Wokół Annapurny – Adam Adam Kowalak

Adam Adam Kowalak

Annapurna, położona w Nepalu, to w lokalnych wyobrażeniach jakby odpowiednik rogu obfitości – jej nazwa oznacza Boginię Urodzaju. Jest to pierwszy z ośmiotysięczników (8091m n.p.m.) zdobyty przez człowieka –dokonali tego Francuzi Maurice Herzog i Louis Lachenal w 1950 roku. Podróż do Nepalu odbyłem samotnie – z Polski przez Moskwę samolotem do Delhi, dalej mniej więcej tak: Banbassa – Mahendranagar – Pokhara – Besisahar – przejście wokół Annapurny (16 dni marszu) – Pokhara – Sonauli – Gorakhpur – Delhi – Moskwa – Warszawa – Poznań.

Całość trwała miesiąc: kwiecień 2004.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Warto zajrzeć

– www.yetizone.com – najlepsza, jaką udało mi się znaleźć, strona internetowa o trekkingu wokół Annapurny (i innych w Himalajach). Kolejne etapy są oczywiście podane uznaniowo, ale zawarta tam informacja stanowi cenne uzupełnienie mapy (w dobrej skali do nabycia w Pokharze).

Można przeczytać

– Maurice Herzog „Annapurna” – słynna książka o zdobyciu szczytu przez francuską ekipę.

– Reinhold Messner „Annapurna – Pięćdziesiąt lat wypraw w strefę śmierci” Ciekawa pozycja napisana po półwieczu zdobywania szczytu – znany himalaista analizuje jeszcze raz wyprawę Herzoga i ukazuje ją bardziej jako sukces zespołu, niż jednostki (po zdobyciu Annapurny Herzog został przedstawiony jako główny i właściwie jedyny bohater).

– przewodniki trekkingowe Janusza Kurczaba – osobiście nie korzystalem, ale podobno warto.

Koszty:

Do Indii (pomijając wcale już nie tak tanią drogę lądową), najtaniej dolecieć liniami Aeroflot z przesiadką w Moskwie (niestety – nie posiadając wizy tranzytowej – trzeba spędzić sporo godzin na lotnisku – polecam zabrać parę piwek i jakieś jedzenie z Polski, bo tam strasznie drogo, a czeka się nawet ponad 12 godzin). Ale cena za to nie jest zabójcza – płaciłem za powrotny bilet z wszystkimi opłatami 2270 złotych na kwiecień 2004. Poza tym bez zastrzeżeń – jest w samolocie nieco brudno (zwłaszcza zagłówki – prawie czarne od kolejnych przepoconych głów pasażerów), ale cóż – jaka cena, taki przelot.

Indie i Nepal są krajami dość tanimi do podróżowania (przynajmniej potencjalnie, bo jak komuś zależy, czy może raczej nie zależy – to i może wydać sporo).

Przybliżone kursy:

Rupia indyjska: 1 USD = 44INR

Rupia nepalska: 1 USD = 70NPR

Bieżące można znaleźć np. na: http://www.oanda.com/convert/classic

Warto wiedzieć, że w Nepalu rupie indyjskie są jakby traktowane jako druga waluta – można nimi właściwie wszędzie (chociaż nie wiem, czy także w górach – nie próbowałem oprócz opłaty dla maoistów) płacić przy stałym przeliczniku: 1 : 1,6. Czyli – tłumacząc nieco łopatologicznie, za coś, co kosztuje 16 rupii nepalskich (np. dość tania butelka wody, albo coca-cola) zapłacimy 10 rupii indyjskich i będzie OK. Także przy wydawaniu reszty można dostać indyjskie rupie – np. płacąc za coś 60 rupii nepalskich dajemy banknot 100-rupiowy i nie należy się wtedy zdziwić czy oburzać jak (choć z drugiej strony, nie zdarza się to zbyt często) dostaniemy np. resztę: 20 rupii indyjskich i 8 nepalskich.

Jedzenie nie jest szczególnie drogie, chociaż ceny rosną wraz z wysokością – jeżeli rozważać to pod kątem trekkingu. No ale, nie są to jakieś zabójcze kwoty – jak zależy nam na oszczędności, to dzienny wydatek podczas wędrówki wokół Góry nie powinien przekroczyć kilku dolarów. Pomijając oczywiście koszty stałe, czyli pozwolenie na trekking (oficjalne – 2000 rupii, czyli ok. 30 USD, jak i nieoficjalne – haracz, jeżeli nas złapią maoiści – zapłaciłem im 1000 rupii).

Noclegi

Jak w wielu innych krajach Azji, nie jest to szczególnie duży wydatek. Najtaniej w Nepalu, na trasie w Himalajach, nocleg w górach, kosztuje od 1 do 5 złotych za pokój – takie są przynajmniej kwoty jakie ja płaciłem – od 20 do 100 rupii nepalskich).

Indie: Jedną noc spędziłem w Banbassie (150 rupii za duży pokój z możliwością obserwowania biegających po ścianach jaszczurek). Później dopiero po powrocie do Indii – spałem w Delhi w jednym z hotelików na Pahargandżu (jest ich tam całkiem sporo). 250 rupii za dość znośny 2 osobowy pokój z łazienką i telewizorem (wynająłem na pół razem z poznanym po drodze Niemcem).

Nepal: Mahendranagar – turyści trafiają tu raczej w niewielkich ilościach – podczas kilkudniowego, przymusowego pobytu w całym (co prawda niezbyt wielkim) mieście byłem tylko ja i 2 Czechów (tak mi się przynajmniej wydaje, chociaż sporo się włóczyłem po mieście, po kilka godzin dziennie). Spałem w hotelu Sweet Dream. Wbrew nazwie nie miałem słodkich snów, ale jakieś dziwaczne, chore koszmary… Cena 250 rupii (3,5$) za spory pokój z łazienką i wentylatorem. Jest też kilka innych, tańszych miejsc, ale wizualnie sporo gorszych.

Dach autobusu: to na 2-dniowej trasie z Mahendranagaru do Pokhary, jak wreszcie maoiści zakończyli 3-dniową blokadę kraju. W środku pojazdu rozłożyli się miejscowi i nie dało rady – trzeba było iść na dach.

Pokhara – wybór bardzo duży, ceny przystępne i niewysokie w relacji do oferowanych warunków. Duży, ładny, 2-3 osobowy pokój z łazienką i ciepłym prysznicem można już dostać za 200 rupii. Ważną kwestią jest to, że idąc na trekking można właściwie w każdym hoteliku zostawić niepotrzebny w górach bagaż. W plecaczku zostawiłem nawet część pieniędzy i nic nie zginęło. Co prawda nie kradną, ale oszukują – nagle okazuje się, że do podanej ceny hotelu należy dopłacić 10% podatku (to jeszcze można przeżyć), ale najbardziej irytujące jest to, że końcowy rachunek obsługa traktuje jako dobrą okazję do dodatkowego zarobku (w myśl zasady, że turysta nie zauważy, a dla miejscowego to dużo kasy) i okazuje się np. że danie, które wg menu kosztowało 40 rupii, na rachunku jest pokazane z liczbą 70… i tak w przypadku prawie każdej pozycji – żenada… ale tak miałem tylko w Pokharze, gdzie indziej byli raczej uczciwi i naciąganie nie przekraczało 10-20 rupii.

Wizy

Indie: wizę otrzymuje się za darmo w Ambasadzie Indyjskiej w Warszawie przy ulicy Rejtana 15. (dokładne namiary placówek dyplomatycznych a stronie: http://www.msz.gov.pl ) z reguły na drugi dzień; czasami w tym samym dniu.

Nepal: otrzymuje się na granicy za 30 USD (ważna 60 dni).

Rosja: lecąc samolotem do Delhi z przesiadką w Moskwie nie jest wymagana wiza, ale pod warunkiem, że nie będzie się opuszczać lotniska.

Transport

Samolot Aeroflotu przylatuje do Delhi z reguły w okolicach 2-3 w nocy. Stanowić to może pewną niedogodność, chociaż nie jest tak źle. Taksówka z lotniska (pre-paid) na Pahargandż, gdzie znajdują się tanie hoteliki kosztuje 200 rupii. Nie jest to tak tragicznie, zwłaszcza jak jest się w kilka osób. Ja byłem sam, więc pojechałem autobusem. Jest taki specjalny autobus EATS, który kursuje na trasie lotnisko – centrum. Kosztuje 50 rupii i jeździ mniej więcej od 5 rano do 23.

Z Delhi jechałem od razu do Banbassy, która znajduje się na granicy z Nepalem (Banbassa – Mahendranagar), na zachodzie Nepalu – najmniej uczęszczane przejście graniczne).

Bilet z Delhi do Banbassy to wydatek 152 rupii i cały dzień powolnej jazdy autobusem. Generalnie w Indiach lepszym rozwiązaniem jest pociąg, ale nie akurat, jeżeli chodzi o część północną. Pewnym problemem może już być samo dostanie się w Delhi na dworzec Anand Vihar. Jest on na zupełnie innym końcu miasta co lotnisko – dotarcie tam to jakieś 2 godziny z lotniska… Tam gdzie jest ostatni przystanek lotniskowego autobusu (kawałek za Czerwonym Fortem) należy się przejść na kolejny dworzec i znaleźć autobus GL23, który już bezpośrednio jedzie na Anand Vihar. Żeby dojechać z Banbassy na granicę nepalską należy wspomóc się rykszą zarówno po jednej ( do granicy jest spory kawałek – cena ok. 40 rupii, zmieszczą się 2 osoby z bagażem), jak i po drugiej (ze strony nepalskiej, żeby dojechać do miasta Mahendranagaru również należy wziąć rykszę – cena poniżej dolara) stronie. Oczywiście, jeżeli chodzi o samą kwestię dotarcia do Nepalu, to dużo więcej ludzi wjeżdża tam od południa, mniej więcej na środku kraju – i jest to szybszy sposób na dotarcie do Kathmandu czy Pokhary. Tą też drogą wracałem. Koszt przejazdu z Mahendranagaru do Pokhary to niecałe 600 rupii (8-9USD), ale podróż trwa dwa dni. Z Pokhary do Besisahar, skąd zaczyna się na trekking wokół Annapurny bilet kosztuje 200-250 rupii na autobus turystyczny (jeżdżą tu głównie turyści, więc cena w stosunku do odległości dość wysoka – jak na warunki nepalskie oczywiście – no bo to przecież niecałe 4 dolary). Autobus jedzie 4-5 godzin. Pod koniec trekkingu, do Pokhary można dojechać za rupii 50. Z Pokhary na granicę indyjską jest pół dnia jazdy (do Sonauli) i kosztuje to około 300 rupii.!!Odradzam zdecydowanie -> kupowanie biletów jeszcze w Nepalu na indyjskie pociągi – polega to na tym, że dostajemy niby taki voucher, za który płacimy (po cenach wyższych niż w kolejowej kasie w Indiach) i który niby jest wymieniany na bilet kolejowy u indyjskiego ‘kontrahenta’. Z tym, że ten indyjski „kontrahent” nepalskiego biura ma gdzieś ogólnie rozumianą uczciwość, skoro bez większych problemów udaje mu się jeszcze naciągnąć turystów na dodatkowych parę setek rupii indyjskich (cały czas należy pamiętać, że dla nich sto rupii, czyli ledwie dwa dolary, znaczy dużo więcej niż dla nas, nie mówiąc o turystach z bogatszych krajów), wymyślając różne bajeczki, że pociąg odwołany, opóźniony czy cokolwiek innego, i że za dodatkową opłatą….i tak dalej Nabrałem się na to i….. straciłem równowartość kilkunastu dolarów w porównaniu do cen, które bym zapłacił na dworcu. Ale jakoś dotarłem do Delhi, więc trudno – zawsze jakieś nowe doświadczenie…

Zdrowie podczas (nie tylko) trekkingu

Nie jestem ani lekarzem, ani doświadczonym wysokogórskim turystą, i przedstawione poniżej wiadomości i opinie (jakkolwiek zamieszczone w dobrej wierze i, częściowo przynajmniej, przetestowane empirycznie), zwłaszcza odnośnie lekarstw, powinny mieć jedynie charakter orientacyjny.

Należy się zaszczepić na żółtaczkę A i B oraz rozważyć branie tabletek na malarię. Szczepionka na żółtaczkę to droga sprawa, więc najlepiej tego dokonać podczas tzw. Żółtego Tygodnia, kiedy ceny szczepionek są sporo niższe. Oczywiście trzeba uważać z żywnością i przede wszystkim z wodą (należy używać butelkowanej i uważać jak się ją kupuje, bo często butelki są powtórnie napełniane kranówą. Cena litrowej butelki wody kształtuje się w Indiach na poziomie 10-12 rupii, w Nepalu 15-25 rupii (oczywiście nepalskich – patrz kursy walutowe). Wodę można też dezynfekować jodyną (parę kropli na litr i poczekać pół godziny), ale taki zabieg obrzydliwie psuje smak wody. Chociaż może to trochę kwestia gustu i częściowo można ten nie/smak zneutralizować. Wątpię jednak czy jest ktoś taki, komu „jodynówka” smakuje bardziej niż zwykła woda. Do uzdatniania wody można używać tabletek, no ale są one droższe od taniej jodyny, a efekt smakowy jest pewnie niewiele lepszy (zwłaszcza gdy „bazują” na jodzie; są też „oczyszczacze” oparte na chlorze, ale podobno mniej skuteczne w działaniu).Na trekkingu wysokogórskim nie ma co liczyć na wodę butelkowaną (problem z dostępnością i z b. wysokimi cenami – należy samemu oczyszczać czy gotować – lub po prostu pić bez tych zabiegów, co jednak jest pewnym ryzykiem, które jednak lepiej podjąć niż się niebezpiecznie odwodnić). Odwodnienie podczas trekkingu jest poważnym ryzykiem (człowiek się mocno poci), więc należy pić dużo płynów – lepiej więcej niż mniej, posuwając się nawet do picia niejako ‘na siłę’. Wokół Annapurny są co prawda pewne punkty, gdzie sprzedaje się ‘bezpieczną wodę’ ale nie ma ich zbyt dużo i nie ma co na nie liczyć, żeby się jedynie tam zaopatrywać w wodę. Chyba, że ktoś będzie dźwigał na plecach głównie płyn (za który i tak przyjdzie sporo zapłacić). Tak czy inaczej na trasie wiosek jest sporo i kranówka jest właściwie dostępna przynajmniej kilka razy dziennie podczas marszu. Wybierając się w wysokogórską wędrówkę, można rozważyć stosowanie leków zmniejszających odczuwalność choroby wysokościowej. W Polsce lekarstwem zawierającym odpowiedni składnik jest diuramid, wydawany na receptę. Należy się porozumieć z lekarzem (lek ten jest także stosowany do leczenia padaczki i jaskry). Kto nie chce się pytać lekarza, może kupić ten środek bez recepty na miejscu (pod inną nazwą handlową, ale zawierający ten sam składnik czynny). Efekty wysokości mogą być odczuwalne już od 2-3 kilometrów n.p.m., potęgując się wraz z wysokością. Bardzo ważna jest odpowiednia aklimatyzacja. Na dużych wysokościach dobrą ‘taktyką’ jest -> wchodzić wysoko, spać nisko. Tzn. spędzać noc na niższej wysokości niż się osiągnęło tego dnia. Nie jest to oczywiście żelazną zasadą, której należy bezwzględnie przestrzegać, ale ułatwia dostosowanie się do wysokości. Podczas przejścia wokół Annapurny posuwając się od strony Besisahar, przez Manang na Thorong La (najwyższy punkt treku – 5416m) i dalej przez Muktinah do Pokhary, przyjmuje się, że przynajmniej jeden dzień należy zostać na wysokości Manangu (ponad 3,5km n.p.m), w celu odpowiedniej aklimatyzacji. Najlepiej wtedy nie siedzieć bezczynnie, tylko pójść gdzieś wyżej (zgodnie z zasadą ‘idź wysoko, śpij nisko’) i na noc wrócić na miejsce. Oczywiście należy pamiętać, że w przypadku ostrej choroby wysokogórskiej należy bezwzględnie zejść niżej – kontynuowanie wchodzenia może się skończyć tragicznie.Ważne jest, żeby mieć ze sobą podręczną apteczkę (bandaże elastyczne, jodyna – przydatna również do uzdatniania wody – lub woda utleniona, maść rozgrzewająca i/lub przeciwbólowa, tabletki przeciwbólowe, na przeziębienie, biegunkę i inne według uznania). Podczas kilkunastodniowego trekkingu szczególnie przydatne są plastry, bandaże elastyczne i maść rozgrzewająca. Po kilku dniach miałem już nieco pościeraną skórę na stopach i typowy początek mojego dnia wyglądał następująco: budzę się, siadam na łóżku, przemywam rany jodyną, zakładam plaster lub kawałek chusteczki higienicznej nasączonej jodyną, na to nawijam opaskę elastyczną i wkładam dwie pary skarpet. Potem w mięśnie każdej nogi wcieram rozgrzewającą maść, zakładam spodnie (powinny być dość wygodne) i buty (powinny być sztywne i ponad kostkę). Chociaż – miejscowi tragarze czasami chodzą na boso, dźwigają dużo większe ciężary i jakoś dają radę).Typowy koniec dnia wyglądał odwrotnie: ściągałem buty, spodnie, zdejmowałem skarpety, bandaże, przemywałem stopy jodyną, nogi i plecy smarowałem maścią rozgrzewającą… i – często zbyt zmęczony, żeby zrobić cokolwiek więcej, padałem na łóżko i zawijałem się w śpiwór. Poza tym przydała mi się glukoza – kupiłem dwa pudełka niedrogo w Pokharze. Używałem jej niekiedy do słodzenia herbaty – ma ona tę zaletę, że jako cukier prosty jest dość szybko (już w jamie ustnej) wchłaniana i szybko przetwarzana na energię, co może mieć znaczenie przy walce z fizycznym wyczerpaniem. Istotną kwestią jest również ubezpieczenie od kosztów (nie tylko) leczenia – koszt około 100-150zł na miesięczny wyjazd.

Bezpieczeństwo

Poniższą analizę należy oczywiście traktować jako subiektywne spojrzenie na sytuację w tych krajach. Indie i Nepal są krajami raczej bezpiecznymi do podróżowania, przy zastosowaniu podstawowych środków ostrożności. Niż okradzenie, dużo bardziej prawdopodobne jest oszukanie (przytrafiło mi się osobiście przy kupowaniu biletu kolejowego jeszcze w Nepalu. Chociaż uważać należy – zawsze i wszędzie. Słynną kwestią jest przecież owijanie łańcuchem bagaży w indyjskich pociągach… nie robiłem takich rzeczy (bo po prostu nie miałem łańcucha). Podczas jednej (ale za to kilkunastogodzinnej) podróży pociągiem z Ghorakpuru do Delhi, mając do dyspozycji górne łóżko (z którego zresztą prawie zostałem wyrzucony, bo nas oszukali sprzedając bilet tylko z częściową rezerwacją), spałem po prostu na bagażach – mały plecak pod głowę, duży pod nogi. Problemem w Nepalu może być nieciekawa sytuacja polityczna – walki maoistów z wojskami rządowymi, co może przejawiać się w niezapowiedzianych blokadach kraju, wielokrotnych wojskowych kontrolach drogowych czy ewentualnie w innych nieprzewidzianych zdarzeniach.Idąc na trekking należy ‘założyć w budżecie’ jakieś kilkanaście dolarów na haracz dla partyzantki. Należy mieć na uwadze, że turyści nie są celem dla żadnej ze stron – wręcz przeciwnie – każdej z nich zależy na turystach, którzy stanowią przecież spore źródło dewiz w tym biednym kraju. Maoiści oprócz wyłudzania pieniędzy na szlakach (poniekąd tolerowanego przez turystów – stanowi to swojego rodzaju jakby „atrakcję”turystyczną) nie mogą sobie pozwolić na żadną agresję wobec przyjezdnych – owszem – bywają okrutni wobec swoich rodaków, na kontrolowanych przez siebie terenach, ale nie mogliby sobie na takie coś pozwolić wobec przyjezdnych. Zbyt dużo by stracili. W kraju (ich główne poparcie to wioski, często na wyżynach, których mieszkańcy, zwłaszcza na szlakach trekkingowych w dużym stopniu utrzymują się z przyjezdnych). Na arenie zewnętrznej – negatywny odbiór tego zapomnianego konfliktu w międzynarodowym świecie. Oczywiście ryzyko istnieje – ale bardziej, że coś może się stać przez przypadek niż rozmyślnie przez którąś ze stron. Poza tym – polecam zrobić ksero najważniejszych dokumentów, łącznie z biletem na samolot i trzymać w kilku różnych miejscach. Także warto je również zeskanować i wrzucić na skrzynkę na poczcie elektronicznej – odpowiednie kopie zostawiając również komuś w domu. No i takie trywialne rady, żeby trzymać pieniądze w różnych miejscach i w różnej – w miarę możliwości – postaci (gotówka, czeki, karta bankomatowa, konto z możliwością przelewów internetowych)…..

Nigdy nie musiałem korzystać z tego typu środków ostrożności, no ale różnie to bywa…

Termin wyjazdu

4 kwietnia – 2 maja 2004

Dziennik wyjazdu

4 kwietnia

Wylot do Moskwy o godzinie jedenastej. Samolot przyleciał na miejsce o godzinie piętnastej, po 2-godzinnym locie. Różnica czasu pomiędzy stolicami Polski i Rosji wynosi 2 godziny. Niestety – na samolot do Delhi przyszło mi czekać prawie 5 godzin – wylot był dopiero po 19-ej wieczorem. Siedzę na schodach i piję piwo, zakupione na warszawskim lotnisku; potem przesiadam się na kolejne schody i zaczynam kolejne piwo… czas jakoś zleciał..

5 kwietnia

W Delhi byliśmy przed trzecią w nocy. Z góry stolica Indii wygląda jak dogasające ognisko, które wszyscy opuścili po usmażeniu kiełbasek

Odprawa poszła dosyć sprawnie – trochę po trzeciej było już po wszystkim. Wymieniłem jeszcze pieniądze (zabrali mi 100 rupii w ramach prowizji) i usiadłem w holu z zamiarem poczekania do rana. W międzyczasie próbuję się dowiedzieć o dworzec Anand Vihar, z którego odchodzą autobusy na granicę z Nepalem, ale nikt nic nie wie – nawet ładna pani w informacji turystycznej – dostaję tylko mapę Delhi – koleś w innym okienku mówi mi, że ten dworzec jest gdzieś poza mapą… nieźle.Siedzę w holu, zaczynają ciąć komary. Pomiędzy moimi nogami kreślą ósemki (i inne cyferki) dwa chude koty z nienaturalnie powyrywaną sierścią.W końcu wyszedłem – akurat załapałem się na autobus jadący do centrum. Zapłaciłem bileterowi 50 rupii za przejazd. Okazał się on ponadto człowiekiem dobrze zorientowanym – dokładnie wytłumaczył mi jak dotrzeć na interesujący mnie dworzec.Po chwili wzdłuż drogi widać idącą pierwszą krowę – szła pod prąd, niewiele się wszystkim przejmując. Przy drogach, na chodnikach i w krzakach leżą śpiące ciała, powoli wybudzające się do kolejnego dnia walki o przetrwanie.Po ponad półgodzinnej jeździe wysiadłem z autobusu na jego ostatnim przystanku i poszedłem na kolejny dworzec, po drodze oganiając się od nachalnych rykszarzy. Kolejny autobus – GL23, ten o który chodziło. Przejazd 10 rupii, ale autobus zanim ruszy wejdzie do niego po kolei siedmiu sprzedawców: handlarz portfelami, sprzedawca plastikowych grzebieni, ‘pozłacanych’ łańcuszków, koleś wciskający podróżnym słodycze, sprzedawca gazet (temu poszło najlepiej) i dwóch jeszcze innych. Takie są Indie…Godzinę później byłem już w autobusie i po całym dniu, nieco męczącej jazdy razem z miejscowymi, dotarłem do Banbassy, gdzie zatrzymałem się w pobliskim hoteliku. Wieczór umilałem sobie obserwując biegające po ścianach jaszczurki.

6 kwietnia

– Jak Nepal zamknięty??? Ze zdziwieniem pytam się młodego Nepalczyka, razem z którym jechałem rykszą na granicę.

– Maoiści – coś mówi łamanym angielskim, nie do końca rozumiem. Blokada kraju. Strajk.Okazało się, ze poniekąd miał rację – wjazd do Nepalu odradzał mi jakiś hinduski żołnierz: – terroryści, nie jedź tam…nie można jechać…

Można było – przejście nie było zamknięte. Zamknięty był tylko Nepal – można było jedynie dojechać rykszą (nic innego nie jeździło w obawie przed zemstą partyzantki) do Mahendranagaru. Tam musiałem uzbroić się w cierpliwość i nastawić się na trzydniowe czekanie.Zatrzymałem się w hotelu Sweet Dream – zabrał mnie tam poznany Nepalczyk (myślałem, że z nadzieją na prowizję, ale po prostu chodziło mu o moje bezpieczeństwo – niewielu turystów w tych rejonach nie zepsuło jeszcze gościnności tych ludzi). Włócząc się po mieście spotkałem jeszcze dwóch Czechów i poznałem jednego sympatycznego Nepalczyka – Bal Badura z miejscowego colledge’u.

7 kwietnia

kania dzień drugi. Włóczę się po mieście razem z Bal Badurem. Wszystkie sklepy pozamykane, bramy spuszczone do samej ziemi. Można jedynie kupić warzywa (ogórki) i owoce (tanie pomarańcza czy nieco droższe granaty). Chociaż gdzieniegdzie, tam gdzie brama nie jest spuszczona do samej ziemi – okazuje się, że funkcjonuje jakaś ukryta jadłodajnia. Nauczył mnie tego nepalski kolega – trzeba się wczołgać przez pozostałą przy ziemi szczelinę lub przejść przez ukrytą gdzieś obok kotarę i można już coś kupić: proste potrawy, piwo, coca-colę…

wietnia

kady dzień trzeci – razem z Czechami i Bal Badurem włóczymy się po mieście. Rano wymieniłem jeszcze pieniądze – straszna biurokracja – trzeba wypełniać jakieś papiery i długo czekać. W mieście są dwa banki – w jednym (ale tylko o ściśle określonych godzinach) można wymienić pieniądze w gotówce, w drugim akceptują tylko czeki podróżne… całe szczęście, że rupie indyjskie są w powszechnym użyciu.

wieczór widać rozprężenie (jutro, w piątek, koniec blokady) – niektórzy otwierają sklepy, można też już kupić bilety na jutrzejszy wyjazd. Kupujemy razem z Czechami bilety do Pokhary na jutrzejszy dzień – wyjazd o 13tej, na miejscu będziemy dopiero w sobotę pod wieczór.

wietnia

Koniec blokady – rano widać kolumnę autobusów wyjeżdżających z miasta, ludzie poupychani także na dachach – taki tu styl jazdy. Nasz autobus rusza jak zaplanowano – godzina trzynasta. Żegnamy się z Bal Badurem i zajmujemy miejsca.

Jechaliśmy gdzieś do 21 wieczorem. Pod drodze zobaczyłem jeden świeżo spalony autobus. Czyżby jakiś niecierpliwy kierowca wybrał się w drogę podczas blokady? Zatrzymaliśmy się koło Nepalgandźu na nocleg. Tego dnia było 6 kontroli wojskowych. Każda z nich wyglądała mniej więcej tak: na drodze pojawiały się wypełnione kamieniami metalowe beczki, zmuszające jadący slalomem pojazd do wytracenia prędkości. Tutaj musieli wysiąść wszyscy podróżni oprócz turystów i ewentualnie niektórych kobiet. Kawałek dalej posterunek wojskowy – zza worków z piaskiem wystawało kilka luf i ich właścicieli. Dwóch żołnierzy wchodziło z karabinami do środka, przeszło się wzdłuż, posprawdzali parę bagaży i wychodzili – na nas nie zwracając właściwie uwagi. Znalazłem jedną dobrą stronę tych kontroli: podczas każdej z nich musiał wysiąść siedzący obok mnie, dość korpulentny Nepalczyk, dzięki czemu mogłem rozprostować, miażdżone ciasną przestrzenią i długim czasem podróży, kolana.

10 kwietnia

Po nocy spędzonej na dachu autobusu, budzę się przed czwartą rano na lekkim kacu (piwo Everest było całkiem dobre – tak też stwierdzili Czesi, którzy przecież per capita piją najwięcej piwa na świecie)… pół godziny później ruszamy. Tego dnia naliczyłem piętnaście kontroli wojskowych. Piętnaście razy pojazd stawał i piętnaście razy wchodzili do środka żołnierze. Przyzwyczaiłem się, więc nie zwracałem na to większej uwagi – zresztą nie interesowali się obcokrajowcami.Cały dzień jazdy – najpierw przez dolinę Teraju, później – już za Butwalem, kiedy skierowaliśmy się na północ, droga zaczęła wić się serpentyną pomiędzy coraz wyżej rosnącymi szczytami i nad coraz głębszymi przepaściami. Do Pokhary autobus dotarł przed dziewiątą wieczorem.

11 kwietnia

Dzisiaj Niedziela Wielkanocna. Jem śniadanie razem z Heidi – poznaną po drodze Belgijką. Dzielimy się jajkiem i jemy cynamonowe bułeczki. Po południu załatwiam formalności, żeby rano wyruszyć na trekking: kupuję mapę (300Rs – mapa to podstawa, trzeba ją mieć!), przeciwdeszczową kurtkę z podrobionego goretexu (1300Rs) i załatwiam pozwolenie na trekking. Koszuje ono 2000 rupii – do załatwienia w biurze ACAP (Annapurna Conservation Area Project), mieszczącym się przy głównej ulicy Lakeside, czyli turystycznej części Pokhary. Potrzebne są dwa zdjęcia. Jak komuś się nie chce osobiście fatygować do tego biura, to taką usługę świadczy każdy hotelik w okolicy, tylko że 200-300 rupii drożej.Będąc w Pokharze warto przejechać się też do ‘normalnej’ części miasta – kursują tam busiki, 8 rupii od osoby. Są tam przede wszystkim sporo tańsze kafejki internetowe, poczta, jak również sklepy adresowane do miejscowej ludności, a nie turystów jak przy Lakeside.

12 kwietnia

Budzę się o piątej, pakuję rzeczy, część oddaję na przechowanie, płacę rachunek (koleś starał się ostro zawyżać ceny) i taksówką (100Rs) jadę na dworzec, skąd autobusem pełnym turystów i wynajmowanych przez nich tragarzy jedziemy do Besisahar, skąd zaczyna się trekking. Na miejscu przed 12tą – trzeba się jeszcze zarejestrować w biurze ACAP i można ruszać… najpierw asfaltem przez wioskę, później piaszczystą drogą… gorąco i duszno – zużywam litr wody na godzinę, ostro się pocę, zwłaszcza na plecach od bagażu.Zaczyna się czuć góry – wysokich szczytów co prawda jeszcze nie widać, chociaż jakieś ciemne plamy majaczą w oddaleniu… mijam miejscowych, paru tragarzy z ładunkami większymi od siebie i ze dwie karawany mułów.

aki są w porządku, ale na muły musisz uważać – instruuje mnie spotkany po drodze Belg – potrafią złośliwie kopnąć i można wylądować w przepaści…

żam więc – zawsze ustępuję im drogi. Na prostej czy w dół mogę iść sporo szybciej niż one, ale pod górę niestety mają przewagę, więc nawet nie próbuję się z nimi ścigać.

drodze ucinam sobie jeszcze krótką pogawędkę z nauczycielem z jednej z miejscowych wiosek – nienawidzi Gyanendry, króla Nepalu. Według niego (i w opinii wielu innych Nepalczyków) jest on mordercą, który zabił swoją rodzinę, żeby sięgnąć po władzę. Czy to prawda? Nie wiem. Znam tylko wersję oficjalną zdarzeń: najstarszy syn poprzedniego władcy, książę Dipendra zastrzelił królewskich rodziców i parę innych osób po tym, jak nie zaakceptowali jego wybranki, pochodzącej ze skłóconego rodu. Potem sam popełnił samobójstwo. Królem został jego stryj Gyanendra.Pierwszego dnia zatrzymuję się kawałek przed wioską Ngadi (pokój 80Rs; jedzenie 100). W nocy ostro leje – coś jakby grad dudni po dachu – na szczęście pokoik jest w miarę szczelny.

eń 2 trekkingu

Dzisiaj dotarłem do wioski Jagat, śpię w jednym z hotelików (nocleg 50, jedzenie ok. 200rupii). Chciałem iść dłużej, ale zaczęło padać.

Dzień 3 trekkingu

zam w trasę. Kilka razy mijamy się z tragarzami, których kojarzyłem od pierwszego dnia – jeden z nich dźwiga na plecach metalowy piec. Idzie w gumowych klapkach, podpierając się kijem. Większość ciężaru spoczywa na karku – przez czoło przechodzi przepaska, która trzyma główny ciężar ładunku.

rzymuję się w wiosce Khotro (Manaslu Guest House, nocleg 100, jedzenie 350 rupii).

eń 4 trekkingu

Tego dnia dotarłem do wioski Koto Qupar. Zatrzymałem się w pierwszym lepszym hoteliku. Nocleg tylko 40 rupii, ale nora była straszna – w takiej jeszcze nie spałem, a zbyt zmęczony byłem, żeby wychodzić i szukać czegoś innego – szybko zawinąłem się w śpiwór i jak larwa w kokonie leżałem do rana…

Dzień 5 trekkuingu

Za wszystko, razem z niewielkim śniadaniem dałem kobiecie 130 rupii. Warunki noclegu nieciekawe (w sumie po co narzekam – nie padało przecież, a wiało tylko trochę przez szpary w ścianach)… za to poranny widok mnie zaskoczył – po raz pierwszy miałem okazję ujrzeć ośnieżone szczyty masywu Annapurny II. Dla tego uczucia warto było tyle iść na pieszo. Przede mną, choć w oddali, wznosiło się prawie osiem tysięcy metrów – biorąc pod uwagę różnice poziomów, to ponad pięć kilometrów wyżej niż stałem i myłem zęby w wioskowej pompie… Widoki najlepsze są o poranku – po południu zaczyna zazwyczaj lać (kwiecień) i wędrówka staje się dość uciążliwa – zwłaszcza, że szczyty pokrywają chmury. Ale rano jest wszystko odkryte i świeci wiecznym śniegiem. Późnym popołudniem, po sporym odcinku prowadzącym przez las, doszedłem do wioski Dhukure Pokhari (3060m n.p.m.). Zatrzymuję się w pierwszym z brzegu hoteliku, gdzie jak się okazało jestem jedynym gościem. Zamówiłem dzbanek miętowej herbaty (herbatę można zamawiać na kubki albo dzbanki – małe, średnie, duże – zależnie od hoteliku mają różne pojemności, przy czym wkurzało mnie często to, że zamówiony dzbanek wychodził drożej niż jakbym tę samą objętość zamawiał na kubki – a zawsze chętnie piłem dużo herbaty i nie chciało mi się co chwilę zamawiać kolejnego kubka…) i siedzę przy stole na którym dwie kury łapczywie wydziobują rozrzucone dla nich ziarno. Chłopak przyniósł mi napój i przegonił ptaki… szkoda – po całodniowej wędrówce obserwowanie dziobiących ziarenka kur stanowiło niezłą rozrywkę… Cóż – teraz zamiast patrzyć na ptaki, wlepiłem oczy w mapę, zastanawiając się dokąd uda mi się dotrzeć kolejnego dnia.Przed snem po raz pierwszy łyknąłem diuramid – profilaktycznie na chorobę wysokogórską.

dzień 6 trekkingu

Rano, trochę później niż zwykle, opuszczam hotelik i ruszam w stronę Pisangu. Pisangi są dwa: Dolny i Górny. Przez Lower Pisang prowadzi w miarę nieuciążliwa droga na Manang. Przez Pisang Górny wiedzie do Manangu droga trudniejsza i dłuższa zarazem. Początkowo, chcąc iść ‘na łatwiznę’ doszedłem do wniosku, że po co się męczyć, skoro można iść prostszą drogą. I tak bym pewnie zrobił, gdyby nie pomyliły mi się ścieżki – zamiast do Dolnego, trafiłem do Pisangu Górnego, położonego kilkaset metrów wyżej. A skoro już tutaj dotarłem, to nie będę przecież schodził – po półgodzinnym odpoczynku w hoteliku o nazwie Annapurna i trzech cytrynowych herbatkach (75Rs), ruszam zgodnie z wskazówkami góralki z guest house’u w górę – kierując się do wioski Gharyu. Początkowo szło się dość płasko, ale później się zaczęło – dość męczące, wydające się nie mieć końca podejście… ukośną ścieżką raz w lewo, raz w prawo, coraz wyżej i wyżej… Zmęczenie rekompensowały wspaniałe widoki na Annapurnę II i III oraz na pokryty tępą, śnieżną czapą Pisang Peak. Trzy godziny później doszedłem do Gharyu (3670m n.p.m.)… mały odpoczynek przed wejściem do wioski i dochodzę do hoteliku z jakiem w nazwie i z łbem tego zwierzęcia powieszonym przed wejściem. Tam się zatrzymałem. Cieszę się, że poszedłem tą drogą – podczas picia kolejnych kubków herbaty mogłem obserwować dwie ogromne granie masywu Annapurny: numery II i III… prawie na wyciągnięcie ręki… Do wieczora było jeszcze trochę czasu – przez kilka pozostałych godzin przeszedłem się po wiosce i kawałek ponad nią – starając się dostać trochę wyżej, zgodnie z zasadą ‘idź wysoko, śpij nisko’.

Dzień 7 trekkingu

Nisko to, co prawda nie było, ale spało mi się całkiem dobrze, zwłaszcza dzięki temu, że owinąłem się jeszcze pożyczonym od właścicielki kocem – na tej wysokości noce są już dość mroźne, a pokoiki nie ogrzewane. Zaczynam obserwować u siebie tendencję do wydłużającego się wraz z wysokością czasu snu – pomimo tego, że położyłem się wraz z zachodzącym słońcem, wstałem dopiero przed ósmą… Poranny rytuał z bandażami i rozgrzewającą maścią, ubieram się, płacę za wszystko 460 rupii, z czego większość to jedzenie. Tutejsi ludzie zarabiają przede wszystkim na jedzeniu – ceny noclegów są bardzo niskie, więc nosząc ze sobą żywność można obniżyć koszt bardzo znacznie… tylko czy warto? Są to biedni ludzie – kilkadziesiąt lat temu byli praktycznie zupełnie odcięci od świata. Wraz z pojawieniem się na szlakach turystów, pojawiały się coraz to nowe hoteliki (jest ich naprawdę bardzo dużo) i przyjezdni (oprócz pieniędzy pochodzących od służących w brytyjskiej armii Gurkhów) stali się głównym źródłem dochodu tutejszej ludności. Siedząc w takim hoteliku głupio bym się czuł, gdybym nagle odpalił palnik i gotował sobie jedzenie, płacąc tylko trzy czwarte (czy jeszcze mniejszą część) dolara za nocleg. Po dwóch godzinach drogi, położonej cały czas w przepięknym krajobrazie, docieram do wioski Ngawal, gdzie zatrzymuję się na herbatę, po czym ruszam dalej i tak idąc docieram do Manangu okało godziny czternastej. Jest to już spora miejscowość – ośrodek administracyjny dużej części okolicy, przyjemnie położone miejsce ze sporą ilością miejsc noclegowych. Wokół wspaniała panorama śnieżnych szczytów. Manang jest położony na wysokości ok. 3550 metrów – z reguły poleca się tutaj jeden dzień na aklimatyzację, bo w kolejne dni droga prowadzi coraz wyżej. Ponieważ szedłem trudniejszą drogą i spałem poprzednią noc jeszcze wyżej, postanowiłem, że nie będę się tutaj zatrzymywał. Zrobiłem trochę zakupów – polecam przede wszystkim wyroby z wełny: najtańsze na trasie czapki (już od 70 rupii za ładną wełnianą czapeczkę), grube skarpety czy rękawiczki. Także ładne, grube swetry za równowartość kilku(nastu) dolarów.

Dzień 8 trekkingu

Noc była zimna – spałem w ubraniu i w czapce na głowie. Wstałem ponownie dość późno (po ósmej), zjadłem śniadanie i ruszyłem w drogę.Po raz pierwszy zobaczyłem jaki trochę przed 14-tą, kawałek za Gunsangiem, na wysokości około 4 tysięcy metrów. Pasły się cztery sztuki kawałek niżej, na łące razem z końmi… Mniej więcej godzinę później dotarłem do Yak Kharka (ok. 4050m; nazwa oznaczająca pastwisko jaków). Zostałem tutaj do rana, płacąc 50 rupii za pokój (Yak Hotel).

Dzień 9 trekkingu

Znowu późno wstaję – tym razem po nocy wypełnionej dziwnymi, wojenno-kryminalnymi, snami. Za oknem (jak przystało na wioskę o tej nazwie) pasą się jaki – mają czerwone kokardki i dzwonki na szyjach. Jeden podszedł prawie pod samo okno, ale zwiał, jak je otworzyłem. Znowu poranny rytuał z jodyną i bandażami, którymi owijam poobcierane stopy. Chętnie bym się wykąpał, ale jakoś nic z tego – pomimo dumnego napisu przy wejściu do hotelu: hot shower – nie ma ani ‘hot’ ani ‘shower’… trudno… trzeba poprzestać na kilku herbatach i ruszać w drogę.

Po jakimś czasie docieram do Letdaru. W notesie później zapisałem: „Najwięcej jaków było właśnie za Letdarem – praktycznie od cholery”. Pasły się wszędzie – ciemne i jasne punkty z pyszczkami skubiącymi trawę. Czasami przechodziły mi drogę – jeden z nich podbiegł nawet w moim kierunku, jakby chciał mnie zaatakować, groźnie zamachał rogatym łbem i trzy metry ode mnie skręcił i ruszył na łąkę.

Docieram do Thorong Phedi na wysokości 4450 metrów. Schronisko ma dużą świetlicę, gdzie można porozmawiać z innymi trekkerami – niektórzy mają dość zamglony wzrok spowodowany wysokością.

Dzień 10 trekkingu

Od Thorong Phedi aż do Muktinah prowadzi najdłuższy i najwyżej położony odcinek trekkingu wokół Annapurny z kulminacyjnym punktem na przełęczy Thorong La – położonej na wysokości 5416 metrów. Etap ten jest ciężki i długi, więc należy wyruszyć wcześnie – o trzeciej czy czwartej w nocy. Ja niestety inaczej – wstałem dopiero przed siódmą i jak wyruszałem, po uregulowaniu rachunków, obsługa schroniska patrzyła na mnie dość dziwnie… Droga początkowo bardzo męcząca, ledwo ciągnę krok za krokiem. W końcu doszedłem do kolejnego schroniska, najwyżej położonego przed przełęczą (warunki noclegowe są tutaj jednak podobno dość mocno obskurne i generalnie lepiej spać w Thorong Phedi) i zatrzymałem się na herbatę. Piję pierwszą, dosypując kilka łyżeczek glukozy, potem kolejną z taką samą dawką prostego cukru, potem jeszcze trzecią i czwartą. Chwilkę odpoczywam i ruszam dalej. Idzie się nieco lepiej – tak jakby glukozowe paliwo zaczęło działać. Po 2-3 godzinach robię sobie przerwę – i zdjęcie – ustawiam statyw, samowyzwalacz i biegnę tam, gdzie chciałem być złapany… taki sprint na wysokości pięciu kilometrów to doświadczenie nieco masakryczne – prawie wyplułem sobie płuca.

Nastawiłem się jeszcze na sporo wędrówki, ale tymczasem… Przełęcz Thorong La była już kawałek dalej – usypany z kamieni czorten poobwieszany ogromną ilością modlitewnych chorągiewek. Obok tego mała budka, gdzie za nieco horrendalną kwotę (jak na tutejsze warunki oczywiście) 60 rupii nabyć można kubeczek herbaty… wypiłem dwa. Na górze spotkałem trójkę podróżnych idących z przeciwnej strony – jeden z nich był mocno blady i zataczał się od wysokości.

Pół godziny później ruszyłem w dół – w stronę świętego miasta Muktinah. Ponad trzy godziny zejścia z 5,4 na 3,8 kilometra. Dotychczas nie miałem zakwasów, ani problemów z kolanami. Ale po tym zejściu ponad półtorej kilometra w dół, wieczorem bolały mnie i mięśnie i stawy.

Dzień 11 trekkingu

Wielu spotkanych po drodze trekkerów nie zatrzymuje się po drodze na dłużej niż tylko na nocleg. W wielu powstaje jakby duch rywalizacji, pokonania trzystukilometrowej trasy jak najszybciej się da. Ale w Muktinah trzeba się chociaż na jeden dzień zatrzymać, by obejrzeć to ciekawe, święte miasto. Jest tu wiele różnych – zarówno buddyjskich, jak i hinduistycznych świątyń, dokąd podążają pielgrzymi. Spotkałem jednego sadhu – jak mówił, pochodził z indyjskiego Bombaju i dotarł tu na pieszo, po to, by usiąść w cieniu świątyni i wykąpać się w świętych basenach i stu ośmiu źródłach tryskających z metalowych rzygaczy wokół świątyni Wisznu.Odpoczywam jeden dzień w tym przyjemnym miejscu, oglądając kolejne świątynie, z których najsłynniejsza to Świątynia Ognia i Wody – pali się tam wieczny ogień (płonie ulatniający się z ziemi gaz), a poprzez świątynię płynie strumień wypryskujący na zewnątrz z łba mosiężnej krowy. Bardzo ciekawe miejsce, tylko trzeba czasami trochę poczekać – świątynie nie mają raczej jakichś regularnych godzin otwarcia i każda z nich równie dobrze może być zamknięta jak i otwarta.

Dzień 12 trekkingu

Rano opuszczam pokryte śniegiem (trochę popadało w nocy) Muktinah, idę błotną drogą (teraz dla odmiany pada deszcz) i docieram do położonej w dolinie wioski Kagbeni, gdzie w Yak-Donaldsie można zjeść yakburgera…Później doliną rzeki docieram do Jomosom, gdzie kawałek za mostem zatrzymuję się w hoteliku Jimmy Hendrix i mam tutaj pokój za 20 rupii (1 złoty), naprzeciwko pokoju, w którym spał Hendrix w 67 roku.

Dzień 13 trekkingu

Zasuwam w dół, przez Marphę i Tukuche (ostro pada i wieje jeszcze ostrzej – idzie się w dużej części kamienistym korytem rzeki), aż do Kalopani, gdzie zmoknięty docieram pod wieczór. Jedyne co mnie ratuje, to ciepłe pomieszczenie jadalni w schronisku, gdzie mogę się zagrzać przy stole, pod którym są umieszczone coś jakby koksowniki (tylko nie na koks, ale na węgiel). Nie chce mi się nawet wyjść, żeby lepiej się przyjrzeć mieniącemu się w zachodzącym słońcu, głównemu szczytowi Annapurny.

Dzień 14 trekkingu

Od Czarnej Wody (tak można przetłumaczyć nazwę Kalopani) docieram do Ciepłej Wody (Tatopani). Długa droga, więc szybko zasypiam zmęczony.

Dzień 15 trekkingu

Tego dnia chciałem dojść do Końskiej Wody (Ghorapani – jak mi wytłumaczył jeden z miejscowych, kiedyś nie było tam wody, więc ją wożono na koniach), ale się przeliczyłem. Tatopani leży na wysokości 1100m, Ghorapani na 2700m – nie dałem rady tyle podejść. Pod wieczór doszedłem gdzieś na wysokość 2400m i jak już światło dzienne zaczęło powoli zanikać, musiałem się zatrzymać w pierwszym napotkanym hoteliku.

Dzień 16 – ostatni dzień trekkingu

Planowałem dotrzeć dzisiaj do Pokhary… i się udało. A po kolei: wyszedłem o 7 rano, o 8 dorwali mnie maoiści, którzy kasowali akurat grupkę Francuzów. Chcąc, nie chcąc też musiałem im dać ‘dobrowolny’ datek w wysokości tysiąca rupii. Nie udało mi się stargować, poza tym się nieco śpieszyłem. Dostałem potwierdzenie ‘wpłaty’ – świstek z profilowanymi łebkami (chyba) Marksa, Lenina, Mao i miejscowego przywódcy partyzantki. Przy okazji dali mi wykład z głównych założeń ich rewolucji, które – jak to w takich przypadkach bywa – brzmią pięknie i górnolotnie, ale niestety całkiem inaczej wychodzą w praktyce… Kawałek dalej było Ghorapani – Końska Woda. Przeszedłem i podążyłem drogą w kierunku Pokhary. Kilka godzin później dotarłem na koniec trasy trekkingu, skąd na dachu autobusu (bileter podczas jazdy wychodził przez okno na dach i z powrotem) na wieczór dotarłem do Pokhary.Jadąc na dachu pojazdu należy uważać przede wszystkim na kable i druty, które często wiszą dość nisko nad drogą i nie patrząc przed siebie, można czasem dostać w szyję, co może się różnie skończyć. Słyszałem później o jednym Izraelczyku, który jadąc na dachu autobusu z Pokhary do Kathmandu dostał kablem w szyję i z uszkodzeniem kręgosłupa trafił do szpitala.Kupiłem na jutro bilet do Sonauli, na granicę z Indiami i później – z pewnym nieco trudem – udało mi się odnaleźć mój hotel, w którym ponad 2 tygodnie wcześniej, zostawiłem bagaż.Wynająłem pokój – niestety – nic nie wyszło z gorącego prysznica – parę dni wcześniej spadł grad i zniszczył słoneczne baterie.

28 kwietnia

Autobus na granicę wyjeżdża około 8 rano i jedzie aż do wczesnego popołudnia. Na parkingu, gdzie zatrzymuje się pod granicą indyjską jest miejscowe biuro, gdzie można kupić bilety na dalszą trasę. Nie należy tutaj kupować biletów na pociągi indyjskie – zostałem na tym oszukany. Najlepiej ich olać (chociaż będą nieco nachalni), albo ewentualnie kupić bilet na autobus do indyjskiego Ghorakpuru – w żadnym razie jakichś biletów, które dopiero wyda ich indyjski ‘kontrahent’. ‘Kontrahent’ ma swoje biuro (zupełnie nieopisane) pod restauracją, naprzeciwko dworca w Ghorakpurze – ściemnia jakąś bzdurę i okazuje się, że pociągu akurat nie ma, ale będzie jutro i tak dalej i tak dalej. W końcu bilet się dostanie, ale nie koniecznie taki, o który chodzi i ostro przepłacając. Chciałem jechać do Varanasi i potem do Delhi i za to wcześniej zapłaciłem – niestety – udało mi się dostać tylko bilet do Delhi.

29 kwietnia

Druga w nocy. Razem z kilkoma innymi młodymi turystami, siedzimy na plecakach na indyjskim peronie i czekamy na pociąg do Delhi. Miał już być 2 godziny temu, ale jakieś opóźnienia czy coś… nikt nam nie potrafi wskazać z którego peronu będzie odchodził, więc siedzimy na tym, który wydawał się najbardziej prawdopodobny. Z torowiska unosi się straszny smród fekaliów, pomiędzy połamanymi drewnianymi podkładami torów uwijają się piszczące szczury, kawałek dalej leży kilku śpiących ludzi. Indie.Pociąg podjechał godzinę później – zajęliśmy miejsca wskazane na biletach i idziemy spać. Sen minął spokojnie, ale jazda się zaczęła około południa – wpadła grupka Hindusów, która miała na biletach niektóre z naszych miejsc. Z górnej koi obserwowałem jak się tłuką z Izraelczykami, którzy nie chcieli oddać miejsc, za które zapłacili. Ale i tak oddali je Hindusom – okazało się, że indyjski ‘kontrahent’ nepalskiego biura pod granicą indyjską wyrolował nas po raz kolejny – miejscówka była ważna tylko na część drogi, a dalej już nie. Ale mi się udało – nikt z nich nie chciał mojego miejsca.Po południu dotarliśmy do Delhi (Old Delhi Train Station) – wzięliśmy ryksze do Pahargandżu – spory kawałek, po 50 rupii od rykszy.W jednym z hotelików wynająłem pokój z poznanym po drodze Niemcem – 250 rupii na pół, ale warunki były dobre, łącznie z telewizorem, na którym obejrzałem kilka bollywoodzkich produkcji.

30 kwietnia -2 maja

Relaksuję się w indyjskiej stolicy, włócząc się po mieście. Ma ono swój klimat, choć jest wielkie i hałaśliwe. W nocy z 1 na 2 maja ruszam taksówką na lotnisko (200rupii) i o 4 rano mam samolot do Moskwy, gdzie dotarłem o 9 rano. A w Moskwie 12 godzin czekania bez możliwości wyjścia na miasto. A na lotnisku nieciekawie i drogo. Zjadłem tu najdroższego hot-doga w życiu: kosztował mnie 6 dolarów i było to najtańsze dostępne żarcie. Darmowych obiadów dla pasażerów tranzytowych niestety już nie ma.Wylot do Warszawy o 21 i o 21 byłem w stolicy Polski – lot trwał mniej więcej tyle samo, co różnica w czasie. Ciekawym zjawiskiem było gonienie przez samolot zachodzącego słońca – słońce jakby cały czas zachodziło, ale nie mogło się schować, bo samolot się poruszał odpowiednio szybko. Udało mu się uciec dopiero kawałek przed Warszawą.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u