat po 5 godzinach. Jeszcze tylko przeprawa promem (45 minut, 7.000/os.) na wyspę (a właściwie półwysep) Samosir do turystycznego miasteczka Tuk Tuk. Turystów jest tu jednak bardzo niewielu, więc już na promie mamy kilka propozycji noclegów. Pozostajemy jednak przy poleconym na forum Travelbitu Merlyn Guesthouse. Gdy dochodzimy na miejsce jest już ciemno. Kwatera jest bardzo ładna – przestronny pokój w bungalowie, łazienka z ciepłą wodą (30.000/noc). Idziemy na kolację – postanowiliśmy poszaleć: jemy pyszną rybę z grilla z ryżem i warzywami (40.000/os.), popijając sokiem pomarańczowym (7.000). Potem właściciel guesthouse’u daje koncert gitarowy, dołącza do niego kaleki gitarzysta – no i następuje nieco wymuszony zakup płyty z jego nagraniami. Zmęczeni idziemy spać.

13.05.2008

Rano wychodzę z bungalowu i dopiero widzę to, czego nie było widać wczoraj z powodu panujących ciemności. Domek stoi kilka metrów od jeziora, wokół piękne widoki, wspaniała zieleń, a dachy domów są w charakterystycznym dla Bataków stylu. Jest po prostu ślicznie!

Jemy śniadanie (banana pancake – 10.000 INR) i ruszamy niespiesznie na spacer, kupując po drodze pocztówki (3.000, znaczek do Polski 4.500) oraz bilety autobusowe do Bukittinggi na jutro (180.000/os., przewidywany czas jazdy: 16 godzin) . Zmierzamy drogą do Ambarity, odległej wg przewodnika LP o jakieś 2 kilometry. Według tego przewodnika drogą tą jeżdżą do Ambarity minibusy – my nie napotkaliśmy jednak żadnego. Wędrujemy więc w upale, by obejrzeć jakieś starożytne, kamienne krzesła. Dochodzimy do wioski i odnajdujemy ulokowane wśród nędznych chałupin nieopodal cmentarza kamienne krzesła i stoły. Robimy zdjęcia i już chcemy wracać, gdy dostrzegamy napis mówiący o starociach, które przyszliśmy tu obejrzeć. To dopiero te właściwe – stoją tu domy Bataków, są ustawione w kręgu kamienne krzesła i stoły, na których – według przekazów – zjadano w czasach przedchrześcijańskich przestępców, skazanych na śmierć przez plemienną starszyznę. Wstęp kosztuje 2.000/os.

Wracamy wędrując drugą stroną półwyspu, gdzie jeden przy drugim stoją guesthouse’y i hotele. Tylko turystów niewielu – łącznie z nami naliczyliśmy może z 10 osób.

Wracamy do Merlyn GH i relaksujemy się na brzegu jeziora. Po chwili do sąsiedniego domku wchodzi ekipa z kamerami. Przysiadają się do nas – okazuje się, że jutro będą tu realizować program telewizyjny o kuchni indonezyjskiej i moglibyśmy w nim uczestniczyć. Dziękujemy uprzejmie, ale jutro wyjeżdżamy. Postanawiają więc zrobić nagranie dzisiaj – tak oto stajemy się uczestnikami programu dla indonezyjskiej TV1. Wraz z szefem ekipy degustujemy przed kamerą przyrządzoną przez niego rybę, wypowiadamy się o naszym pobycie w Indonezji i o tutejszej kuchni. Dość trudno przeżuwać i uśmiechać się jednocześnie! Po kilku minutach koniec nagrania. Aby zjeść już w spokoju kolację idziemy do Bernard’s GH – smaczne sate (kawałki kurczaka na patyczkach) z frytkami i sałatką oraz kurczak słodko-kwaśny z ryżem plus 2 bananowe shake’i kosztują 70.000 INR. Zaczyna padać – ciepły, tropikalny deszcz. Wracamy do guesthouse’u i zaszywamy się w pokoju.

14 – 15.05.2008

Od rana postanawiamy popływać w jeziorze – tuż przy naszym domku jest wygodne zejście do wody z betonowego pomostu, odgradzającego fragment, gdzie hodowane są ryby. Woda jest zachęcająca – czyściutka, dobrze widać kamieniste dno, przy naszym guesthousie nie ma wodorostów. Jest orzeźwiająca, ale nie zimna – kąpiel jest super! Po śniadaniu leniuchujemy w ogródku, wygrzewając się w słońcu i sycąc widokami. Potem pakujemy plecaki i idziemy coś zjeść przed podróżą, po czym ruszamy na przystań promu. W Parapat odnajdujemy biuro Planet, którego przedstawiciel – według pani sprzedającej nam bilety do Bukittinggi – ma zawieźć nas na odległy o kilka kilometrów dworzec autobusowy. Okazuje się, że oprócz sprzedaży biletów biuro trudni się wymianą waluty, z czego korzystamy (kurs: 8.800 INR za 1 USD). Potem opłaconym przez biuro busem jedziemy na dworzec. Oczekujemy tu na przyjazd autobusu wraz z trójką innych turystów, także zmierzających do Bukittinggi. Wyruszamy o 17.30, z zaledwie półgodzinnym opóźnieniem. Po godzinie w miarę płynnej jazdy zatrzymujemy się – następuje zdjęcie tylnego koła i rozpoczynają się jakieś prace kowalskie. Po kolejnej godzinie koło jest naprawione i ruszamy dalej. Nie docieramy jednak daleko – autobus zatrzymuje się i całą noc stoimy w szczerym polu. Rano wychodzimy na zewnątrz i przyczyna staje się jasna – przed nami gigantyczny korek. Dopiero teraz widać, że ta główna droga – Transsumatrian Highway – to na tym odcinku błotnisty, nieutwardzony trakt. Około 9.00 powoli, po kilkanaście metrów, przesuwamy się do przodu. Końcowy odcinek to stromy, błotnisty podjazd, który autobus pokonuje przy pomocy wyciągarki i gąsienicowego ciągnika. Wreszcie jedziemy – jest już po 10.00, a my mamy przed sobą jeszcze większość drogi. Teraz jedziemy już w miarę równo. Na dworcu w jednej z mijanych miejscowości zatrzymujemy się – można coś zjeść, kupić herbatniki, wodę i owoce. Potem dalsza jazda. Widoki są urozmaicone – palmowe plantacje, ale także bardzo nędzne zabudowania. Wypatruję w ciemnościach pomnika oznaczającego równik – w końcu jest! A więc to już południowa półkula! W Bukittinggi jesteśmy o 20.30, po 27 godzinach podróży (odległość 509km). Wraz z poznaną w podróży parą z Danii bierzemy wspólnie taksówkę (25.000 na pół) i jedziemy w okolice Jalan Yos Sudarso. Idziemy do D’enam Hotel, gdzie dwójka kosztuje 50.000 INR. Tam zostawiamy rzeczy i idziemy do nieodległej Canyon Cafe na obiadokolację. Po posiłku wracamy do hotelu – spać!!

16.05.2008

Dziś postanawiamy odwiedzić dolinę Harau, położoną ok. 30 kilometrów od Bukittinggi. Wycieczka z hotelu kosztuje150.000 INR/os., my postanawiamy pojechać na własną rękę, transportem publicznym. Docieramy do celu bez trudu, choć z pozoru wydaje się to skomplikowane: z okolic hotelu jedziemy opeletem na dworzec autobusowy, potem około godziny autobusem do Payakumbuh, później jeszcze kolejne dwa opelety, a na końcu motorowa riksza, czyli becak i jesteśmy na miejscu. Koszt takiego przejazdu to ok. 25.000 INR od osoby w obie strony.

Dolina jest bardzo piękna – malownicze, strome skalne ściany, ryżowe pola i pracujący na nich ludzie. Ma około 6 kilometrów długości, a kończy ją ściekający po skalnej ścianie wodospad.

Po powrocie do Bukittinggi idziemy jeszcze obejrzeć zachód słońca z punktu widokowego Toman Panorama. Roztacza się stąd ładny widok – na okoliczny kanion z jednej i wulkan Merapi z drugiej strony. Oprócz widoków atrakcję stanowią skaczące w pobliżu makaki i fruwające nietoperze wielkości wrony.

Po powrocie do hotelu zapisujemy się na jutro na wyjazd do rezerwatu raflezji (65.000/os.), która ponoć zakwitła gdzieś w okolicy już teraz, choć zasadniczy okres kwitnienia przypada od sierpnia do listopada. Załatwiamy też w Canyon Cafe wyjazd na wulkan Merapi (200.000/os.) – wyruszymy jutro o 23.00.

Robimy jeszcze krótki spacer – dochodzimy do ładnie podświetlonej wieży zegarowej Jam Gadang. To wyraźnie tutejsze popularne miejsce spotkań towarzyskich. Robimy trochę fotek i wracamy do hotelu.

17.05.2008

Po godzinie 9.00 ruszamy spod hotelu minibusem wraz z trójką innych turystów do rezerwatu raflezji. Jedziemy do Palupuh oddalonego ok. 16 kilometrów od Bukittinggi. Tam wysiadamy i z lokalnym przewodnikiem wędrujemy około godziny przez pola i tropikalny las. Po drodze widzimy dużą, kilkudziesięciocentymetrową jaszczurę. Dochodzimy do celu i podziwiamy Rafflesię Arnoldi w pełnym rozkwicie. Ten największy na ziemi kwiat nie ma łodygi, ani liści i składa się z pięciu czerwonych płatków – średnica kwiatu dochodzi do metra. Jest pasożytem i żeruje na korzeniach pewnego drzewa, a okres kwitnienia trwa 7 dni. Kwiat, który oglądamy jest dwudniowy.

Po powrocie z wycieczki ruszamy w lokalne kramy, jako że dziś jest w Bukittinggi dzień targowy. Później idziemy do Fort De Kock (wstęp 5.000/os.). Jest to połączenie resztek dawnej holenderskiej twierdzy (z której zostało zaledwie kilka starych armat) i ogrodu zoologicznego, do którego przechodzi się długą, wiszącą kładką dla pieszych.

Wychodzimy z parku przed 18.00 i idziemy do D’enam Hotel, gdzie ucinamy sobie jeszcze pokrzepiającą drzemkę przed trekiem na Mt. Merapi. O 21.00 zabieramy rzeczy i idziemy do Canyon Cafe. Jemy tu jeszcze posiłek, zostawiamy duże plecaki, zabierając w podręcznym bagażu tylko rzeczy niezbędne na wycieczkę i czekamy na rozpoczęcie treku. O 23.00 przyjeżdża nasz przewodnik – Mezra. Rzuca okiem na nasze buty, pyta czy mamy latarki – i ruszamy. Po drodze zabieramy jeszcze z hotelu trzech młodych Malezyjczyków, po czym jedziemy do Kota Baru – miejsca, skąd rozpoczyna się trek.

18.05.2008

O północy rozpoczynamy wędrówkę. Jest świetna pogoda, czyste niebo i księżyc niemal w pełni – znakomicie wspomaga światła naszych latarek. Idzie się dobrze – przewodnik nadaje stałe, równe, niezbyt szybkie tempo. Poza tym nie jest tak gorąco jak w dzień. Ścieżka nie jest trudna, choć miejscami na korzeniach warto przytrzymać się rękoma. Napotykamy liczną, kilkunastoosobową grupę Słoweńców, a na szlaku często mijamy ogniska, przy których biwakuje miejscowa młodzież. Mt. Merapi to chyba popularny wśród niej cel weekendowych wycieczek.. Około 4.00 robimy postój w zacisznym miejscu kryjąc się przed wiatrem. Jest naprawdę chłodno – mimo bliskości równika wysokość robi swoje. Przewodnik rozpala ognisko i gotuje kawę i „chińską” zupkę – ciepły posiłek bardzo się przydaje. Przed 5.00 ruszamy dalej, wkrótce jednak zatrzymujemy się jeszcze na chwilę – Malezyjczycy pragną pomodlić się przed wschodem słońca. Jest w tej modlitwie – w tym miejscu i o tej porze – coś mistycznego. Ruszamy dalej i wkrótce teren się zmienia – wychodzimy z lasu i wkraczamy na kamieniste, wulkaniczne podłoże. Potem zaczyna jaśnieć i można wyłączyć czołówki. Widzimy wierzchołek – przed nami jeszcze kawałek drogi. Na szczycie stoi już sporo ludzi – wyglądają zabawnie, jak flagi wetknięte w ziemię. To grupa kilkunastu Słoweńców oczekuje zna wschód słońca, powiewają ich założone dla ochrony przed wiatrem peleryny. My jesteśmy na wierzchołku (2.891m npm) w idealnym momencie – zaraz wzejdzie słońce. Aparaty idą w ruch! Potem obchodzimy główny krater – wielką dziurę w ziemi o pionowych ścianach, tak głęboką, że nie widzimy dna stojąc 2 metry od krawędzi. Pachnie siarką, z aktywnych kraterów unosi się dym (łącznie są 4 kratery czynne i 2 nieczynne). Około 7.00 rozpoczynamy powrót. Zejście daje mi się we znaki bardziej niż podejście – najpierw na niestabilnych kamieniach, potem po korzeniach na ścieżce. W dzień widać niestety ile śmieci leży na szlaku – szczególnie w pobliżu miejsc biwakowania wygląda jak na śmietniku. Około 11.00 jesteśmy na dole. Trochę czekamy, a potem przyjeżdża po nas bus i jedziemy do Canyon Cafe. Po drodze oczy same mi się zamykają. W knajpce jemy śniadanio-obiad i ratujemy się przed sennością kawą. Zabieramy nasze plecaki i ruszamy na dworzec autobusowy. Stąd niespełna 2 godziny jazdy do Maninjau, leżącego nad jeziorem o tej samej nazwie. Kwaterujemy w Bayur, około 3 kilometry od Maninjau – jest tu spokojnie i sielsko. Obok siebie są 2 ośrodki z bungalowami – Lili’s Homestay i Batu C Homestay. W tym pierwszym został już tylko jeden wolny pokoik, wybieramy więc Batu C. Mamy domek na samej plaży, tuż nad wodą (30.000/noc). Od razu dajemy nura do jeziora – woda jest cieplutka, a widoki wokół – wspaniałe. Wieczorem idziemy na kolację do sąsiedniego ośrodka, gdzie poznajemy jego właścicielkę – Nowozelandkę Lili.

19.05.2008

Dzień rozpoczynamy kąpielą w jeziorze. Super! Potem spacerem ruszamy do Maninjau, by wypożyczyć rowery i zrobić rundę wokół jeziora. Znajdujemy wypożyczalnię przy restauracji Waterfront Zalino – jest już prawie południe, więc targujemy cenę z 30.000 na 20.000 INR za sztukę. Wyruszamy, wymieniając jeszcze po drodze pieniądze w Bagoes Cafe. Jedziemy w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, asfaltową, pagórkowatą drogą o małym natężeniu ruchu. Piękne widoki na jezioro! Po drodze częste wioski ze sklepikami, można kupić coś do picia i herbatniki. Drogę przebiega nam makak, a w jednej z wiosek obserwujemy zbiory kokosów z pomocą tresowanej małpy. Za miejscowością Muko Muko (za tamą) ruch pojazdów wyraźnie się zwiększa, trzeba uważać, teren za to nie jest już pagórkowaty, lecz płaski. Siodełko mojego roweru jest tak twarde, że już ledwo siedzę! Po pewnym czasie dostrzegam znak Arlen Hotel – zbliżamy się do Bayur. Jeszcze trochę i jesteśmy na wysokości Lili’s Homestay. Pokonujemy ostatni etap i około 18.00 docieramy do celu. Oddajemy rowery i zamawiamy na obiado-kolację smażoną rybę z tutejszej hodowli. Jest ogromna i pyszna! Potem już w ciemnościach wracamy pieszo do Batu C.

20.05.2008

Znowu rozpoczynamy dzień kąpielą w jeziorze. Potem się pakujemy i po 9.00 jesteśmy w Lili’s na śniadaniu. Niestety, obsługa pojechała na targ po zakupy i możemy jedynie wypić kawę. Gdy po kawie zbieramy się do wyjścia, przyjeżdża akurat chłopak z obsługi – jest więc szansa na śniadanie. Zjadamy po omlecie z pomidorami (8.500 INR/os.), po czym ruszamy ku szosie, by łapać autobus do Bukittinggi lub Lubuk Basung. Autobus jadący do Bukittinggi nie zatrzymuje się. Wkrótce nadjeżdża opelet zmierzający do Lubuk Basung – wsiadamy, choć nie bez trudu (jak zwykle obowiązuje zasada nieograniczonej pojemności pojazdu). Za 10.000 INR/os. po 40-minutowej jeździe dojeżdżamy. Wysiadamy przy autobusie jadącym do Padang (15.000/os.) – jest jeszcze pusty, co wróży dłuższe oczekiwanie. Około 12.30 z wolna, jakby niezdecydowanie, żółwim tempem – ruszamy. Po jakimś czasie nabieramy prędkości podróżnej. Nie na długo jednak – wkrótce znowu długi postój przy jakichś kramach, zapewne w oczekiwaniu na komplet pasażerów. Siedzimy niczym we wnętrzu nagrzanej puszki. Wreszcie około 13.40 ruszamy – tym razem już bez zakłóceń.. Kierowcy i konduktorowi mówimy, że chcemy wysiąść przed Padang – w Pasir Jambak. Tam mieści się ośrodek nad oceanem i tam właśnie postanowiliśmy spędzić ostatnie dni pobytu na Sumatrze. Około 16.00 wysiadamy i z głównej szosy bierzemy opeleta jako taksówkę – za 20.000 INR dowozi nas do „Uncle Jack’s” przy plaży Pasir Jambak. Nocleg w pokoju z łazienką i wentylatorem plus 3 posiłki dziennie kosztuje tu 75.000 INR/os. Jemy lunch, a potem idziemy nad ocean, odległy o kilkanaście metrów. Brodzimy spacerując brzegiem – woda cieplutka, plaża szeroka i długa, piaszczysta, miejscami trochę zaśmiecona, ale nie jakoś strasznie. W miejscach zalewanych przez wodę biegają maleńkie kraby, chowając się w norkach wygrzebanych w piasku. Sporo osób się kąpie – dziewczyny w całkowitym ubraniu. Rybacy spuszczają na wodę swoje łodzie – wąskie i długie, z czymś w rodzaju stateczników po bokach. Zbliża się zachód słońca – jest niezwykle piękny, robimy mnóstwo zdjęć. Wracamy potem do ośrodka, jemy smaczny obiad (tzw. Padang food – makrela w pikantnym sosie, ryż, kapusta gotowana, chrupki). Potem długo gawędzimy jeszcze z sympatycznym właścicielem ośrodka.

21.05.2008

Na dziś planujemy słodkie lenistwo. Wstajemy o 8.00 i zaraz ruszamy na plażę. O tej porze jest zupełnie pusta. Wskakujemy do wody i rozkoszujemy się jej ciepłem – w końcu to Ocean Indyjski! Taplamy się jak dzieciaki blisko godzinę. Potem idziemy na śniadanie (bananowe naleśniki i kawa). Ośrodek powoli się zapełnia – przybywa samotny starszy Francuz i troje młodych Holendrów.

Potem lokujemy się w cieniu pod jednym z palmowych daszków na plaży i leniuchujemy. Później lunch i kolejna kąpiel w oceanie. Woda jest ciepła, choć niebo nieco się zachmurzyło – zachód słońca nie będzie już tak efektowny jak wczoraj. Później idziemy jeszcze na spacer – trochę wędrujemy drogą przez wioskę – widać, że ludzie żyją tu naprawdę bardzo biednie. Potem przechodzimy do plaży i wracamy brzegiem do ośrodka. Jemy obiad, opłacamy pobyt i umawiamy się na jutro na dowóz do lotniska (60.000/samochód) o 6.30. Lotnisko położone jest na północ od Padang, a więc po tej samej stronie co Pasir Jambak – jadąc nie będziemy musieli przedzierać się przez miasto. Potem się pakujemy, bo jutro czeka nas wczesna pobudka.

22.05.2008

Wstajemy o 5.30. Obsługa w „Uncle Jack’s” spisuje się bardzo dobrze – zgodnie z wczorajszymi ustaleniami dostajemy śniadanie i przed 6.30 wyruszamy. Jazda na lotnisko trwa około pół godziny.

Lotnisko jest niezbyt duże, ale bardzo ładne – charakterystyczny dach w kształcie bawolich rogów, wewnątrz czysto i wygodne kanapy dla oczekujących. Niemile zaskakuje nas jednak fakt, że obowiązuje tu podatek wylotowy – 75.000 INR/os. przy lotach międzynarodowych. Nie ma rady – trzeba płacić. Całe szczęście, że zostało nam dość indonezyjskiej waluty! Potem okazuje się, że jest tu kantor – wymieniamy w nim pozostałą resztkę indonezyjskich rupii na malezyjskie ringgity (2.960 INR = 1 RM).

Startujemy punktualnie o 8.30 i godzinę później lądujemy w Kuala Lumpur na Low Cost Career Terminal (LCCT). Po wyjściu z hali przylotów wsiadamy w Star Shuttle Bus, jadący do dworca Puduraya przez Chinatown, gdzie zamierzamy znaleźć nocleg. Przejazd kosztuje 9 RM/os. Przesuwamy też wskazówki zegarków o godzinę do przodu. Po dotarciu do Chinatown ruszamy na poszukiwanie poleconego nam wcześniej przez Holendrów hostelu Grocer’s Inn. Odnajdujemy go bez większego trudu – wejście jest w bocznym zaułku, pomiędzy Red Dragon Hotel a Swiss Inn. Jest tu rzeczywiście czysto, są porządne łazienki, a pokój 2-osobowy kosztuje 40 RM/noc (można się potargować – nam udało się obniżyć tę cenę do 35 RM/noc). W pobliżu pełno jest chińskich knajpek, są sklepy – m. in. sieci „Seven-Eleven”, jest też kantor wymiany walut (1USD=3,17RM).

Minęło już południe – czas coś zjeść. Wchodzimy do wielkiej hali nieopodal hostelu, pełno tu jedzących ludzi. Trochę zdezorientowani przepytujemy panią przy blacie pełnym tac z potrawami. Okazuje się, że każdy nakłada sobie co i ile chce, a potem płaci stosownie do pobranych potraw. W innym kącie hali jest również prowadzona sprzedaż soków z przeróżnych egzotycznych owoców. Po posiłku ruszamy zwiedzać. Idziemy pieszo do Merdeka Square, przy którym stoją piękne postkolonialne budynki – obecnie siedziba Sądu Najwyższego (budynek im. Sułtana Abdula Samada). Potem cofamy się do meczetu Masjid Jamek – gdy mijaliśmy go wcześniej była pora modlitwy i nie wpuszczali zwiedzających. Wstęp jest bezpłatny, nie-muzułmanom nie wolno jednak wejść do sali modlitewnej Z zewnątrz widać jednak całe wnętrze, bo budynek nie ma ścian, tylko filary.

Zmęczeni nieco gwarem miasta – ruszamy w kierunku terenów zielonych. Po drodze wstępujemy jeszcze do Meczetu Narodowego. Tutaj także wstęp jest bezpłatny, przy wejściu trzeba jednak ubrać stosowny strój – coś w rodzaju płaszcza do ziemi. Budynek jest nowoczesny – został wzniesiony w latach 60-tych XX wieku. Niebieska kopuła ma kształt 18-ramiennej gwiazdy i symbolizuje 13 stanów Malezji + 5 filarów islamu. Wewnątrz – bardzo piękna sala modlitw. Idąc dalej dochodzimy do Parku Ptaków (cena nas jednak zniechęca – 35 RM/os.), a potem do Parku Orchidei (wstęp wolny). Oglądamy orchidee, a potem zmęczeni upałem wracamy do hostelu i odpoczywamy. Wieczorem ruszamy na tak reklamowany nocny targ. To gwarne i bardzo turystyczne miejsce nieco nas jednak rozczarowuje.

23.05.2008

Wstajemy około 8.00, jemy na śniadanie kupione wczoraj pyszne mango i rambutany i pakujemy plecaki. Zostawiamy je na przechowanie, oddajemy klucz od pokoju i dowiadujemy się w hotelu o dojazd na lotnisko – są autobusy za 12 RM z pobliskiego Puduraya Bus Station, ostatni o 21.30. No to OK! Ruszamy zwiedzać. Dochodzimy do stacji metra Pasar Seni, skąd za 1,60 RM/os. jedziemy 4 przystanki do stacji Kuala Lumpur City Center – tuż przy Petronas Towers. Wyjście z metra prowadzi przez elegancką galerię handlową. Wychodzimy na zewnątrz tuż przy wieżach. Jest już po 10.00, ale postanawiamy sprawdzić, czy są jeszcze wejściówki na łączący wieże Skybridge.. W podziemiach jednej z wież odnajdujemy punkt, w którym wydawane są bilety i – o dziwo – dostajemy je bez kolejki, którą straszył przewodnik. Bilet jest darmowy, obowiązuje na określoną godzinę, w naszym wypadku na 16.30. Mamy więc sporo czasu. Na planie miasta zauważamy nieopodal chińską świątynię – no to idziemy. Jest rzeczywiście ładna i dobrze utrzymana.. Zwiedzamy, robimy zdjęcia i wychodzimy w boczną uliczkę, gdzie według planu jest kolejna świątynia.. Jest, ale zamknięta na głucho, groźnie szczekają przy niej psy. Zawracamy i dostrzegamy na zapleczu wcześniej zwiedzonej świątyni coś, co kojarzy nam się z jakąś siermiężną fabryczną stołówką. Jest to zadaszona hala, pełna długich stołów z blachy nierdzewnej. Trochę niepewnie zaglądamy. Okazuje się jednak, że bardzo dobrze trafiliśmy – to wegetariańska jadłodajnia. Wygląd niektórych potraw jest bardzo mylący – np. coś, co wygląda jak smażone udko kurczaka ( i nawet podobnie smakuje) jest zrobione z soi! Najedzeni do syta ruszamy do kolejnej atrakcji miasta – wieży telewizyjnej Menara Kuala Lumpur. Dochodzimy do niej i z przyjemnością zasiadamy w klimatyzowanej salce, gdzie wyświetlany jest film o budowie wieży. Potem wracamy do Petronas Towers. O wyznaczonej porze jesteśmy przy punkcie wstępu na Skybridge. Całość jest sprawnie zorganizowana – najpierw projekcja trójwymiarowego filmu, potem wjazd szybką windą (5-6 m/s) na wysokość 41 piętra (cały budynek ma 88 pięter) na przeszklony pomost łączący obie wieże. Pobyt tutaj trwa około 10 minut. Potem zjeżdżamy windą w dół i wychodzimy przy ekspozycji dotyczącej wieży. Są tu ciekawe interaktywne przyrządy, no i oczywiście sklep z pamiątkami. Po wyjściu zmierzamy od razu do metra i wracamy do Chinatown. Gdy wysiadamy na Pasar Seni trwa w najlepsze burza i leje deszcz. Trochę przeczekujemy na zadaszonym peronie, ale szkoda nam czasu i ruszamy. Idziemy na dworzec autobusowy Puduraya, by upewnić się co do autobusów. Okienko nr 85 opisane jest faktycznie logiem „Star Shuttle Bus”, podana cena 12RM zgadza się z tą podaną nam w hotelu. W okienku co prawda nie ma żywego ducha, ale rezerwujemy kwotę na bilety plus kilka ringgitów rezerwy, a za resztę kupujemy mangostyny i rambutany do zabrania do domu. Potem odbieramy plecaki z hotelu i idziemy na dworzec. Jest około 20.00, nie chcemy ryzykować i czekać na ostatni autobus. Na dworcu w okienku biletowym nadal nie ma żywego ducha, a co gorsza jakaś kobieta mówi nam, że ostatni autobus na lotnisko już pojechał i radzi jechać do Central Station i stamtąd łapać autobus lub kolejkę (ta kosztuje ok. 35 RM/os.!). Miny nam rzedną! Schodzimy na peron 23, z którego jeżdżą Star Shuttle, ale autobus o 20.30 nie przyjeżdża. Obok peronu zauważamy budkę z logo Star Shuttle – spróbujemy czegoś się dowiedzieć. Dwie dziewczyny sprzedające bilety nie mówią po angielsku, pokazują, żebym weszła do środka. Siedzącego tam mężczyznę pytam o autobus. On gdzieś dzwoni, a potem mówi, że będzie autobus o 21.30. Hmmm…. Upewniam się jeszcze, czy na pewno autobus będzie jechał do głównego lotniska międzynarodowego (KLIA), a nie do LCCT – mówi, że tak, pokazuje, żeby czekać. No to czekamy…21.30 minęła – autobusu nie widać. Nie spuszczamy gościa z oka, pytamy, on zapewnia, że autobus będzie. Po jakimś czasie zmieniamy miejsce oczekiwania – przechodzimy tam, gdzie wczoraj wysiadaliśmy po przyjeździe do Kuala Lumpur. Czekamy… Wreszcie – około 22.20 – autobus nadjeżdża! Uff….. Po około godzinnej jeździe – tuż po północy – jesteśmy na lotnisku.

24.05.2008

Na lotnisku trochę się przebieramy, przepakowujemy i już zaczyna się odprawa. Jest długa kolejka, ściśle przestrzegają limitu bagażu. Potem kolejne bramki i gdy tylko jesteśmy w samolocie – zasypiam. Start miał być o 3.35, ale wyruszyliśmy ze sporym opóźnieniem – nieco przed 5.00.Czasu na przesiadkę w Doha zrobiło się więc niewiele – jako jedni z ostatnich znajdujemy się na pokładzie kolejnego samolotu . Obserwujemy przez okno, czy zdążą przeładować bagaże – Krzysztof dostrzega nasze „worki po cukrze” na wózku. No to lecimy do Berlina…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u