Wyprawa świateczna do Ci Zhong – Maciej Koterba

Maciej Koterba

Termin: Grudzień 2009

Postanowiliśmy z Jankiem jakiś miesiąc temu spędzić wigilię w Ci Zhong. Tybetańskiej wiosce w której w roku ok. 1905, francuscy mnisi wybudowali kościół by krzewić katolicyzm. Od tego czasu w wiosce i okolicach dalej żyją ludzie którzy czynnie uprawiają religię katolicką. Postanowiliśmy doświadczyć w jaki sposób obchodzą święta.

Wyruszyliśmy rankiem 22.12. 2009 , Ja, Siyu, Paweł, Janek z żoną Felicją oraz Mateusz.
Ruszyliśmy z Dali autobusem do miasteczka tybetańskiego Zhong Dian, nazwanego przez Chinczyków dla celów turystycznej atrakcyjności, jak od wieków poszukiwany tybetanski raj : Shangerila.
Na miejsce dotarliśmy po kilkugodzinnej podróży która obfitowała w ładne górzyste krajobrazy.

Zorganizowaliśmy transport na kolejny dzień i udaliśmy sie do hotelu.
Hotel okazał sie fajnym architektonicznie obiektem zaprojektowanym przez angielskiego architekta, zbudowanym głównie z drewna.

Jako ze kocham lasy i zajmuje się drewnem od razu zwróciłem uwagę na olbrzymie bale drewniane, kilkusetletnich drzew, które były wykorzystane do budowy hotelu. Tybetańczycy w tej okolicy wykorzystują takie bale do budowy swoich domów. Bale są średnicy około 40 cm, i wydaje mi się że spokojnie można by używać cieńszych drzew by podtrzymac konstrukcje ich domów. Ale pewno co tradycja to tradycja.

Zmierzając w te storny nie zwróciłem uwagi na drzewa tak wiekowe, jako że Janek od lat podróżuje po tych okolicach powiedział mi, że te drzewa, które okazały się starymi sosnami, rosną w Primary Forest który rozciąga się na powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych, niedaleko stąd, na północ od Zhongdian

On sam był w tym lesie kilkukrotnie, i opowiadał że istnieje naprawdę 🙂  i jest przepiękny. Powiedział mi historię że raz podróżując z Mateuszem, się tam zagubili i musieli wspiąć się na jedną z takich sosen by zobaczyć gdzie się znajdują. Ucieszyłem się że takie miejsca w Chinach jeszcze istneją bo byłem przekonany że wszystkie stare lasy wycięto w pień.

Po ulokowaniu się w hotelu, w którym tego dnia nie było prądu, ale właścicielka okazała się tak mila że postanowiliśmy zostać,
udaliśmy się na rekonensas by jeszcze zdążyc przed zachodem słońca. Odwiedziliśmy galerię i sklep z rękodziełem, prowadzonym przez organizację Yunnan Mountain Handicraft Center http://www.ymhfshangrila.com/ , gdzie można zakupić naprawde fajne żeczy z których dochód przekazywany jest na rozwój projektów.

Potem postanowiliśmy zobaczyć świątynie tybetańska znajdującą się na szczycie wzniesienia w centrum miasteczka. Wspięliśmy się na góre, gdzie mogliśmy podziwiać , bardzo majestatyczną budowlę która w srodku przepełniona jest energiami Buddów i Bodhisatów. Jako że wszystkim nam Buddyzm jest bliski, okrążyliśmy światynie wewnatrz jak tradycja nakazuje trzykrotnie, podziwiając przepiękne tanki i obrazy.

Zaraz obok światyni znajduje się wielki kilkumetrowy młyn modlitewny, do którego zakręcenia potrzeba kilku osób, zaparliśmy się i rozkręciliśmy go by przejść znowu trzy pełne obroty. Bardzo ciekawe doświadczenie.

JAKO że byliśmy dość głodni postanowiliśmy iść do starego miasta by coś zjeść, oczywiście zapragnęliśmy zjeść lokalne potrawy więc udaliśmy sie do zaproponowanej przez Janka tybetańskiej restauracji. Zamówiliśmy kilka potraw wokołojaczych: zupę szczawiową z serem jaka, coś w rodzaju naszych łazanek z mięsnym sosem z jaka, momo – kluski na parze z mięsem jaka, do tego na deser wspaniały jogurt z jaczego mleka. Nie jestem wstanie opisać jak smakują te potrawy, powiem tylko że naprawde pycha. Być może to, że nam tak smakowało, spowodowane było nie tylko jakością potraw ale też tym że byliśmy straszliwie głodni i trochę zmęczeni długą podróżą oraz rozrzedzonym powietrzem. Ja i Paweł naprawdę momentami musieliśmy się namęczyć z oddychaniem…

Po wspaniałej kolacji udałęm się do swiątyni tybetańskiej na moją wieczorną medytację a reszta udała się do hostelu gdzie Janek z Felicja, postanowili przetestować ich przepis na świąteczny Grog, czyli grzaniec z chińskiego czerwonego wina z przyprawami korzennymi. Akurat wróciłem jak się zaczął gotować więc zaczęła się degustacja. Po  opróżnieniu kilku szklaneczek, zaczęły się nocne rozmowy na tematy różne, od polityki przez religie, od sytuacji uchodzcow w Europie do życia obcokrajowców w Szanghaju.

Paweł, ktory jest zawodowym fotografikiem i pracuje dla kilku magazynow własnie w Shanghaju, opowiedział nam historię, jak pracując na targach wystawienniczych, ciągle był prowokowany przez jednego z ochroniarzy. Starał się unikać konfliktu, ale po jakimś czasie, dał sie ponieść emocjom, nie wytrzymał i uderzył ochroniarza. Nie żeby jakoś strasznie, w każdym razie pan ochroniarz padł i nie wstaje. Paweł chciał się wymknąć, ale inni ochroniarze mu na to nie pozwolili i powiedzieli że ma czekać na przyjazd policji. Przyjechała policja, i zaczęli  straszyc ze zaraz wezwa urzad emigracyjny, a on nie ma wizy pozwalającej na prace. I skończyło się tak że musiał zapłacic z własnych pieniędzy, równowartość 800 euro. Wsumie przez cały wybryk stracił ponad 3000 euro. Jest to uwaga, by nie dać się sprowokować, bo nie warto i napewno się nie wygra…

Lekko zamroczeni udaliśmy się na spoczynek.

Kolejnego ranka, o godz 7 przyjechał po nas nasz kierowca z którym mieliśmy się udać aż do wioski Ci Zhong. Było jeszcze ciemno, posililiśmy się całkiem niezłym świątecznym chlebem który upiekłem z na tę okazję i ruszyliśmy w trasę. Droga była przejezdna a widoki wspaniałe.

W drodze widzieliśmy jedną ze świętych gór tybetańczyków Kawa Karpo.

Po 9 godzinach podróży dojechaliśmy do celu naszej wyprawy. Przepiękny kościół katolicki w samym centrum tybetańskiej wioski, około 70 domów.

Zostaliśmy przyjeci wspaniale, ksiądz zaproponował byśmy zatrzymali się w pokojach gościnnych na terenie kościelnym. Zaprosił nas na wspaniałą kolację która sam przygotował, oraz częstował winem własnej roboty. Francuscy mnisi nie przywieźli tylko w te rejony słowa bożego ale także winorośl i od 100 lat w tym regionie produkowane jest całkiem niezłe czerwone wino wytrawne, którego kosztowaliśmy ze smakiem… (Chętnie Wam wyślę buteleczke 🙂

Po kolacji udaliśmy się do kościoła by wziąć udział w mszy wieczornej. W kościele było około 70 osób, którzy śpiewali, mówili chrześcijanskie mantry, poczułem się jakoś tak swojsko. Choć w kościele na mszy nie bylem od kilku dobrych lat. Jednak klimat naszej polskiej mszy jest trochę inny niż tu czy nawet w europejskiej irlandii gdzie mogłem wziąć udział w pierwszej komunii mojego bratanka. Nie ma tu takiego cisnienia, że to wszystko moja wina…

Zmęczeni podróżą poszlismy spać.

Obudził nas gwar ze szkoły po drugiej stronie drogi. Jest to szkoła podstawowa w której lekcje rozpoczynaja sie od 7 rano a kończą po zmroku. Pamiętam jak uczyłem w Syczuanie, jak cieżkie życie w porównaniu ze swoimi rówieśnikami w Europie maja chińscy uczniowie. Pęd do nauki jest wielki, wiedza ogólna jest dość szeroka, różnicą też jest to że w Chinach nauczyciel jest w dalszym ciągu osobą powszechnie szanowaną. Teraz jeszcze nie jest zimno ale w styczniu i lutym nie mam pojęcia jak oni sobie tutaj dają rade, oczywiscie nigdzie nie ma ogrzewania…

Od samego rana w kościele pojawili sie pomocnicy i cały dzień trwały porządki by przygotować wszystko do celebracji mszy bożonarodzeniowej. W kościele położono nową czerwoną wykładzinę, powieszona lampki na posągach Jezusa, Maryji i Św. Jana, przystrojono choinki i zbudowano szopkę.

Pomogliśmy trochę w tych przygotowaniach i udaliśmy się na spacer by zobaczyć rzeke Mekong z bliska. Przeszliśmy na drugą stronę, wspieliśmy się kawałek w góre, ale szybko Siyu i Felicja się zmęczyły i postanowiły wracać, Mateusz z Pawłem, chcieli wejść trochę wyżej więc się roździeliliśmy i ja z dziewczynami udaliśmy się nad rzekę. Poziom wody w rzece o tej porze roku jest dość niski. Ja oczywiscie postanowiłem się wykąpać, Siyu już przestała przemawiać mi do rozsądku 🙂 Nie mogłem się długo zastanawiać bo bym sie rozmyslił :), rozebrałem sie szybciutko do galotek i wskoczyłem do wody, zatkalo mnie oczywiscie bo górska rzeka w grudniu do ciepłych nie należy. Zanurkowałem i wyskoczyłem na brzeg gdzie okazało się że jest całkiem przyjemnie, bo temperatura powietrza jest cieplejsza od temperatury wody. Co za wspaniałe uczucie oczyszczenia!

Wróciliśmy do kościoła i udało nam się załapać na późny obiad. Po obiedzie moi towarzysze udali się na popołudniową drzemkę a ja wyruszyłem na poszukiwania drzew persimonowych oraz mleka prosto od jaka.
Nie udało mi się nawiązać kontaktu z właścicielami drzew kaki ale za to umówiłem się na kolejny dzień, na 8 rano na dojenie, wspaniale! Pamietam jak piłem swierze mleko jaka kilka lat wcześniej i smakuje bosko.

Na kolacji pojawił się 90 letni zakonnik który był uczniem ostatnich francuskich mnichów w tym kościele. Poproszono nas by wypisać kilkaset kart świątecznych w różnych językach by je wręczyć w dzień Bożego Narodzenia wszystkim obecnym w kościele tego dnia. Wiec życzenia byly po polsku, szwedzku, angielsku, francusku, hiszpansku, chińsku, jakoś nikt nam nie potrafił napisać po tybetańsku…
Zajeło nam to trochę czasu a o 7 bylo oficjalne rozpoczęcie celebracji Bożego Narodzenia.
Ludzie zaczęli się schodzić, weszlismy do kościola i usadowiliśmy się w ostatnich ławkach.  Co jest ciekawe, jak pierwszy raz wszedłem do tego kościola to zobaczyłem deski na podłodze, coś w rodzaju klęczników w kościelnych ławkach w Polsce, jakieś 5 cm nad ziemią, pomyślałem sobie że pewno myją ławki. Jak się okazało, to te deski slużą za ławki i klęczniki w jednym, bardzo ciekawe, jakoś wydało mi się to pomocne w byciu bardziej pokornym w stosunku do siebie. Kościół pekal w szwach. Okazało się ze na 146 rodzin 140 to rodziny katolickie…

Po mszy wszyscy wyszli na teren przed kosciołem gdzie miał się odbyć pokaz tradycyjnych tańców. Rozpoczęcie się przeciągało bo byly problemy ze sprzetęm nagłośnieniowym oraz cieżko było djowi który miał puszczać piesenki do wybranych tańców znaleść te własciwe. Ale zaczeto polewac wódke z czajnika więc zaczęła się robić całkiem przyjemna atmosfera. Jak się oazało jedna z pieśni była śpiewana o Jezusie do melodi skomponowanej by wychwalać rządy Chin a do tego wszystkiego śpiewana przez osoby w tradycyjnych tybetańskich strojach. Bardzo ciekawy mix.

Cała impreza trwała może jakąś godzinę, i w którymś momencie, jak juz towarzystwo pomału zaczęło się rozchodzić, oficjałowie zniknęli znacznie wcześniej, postanowiłem za namową Pawła, zaśpiewać kilka polskich kolęd. Zaśpiewałem „Hej maluśki maluśki” i „Przybieżeli do Betlejem”, niestety nie byłem zbyt przygotowany i troche je poprzekręcalem nie znając wszystkich zwrotek, ale brawa dostałem.

Potem były tańce w których ja , Siyu i Felicja wzieliśmy udział. Gdy już wszyscy się wytańczyli, rozeszli się dość szybko a nasza brygada postanowiła bardziej zagłębić się w smak tego sławnego wina robionego przez ksiedza. Zakupiliśmy 4 butelczyny i zaczęliśmy degustacje wśród entuzjastycznych dyskuskusji o świętach, podróżach, religii… W trakcie, jakieś 15 min przed północą, wpadliśmy na pomysł by wdrapać się na dzwonnice i zadzwonić dzwonem. Jako że nie jest to lokalną tradycją, musieliśmy trochę księdza do pomysłu przekonywać. Powiedzielismy mu, że jeśli będzie problem to ma powiedzieć że go związaliśmy i ukradliśmy klucze do dzwonnicy… Dzwoniliśmy dobre 5 minut, zabawa przednia!!!

Rano jeszcze lekko upity, wstałem zdeterminowany by skosztować lokalnego mleka. Ranek był piękny, piękne słońce na niebieskim niebie. Spotkałem księdza, który w jakiś sposób dał radę się rozwiazać, i ruszyłem przez wioske do domu w którym miałem doświadczyć dojenia. Zostałem zaproszony do domu gdzie mogłem zobaczyć wnętrze tradycyjnego tybetańskiego domu. Z pięknym ołtarzem dla Buddów i kilkoma dużymi ramami w których mogłem zobaczyć zdjęcia rodzinne.
Duży piec żeliwny do gotowania, dużo nowoczesnych sprzętów: telewizor, odtwarzacz dvd, stereo… Babcia przyniosła mleko, niestety zimą raczej sie nie doji więc było go około pół litra, wypiłem połowe i ruszyłęm do kościoła by podzielić się moją zdobyczą z przyjaciółmi którzy wciąż smacznie spali.

Wróciłem do koscioła a tam już się krzątano sprzątając po nocnej imprezie. O 11 rozpoczynała się celebracja Bożego Narodzenia, złapałem wolną miotłę i wspólnie zamietliśmy przedkościelny placyk. Po skończeniu tego szybkiego zadania, ksiądz zaprosił nas na wspaniałą zupę z makaronem – troche inne świąteczne śniadanie niż w domu 🙂

Paweł z Mateuszem wstali i postanowiliśmy pograć w koszykowko/siatkówko/piłkę nożną. Było bardzo zabawnie, biegać w butach ze stalowymi kapami. Po pewnym czasie byliśmy w centrum uwagi w wiosce, wciągnęliśmy do gry jedna z siostr zakonnych a jak ja usiadłem by złapać oddech Pawel i Mateusz zagrali mocny mecz dwa na dwa z chłopcami którzy nagle pełni wigoru pojawili się na boisku.

Rozpoczęła sie msza i wiekszość obserwatorów udała sie do kościoła. Po mszy mieliśmy rozdać nasze przepięknie wypisane kartki świąteczne. Zajęło nam to dobre pół godziny, każdy dostawał jedną kartkę oraz życzyliśmy wszystkim Wesołych Świąt. Miejscowe dzieciaki prześcigały się w pomysłach jak zebrać najwięcej kartek, było to przezabawne, niektórzy nawet zaczęli się przebierać by nas zmylić 🙂

Po wszystkim na placyku przed kosciołem ustawiono stoły na których znalazło się około 20 wielkich tortów, owoce i przeróżne smakołyki, ktore wierni przyniesli ze sobą do kościoła. Zaczęła się uczta! Panie chodziły z wielkimi tacami wśrod wszystkich gości usadowionych wokoło placyku i serwowały smakołyki. Wszystko odbywało się podczas tańcow i śpiewów. Oczywiscie serwowano też wódeczke z czajnika…

W jednym z pomieszczeń po jakimś czasie zaczęto serwować obiad. Od dwóch dni byliśmy świadkami przygotowywania tej uczty, podano 3 dania z wieprzowiną i kilka warzywnych do tego piwo. Wszystko odbywało sie sprawnie, biorąc pod uwagę że stołów było pięć a trzeba było nakarmic około 250 osob, więc rotacja przy stołach była dość szybka. Bardzo miła atmosfera.

Po obiedzie i szybkim sprzątaniu pożegnalismy sie z księdzem i naszymi nowymi znajomymi, obiecując wrócić na winobranie, wsiedliśmy do busa i udaliśmy się do kolejnej wioski gdzie mielismy poznać Dordże, jednego z lepszych przewodników górskich w tym regionie.

Dotarliśmy na miejsce dość późno, rozlokowalismy się w hostelu prowadzynym przez Dordże, zjedliśmy kolacje zapijaną gorącą wódką z mięsem jaka i udaliśmy sie na nocny spacer po wiosce. Okazało się że co wieczor w lokalnej remizie odbywają sie tańce, weszliśmy do środka i zobaczyliśmy coś niedoopisania. Energetyczny i radosny taniec tybetański przy popowych hitach. Moc która biła od tancerzy była powalająca. Ewidentnie było widać ze cześć z nich trenuje dość mocno po skomplikowanych układach choreograficznych i lekkości z jaka im ten taniec przychodzi. Wokoło głównych tancerzy krążyło kilku chłopców i dziewczyn, którzy starali się jak mogli nadążyć za nimi i nauczyć sie kroków. Wspaniałe widowisko wielkiej radości oraz lokalnej wspólnoty.

Wróciłem do hostelu pełen energii. Wstaliśmy rano i po wypiciu kilku litrów słonej tybetańskiej herbaty z masłem, udaliśmy się na spacer wzdłóż rzeki do gorącego źródła a potem do kolejnej wioski trochę pod górke. Naprawde piękne tereny. Przechodziliśmy koło nowobudowanego domu. Budowa polega na tym ze stawia się rusztowanie i ruchomy szalunek gdzie wrzuca się wydobywaną kilka metrów od samej budowy ziemię, którą później ubija sie wielkimi pałami, i dalej do góry! Budowa tybetańskiego domu, ktore z reguły sa dość okazałe, trwa około dwóch miesiecy.

Zeszliśmy z góry do hostelu a tu czekał na nas niezwykły posiłek przygotowany przez Dordże, hot pot oraz znowu pełen gar gorącej wódki tym razem podanej z mięsem kurczaka. Przygotowywaliśmy się do wyjścia na wesele na które zaprosił nas Dordże, w Jongzy każdy jest w jakiś sposób ze sobą spokrewniony. Na weselu okazało sie że jest tyle ludzi ze musiano dostawiać nam stolik na zewnątrz. Co chwile ktoś wychodził ze środka by wypić kielicha, a raczej miche,  z nasza gromadką. Ja już miałem troche dosyć ale chłopcy sobie nie oszczędzali. Przyszliśmy w momencie gdy każdy z gości wstawał i wygłaszał płomienne przemówienie zakończone wreczeniem parze młodej, plików czerwonych banknotow z podobizną Mao. My wręczyliśmy nasz podarek zaraz po przyjściu, niestety bez przemówienia :). Tybetańskie wesela trwają podobnie jak tradycyjne polskie aż kilka dni. Po jakimś czasie zdecydowaliśmy się na ewakuacje bo na drugi dzień wcześnie rano mieliśmy ruszać spowrotem do Shangerila.

Jak wesele to wesele! Jednakże udało się znaleść na parkiecie trzeźwego kierowce, który akurat wstał po krótkiej regeneracyjnej drzemce, porwaliśmy go by zawiózł nas do Deqin.
Po przyjeżdzie na miejsce okazało się że reszta brygady chce ruszyć w 15 godzinną trase, sypialnym autobusem aż do Dali. Ja z Siyu postanowiliśmy że zostaniemy na kolejny dzien w Shangerila.

Dojechaliśmy na miejsce i ulokowaliśmy sie w już zaprzyjażnionym hostelu, tym razem był prąd i dostaliśmy pokój z łazienką 🙂 Ruszyliśmy w miasto gdzie po rozmowie z zaprzyjażnioną sklepikarką udaliśmy się na wspaniała kolacje / tybetański hot pot.
Kolejny dzień spędziliśmy na spacerowaniu po tym naprawdę urokliwym miasteczku. Odwiedziłem lokalną świątynie buddyjską gdzie zaprzyjaźniłem się z mnichem który się nią opiekuje i wspólnie trochę pomedytowaliśmy. Odwiedziliśmy szkołę malowania tangka, religijnych obrazów buddyjskich, gdzie dzieci i młodzież nieodpłatnie uczy się malować te pracochłonne obrazy.

Udaliśmy się potem na kolacje i do łuzia by rankiem ruszyć w droge powrotna do naszego domu w 2009

info@corpofwood.com


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u