Włoczęga po Azji Centralnej – Małgorzata Maniecka

Małgorzata Maniecka

Termin wyjazdu: 1.07. – 23.08.2004

Koszt wyprawy: 680 Euro + 280 USD

TRASA: Warszawa – Kijów – Charków – Samara – Aktjubińsk – Chiva – Buchara – Taszkient – Osz – Biszkek – Karakol – Naryń – Osz – Sary Tash – Kaszgar – Hotan – Turpan – Urumczi – Kaszgar – Osz – Andijan – Taszkient – Samarkanda – Taszkien t- Osz – Kara Kul – Biszkek – Moskwa – Warszawa

Wizy

Rosja (tranzyt, 2x 10 dni) – 100 zł

Kazachstan (tranzyt,2x 5 dni) – 2 x 20 USD

Uzbekistan (tranzyt, 2 x3dni) – 2 x 35 USD

Kirgizja – bez wizy

Chiny (20 dni) – 100 zł

Pieniądze

Ukraina – 1USD = 5,29-5,39 HR, 1 EUR = 6,2 Hr

Rosja – 1 USD = 28-29 RB, 1 EUR = 35 Rb

Kazachstan – 1 USD = 135 tenge, 1 EUR = 160 Tenge, 1 Rb = 36 Tenge

Uzbekistan – 1 USD = 1000-1025 Som, 1 EUR = 1150 Som, 1 Tenge = 7,20 Som

Kirgizja – 1 USD = 4250 Som, 1 EUR = 50 – 52,8 Som

Chiny – 1 USD = 8,2 Rmb, 1 EUR = 9 Rmb

Ceny przejazdów

Warszawa – Kijów (poc. 15,5 godz) – 210 zł

Kijów – Charków (poc. 8 godz) – 46 Hr

Charków – Beligrad (poc. 3,5 godz) – 4 Hr

Beligrad – Woronez (bus, 5,5 godz) – 162 Rb

Woronez – Miczurin (poc 3 godz)

Miczurin – Saratow (poc 8,8 godz) – 386 Rb

Saratow – Samara (poc, 12 godz) – 274 Rb

Samara – Aktiubrinsk (KZ) (poc, 18,5 godz) – 577 Rb

Aktiubrinsk – Makat (poc, 10,45 godz) – 500 T

Makat – Beyneu (poc, 7 godz) – 300 T

Beyneu – Qonghirat (poc, 11 godz) – 700 T

Qonghirat – Shavat (taxi, 2,5 godz) – 7000 T

Shavat – Qoskopir (taxi, 20 min) – 300 S

Qoskopir – Khiva (taxi, 40 min) – 4000 S

Khiva – Urgench (taxi, 40 min) – 400 S

Urgench – Buchara (taxi) – 10000 S

Buchara – Qarshi (taxi, 2 godz) – 10000 S

Qarsi – Jizzakh (bus, 4 godz) – 2000 S

Jizzah – Taszkient (bus, bus, 3,5 godz) – grati

Taszkient – Andijan (granica Uz-KR) (taxi, 10 godz) – 12000 S + 20 USD

Granica Osz (KR) – 4 S

Osz – Biszkek (taxi, 12 godz) – 800 S

Biszkek – Cholpan Ata (bus, 5,5 godz) – 110 S

Cholpan Ata – Karakol (taxi, 3 godz) – 70 S

Karakol – Jeti Oguz (taxi, 1 godz) – 70 S

Jeti Oguz – Karakol (taxi, 1 godz) – gratis

Karakol – Bylykchy (bus, 1 godz) – 90 S

Bylykchy – Naryn (taxi, 3 godz) – 180 S

Naryn – Salkyn Tor (taxi, 40 min) – 150 S

Salkyn Tor – Naryn (auto stop, 40 min) – 50 S

Naryn – Kazarman (bus, 9 godz) – 180 S

Kazarman – Jalal Abad (taxi, 5 godz) – 300 S

Jalal Abad – Osz (minibus, 3 godz) – 60 S

Osz – Sary Tash (taxi, 12 godz) – 910 S

Sary Tash – Nuri (granica KR-Chiny) (ciężarówka, 12 godz) – gratis

Nuri – Kashgar (bus, 10 godz) – 800 S

Kashgar – Karakul Lake – Tashkurgan (taxi, 2 dni) 275 Y

Kashgar – Yarkand (bus, 3 godz) – 20 Y

Yarkand – Karghalik – Hotan (bus) – 30 Y

Hotan – Toxun (bus sypialny, 10 godz) – 198 Y

Toxun – Turpan (bus, 3 godz) – 10 Y

Turpan – Urumchi (bus, 3 godz) – 30 Y

Urumchi – Heavely Lake (wyciecka-bus, 4 godz) – 50 Y

Urumchi – Yinning (bus, 14 godz) – 143 Y

Yinning – Qing Shui (taxi, 1 godz) – 10 Y

Qing Shui – Sayaram Lake (bus, 1 godz) – 20 Y

Sayaram Lake – Yinning (minibus, 2 godz) – 20 Y

Yinning – Kashgar (autobus sypialny, 36 godz) – 216 Y

Kashgar – Kansu (taxi, 2,5 godz) – 20 Y

Kansu – Uluggat (granica) (taxi, 3 godz) – 60 Y

Ullugat – Nuri (granica) (ciężarówka, 6 godz) gratis

Nuri – Maly Suu (ciężarówka, 12 godz) – 200 S

Maly Suu – Osz (marszrutka, 1 godz) – 10 S

Granica KR-UZ (taxi, 1,2 godz) – 600 S

Andijan – Taszkient (taxi, 6 godz) – 7000 S

Taszkient – – Samarkanda (bus, 6 godz) – 2500 S

Samarkanda – taszkient (poc, 5 godz) – 3000 S

Taszkient – Andijan (taxi, 6 godz) – 6500 S

Andijan – Dołstuk (granica KZ) (taxi, 1,15) – 1 USD

Dołstuk – Osz (taxi) – 10 S

Osz – Kara Auu (marszrutka) – 10 S

Kara Suu – Jalal Abad (taxi, 2,5 godz) – 100 S

Jajaj Abad – Kochkor Ata (autostop, 2,5 godz)

Kochkor Ata – Tashkomor (taxi, 2 godz) – 50 S

Tashkomor – Kara Kol (taxi, 2 godz) – 80 S

Kara Kol – Biszkek (taxi, 6,5 godz) – 400 S

Biszkek – Moskwa (poc, 80 godz) – 3700 S

Moskwa – Warszawa (poc, 19 godz) – 2070 Rb

Wstępy

Wszędzie można się targować, lub próbować wejść za łapówkę. Legitymacje są przeważnie honorowane.

Chiva: 2500 S z legitymacją ITIC + 1200 S za aparat fotograficzny i 500 S wstęp na wieże też z ITIC

Samarkanda: Registan 200 s (normalnie dla turystów 2400 s), mauzoleum Bibi Khanum- 500 s (normalnie 2000s), Bibi Khanum Komplex- 1000 s (normalnie 2000 s), Kosh Hauz Mosgue- 1000 s (normalnie 2000s), Shah i Zindakh 1000s (2000 s)

Kirgizja: Muzeum w Naryn : 25s z kartą ITIC (100% – 50 s)

Chiny: wycieczka po okolicach Turpanu: 50Y z obiadem – tu nie funkcjonują żadne zniżki. Minaret Emin: 20Y, Grobowce Astany: 20Y, Ruiny Gaochangu: 20Y, Jaskinia Tysiąca Buddów w Bezekliku: 25Y, Winnice: 60Y w tym skoczek na linie, tance ludowe, wodospady, Karez: kanały nawadniajace: 60Y, Heavenly Lake: 60Y

Przykładowe ceny

UKRAINA: herbata w pociągu – 0.5Hr; kawa rozpuszczalna z cukrem – 1Hr; bułka z nadzieniem – 0.7Hr;

ROSJA: piwo -20- 35Rb; czeburek- 8Rb; orzeszki ziemne- 3.5Rb; guma do żucia -12Rb; lody na wagę -100g- 6Rb; WC- 5-10Rb; większa bułka- 4 Rb; chleb- 6Rb; pomidory 1kg-35 Rb; biały ser- 10 dkg- 4Rb; ryba suszona- 15-20 Rb; herbata w pociągu- 5Rb; jajko na twardo w pociągu- 3Rb;

KAZACHSTAN: pierogi z mięsem- 110T; samsa- 30T; WC na dworcu- 20T; ogórki kwaszone 1 szt.- 10T; papier toaletowy- 20T; pierożki drożdżowe z mięsem- 30T; rodzynki 1 kg: 250- 400T; pomidory 1kg- 100T; winogrona 1kg- 100T; ogórki zielone 1 kg: 50- 60T; morele 1kg- 200T; arbuz 1kg- 10T; woda mineralna- 100T; herbata z mlekiem-0.5l: 25T; piwo 0.5L- 70T; papierosy w restauracji- 35-100T; 0.5 l wódki- 135T

UZBEKISTAN: woda mineralna gazowana 1.5L- 400S; woda mineralna 0.5L- 100S; oranżada 1L- 300S; samsa- 250S; szklanka wody z sokiem- 25S; pieróg- 50S; manty- 75S; lody- 1L- 2S; szaszłyki 1 szt.- 275 S; ser biały suszony kurd- 1 miseczka- 300S; papier toaletowy- 124S; herbata w pociągu- 100S;

KIRGIZJA: woda mineralna 20-25s; woda słodka typu fanta lub cola z automatu: 1 szkl.- 1s; papier toaletowy- 5s; papierosy- 5,10,11s; mydło- 5s; suszone rodzynki- 40- 150s; kumys 1 miseczka- 5s 1L- 20s; szaszłyk z wołowiny, sałatka, herbata, chleb- 20s; herbata w restauracji- 2s; cukier 1kg- 22s; jajko- 2.80s; lody- 1L- 2s, morele 1kg- 15s; pomidory 1kg- 4s, winogrona 1kg- 11- 15s; kebab w bułce z frytkami- 20s; chleb- 5s; kwas chlebowy- 2s; ser miseczka- 5s; piwo- 2ss; maliny 1L- 20s; samsa z serem- 8s; samsa z mięsem- 10s; naleśniki z mięsem, serem, grzybami itd.-7-15s;

CHINY: woda mineralna 1.5l- 4Y; sok brzoskwiniowy- 3Y; kompot na ulicy- 2Y; chleb- 1Y; obiad- 6Y; ryż z marchewką i rodzynkami (plov)- 1Y; szaszłyk 1 szt.- 0.5- 1Y; brzoskwinie 1kg- 4Y; winogrona 1kg- 3Y, melon- 3Y, smażone warzywa- 5- 10Y; smażone grzyby ze szpinakiem- 8Y; papier toaletowy- 1Y;

DZIENNIK PODRÓŻY

Dzień 1 Warszawa – Kijów

Pociągiem sypialnym jadę aż do Kijowa. Postanawiam, że pierwszy odcinek drogi pokonam wygodnie – tak na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, co będzie dalej. Na granicy polsko – ukraińskiej muszę wypełnić jakąś deklarację i opłacić ubezpieczenie w wysokości 20 zł. Niestety nie udaje mi się tego obejść.

Dzień 2 Kijów – Charków

Rano przestawiam zegarek o godzinę do przodu. Konduktor w pociągu jest bardzo sympatyczny, częstuje mnie herbatą i nawet na zawołanie otwiera toalety. Za oknem rozciągają się zielone krajobrazy- Ukraina. Niestety cała skąpana w strugach deszczu. Dopiero około 13-ej wychodzi słońce i świat robi się weselszy. Na ogromnym dworcu w Kijowie jest chyba z 50 kas i przy każdej długaśna kolejka. O podejściu nawet nie ma mowy. Ktoś radzi mi, żebym przeszła do kas międzynarodowych. Próbuję nawet dostać się do wcześniejszego pociągu bez biletu, ale niestety nie udaje mi się. Wracam więc na swoje miejsce i z pokorą czekam na swoją kolej. Zasięgnięcie informacji w okienku kosztuje 2-3 Hr (cena jednej informacji). Wrzucam plecak do szafki w przechowalni (4 Hr) i robię wypad do centrum (metrem 3 stacje). Po 3 godzinach wracam na dworzec i odwiedzam kafejkę internetową (1h-4 Hr). Wymieniam forsę w dworcowym kantorze. Melduję się w pociągu – płacę dodatkowo za pościel – 8 Hr.

Dzień 3 Charkow- Biłgorad-Woroneż

Wczesnym rankiem przyjeżdżam do Charkowa. Dworzec jest imponujący, duży. Zauważam natryski i za 5 Hr funduję sobie kąpiel. Po wyjściu spod prysznica, spotykam bagażowego i okazuje się, że za 3 minuty jest pociąg elektryczny do Biłgoradu (Rosja). W biegu kupuję bilet i lecę na peron. Tłum niesamowity. Przez okno zajmuję sobie miejsce w pociągu, ale muszę się jeszcze do niego dostać. Pozornie wydaje się to proste, ale z plecakiem już takie nie jest. Podróżować będę w towarzystwie szalenie miłej rodziny, która to zresztą zajęła mi miejsce. Ludzie wokoło są bardzo sympatyczni. Rozmawiają ze mną i doradzają jak mam jechać dalej. W tą i z powrotem przechodzą kobiety roznoszące orzeszki, piwo, oranżadę itd. Ktoś włącza muzykę i atmosfera w pociągu robi się wesoła. Na granicy ukraińsko-rosyjskiej (Kozacza Łopań i Naumatka) 40-minutowy postój. Kontrole graniczne odbywają się szybko i na szczęście nikt się mną nie interesuje. Wypełniam deklarację celną – nie wpisuję ilości przewożonej gotówki. Muszę też upomnieć się o stempel w paszporcie. Większość z podróżnych to ludzie jadący na handel. Przewożą głównie papier toaletowy, herbatę, cukierki i serwetki. Pociąg ma opóźnienie i około 11.30 czasu miejscowego dojeżdżamy do Biłgoradu. Przestawiam zegarek o godzinę do przodu. Na dworcu dowiaduję się, że pociąg do Woroneża jest o 18.30 (310 Rb), ale w poniedziałek. Pozostaje mi dworzec autobusowy (autobus nr 1 i 4). Jadę marszrutką, bo akurat nie ma żadnego autobusu. Z powodu mojego bagażu kierowca każe mi płacić za dwa miejsca. Autobus wyjeżdża o 14.30 – jest stary i niewygodny. Nie mam miejsca na rozprostowanie nóg, a przede mną 270 km. Kierowca każe mi jeszcze dopłacić 16 Rb za bagaż. W Woroneżu nie mam już niestety autobusu do Saratowa. Odjechał o 19.20 i nikt nie potrafi mi udzielić odpowiedzi czy coś jeszcze będzie jechało w tym kierunku. Zresztą dworzec jest prawie pusty. Jadę marszrutką na dworzec kolejowy mając nadzieję, że tam coś będzie. Po drodze mijamy pomnik Lenin. Dworzec jest ogromny i bardzo ładny. Mam szczęście – udało mi się złapać pociąg do Saratowa, z przesiadką w Miczurinie. Pociąg jest pełen i roi się w nim od „prowadnic” (konduktorek). Jedna z nich znajduje dla mnie miejsce siedzące. Przepełnienie, światło słabe i w dodatku zabrakło wrzątku (do wyboru jest wrzątek albo wentylacja- wszyscy wybierają wentylację z wiadomych względów). Wysiadam na stacji w Miczurinie – jest duża – na zewnątrz pomnik Miczurina a wewnątrz Lenina. Udaję się do poczekalni. Część jej jest płatna (10 Rb) – zdzierstwo – a tylko małym płotkiem oddzielona od reszty sali. Jest tu telewizor, oglądać mogą jednak wszyscy – czy zapłacili czy nie.

Dzień 4 Miczurin – Saratow – Samara

Pociąg relacji Brześć-Wołgograd stoi na drugim peronie, a dojście do niego jest wręcz karkołomne. Pociąg jest zapełniony i niestety zostaje mi tylko miejsce na górze. Pościeli nie biorę (35 Rb), – jest gorąco i duszno. Prowadnica zabiera mi siennik (materac) i poduszkę, ale mogę przecież wyjąć śpiwór i rozłożyć karimatę. Duchota, całkowity brak świeżego powietrza, za to nieświeżego w bród. Okna otworzyć nie można. Ludzie z którymi dzielę przedział jadą bezpośrednio z Brześcia do Wołgogradu (ok. 45 USD). Prowadnica dba o czystość wagonu- regularnie zmywa podłogę, a śmieci wyrzuca na każdej stacji. Dworzec w Saratowie nie jest już tak okazały jak poprzednie. W okienku dla kolejarzy dostaję mnóstwo informacji od sympatycznej kasjerki i w przeciwieństwie do poprzednich doświadczeń nic nie muszę za nie płacić. Zastaję tu piękną pogodę – gorąco i słonecznie. Od razu kupuję bilet do Samary na 19.20 i pozbywam się bagażu oddając go do przechowalni (55Rb/szt) Muszę wymienić pieniądze (Euro) – nie ma z tym żadnego problemu bo wszędzie pełno kantorów. Ponieważ mam trochę czasu jadę nad Wołgę (autobus nr 2 – 6 Rb). Pogoda załamuje się – słońce na przemian z deszczem, a od wody dmie silny wicher. Na nabrzeżu roi się od knajpek (kolorowe namioty) – wszędzie szaszłyki i szałarma (mięso), lody na wagę, popcorn i wata cukrowa. Można sobie też ustrzelić miśka na strzelnicy. Jadę do centrum (autobus nr 32-6 Rb). Ulice podziurawione, a fasady domów popadają w ruinę. Za to pomnik Lenina jest w świetnym stanie i stoi sobie jakby nigdy nic na placu Teatralnym. W samym centrum deptak – przypomina mi on Arbat w Moskwie. Pełno tu straganów z książkami, pamiątkami, okularami i przekąskami. Wszędzie to samo – kwas chlebowy (3-3,5 Rb), hot-dogi, szaszłyki. Szałarma i woda sodowa. Mimo niedzieli otwarte wszystkie sklepy. Dużo bankomatów i przyjmują wszystkie karty. Jest też i internet (60 Rb/godz). Trolejbusem nr 15 (4 Rb) wracam na dworzec. Na peronach „babuszki” roznoszą piwo, herbatę, pierogi, jajka na twardo i inne specjały rosyjskiej kuchni. Na pewno z głodu się tu umrzeć nie da. Pociąg często się zatrzymuje i jedzie wolno.

Dzień 5 Samara- Aktiubińsk

Budzę się około 5-tej i urządzam sobie porządną kąpiel w pociągowej umywalce. Dworzec w Samarze nowoczesny – 5-cio piętrowy gmach po generalnym remoncie. Znowu musze zamienić pieniądze, ale czekam aż je przywiozą do kantoru. Koło dworca, po lewej jego stronie znajduje się knajpa „U Pałycza”. Funduję sobie placki ziemniaczane (draniki – 4 sztuki ze śmietaną – 40 Rb) a potem jadę tramwajem nad Wołgę. Zaczyna znowu padać i robi się zimno. Wzdłuż rzeki plaża i pełno ogródków piwnych, ale ludzi prawie nie widać. Robi się jeszcze bardziej zimno i nieprzyjemnie. Po drodze port rzeczny – stoją tu dwa statki. Jakąś starą ulicą docieram do centrum. Trochę tu nowych sklepów i śmiesznie to trochę wygląda (jak kwiatek do kożucha). Jest też deptak, ale jeszcze nie skończony i pomnik Lenina na placu Rewolucji. Wszystko szare, brudne, a na jezdni dziury – przejeżdżające samochody ochlapują przechodniów. Wracam na dworzec i szukam jakiegoś miejsca, w którym mogłabym sobie uciąć drzemkę. Na najwyższym piętrze jest poczekalnia z miękkimi fotelami– niestety znowu płatna. Za 5 godzin 60 Rb, za 3 godz. 30 Rb. To już lekka przesada – wkurzona idę na pierogi z wiśniami (warieniki z wiszni – 55 Rb). Potem spaceruję po dworcu i oglądam wystawy a w końcu kładę się na ławkach i zasypiam na godzinę. Kiedy zostaje ogłoszony odjazd pociągu, pół poczekalni rzuca się w kierunku peronu. Musze się śpieszyć, bo mam bilet bez numeru łóżka. Na szczęście znajduję jakieś wolne na górze. Jakaś kobieta sprzedaje napoje, chodzi w te i we w te i ciągle krzyczy. Sprzedaje nawet wódkę i ajran (rodzaj kefiru), telefon, lalki, kamienie. Można też jechać bez biletu i dać pieniądze konduktorce. Zasypiam, nie wiem kiedy.

Dzień 6 Aktiubińsk (Aktöbe)

Budzi mnie krzyk prowadnicy aby przygotować dokumenty do kontroli. Kontrola przebiega bez problemów. W pociągu robi się przyjemna atmosfera – współpasażerowie rozkładają obrus (gazeta) i wszyscy zbierają się na posiłek. Oczywiście jestem zaproszona. Najwięcej idzie jajek na twardo i suszonych ryb. Niektórzy jedzą też chleb ze śmietaną. Kontrola celników kazachskich w Jasan. Zaglądają do niektórych toreb, moim plecakiem nikt się nie interesuje. Dostałam stempel na wizie i na tym koniec – żadnych deklaracji. Kupuję suchy ser w kulkach (kurd) 3 kulki za 2 Rb. Jest smaczny i w razie głodu jest coś na ząb. Przestawiam zegarek o 3 godziny do przodu. Trudno tu zgłodnieć, bo co chwila przychodzi ktoś i oferuje jedzenie. Dworzec w Aktjubińsku mały, nowoczesny. Robię rozeznanie odnośnie pociągów, potem oddaję bagaż do przechowalni i dostaję kwit pisany przez kalkę. Chcę kupić bilet do Makat, ale jak zwykle nie ma już miejsc. Urzędniczka zostawia mój paszport, na wszelki wypadek, gdyby znalazło się jakieś miejsce dla mnie. Przed dworcem mnóstwo knajp- w jednej z nich jem pierogi z mięsem (manty) i zapijam piwem. Miasto przypomina mi Ułan Bator. Wszyscy mówią po rosyjsku co jest to dużym ułatwieniem. Idąc główną ulicą natrafiam na bazar – towary chińskie i koreańskie stanowią większość. Po powrocie na dworzec okazuje się, że jednak nie miejsca. Postanawiam wsiąść bez biletu. Tu dopiero zaczyna się „bonanza”. Wprawdzie mam miejsce siedzące, ale nie wiem na jak długo. Upał jest niesamowity, a do tego smród. Płacę konduktorowi 500 T. To na pewno za dużo, ale on zdaje sobie sprawę, ze dla mnie to i tak grosze (4 USD). Wszyscy się mną interesują i nie mogą nadziwić, że jadę sama. Muszę ściemniać, że piszę reportaż, bo nie bardzo mogą uwierzyć, że sama finansuję ten wyjazd. To chyba będzie najgorsza noc do tej pory. Powoli jednak pasażerowie wykruszają się i po północy można się położyć. W końcu mam miejsce leżące. Jest bardzo zimno a niektóre okna są bez szyb. O godzinie 5.15 lądujemy w Makat.

Dzień 7 Makat- Beyney

Dworzec w Makat maleńki, ale nowy i można się w nim przynajmniej schować przed przenikliwym zimnem. Na następny pociąg (na rozkłądzie jazdy czas astański) muszę czekać ok. 2-u godzin. Kilka kobiet sprzedaje to co wszędzie. Wreszcie nadjeżdża bardzo zatłoczony pociąg. Pół drogi jadę oparta o plecak. Po dwóch godzinach zwalnia się trochę miejsc i mogę się położyć. Wszędzie brudno i duszno. Kiedy się budzę przejeżdżamy już step (trawy, wrzosy). Zaczyna padać deszcz i nie ustaje gdy wysiadamy z pociągu. Podchodzi do nas kobieta i oferuje kwaterę (mniej niż dolar za osobę). Udajemy się tam we czwórkę. Leje jak z cebra i kiedy docieramy na miejsce jestem cała przemoczona, mój plecak również. Mieszkanie znajduje się w bloku na piętrze, stan jego jest przerażający. Oferowany pokój okazuje się zwykła wnęką, gdzie mamy spać w 4 osoby! Nie ma warunków do umycia się a toaleta jest na zewnątrz. Wyruszam na zwiedzanie miasteczko. Natrafiam na hotel „Mantymal”. (pokój bez łazienki – 1000 T, z łazienką – 5000 T). Ale śpię na uprzednio wynajętej kwaterze.

Dzień 8 Beyney- Nukus- Shavat

Odjeżdżam wcześnie (dzięki pomocy gospodyni kwatery mam miejsce leżące). Przed granicą z Uzbekistanem wsiadają celnicy i stemplują paszporty. Większość pasażerów to handlarze, wiozący towar (piwo, papierosy, cukierki). Na granicy kobiety sprzedają herbatę z mlekiem (pół litra- 25 T), perfumy, chleb, pielemieni, kartofle z mięsem, pilaw, sukienki, radia, baterie, spodnie itd. Za oknem cały czas step i temperatura nie spadająca poniżej 35 stopni. W międzyczasie przychodzą trzy kontrole policji. Oglądają paszport nie doczepiając się do niczego. Uzbecki celnik przybija mi stempel na wizie i chce zobaczyć co mam w plecaku. Muszę wszystko wypakować. Przypomina mi, że moja wiza ważna jest tu tylko 3 dni (wiza tranzytowa). Wagon, którym jadę jest wagonem „prywatnym” i prowadnik wpuszcza bez biletów, sam inkasując forsę. Zjawiają się latające kantory (waluciarze) – „chodzą” tylko dolary, o euro nie chcą słyszeć. Dużo kobiet ma złote koronki (na przednich zębach) i dziwią się czemu ja ich nie mam. Potem jeszcze jedna kontrola. Poznaję faceta- Uzbeka- o imieniu Bachtiar. który zaprasza mnie na nocleg do domu. Okazuje się, że pracował 8 lat na stadionie 10-lecia w Polsce. Teraz wraca z Rosji, gdzie handlował w Moskwie. Dużo ludzi pracuje w Kazachstanie i Rosji i zarabia całkiem dobre pieniądze. Bachtiar musiał w Kazachstanie dać aż 25 000 T, żeby wpuścili go. W Nukus bierzemy taksówkę (fiat Tico, produkowany w Uzbekistanie) i jedziemy do Shavat. Kierowca jedzie jak szalony (120-140 km/h). Droga wprawdzie pusta, ale nawierzchnia nie najlepsza. Nie ma tu obowiązku zapinania pasów, zresztą i tak są urwane. Wzdłuż drogi pola z bawełną i kanały nawadniające, często krowy przechodzą przez jezdnie. Kierowca tankuje benzynę w prywatnym domu – przemyt z Turkmenistanu (150 S). Dla porównania: na stacji benzynowej kosztuje 250 S. Dużo ludzi dorabia sobie w ten sposób. Podczas zachodu słońca, przejeżdżamy przez Amur Darię po moście pontonowym. Żałuję, że nie mogę zrobić zdjęcia. Po godzinie 21-ej docieramy na miejsce. Bachtiar przedstawia mnie rodzinie. Dom jest bardzo okazały a otacza go duży ogród. Na stole pojawia się kolacja. Jemy i rozmawiamy. Narzekają na biedę (przeciętny zarobek to 6 USD na miesiąc; nauczyciel i lekarz 16). Dlatego wszyscy jeżdżą do Kazachstanu i Rosji w poszukiwaniu pracy. Żona Bachtiara hoduje kury i indyki, a także warzywa i owoce w ogrodzie. Cieszę się na widok łazienki, ale okazuje się że jest wanna, niestety bez kranu. Woda stoi w wiadrze – dobre i to.

Dzień 9 Shavat- Chiva- Urhench- Buchara

Rano wczesna pobudka. Na śniadanie jemy pozostałości z wczorajszej kolacji. Bachtiar odprowadza mnie na postój taksówek. Kiedy jest komplet pasażerów jadę do Chiva (jedno z ważniejszych miejsc Jedwabnego Szlaku). Jest tu trochę turystów i nawet kilka kawiarenek internetowych (1 godzina – 2000 S). W kantorze wymieniam 50 Euro i dostaję tyle forsy, że trzymam ją w podręcznym plecaku (pół reklamówki). Za wstęp do starego miasta muszę zapłacić – potem odkrywam, że przez bramę wschodnią od strony bazaru można wejść bez biletu (nie można jednak później wejść do meczetów, madras, minaretów i mauzoleum – wszędzie sprawdzają bilet i wpisują do zeszytu kraj pochodzenia turysty). Potem jadę do Urgencz, 35 km taksówką zbiorową (jest też trolejbu). Przy dworcu autobusowym w Urgencz w restauracji Grand Club, która ma za sobą już swój okres świetności zjadam – frytki, zielony czai, sałatka z pomidorów i ogórków – 650 S. Nie ma żadnego autobusu więc biorę znowu taksówkę. Około godziny czekam na komplet pasażerów. Wsiadając do taksówki nie zdawałam sobie sprawy, że wcale tak szybko nie ruszymy w trasę. Zaczęło się od wyważania kół w warsztacie samochodowym, następnie szukania sklepu, tankowania benzyny na lewo, podjechania pod jakiś dom i upychania dwóch telewizorów w bagażniku i czwartego pasażera. W międzyczasie ciągle dzwoni komórka kierowcy (modlę się żeby w końcu wysiadła mu bateria). Przez cztery godziny jedziemy przez pustynię Kara Kum. Temperatura osiąga 40 stopniu. Włosy zesztywniały mi od kurzu i piachu. Droga fatalna, dziury. Jedziemy wzdłuż Amu-Darii. Co kawałek kontrole drogowe. Sprawdzają bagażniki i paszporty. Wieczorem zatrzymujemy się na jakiś posiłek i zamawiam szaszłyk kaukaski (900 S) z okraszką czyli jogurtem z pomidorami i ogórkami (450 S); do tego chleb i wodę mineralną. Razem płacę 2000 S. Szaszłyk jest ogromny – najlepszy jaki jadłam w dotychczasowej podróży (z baraniny). Około 22-ej jestem już blisko Buchary. Kierowca nie wjeżdża do miasta i dlatego przesiadam się do innej taksówki. Jadę do hotelu „Zarafshan” – wysoki budynek pamiętający czasy radzieckie – ale jest to dla mnie za drogo (7 500 S). Dla miejscowych tylko 2000 S. Kierowca taksówki proponuje mi prywatną kwaterę za 4000 S – duży pokój z materacem i poduszką, ale do 3-ej tak gryzą mnie pchły i komary, że nie mogę spać. W dodatku ten upał. Łazienka jest ohydna i leci tylko gorąca woda.

Dzień 10 Buchara – Samarkanda – Taszkient

Taksówką jadę na stare miasto. Plecak zostawiam w sklepie z ceramiką i udaję się na zwiedzanie. Muszę się pośpieszyć, bo zaraz wysypią się turyści z autobusów – zwłaszcza Japończycy . Znów biorę taksówkę i szukam dalszego transportu. Śpieszę się bo do 24-ej muszę opuścić Uzbekistan (wiza). Za Neksię do Taszkientu płacę 20 000 S. Mam mieć przesiadkę w Samarkandzie. Jadę sama, czasem tylko ktoś się dosiada, aby za chwilę wysiąść. Sprawdzam mapę i okazuje się, że wcale nie muszę jechać do Taszkientu. Wystarczy dojechać do Jizzakh. Stamtąd już prosto do granicy kirgiskiej. Kiedy mówię to kierowcy jest wściekły i nie chce się zgodzić. W końcu jednak wysadza mnie po ujechaniu 120 km w Qarshi i oddaje mi połowę umówionej sumy. Tu wsiadam do autobusu jadącego do Jizzakh, ale w trakcie jazdy dowiaduję się, że droga którą chciałam jechać z Jizzakh do Kirgizji jest zamknięta. Nie wysiadam już nigdzie – jadę aż do Taszkientu. Dojeżdżamy na miejsce ok. 22-ej i taksówką podjeżdżam na rogatki do bazaru Kujluk (jest tam też metro). Jest tylko jedna Nexia, która jedzie do Andijanu. Nie ma pasażerów i jestem zmuszona zapłacić za całą taksówkę. Wiadomo już, że nie dam rady opuścić Uzbekistanu do 24-ej, mam jednak nadzieję, że nie będzie z tym problemów na granicy. Droga prowadzi częściowo przez góry i przełęcze – dlatego nie jeżdżą tędy autobusy.

Dzień 11 Andijan – Doustuk – Osz

Budzę się w Andijanie pod domem kierowcy (spałam w samochodzie). Po drodze był zmęczony, zatrzymał się na parkingu i stwierdził, że granica w nocy jest nieczynna (co nie było prawdą) i dlatego się nie śpieszył. Jest bardzo zmęczony, boi się jechać dalej, dlatego przesadza mnie do taksówki brata. Do granicy już tylko 40 km. Po drodze mijamy rozliczne wsie, w których wszędzie jest czysto i zadbane domy. Ten teren bardzo różni się od pozostałej części Uzbekistanu. Kierowca pyta mnie jak chcę przejść przez granicę, ale nie bardzo wiem o co mu chodzi. Podjeżdża pod samą granicę pod szlaban. Wysadza mnie i stwierdza, że nie mogę przejść przez główne przejście. Woła trzech młodych chłopaków, którzy łapią mój plecak, biegną w bok i kiwają żebym biegła za nimi. Biegnę. Okazuje się, że chcą mnie przeprowadzić przez zieloną granicę. Nie wiem gdzie jest mój plecak, ale chłopaki każą mi przejść przez strumyk po konarze drzewa. Dopiero wtedy zrozumiałam o co chodziło kierowcy taksówki. Oczywiście zostaję zatrzymana przy próbie nielegalnego przekroczenia granicy przez pogranicznika. Zabiera mi paszport. Chłopcy nawołują mnie do ucieczki z drugiej strony strumienia. Ale jak mogę iść bez paszportu. Gdybym wiedziała o co chodzi na pewno przekroczyłabym granicę normalnie, płacąc najwyżej jakąś karę za nieterminowe opuszczenie kraju. Idę z celnikiem na przejście kirgiskie. Kierowca taksówki też przejechał granicę i wtedy pytam go o mój bagaż. Na szczęście chłopaki stoją w niedalekiej odległości i obserwują bieg wydarzeń. Odzyskuję mój bagaż. Teraz zaczyna się przepychanka. Tłumaczę celnikowi, że o niczym nie wiedziałam. W końcu celnik wraca ze mną do uzbeckiej granicy, żeby mi podstemplowali paszport. Straszy mnie, że muszę zapłacić 20 USD za naruszenie granicy, ale w końcu bierze 5 USD (200 s). Przestrzega mnie przed taksówkarzami naciągaczami i mówi jaką marszrutką mam dojechać do centrum Osz (są tu też autobusy do Rosji). Ja też obiecuję sobie, że nie będę korzystała więcej z usług taksówkarzy. Z granicy jadę minibusem (nr 38) do hotelu „Taj Mahal”, ale tu chcą 20 USD. Rezygnuję i jadę do hotelu „Alay”, który jest położony w centrum. Stary, obskurny, ale kosztuje tylko 97 s. Dużo tu kafejek internetowych – nie to co w Uzbekistanie – i tanio. Godzina kosztuje 25 s. Potem reparacja plecaka u szewca (popsuł się zamek w przedniej kieszeni) – 10 s. Jak zawsze super i tanio. Zwiedzam bazar. Mnóstwo tu towaru, od igły poprzez artykuły kosmetyczne, piśmiennicze a na sukienkach kończąc. Wszystko oczywiście z Chin. Ludzi zatrzęsienie. Pije kumys (nie wiem jeszcze co mój żołądek na to) a potem jem szaszłyki z sałatka i piję zielony czaj. Robię sobie pierwsze pranie i tu przydaje się piłeczka pinpongowa (do zatkania zlewu – najlepiej jeszcze ją przedziurawić żeby lepiej siedziała). Wchodzę na górę zwaną Tron Salomona zwany przez miejscowych Dom Baleura. Na górę prowadzą kamienne schody – idzie się około 25 minut. Widok na miasto wspaniały – na górze jest mały meczet. Jest tu też sprzedawca lodów i wody – robi tu niezły biznes. Schodzę drugą drogą koło muzeum i cmentarza. Muzeum już niestety zamknięte. Naprzeciwko hotelu jest restauracja „Kara-Akma” – tu piję piwo kirgijskie „Haшe Пubo”. Muzyka rżnie na całego- to chyba miejscowy pop.

Dzień 12 Osh-Biszkek

Rano zamierzam wybrać się do Biszkeku w tym celu udaję się na postój taksówek. Z nieba leje się żar – tylko 35 stopni. Jest tylko jedna taksówka. Czekam do 11-tej, a potem taksówkarz „odsprzedaje” mnie za 100 koledze. Ten drugi nie jest taksówkarzem – to ojciec z córką i jej koleżanką – jadą na egzamin wstępny na uniwersytet. Droga fatalna, przez pierwsze kilometry dziury i brak asfaltu. Dojeżdżamy do Ozgon – tu jest kompleks zabytków – meczet i wieża z XI wieku. Dalsza droga do połowy jest fatalna, ale można przeżyć – razem 720 km. Budują ją Chińczycy i Turcy. W jeziorze Kara-Köl, koło Toktogul zażywamy kąpieli. Woda przecudna i ciepła. Dziewczyny zapraszają mnie na nocleg do siebie do domu. Bardzo cieszy mnie ta propozycja. Przyjeżdżamy na nocleg około 3-ej w nocy.

Dzień 13 Biszkek

Wybieram się do miasta w poszukiwaniu ambasady tadżyckiej (adres mam z forum Lonely Planet). Pod adresem który mam zapisany, mieści się coś co mogłoby by być ambasadą, ale nie ma żadnej flagi ani tabliczki i nikogo w środku. Telefonu też nikt nie odbiera. Samo miasto – dużo zieleni, większość ulic przecina się pod kątem prostym. Na bazarze Osh mnóstwo produktów mi nie znanych – dużo z Chin. Przyprawy, suszone owoce i daktyle z Iranu. Na obiad jem maliny. Wymieniam 100 Euro = 5280 s. Potem marszrutką wracam na kwaterę, gdzie wpadam w rytm domowego życia. Następnego dnia planuję wyjazd nad jezioro Issyk-Kol w Tień Szanie – 1 600m npm. (co oznacza „ciepłe jezioro”), które nigdy nie zamarza.

Dzień 14 Biszkek – Cholpan Ata – 200 km

Gospodarze odwożą mnie na dworzec autobusowy (wschodni). Od razu mam autobus. Zdobywam ostatnie miejsce, ale niestety całkiem z tyłu i siedzę na silniku. Postój w Balykchy i tu zaczyna się jezioro. Na dworcu autobusowym są stragany z piwem, wódką, napojami i gorącymi pierogami i rybami. Jedzenie pakują w kartki ze starych zeszytów i starych książek. Potem jeszcze po drodze jakieś przystanki i o 16.30 ląduję na miejscu. Kobiety jak hieny otaczają mnie i chcą mi wynająć pokój. W końcu idę z jedną. Najpierw mi pokazuje dom przy ulicy, a potem drugi w głębi. Tu całe gospodarstwo – muchy i zapach od krów. Pokój w „melaminie” z trzema łóżkami- za 50 s od łóżka. Właścicielka żąda od mnie pieniędzy z góry. Idę zwiedzić wieś, a właściwie kurort. Ceny na niektóre towary 3 razy wyższe niż w Osh i Biszkeku. Knajpa na knajpie i wszędzie pełno Rosjan (tych co tu mieszkają i przyjezdnych) oraz Kazachów. Po powrocie na kwaterę okazuje się, że nie ma ciepłej wody. Właścicielka twierdzi, że za wszystko mam zapłacić oddzielnie. Rezygnuję i idę na inną kwaterę, Jest ich tu dużo. Znajduję nocleg kilka domów dalej u sympatycznego małżeństwa. Gospodyni częstuje mnie herbatą i słodyczami a także pyszną konfiturą z moreli. Mam 2-osobowy pokój, bez okna, ale ze szklanymi drzwiami. Jest nawet internet (35 s w dzień i 40 s wieczorem). Miejscowość nastawiona na turystów. Mnóstwo kantorów; kursy dolarów i euro dużo niższe niż w stolicy.

Dzień 15 Cholpan Ata

Dzisiaj postanawiam iść w góry. Dzień pochmurny ale nie rezygnuję. Chwilami pada deszcz. Idę około 2 godzin górskimi ścieżkami i zauważam gospodarstwo. Ludzie zapraszają mnie częstując zupą i pozwalają mi przejechać się konno. Potem wspinam się jeszcze wyżej, aż do pierwszego wodospadu. Panorama piękna, w oddali błyszczą wody jeziora. Schodząc spotykam miejscowych chłopaków, z którymi rozmawiam na temat wycieczki konnej w góry, wysoko na pastwiska. Umawiamy się na następny dzień. Jeszcze idziemy nad jezioro. Tam znajdują się ośrodki wczasowe zamieszkałe głównie przez Rosjan. Nawet disco jest. Plaża niewielka i pusta o tej porze. Wracam stopem.

Dzień 16 Cholpan Ata – Karakol

Planowana wycieczka konna w góry niestety nie dochodzi do skutku. Zatem opuszczam kwaterę i kieruję się do Karakol. Nie ma autobusu, ani marszrutki, więc zatrzymuję mercedesa. Pełna dziur droga prowadzi wzdłuż jeziora. Góry w chmurach, a z prawej strony jezioro. O 12-tej dojeżdżamy do Karakol. Jemy w restauracji Aшлян-фy-makaron (2 rodzaje) z ostrym sosem, odrobinka mięsa mielonego, pieprz (7 s) i 2 manty (10 s) – smakuje doskonale. Potem podjeżdżamy na bazar w Karakol. Z braku innych mozliwości, do Jeti Oguz muszę jechać taksówką zbiorową (18 km -15 s) , a po drodze chce mnie wysadzić w jakiejś dziurze lecz tu też nie ma transportu ani klientów, więc taksiarz wiezie tylko mnie i jedną dziewczynę a po drodze wsiada jeszcze jedna kobieta i jedzie z nami kawałek. Musze zapłacić za całość, nie mam wyjścia. Dziewczyna nie ma pieniędzy. To tylko 19 km. Na drodze same dziury. Po drodze pasieki z pszczołami, sprzedają i miód i kumys. Wjeżdżamy do wsi Dieto Guz. Znajduję miejsce w jurcie z rodziną, która na stałe mieszka w Karakol a tu tylko latem. Rodzina zajmuje się żywieniem kuracjuszy, którzy narzekają na jedzenie w pobliskim sanatorium (koszt pobytu i leczenia: 2 tygodnie – 7200 s, a w czasach radzieckich tylko 20 s). Postanawiam wyruszyć w góry do wodospadu (4-5 km). Pogoda nie sprzyja, ale nie będę siedziała w jurcie. Droga prowadzi wzdłuż rzeki. Djeto Guz (nazywa się tak jak wieś) cały czas przez las. Trzeba kilkakrotnie przechodzić przez mosty. Po drodze za 100s wynajmuję konia i konno ruszam dalej. Docieram do Domu Astronautów (kosmonautów) gdzie Gagarin aklimatyzował się przed lotem. Potem idę do jurty, która jest niedaleko i umawiam się na jutrzejszy nocleg oraz wynajem konia. Wracam do wioski już po ciemku i w deszczu. Moja gospodyni częstuje mnie pierogami, samsą, owocami itd. Ja w rewanżu funduję jej piwo. Potem idziemy spać. Mój śpiwór okazuje się do niczego, jest mi zimno, ale ona daje mi kołdrę z sierści owcy, która jest niesamowicie ciepła.

Dzień 17 Jeti Öguz – Karakol

Dzień jest pochmurny i pada deszcz. Przyjeżdżają po mnie punktualnie dzieci na dwóch koniach. Mimo złej pogody po godzinie jesteśmy przy obozowisku (dwie jurty). Góry spowite mgłą. Po 2-ch godzinach jazdy konnej we mgle, postanawiam wrócić do Karakol z francuskimi turystami. Na dole czeka na nich taksówka. Dla mnie jest to okazja, bo wydostać się z tej dziury można tylko rano (odjeżdża marszrutka o 8ej spod sklepu). Przed wyjazdem odwiedzamy sanatorium zobaczyć czy można popływać. Ale są tylko wanny i prysznice (20 s) z wodą ze źródeł gorących (37ºC) W Karakol odwiedzamy informacje turystyczną, gdzie bardzo dziewczyna próbuje znaleźć mi kwaterę prywatną (w tanich hotelach nie ma już miejsc) kwaterę i po chwili ląduję w bloku (100 s). Gospodyni bardzo sympatyczna Rosjanka, wyszła nawet po mnie na drogę i od razu zaprasza na kawę. Do dyspozycji mam całe trzypokojowe mieszkanie. Mogę się porządnie umyć i zrobić pranie. Deszcz siąpi cały czas. Potem idę zobaczyć do Hotelu Yak Tour, gdzie jest najwięcej turystów i gdzie można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Najwięcej tu Francuzów. Miasto Karakol wygląda jak duża wieś. Parę budynków z czasów radzieckich, duże place i oczywiście trochę bloków. Ulice szerokie, ale pełne dziur i prawie puste.

Dzień 18 Karakol- Naryń 250 km

Na szczęście nie pada. Okazją podjeżdżam na targ zwierząt. Plecak zostawiam w kiosku z lekami. Jest tu co oglądać, bo przyjechało sporo ludzi ze zwierzętami (konie, krowy, owce i kozy). Dookoła miasta wreszcie widać góry. Powoli z za mgły wygląda słońce. Taksówką za 20 s jadę na dworzec. Autobusu bezpośredniego do Naryń nie ma, ale jest do Balakchy, położonego po drodze. Jedziemy bardzo długo wzdłuż południowego brzegu jeziora, który miejscami jest wysoki i stromy. Potem z lewej strony pojawiają się przecudne czerwone piaskowe góry. Kierowca zatrzymuje się co chwila bo autobus to stary rzęch. Nagle zrywa się gwałtowna burza i droga momentalnie zamienia się w potok. Około 14-ej jestem w Balykchy i tu muszę wziąć taksówkę, ponieważ na tej trasie nie kursują regularne autobusy. Trochę czekam aż się uzbiera komplet pasażerów. Droga przez góry, raz lepsza raz gorsza, bez asfaltu. O 17-ej jesteśmy na miejscu. Naryń – dziura straszna, 2 główne ulice, bazar i dworzec autobusowy, na którym nikt nic nie wie. Usiłuję się dowiedzieć o autobus do Kazarman. Ale na próżno. Podobno jest we wtorek rano. Znajduję hotel – mieści się w baraku a warunki są bardzo spartańskie (brak wody bieżącej i ubikacja na podwórku). Miasto jak wymarłe, na ulicach nie ma lamp, tylko gdzie nie gdzie ludzie przemykają. Pusto i głucho. Nawet ciężko znaleźć jakąś knajpę. Nieliczne sklepy otwarte a w nich głównie wódka ( butelka 0,5 l – ½ USD), jest też miejscowe wino i duży wybór piwa. Nie pozostaje mi nic innego jak iść spać.

Dzień 19 Naryń

Rano kieruję się na dworzec autobusowy, aby zakupić bilet na autobus do Kazarmanu, odjeżdżający następnego dnia rano. Nie udaje się go kupić, jedynie mogę go zarezerwować. Podjeżdżam marszrutką do muzeum etnograficznego połóżonego przy rzece Naryń. Miła pani oprowadza mnie po muzeum i wszystko mi objaśnia. Muzeum warte obejrzenia, ale wszystkie napisy po kirgizku i rosyjsku. Potem wracam na dworzec autobusowy, bowiem zamierzam pojechać w góry do pobliskiego kanionu. Przyjmuję ofertę – podwiezienie za 150 s do Salkyn Tor (z czekaniem 300 s). Idę przez las, droga jest kamienista. Okolica bardzo przypomina nasze Beskidy. Mijam zdewastowany ośrodek wypoczynkowy. Pogoda zaczyna się psuć, ale korci mnie żeby iść dalej. Droga wiedzie wzdłuż rzeki przez las. Po godzinie trafiam na namiot. Jest w nim kobieta z dwójką dzieci. Częstuje mnie zsiadłym mlekiem. Dalej drwale ładują drzewo na kamaza. Dziwią się, że jestem sama i że ktoś się tutaj zapuścił. Jeden z nich daje mi konia i objeżdżam okolicę. Wracam nieco inną drogą. Po dojściu do drogi, już po 10-ciu minutach, łapię okazję do Naryń, gdzie wysiadam przy bazarze. Warto go obejrzeć. Wieczorem góry otaczające miasto zmieniają kolory: czerwony, szary, brązowy a w dali błyszczy biel śniegu, którym pokryte są szczyty.

Dzień 20 Naryn- Kazarman 350 km

Gospodarz budzi mnie o godzinie 6.30. Taksówką podjeżdżam na dworzec. Kasjerka zostawiła mi bilet, jestem jej bardzo wdzięczna, bo okazuje się, że wszystkie zostały wcześnie sprzedane a dużo ludzi czeka na ten autobus. Wreszcie jest – stary rzęch. Pakujemy się do środka – prawie same kobiety z bagażami. Teraz zaczyna się naprawianie autobusu, po 20 minutach rusza na pych, a po 5 km zatrzymuje się na stacji benzynowej. Tankowanie trwa 10 minut. Potem znowu droga jego prowadzi koło dworca autobusowego, na którym ponownie zatrzymuje się. W sumie dopiero po godzinie opuszczamy Naryń. Wszyscy jedzą słonecznik. Kierowca charka i pluje jakby mu za to płacili. Chwilami pada deszcz i trzeba zamknąć wywietrzniki a smród niemytych ciał i puszczanych bąków jest straszny. Kobiety zaczynają śpiewać i przekazują kubek plastikowy, w którym zbierane będą pieniądze. Kto nie śpiewa musi dać 5 s, a potem za to będzie wódka. Po trzech godzinach jest krótki postój na uzupełnienie oleju. Za zebrane pieniądze kupują wódkę i wszyscy po trochu piją. Wyciągam organki i gram. Bardzo im się podoba. „Polka” wołają, klaszczą i biją mi brawo. Prawie wszystkie kobiety mają złote zęby, ubrane są ciepło, w kolorowe chustki, a dzieci mają czapki. Cały czas jedziemy wzdłuż rzeki Naryń przez góry. O godzinie 15.30 jest postój i wszyscy jedzą pielemieni w zupie (20 s). Niedaleko Kazarmanu zatrzymujemy się na kumys. Jakaś kobieta przychodzi z bańką i częstuje wszystkich. Za darmo. W dali widać kopalnie złota. Ponoć Kanadyjczycy eksploatują złoto, zatrudniając Kirgizów i płacąc im bardzo mało. Około 19-tej jesteśmy na miejscu. O dalszym transporcie mogę tylko pomarzyć. Muszę tu zanocować i iść do hotelu. Jest tak obskurny, że aż mdli. Ale chociaż dookoła są piękne góry które lśnią różnymi kolorami. W miejscowości jest kilka bloków i obskurnych restauracji, pamiętających czasy sowieckiej świetności. Jest mały bazar. Wszyscy namiętnie jedzą lody, to ich ulubione słodycze. Dowiaduję się, że prawdopodobnie rano o 6-tej będzie transport. Pójdę wcześnie spać.

Dzień 21 Kazarman- Jalal- Abab – Osz

Wstaję już o 5-tej, wody jeszcze nie ma, bo dopiero jest włączana o 5.30. Z resztek udaje mi się zrobić kawę. ”Dworzec autobusowy” otwierają dopiero o 06:00 a około 7-ej podjeżdża łada niwa, który zbiera pasażerów> Opuszczamy dworzec ale po 300 m zatrzymujemy się. Czekamy. Ruszamy, jeździmy w kółko, potem na bazar, gdzie pijemy kumys. Kierowca chce spotkać swojego kolegę, ale go nie może znaleźć. W końcu wsiada lekarz -ostatni pasażer – i o 9.30 wyjeżdżamy do Kazarman. Szutrowa droga wiedzie przez góry. Cały czas jedziemy pod górę. Po drodze zatrzymujemy się przy jurtach i pijemy kumys. Częstują nas też chlebem i śmietaną. Spotykamy parę Francuzów na rowerach. Jeszcze krótki postój u siostry żony kierowcy (musi tam coś załatwić). Po drodze wsiada jeszcze jeden pasażer, który nie może zapłacić za przejazd i zbiera pieniądze po sąsiadach. Po drodze wszędzie widać suszące się na jezdni ziarno. Około 15-ej jesteśmy na miejscu. Kierowca odwozi mnie na dworzec autobusowy. Mam minibus do Osz. Jedziemy przez Özgun, bo granica z Uzbekistanem zamknięta. Na dworcu w Osz tłumy ludzi i mnóstwo autobusów. Pytam o transport do Irkesztam (granica kirgisko-chińska). Jeden z kierowców chce 100 USD za jeepa, a jeśli znajdę innych turystów, suma ta rozłoży się na wszystkich. W hotelu Alay dostaję ten sam pokój co poprzednio i jest tam ten sam syf. Światła nie ma, bo robotnicy remontujący hotel – je wyłączyli. W Cafe Kara-Ałma naprzeciwko, przy fajnej muzyce, spędzam wieczór. Następnego dnia chcę już ruszyć w stronę granicy chińskiej.

Dzień 22 Osz

Po śniadaniu idę na bazar, który jest podzielony na sektory według sprzedawanych towarów. Mnóstwo „chińszczyzny”. Planuję jazdę do Sary Tash. Podróż jeepem za 100 USD (w pojedynkę) nie wchodzi w rachubę. Najtaniej jest dogadać się z kierowcą ciążarówki. Jadę marszrutką nr 5 do wsi Furkat (koniec trasy) skąd jest droga do Sary Tash. Ruch na drodze niewielki; brak ciężarówek. Czekam bezskutecznie, rezygnuję więc i wracam do miasta. Tu spotykam faceta, który jeździł po auta do Niemiec przez Polskę. Chce mi pomóc. Idzie ze mną na duży postój taksówek (w podworcu). Jest dużo aut odjeżdżających do Biszkeku, ale do Sary Tash dopiero następnego dnia rano. Umawiam się z kierowcą na 6-tą rano i wracam do hotelu. Niedaleko hotelu jest biuro MUNDUS TOUR (Osh, tel. 2-22-76; załatwiają bilety lotnicze i wizy do krajów Azji Centralnej). Oto kilka cen: Osh – Biszkek: 176 USD, Biszkek – Taszkient: 70 s, Osh-Urumczi 167 USD.

Dzień 23 SaryTash

O 6-ej jestem już na dworcu. Przyjeżdza „moja” taksówka ale niestety musimy czekać do 8-ej aż zbierze się komplet pasażerów. Oprócz pasażerów samochód „wypchany” jest towarem. Kierowca jedzie zatankować samochód (jakby nie mógł tego zrobić wcześniej) i prosi mnie od razu o pieniądze. Dopiero o 9-tej opuszczamy Osh. Po pół godzinie samochód się psuje. Naprawa trwa 5 godzin, przychodzą jacyś wioskowi mechanicy ale też nie są w stanie pomóc. Z pozostałymi pasażerami czekamy w słońcu i prażymy się. Ponieważ kończy się woda idę na jej poszukiwanie. Jeden z mechaników zaprasza nas do domu na posiłek, a że akurat jest tam stypa posiłek jest bardzo obfity. O 15-ej fachowcy się poddają i wracamy do Osh. Jedziemy do warsztatu, który znajduje się na terenie postoju taksówek. Przy postoju jest bardzo prymitywny hotel (pokój wieloosobowy bez prysznica za 30 s). Około 17-ej samochód jest naprawiony i możemy wreszcie wyruszyć na trasę. Co kawałek stoją patrole policyjne i od każdego zatrzymanego kierowcy biorą od 10 do 20 s łapówki. Zarabiają od 2 do 3 tysięcy somów miesięcznie. Po godzinie ponownie się zatrzymujemy i kierowca znowu coś grzebie w silniku. Nic dziwnego ta wołga ma już 27 lat. Gdybym nie dała mu wcześniej pieniędzy już dawno znalazłabym inny środek transportu. Po drodze zatrzymujemy się aby nabrać wody (w każdej wsi jest tylko jedna studnia) i napić się dżarmy – sfermentowanego napoju z pszenicy.

50 km przed Sary Tash ukazuje się tablica z napisem PAMIR HIGHWAY 150 km. Wjeżdżamy na przełęcz Taldyk 3615 m n.p.m. Droga bez nawierzchni wije się serpentynami. Do Sary Tash przyjeżdżamy o 22-giej. Zatrzymuję się w hotelu na początku wsi. Warunki są bardzo spartańskie ale jest tanio. Hotel składa się z jednego pokoju z 6-cioma łóżkami i zimno jest jak w psiarni, a okna zatkane są folią plastikową. O myciu się nie ma mowy, a WC jest na zewnątrz. Hotel prowadzi młode małżeństwo. Kiedy opowiadam im o przebojach z taksówką, mówią mi że przepłaciłam czterokrotnie cenę przejazdu. Ponieważ granica jest nieczynna w weekend, zostaję tutaj dwa dni.

Dzień 24 Sary Tash

Rano budzi mnie słońce wpadające do środka. Na zewnątrz niesamowity wiatr i wspaniałe widoki. W dalszym ciągu z wodą są problemy lecz udało mi się odkryć strumyk, w którym mogę się obmyć. Idę rozejrzeć się po wsi. Wychodzą z niej dwie drogi, jedna prowadzi do Chin, druga do Tadżykistanu. Wszędzie suszy się nawóz, który jest używany jako opał. Dookoła góry, a na południu majaczą szczyty pokryte śniegiem. Wchodzę do małego sklepu w którym siedzi czterech mężczyzn i pije wódkę (jak się później okazało – bezrobotni). Zapraszają mnie na biesiadę i wypytują o cel podróży. Jeden z nich oferuje mi przejażdżkę na koniu po okolicy. Idziemy do jego domu, na powitanie wchodzi żona i trójka dzieci oraz babcia. Zapraszają mnie na mały poczęstunek (zsiadłe mleko, śmietana, chleb i herbata) do środka. Izba jest niewielka i na jej wyposażenie składa się tylko dywan, niski stolik i zepsuty telewizor. Potem wyruszamy konno na okoliczny szczyt. Z góry roztacza się wspaniała panorama na miasteczko i góry. Stąd, przy dobrej pogodzie widać Pik Lenina (7134m) – najwyższy szczyt Kirgizji. Po powrocie zapraszają nas do jurty. Tam zgodnie ze zwyczajem częstują nas świeżym kumysem (sfermentowane mleko kobyły), chlebem i śmietaną. Dostaję kumys nawet do butelki. Ludzie ci przebywają na pastwisku tylko w okresie wiosenno-letnim a jesienią i zimą mieszkają w mieście. Tutaj też robię sporo zdjęć które obiecuję im wysłać. Pod wieczór wracamy do miasteczka.

Dzień 25 SARY TASH – NURI (granica kirgisko-chińska)

Dzień zaczyna się punktualnie śniadaniem u poznanego Kirgiza i tak jak to było umówione wyruszamy konno do podnóża gór Chon Alay – 21 km w jedną stronę. Kilkakrotnie przekraczamy małe rzeczki, widzimy na łąkach pasące się bydło i czmychające świstaki. Napotykamy nawet na stado pasących się jaków. U podnóża gór z kilku jurt wybiegają ich mieszkańcy, witając i zapraszając nas do środka. Scenariusz jest wszędzie ten sam, tj. poczęstunek, zdjęcia i ciągle te same pytania. Jestem już tym trochę zmęczona, ale mam świadomość że nie mogę im odmówić. Wszyscy są bardzo serdeczni i chcieliby gościć nas w każdej jurcie. W jednej z nich zostaliśmy poczęstowani łyżką roztopionego masła, które musieliśmy wypić. Naszą wizytę przeżywają jako niezwykłe wydarzenie. Większość mieszkańców rozmawia ze mną po rosyjsku. Tutaj sprawdza się nasze powiedzenie, że „Kirgiz szybciej uczy się jeździć konno niż chodzić”. Z zazdrością przyglądam się temu życiu tutaj i chciałabym pobyć z nimi przez jakiś czas. Jestem pod urokiem tej wolności wśród gór na grzbiecie konia. Z żalem opuszczam to miejsce. Droga powrotna do hotelu zajęła nam ponad trzy godziny. Hotel jest miejscem gdzie można spotkać kierowców ciężarówek wiozących złom do Chin i zabierających turystów. Miałam szczęście, bo akurat nadjechały dwie ciężarówki. Wyruszam jedną z nich (od razu kładę się na łóżku z tyłu za siedzeniami). Jedziemy bardzo wolno – 20 km na godzinę. Droga jest fatalna (szrutowa) a ciężarówka wraz z przyczepą na której jest złom, waży 40 ton. W czasach Związku Radzieckiego istniały w Kirgizji fabryki przetapiające ten złom, a teraz około 100 ciężarówek tygodniowo jeździ na granicę, przeładowując na placu przy granicy złom do ciężarówek, których kierowcy posiadają aktualną wizę do Chin. Około 2-ej w nocy kierowca budzi mnie, aby pokazać paszport na mijanym punkcie kontrolnym. Potem robimy postój i śpimy. Muszę ustąpić z łóżka, drzemię oparta o kierownicę. Jest strasznie zimno i kierowca daje mi zapasową kołdrę.

Dzień 26 NURI – KASZGAR

Budzę się nad ranem. Okazuje się, że auto jest popsute. Ponad kilka godzin trwa oczekiwanie na inną ciężarówkę; podobno nawet gdzieś z tyłu jedzie autobus (Osh-Kaszgar). W końcu zabieram się i ruszam do granicy do której pozostało tylko 30 kilometrów. Droga jest z kiepskim stanie, pełna serpentyn. Trwają roboty, prowadzone przez Chińczyków, którzy budują ją aż do Osh. Gdy będzie gotowa za trzy lata, wtedy przejechanie 280 km nie będzie trwało całej doby tak jak teraz. Upał jest już duży, słońce grzeje nie miłosiernie, a dookoła łyse góry pokryte tylko gdzie niegdzie skąpymi trawami, wśród których grasują susły.

Przed granicą leży mała wioska Nuri gdzie w razie potrzeby można przenocować. Na granicy plac przeładunkowy to prawie jak małe miasteczko. Są tu noclegownie, restauracje i sklepiki. Całość jest ogrodzona. Granicę przekraczam na piechotę. Odprawa jest szybka (czynne 09:00 – 17:00; oprócz sobót i niedziel). Celnicy kierują mnie do ciężarówki, która jest już po odprawie. Odcinek 3 km łączący dwa graniczne posterunki kirgiskie pokonujemy przeładowanym samochodem (41 ton) z prędkością 10 km/h po wąskiej drodze pełnej dziur i nierówności. Około godziny 11.50 jesteśmy już przy drugiej granicy, gdzie niestety musimy czekać, ponieważ Chińczycy mają przerwę na obiad. Z tyłu za nami podjeżdża też autobus, który jedzie z Osh (wyjazd w niedzielę o godz. 23 – 50 USD) do Kashgaru. W przerwie kierowcy piją herbatę i jedzą domowy chleb. Oczywiście też jestem zapraszana. Opowiadają o swojej pracy, i zarobkach. Miesięcznie mając trzy takie kursy mogą zarobić do 1 000 USD, ale duża część tych zarobków przeznaczana jest na reperację auta. Na granicy nie dzieje się nic. Chyba tego dnia już nie przejedziemy. Przychodzi kierowca autobusu proponując mi załatwienie z pogranicznikami zmianę pojazdu (jestem przypisana do ciężarówki wskazanej przez celników) i przejazd za odpowiednią kwotę, którą dzieli się z drugim kierowcą. Godzę się pod warunkiem, że będę mogła siedzieć w szoferce i ewentualnie położyć się z tyłu za siedzeniami. Ponieważ jest to autobus rejsowy (przerobiony kamaz; na jego podwoziu umocowana jest skrzynia z pietnastoma miejscami siedzącymi) zostaje przepuszczony jeszcze tego samego dnia. Na pierwszym chińskim posterunku wysiadamy wszyscy z bagażami i następuje „prowierka”. Celnicy z wyniosłymi minami, niesympatyczni – pobieżnie przeglądają bagaże. Inni sprawdzają autobus, chyba nawet go dziurawiąc. Zabierają nam paszporty. Drugiego możemy już dzisiaj nie przejechać (zamknięto ją o godz. 19:00). Nie rezygnujemy i przy pomocy jakiegoś tłumacza (jego poszukiwania trwają długo) odsyłani z jednego budynku do drugiego osiągamy cel – mamy pozwolenie przekroczenia granicy. Musimy jednak jeszcze wypełnić kartę przekroczenia i kartę o stanie zdrowia. Odjeżdżamy. Teraz zadowoleni idziemy coś zjeść. Po raz pierwszy mogę spróbować ujgurskiej kuchni. Zamawiam makaron z sosem w którym jest parę kawałków mięsa – 30 s. Do Kaszgaru przybywamy w środku nocy. Na dworcu jest hotel „Tjumeń”, w którym łóżko na sali zbiorowej kosztuje tylko 10 Y. Łazienek brak. Nawet w nocy jest gorąco i trudno zasnąć.

Dzień 27 KASZGAR

Następnego wymieniam pieniądze w „chodzącym kantorze”, czyli u cinkciarza, biorę taksówkę i jadę do hotelu „Seman” tak zachwalanego w przewodniku. Faktycznie jest to „mekka globtroterów” i łóżko w dormitorium można dostać już za 15 Y. Na dole jest biuro podróży i kawiarenka internetowa (1 godzina – 3 Y). W tym dniu czas poświęcam na zwiedzanie miasta, szukanie banku i fryzjera (strzyżenie 10 Y). Na bazarze, w garkuchniach, na talerze zakłada się woreczki aby ich nie myć, ponieważ nie ma tu bieżącej wody. Wieczór spędzam przy piwie z poznanymi turystami z Holandii.

Dzień 28 Kaszgar – jezioro Karakol – Tashkurgan

W łazience poznanymi w hotelu turystami (w czwórkę) wyruszam na dwudniową wycieczkę po szosie karakorumskiej (Karakorym Highway) wynajętą taksówką. Organizatorem eskapady jest właściciel internetowej kawiarenki i biura podróży. Po dwóch godzinach zatrzymujemy się w mauzoleum Al-Kaszgari (ujgurski uczony żyjący w XI wieku; zasłynął jako autor pierwszego porównawczego słownika języków tureckich), gdzie zwiedzamy muzeum, cmentarz i i jego mędrca. Następnie przez wioskę Upal wjeżdżamy w góry w tzw. Pamir Chiński. Góry mienią się przeróżnymi kolorami, a jedno pasmo jest całe czerwone. Jest to kanion rzeki Gez. Niestety zaczyna padać deszcz. Droga jest bardzo dobra ale na niektórych odcinkach prowadzone są roboty umocnieniowe. Cały czas jedziemy pod górę i nagle przed nami roztacza się błękit jeziora Karakul. Brzeg jeziora od strony drogi jest ogrodzony drutem i tylko w tej części dostęp do jeziora kosztuje 20 Y. Jest tutaj kilka jurt., konie i wielbłądy. Wszystko pod turystów. My jedziemy jednak do wioski Sybash położonej na południowym brzegu jeziora. U stóp góry Muztagh Ata (7546 m n.p.m.) Góra cała pokryta jest śniegiem, który iskrzy się w promieniach zachodzącego słońca. Na powitanie wybiegają nam psy i dzieci. Jesteśmy zaproszeni na herbatę (z mlekiem i solą). Gospodarze chcą sprzedać nam swoje wyroby (dywany, maty na ścianę, sakwy, czapki). Na koniec żądają zapłaty za herbatę. Jesteśmy zbulwersowani – z taką „gościnnością” spotkaliśmy się po raz pierwszy. Po dwóch godzinach, kiedy jest już zupełnie ciemno dojeżdżamy do Tashkurgan (3600 m n.p.m.). Miasteczko jest bardzo oświetlone, jest w nim wiele hoteli i turystów. Znajdujemy w tanim i obskurnym hotelu, bez łazienki. Idziemy coś zjeść – najlepsze jedzenie jaki udało mi się spałaszować w ciągu całej podróży.

Dzień 29 Tashkurgan – Kashgar

Budzi nas przemowa z głośników i marszowa muzyka w takt której ćwiczy grupa ludzi. Jedziemy na zwiedzanie ruin zamku i meczetu. A potem obowiązkowo bazar. Nie jest on jednak ani ciekawy ani duży. Robimy drobne zakupy. Miasteczko niczym nie różni się od innych chińskich miast, z tym że na obrzeżach widzimy mnóstwo zamieszkałych lepianek. Wracam, zmieniam pojazd i jadę w góry gdzie znajdują się gorące źródła. Kierowca opowiada, że to takie wspaniałe miejsce, my jednak nie widzimy w nim nic niezwykłego. Wjeżdżamy do tadżyckiej wioski. Oczekiwaliśmy widoku wioski bez prądu zagubionej w górach, gdzie ludzie żyją jak przed wiekami. A tu asfalt, domki, porządek. W drodze powrotnej robimy dużo zdjęć. Ponownie zatrzymujemy się w wiosce Upal na obiad w ujgurskiej garkuchni. W Kashgarze jedziemy jeszcze zobaczyć grobowiec Abakh Hoja z XVII wieku. Udaje nam się wejść bez biletu, bo zbliża się godzina zamknięcia. Podjeżdżamy jeszcze pod grobowiec Yusuf Has Hajib, lecz niestety jest już zamknięty. Wracam do hotelu.. Wieczorem idę zareklamować plecak, który kupiłam i nie wytrzymał nawet dwóch dni. Sprzedawca zaproponował mi inny, który też po niedługim czasie zaczął się pruć.

Dzień 30 Kashgar – Yarkant

Rankiem opuszczam hotel i jadę na dworzec autobusowy (autobus nr 20 – przystanek koło Bank of China), który mieści się na tyłach banku. Akurat wyjeżdża autobus do Yarkand i kierowca zatrzymuje się żeby mnie wpuścić. Postanowiłam że nie będę szukała kas i informacji na dworcach, tylko od razu będę kierowała się do stojących autobusów. Autobus nowoczesny z klimatyzacją i telewizją. W Yenigsar (słynie z wyrobu noży) zatrzymujemy się tylko na chwilę (WC, papieros) na dworcu autobusowym. Potem jeszcze trzy godziny jedziemy do Yarkant. Kierowca wysadza mnie na przedmieściu i tu przesiadam się do żółtego autobusu miejskiego, który wiezie mnie do centrum. Ląduję w hotelu Shache, gdzie zostawiam bagaż i idę coś zjeść. Miasto nowoczesne, szerokie ulice i wszystko zakurzone piachem z pustyni Takla Maklan. To kolejny punkt na Jedwabnym Szlaku, ale ja jestem nim rozczarowana. Stwierdzam, że nie będę tutaj nocowała. Zabieram plecak i idę na dworzec. Znowu mam szczęście bo jest autobus do Karghalik, a tu mam przesiadkę do Hotan. Kiedy tylko wyciągam książkę i zeszyt i zaczynam coś pisać, większość pasażerów zagląda mi przez plecy. Oczywiście komentują i interesują się skąd jestem i co robię. Przez półtorej godziny jedziemy po asfalcie a potem drogą przez pustynię. Choć droga jest zła kierowca pędzi bez opamiętania. Do Hotanu przyjeżdżamy o 2-ej w nocy. Kierowca zawozi mnie (extra płatne) do Hotan Gusthouse. Okazuje się że nie ma miejsc, ale jak kładę się na kanapie w holu i czekam do rana.

Dzień 31 Hotan

Rano okazuje się wolne łóżko było tylko obsługa po prostu spała. Warunki w hotelu dobre. Nareszcie mogę skorzystać z prysznica (nawet jest ciepła woda) i napić się kawy. W recepcji pobierają 50 Y kaucji zwrotnej za klucz. Jest gorąco i duszno ale wyruszam na zwiedzanie. Miasto leży na południowych obrzeżach pustyni Takla Maklan. Najciekawszym miejscem jest bazar. Wreszcie jest taki o jakich czytałam w książkach. Bazar jak w baśni – pełen kolorowych ludzi w różnych strojach, kolorowych straganów, przeróżnych towarów i zaprzęgów z osłami. Zajadam zsiadłe mleko z lodem, polane roztopioną czekoladą. Robię zdjęcia, kupuję drobne pamiątki i próbuję różnych specjałów. Autobusem nr 6 (0,5 Y) wracam w okolice hotelu. Zawieram znajomość z inną turystką, kobietą około 70 lat, pochodzącą z Niemiec. Jest już 5 miesięcy w podróży i opowiada o swoich przeżyciach. Jestem pod wrażeniem.

Dzień 32 Hotan – Toksan

Na śniadanie jem jakieś słodkie obważanki smażone na oleju (0.7 Y) a potem jeszcze plov (ryż) z rodzynkami i marchwią (1Y). Przed wyjazdem biegnę jeszcze raz na bazar. Panuje tu spory ruch pomimo wczesnej pory. Niektórzy dowożą jeszcze towar (zaprzęgami w osły) a inny już go rozkładają. Widoki jak w bajce albo na filmie. A do tego te zapachy sprzedawanych potraw i orientalnych przypraw. Uwielbiam wędrówki po takich bazarach, rozmowy z ludźmi, oraz kosztowanie egzotycznych potraw, ale niestety muszę się spieszyć na – autobus odjeżdża punktualnie o 10-ej czasu pekińskiego. Jest nowy i czysty, działa klimatyzacja. Wchodzi się oczywiście bez butów. W środku, w trzech rzędach piętrowe łóżka. Jest też i telewizor. Kierowca zatrzymuje się co kilka godzin. Można coś zjeść i rozprostować kości. Droga prowadzi cały czas przez pustynie, prawdziwą piaszczystą i nawet są wydmy.

Dzień 33 Tukson – Turpan

Kiedy budzę się następnego dnia nie ma śladu po pustyni piaszczystej. Dookoła czarna pustynia z kamienistymi pagórkami, które przechodzą w skały. Mienią się kolorami, od rdzawego do czarnego. Około 8-ej podjeżdżamy do rozjazdu: Urumczi i Tukson. Tu kierowca wysadza mnie, a ja taksówką jadę na dworzec autobusowy do centrum miasta. Mam szczęście, bo akurat za godzinę mam autobus do Turpanu. Też jest nowoczesny i wygodny, a podróż trwa niecałe półtorej godziny. Cały czas jedziemy po prawdziwej autostradzie. Kiedy wysiadam z autobusu, czuję się, jakbym weszła do pieca hutniczego. Turpan, to najgorętsze i najbardziej suche miejsce w Chinach. Słynie z produkcji rodzynek i wina. Jakiś naganiacz ciągnie mnie do hotelu na dworcu (Hotel Civilisation – 30 Y). Dochodzę do wniosku, że nie ma co się pchać z bagażem dalej i zostaje tutaj. Dostaję łóżko w pokoju 3-y osobowym, ale jestem na szczęście sama. Jest klimatyzacja, a łazienka z prysznicami (ciepła woda non stop) na korytarzu. Potem wybieram się do Johns Cafe zasięgnąć języka. Jest tu trochę turystów i naganiaczy oferujący wycieczki po okolicy. Naprzeciwko jest hotel za 25Y, ale dużo gorsze warunki (pokoje w suterynie), bez łazienki. Spotykam dwójkę Polaków i postanawiamy razem wybrać się następnego dnia na zwiedzanie okolicy. Wieczorem idziemy na bazar nocny.

Dzień 34 Turpan – okolica

Wyjazd wcześnie rano. Samochód (bus) przyjeżdża po nas do hotelu. Zwiedzanie obejmuje 8 atrakcji turystycznych. Wyruszamy – dookoła winnice, gdzie można objeść się wspaniałych winogron Najpierw podjeżdżamy do Minaretu Emina z 1777 roku. Następnym punktem programu są grobowce Astany. Otwarte dla turystów są tylko trzy z nich. W środku doskonale zachowane mumie. Tu niestety nie honorują żadnych legitymacji. Potem jedziemy do ruin Gaochang, stolicy Ujguri z VII w; niegdyś ważny punkt na Jedwabnym Szlaku. Ruiny otoczone są grubym, wysokim murem. Niestety są w opłakanym stanie i niewiele można zobaczyć. Na lewo od głównego wejścia jest wyrwa w murze i można wejść bez biletu. Tu już mnóstwo autokarów z turystami, a sprzedawcy pamiątek przechodzą sami siebie w nagabywaniu. W południe najciekawszy punkt programu, Płonące Góry (pasmo 100 km długości i szerokości 10 km). Rzeczywiście wyglądają jakby płonęły w promieniach południowego słońca. Niedaleko w Bezekliku znajdują się groty Tysiąca Buddów. Jaskinie są w fatalnym stanie, ale otaczające je góry zapierają dech w piersiach. Po południu wjeżdżamy na teren winnic. Na bramie żądają od nas opłaty 60 Y, ale my nie płacimy. Nie wiemy za co, skoro już zapłaciliśmy za wycieczkę. Jakoś nam się udaje. Teren winnic, to prawdziwy labirynt położony wzdłuż rzeczki, otoczony z każdej strony pustynią. Wszyscy turyści przyjeżdżają tu na obiad, który jest wliczony w cenę wycieczki. Oczywiście na stole pojawiają się winogrona, arbuz i melon. Wszystko smakuje wyśmienicie. Potem ucinamy małą drzemkę. Czeka nas jeszcze kilka atrakcji, i to właśnie była opłata za nie (tańce ludowe, skoczek na linie i wodospady). Na koniec zwiedzanie systemów nawadniających – karez, znanych również w Iranie i Afganistanie. Kiedy wracamy do Turpanu zrywa się wiatr i zaczyna padać deszcz. Powietrze jest gorące i drga. Niestety deszcz nie chłodzi powietrza. Idę jeszcze do kawiarenki internetowej, która tutaj jest śmiesznie tania; 1 godzina kosztuje tylko 1Y (niecałe 40gr). Wieczorem idziemy na Nocny Bazar.

Dzień 35 Turpan – Urumczi

Budzę się z bólem gardła i mam katar. To klimatyzacja tak mnie załatwiła. Pakuję i schodzę na dół na dworzec. Okazuję się, że zaraz mam autobus do Urumczi. Pogoda na dobre się popsuła i leje jak z cebra. Jest nawet zimno. Cały czas jedziemy autostradą, wzdłuż gór. Kiedy zatrzymujemy się na krótko, chcę wyjąć kurtkę z bagażnika ale kierowca odmawia mi otwarcia luku. Podróż trwa tylko trzy godziny. W Urumczi, autobusem nr 101 jadę do hotelu „Bogeda” (należy wrzucić 1Y do skrzynki, która znajduje się koło kierowcy). Jedziemy po głównej ulicy, pełnej bazarów i ludzi. Mnóstwo nowoczesnych budynków przeplata się ze starą zabudową. Hotel ma dormitoria po 25Y, lecz niestety nie ma miejsc. Proszę, błagam, ale na próżno. Postanawiam zostawić bagaż i przejść się trochę po ulicach miasta. Wszędzie ludzie handlują „z ręki”. Przed głównym bankiem (Bank of Chine) stoją koniki i można bez czekania w kolejce wymienić forsę. Bez problemu znajduje hotel Xinjiang. Tu jest mnóstwo wolnych łóżek. Miejsce w pokoju wieloosobowym kosztuje tylko 15Y (niecałe 8 zł; zwrotna kaucja 20Y). Łazienka na korytarzu i jest tylko jeden prysznic, ale za to z ciepłą wodą. Przed pokojami spluwaczki, przypominają wielkie nocniki. Etażowa od razu przynosi mi termos z gorącą wodą i herbatę. Zażywam aspirynę i kładę się do łóżka. Wieczorem wychodzę jeszcze na spacer. Oczywiście wstępuje do kawiarenki internetowej (1h – 2Y).

Dzień 36 Urumczi – Heavenly Lake

Na dole w hotelu jest biuro podróży i akurat trwa organizowanie wyjazdu nad Heavenly Lake (Niebiańskie Jezioro). Jest to najważniejsza atrakcja w okolicach miasta. Również i ja decyduje się na wyjazd. Oszczędzam czasu i nerwów na szukaniu innej możliwości dotarcia nad to jezioro. Oprócz mnie i pary Włochów jadą sami Chińczycy. Jedziemy prawie 4 godziny, z tego godzinę trwa zbieranie innych pasażerów z różnych hoteli i kręceniu się w kółko. Jedziemy – wszędzie góry i mnóstwo jurt. Wjazd do parku jest płatny (60Y). Drogą, wijącą się jak serpentyna wjeżdżamy na parking. Dalej minibusami (15Y), około 15 minut na samą górę. Na górze jeszcze jest tu kilka straganów z pamiątkami i knajpy do których cała grupa idzie na obiad. Potem wózkami elektrycznymi jedziemy nad jezioro. Człowiek na człowieku, część się opala, a niektórzy fundują sobie przejażdżkę motorówką po jeziorze. Chyba gdybym to wiedziała, to bym nie przyjechała tutaj. Podchodzi do nas Rashid (czytałam o nim w Lonely Planet) i namawia nas do zamieszkania w jego jurcie, którą znajduje się prawie na drugim krańcu jeziora, z dala od ludzi i zgiełku. Chce 50Y za noc (w tym trzy posiłki). Stoi tu cały dzień i wyłapuje turystów szukających noclegu. Idziemy 40 minut brzegiem jeziora. Obozowisko Rashida to kilka jurt, niedaleko od brzegu jeziora na małej polance, miejsce na posiłki i palenisko, którym dowodzi jego siostra. Przy drzewach kilka koni, owce i kozy. Od razu przystępuję do zbijania ceny i udaje mi się to. Jestem jednak rozczarowana, nie przypuszczałam, że będzie tutaj tak gwarno i tłoczno. W jurtach przeznaczonych dla turystów pościel nie jest zbyt czysta. Na wspólnej kolacji jest nas prawie 10 osób.

Dzień 37 Heavenly Lake

Wyruszam na wycieczkę konną do podnóża lodowca (10 USD/os) poznaną tutaj angielką. Droga początkowo wiedzie przez las, nad jeziorem, nad urwiskiem i jest wręcz niebezpieczna. Momentami musimy zsiadać z koni bo jest tak ślisko i niebezpiecznie. Z góry rozciąga się wspaniały widok na jezioro. Następnie jedziemy wzdłuż brzegu jeziora i korytem rzeki. Trzy razy przechodzimy ją w bród. Konie boją się spiętrzonej i rwącej wody i w tym momencie chłopcy-przewodnicy wskakują do nas na konie. Od czasu do czasu mijamy jurty i pasterzy ze stadami kóz, owiec i koni. Po trzech godzinach zatrzymujemy się i okazuje się że dalej musimy iść na piechotę bo jest to za stromo dla wierzchowców. Po pół godzinie rezygnujemy bo droga do lodowca jest jeszcze bardzo daleka. Schodząc spotykamy pasterza ze stadem wielbłądów. Droga powrotna mija nam bardzo szybko. Na biwaku dostajemy smażone ciastka i herbatę. W jurcie w której śpimy jest czysto i ciepło. Gospodyni jeszcze wieczorem częstuje nas herbatą z mlekiem.

Dzień 38 Heavenly Lake – Urumczi – Yinning

Śniadanie jest niesmaczne: kluski własnej roboty z rozwodnionym sosem w którym pływa parę kawałków tłustego mięsa. Dobrze że jest wrzątek bo mogę sobie zrobić kawę. Opuszczam to przereklamowane w przewodniku miejsce. Część drogi odbywam na piechotę, a resztę autobusem. To co się dzieje na parkingu jest trudne do opisania. Niezliczone ilości autokarów z których wysiadają masy turystów. Mam szczęście – właśnie jest autobus do Urumczi. Kierowca zatrzymuje się co kawałek i zabiera miejscową ludność. Po godzinie w jakimś mieście zmieniam autobus, którym niebawem dojeżdżam do Urumczi, lecz na inny dworzec niż poprzednio. Ktoś pisze mi na kartce po chińsku nazwę dworca dokąd mam się udać. Jadę autobusem nr 101 a potem nr 2. Przed samym dworcem dopadają mnie naganiacze i bez chwili zastanowienia godzę się aby umieszczono mnie w odpowiednim autobusie. Daję pieniądze a nie otrzymuję w zamian żadnego biletu. Próbuję to wyjaśnić kierowcy i jego pomocnikowi ale udają że nic nie rozumieją. Opowiadają wszystkim że padłam ofiarą oszustów i zapłaciłam o 43 Y więcej. Potem jednak ktoś mówi mi że to nieprawda, że jednak zapłaciłam tyle ile kosztuje bilet w kasie. Autobus jest sypialny; łóżka w trzech rzędach, pościel brudna, pasażerowie śmiecą i palą papierosy. Nocą jedziemy przez dziury po rozwalonej drodze, a miejscami wygląda to na pustynię. Drogę dopiero się buduje i roboty trwają nawet nocą.

Dzień 39 Yinning – Qing Shui – Sayram Lake – Yinning

W Yinningu ląduję już o 6-tej rano. Jest już spory ruch, ale dworzec jeszcze zamknięty. Kilka zagadniętych osób twierdzi że nie ma autobusu do jeziora Sayram. Wsiadam do taksówki i przez godzinę jadę do Qing Shui. Tutaj jakiś Chińczyk z Szanghaju pomaga mi kupić biletj i oprowadza mnie po miasteczku. Robię też drobne zakupy na bazarze żeby nie przepłacać nad jeziorem. W ulicznym bufecie mogę za jednego yuana najeść się do syta (trzy rodzaje makaronów, marchewka, ogórki, pomidory, fasolka, szpinak i glony). Chińczyk odprowadza mnie do autobusu. W autobusie większość pasażerów zajada zabrane pożywienie. Największą popularnością cieszą się jajka na twardo. Już po kilku kilometrach zatrzymujemy się przy pierwszych straganach z pamiątkami, chlebem i miodem. W telewizorze zainstalowanym w autokarze, emitowane są rosyjskie pieśni na tle włoskich miast. Co najmniej dziwne zestawienie. Potem wjeżdżamy w góry, które przypominają nasze Beskidy. Jestem zaskoczona że tak szybko znalazłam się na miejscu. Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie warunki pogodowe na zewnątrz, silny wiatr i dokuczliwe zimno. Od razu podjeżdża do mnie Kazach na koniu i proponuje nocleg w jurcie za 100 Y, potem za 50 Y. Wchodzę do sklepiku w którym przebieram się. Chcę tu zostawić bagaż ale właścicielka żąda ode mnie aż 5 Y. Zatem zarzucam plecak i idę nad brzeg jeziora. Jest ono bardzo kolorowe a w lipcu i sierpniu wioski z jurtami wyrastają jak grzyby po deszczu. Są tu zarówno konie jaki i łodzie do wynajęcia. To wszystko uczyniło jezioro miejscem bardzo turystycznym czego dowodem jest zaśmiecona plaża. W sumie to wcale mi się tutaj nie podoba i decyduję się na powrót. Dwoma środkami transportu docieram w półtorej godziny do Yinnigu. Okazuje się że nie ma już autobusu i muszę zanocować. Kupuję bilet na autobus na następny dzień i szukam noclegu w okolicy dworca. Niestety wszystko jest zajęte. Po długich poszukiwaniach znajduję pokój w hotelu Hong Qui. Ma nawet własną łazienkę, ale jest bardzo drogi jak na mój budżet (100Y) – najdroższy noclegj w czasie mojej podróży ale wreszcie mam trochę luksusu. Wieczorem idę do kawiarenki internetowej a potem na nocny bazar.

Dzień 40 Yinning – Kashgar (1400 km)

Z hotelu jadę autobusem nr 101 na dworzec autobusowy. Podstawiają autobus sypialny, ale niestety jest kiepski. Przy wyjeździe z miasta jest objazd , krążymy w kółko aż dojeżdżamy do ślepego zaułka. Tu stoi już bardzo długa kolejka pojazdów, droga jest w remoncie, w związku z czym stoimy ponad godzinę. Potem zatrzymujemy się na posiłek, oczywiście w ujgurskiej jadłodajni. Zamawiam cztery manty (pierogi na parze) i sałatkę. Kosztuje mnie to śmiesznie mało, bo tylko 2,5 Y. Po dwóch godzinach psuje się autobus. Najpierw kierowcy próbują coś zreperować, ale okazuje się że poszła uszczelka i muszą wysłać kogoś do sklepu z częściami samochodowymi. Całe szczęście, że awaria wydarzyła się w mieście a nie w górach. W tym czasie szwendam się po pustym dworcu. Powoli wjeżdżamy w góry Tień Szan, Robi się coraz zimniej i wieje straszny wiatr. Ludzie w mijanych wioskach są ubrani jak zimą, domostwa biedne a droga wyboista. Wjeżdżamy coraz wyżej w mgłę na drogę pełną serpentyn i na górze pasą się owce, kozy i konie. Ściemnia się, zrywa się wiatr i wichura, leje jak z cebra, miejscami droga przerywana jest przez rwące potoki brunatnej wody. Przez niektóre przejeżdżamy z trudem a woda zalewa bagażniki, co okaże się potem bardzo zgubne dla mojego plecaka. Potem zjeżdżamy w dół na płaskowyż przypominającym Tybet. W dalszej drodze przejeżdżamy przez wsie pełne jurt (podobno są to wioski mongolskie) których mieszkańcy sprzedają miód.

Dzień 41 droga do Kashgaru

Budzę się a to dopiero Kucha – jedno z ważniejszych postojów na Jedwabnym Szlaku. Szkoda że się tu nie zatrzymuję, ale kończy mi się już wiza. Dużo pasażerów wysiada i wsiadają nowi. Przeważają Ujgurzy. Śmiecą, plują i charkają. Podróż przerywana jest tylko postojami na posiłki i toaletę. Wielu pasażerów pali choć dozwolone jest to tylko na schodach z przodu autobusu. Za oknem ciągle zmieniają się krajobrazy. Pełnią szczęścia byłoby mieć kamerę i to wszystko filmować. Po 36 godzinach przyjeżdżamy nocą do Kashgaru. Odbieram plecak i taksówką jadę do hotelu Seman. Dopiero tutaj widzę w jakim jest stanie mój plecak i zastanawiam się jak i czym go wyczyścić.

Dzień 42 Kashgar – Kansu – Uluggat (granica chińsko – kirgiska)

Od rana leje straszny deszcz i pranie które zrobiłam jeszcze nocą w ogóle mi nie wyschło. Na dole hotelu w agencjach podróży jeszcze raz pytam o przejazd przez Torugart Pass, ale chcą 200 USD. Decyduje się, że pojadę tą samą drogą, którą przyjechałam do Chin. Chcę jechać autobusem, ale Abdullah (właściciel biura podróży i kawiarenki internetowej w hotelu) twierdzi, że autobusy nie kursują ale on zna miejsce z którego odjeżdżają jeepy. Sprowadza taksówkę i zadowolony żegna się ze mną. Na placu skąd rzekomo odjeżdżają jeepy, dowiaduję się że jest akurat jeden i chce 50 USD. Wściekła wracam z powrotem do hotelu, rozkładam mapę i pokazuję Abdullahowi, że chcę dostać się tylko do jakiegoś większego miasta, które leży na drodze w kierunku granicy. Przecież mieszkają tam ludzie i też muszą się czymś poruszać. W końcu pojmuje o co mi chodzi i wskazuje miasto Kansu, oddalone o 120 km od Kashgaru, wskazując mi jednocześnie miejsce odjazdu minibusów i taksówek zbiorowych. Tym razem taksówkarz zawozi mnie na odpowiedni dworzec. Mieści się on naprzeciwko dworca autobusów dalekobieżnych i można dojechać autobusem nr 9. Należy pytać o transport do Ulunggat lub Kansu. Kierowcy kłócą się o pasażerów, szarpią ich i popychają do swoich samochodów. Ruch tu spory, co chwilę odjeżdżają pełne samochody. Ja niestety czekam aż zapełni się taksówka. Ostatecznie o godzinie 12-tej wyjeżdżamy. Jest nas sześć osób. Droga cały czas prowadzi przez góry, najpierw piaskowe a potem skalne, mieniące się różnymi kolorami. Po 50 km jest punkt kontrolny i rozjazd na Toruggart i Irkeshtam Pass. Kolejną przygodę przeżywam w połowie drogi w jakimś małym miasteczku (całkiem nowe) kiedy wysiadają wszyscy pasażerowie i kierowcy nie opłaca się tylko ze mną jechać dalej. Zostaję przesadzona do miejscowej taksówki, w której są już jacyś pasażerowie, razem z kierowcą jest nas czworo. Oczywiście kierowca płaci za mnie, bo ja już zapłaciłam do Kansu. Robimy jeszcze rundę po mieście i łapiemy kolejnego pasażera. Miasto zupełnie nowe, pełne nowych budowli, ulice szerokie a na skrzyżowaniu rondo z pomnikiem Mao Tse Tunga. Droga wyjazdowa z miasteczka obsadzona brzozami kończy się szybko i wjeżdżamy w góry, które są piękne. Mienią się kolorami od rdzawego przez brązowy, szary i siwy aż po kolor świeżej bulki. Nagle zaczyna padać deszcz który zamienia się w grad. Samochód to stary rzęch i tylne okno nie da się zamknąć. Zatrzymujemy się i w strugach deszczu okno zostało zamknięte „na śrubokręt”. W Kansu, które okazuje się niesamowitą dziurą, zatrzymujemy się na obiad i o dziwo, spotykam tu faceta który zna angielski. Tu wysiadam z samochodu ponieważ chcę dalej jechać autostopem. Kierowca proponuje mi oczywiście cenę ale jest ona dla mnie nie do przyjęcia. Mieszkańcy wioski otaczają nas kręgiem i z zaciekawieniem przyglądają się naszym targom. Ostatecznie godzę się na jakąś sumę wspólną z drugim pasażerem. Ruszamy a po godzinie 17-tej jesteśmy na granicy. W tym dniu już jej nie przekroczę, więc instaluję się w „hotelu”. Toaleta jest daleko na zewnątrz z widokiem na góry a o prysznicu można tylko pomarzyć. Jest zimno i zakładam wszystko co możliwe na siebie. Idę na pocztę pożeglować w internecie. Po powrocie do hotelu trafiam na imprezę (dziesięciu kierowców tirów, Kirgizów). Zostaję zaproszona do wspólnej biesiady. Oczywiście na stole jest wódka i zakąska (jabłka, sałatka, ryż z marchewka, a potem gorące ziemniaki z cebulą i baraniną. Rozmawiamy o ich pracy, o życiu w Kirgizji i w Polsce. Kiedy chcę się zrewanżować i kupić wódkę, absolutnie się na to nie zgadzają. Ich zwyczaje nie pozwalają aby gość stawiał wódkę. Rewanżuję się grając na organkach (w takt melodii tańczyli) i robiąc zdjęcia, które obiecam im wysłać.

Dzień 43 Yluggat – Nuri – Maly Suu

U właścicielki „hotelu” wymieniam pozostałe yuany i dowiaduję się, że jest tutaj płatna łaźnia. Oczywiście biegnę aby wziąć prysznic (8 Y). O godzinie 9.30 jestem już w budynku granicznym ale dopiero po 10-tej cała załoga zjawia się w miejscu pracy. Podobno rano przepuszczane są ciężarówki z Kirgizji, a po południu w drugą stronę. Długość całej granicy wynosi 8 km. Odprawa jest bardzo szybka. Wsiadam do „odprawionego” kamaza, który wiezie towar do Kirgizji (30 ton ubrań). Wyprzedza nas para Francuzów na rowerach. Na przejściu kirgiskim musimy czekać 3-y godziny, bo odbywa się odprawa ciężarówek w drugą stronę. A kiedy już możemy przejechać, droga jest zablokowana przez czekające ciężarówki. Dopiero po pięciu godzinach możemy ruszyć w kierunku drugiego przejścia. Tutaj opuszczam kamaza i idę do odprawy. Jakiś taksówkarz proponuje mi przejazd do Osh za 1 000 s. Oczywiście wyśmiewam go. Idę na plac przeładunkowy ciężarówek (kolejna kontrola dokumentów) aby znaleźć dalszy transport. Okazuje się jednak że muszę wyjść na drogę. Tu bez problemu zabiera mnie jakiś kierowca. Opowiada mi że już dwa razy wiózł Polaków i nawet takich, których zawrócono z Torugart Pass. Przejście Irekshtam Pass istnieje od 8 lub 7 lat. Teraz Chińczycy budują tu drogę, która będzie gotowa za trzy lata. Po drodze są dwa posterunki gdzie sprawdzają nasze dokumenty. Późnym wieczorem zatrzymujemy się u pasterzy aby napić się kumysu. Mieszkają w wozie (wygląda to jak wóz Drzymały) ale zimą, z uwagi na wielkie mrozy, wracają do swojej wsi. Częstują nas również chlebem, masłem i śmietaną. Tak pysznej śmietany nie jadłam nigdy w życiu. Biorę również kumys do butelki na drogę. Za wszystko płacę 50 s. Sądzę że doliczono mi za kierowcę. Najedzona i rozgrzana kładę się na łóżku w szoferce i zasypiam.

Dzień 44 Maly Suu – Osh

Okazuje się że już przejechaliśmy Osh, a kierowca nie chcąc zostawiać mnie samej w tym mieście nocą, przywiózł mnie do składu towarów. Jestem wściekła na niego. Zabieram bagaż i wsiadam do „marszrutki”. Niestety tym razem w hotelu Alay nie ma miejsc ale za rogiem jest drugi hotel (gastinica Sara) i jest dla mnie miejsce. Prysznic oczywiście nie działała. Na czworakach wchodzę pod kran żeby się umyć. Dobrze że chociaż działa kontakt i mogę sobie zagotować wody na kawę. Po raz kolejny idę do znajomego szewca aby pozszywał mi plecak, który niedawno kupiłam w Chinach. Chodzę po bazarze, robię drobne zakupy i wstępuję na herbatę aby odpocząć i uzupełnić notatki. Jest tak gorąco (40 C) że nie mogę zasnąć.

Dzień 45 Osh – Dołstuk – Andijan – Taszkient – Samarkanda

Wcześnie rano opuszczam pokój i marszrutką nr 38 spod filharmonii udaję się na granicę z Uzbekistanem. Niesamowity ruch w obie strony. Ludzie przewożą odzież, owoce i inne towary. Szybko przechodzę przez obie granice. Po drugiej stronie pełno taksówek i nie mam problemu żeby dostać się do Andijanu. Widzę sporą różnicę między Kirgizją a Uzbekistanem na niekorzyść Kirgizji. Tutaj domy są bardzo zadbane, mnóstwo kwiatów i czyste ulice. Kierowca tico podwozi mnie na postój gdzie odjeżdżają nexie do Taszkientu. Mam szczęście bo wsiadam do taksówki która szukała ostatniego pasażera. Niestety siedzę z tyłu pośrodku, a nie jest to wygodne miejsce. Krajobraz mało ciekawy, pola bawełny, kukurydzy i winnice. Właśnie winogrona i arbuzy wozi się stąd do Kirgizji. Tutaj szybciej dojrzewają. Jazda trwa 6 godzin i cofając zegarek o godzinę do tyłu zyskuję na czasie. Zatrzymujemy się na obiad, gdzie podają baranie szaszłyki – narodowe danie Uzbekistanu. Już o 14-tej jestem w Taszkencie. Dużo tu bloków, szerokich ulic i zieleni. Udaję się na dworzec kolejowy w nadziei że będę miała pociąg do Samarkandy. Lecz niestety pociąg będzie dopiero późnym wieczorem. U „cinkciarza” wymieniam pieniądze; tłumaczy mi również jak dostać się na dworzec autobusowy. Metrem (150 S) jadę do stacji Alisher Navoi. W wagonie pytam jakąś kobietę, czy dobrze jadę, a kiedy wysiadamy ona idzie do stojącego policjanta aby się upewnić czy dobrze mi powiedziała. Ten natomiast spogląda na mnie, pyta skąd jestem i każe iść ze sobą do dyżurki. Proszę ją żeby poszła ze mną. Tutaj muszę rozpakować plecak, również pas ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi. Ogląda wszystkie pieniądze dokładnie, zadaje głupie pytania np. po co mi tyle różnych walut. Pyta dlaczego nie mam deklaracji celnej i cały czas powtarza że nic nie weźmie i nic mu nie przyklei się do rąk. Chyba nigdy nie widział dolarów i euro. Potem każe jej otworzyć torebkę i jest zaskoczony że nic nie schowałam. Dobrze że ta kobieta była ze mną, bo nie wiadomo co mogłoby się wydarzyć. Potem nas przeprasza i pozwala odejść. Jadę dalej metrem do stacji Sobir Rahimow. Stąd właśnie odjeżdżają autobusy do Samarkandy. Oczywiście mogłam jechać taksówką, ale mam już dosyć taksówkarzy i kłócenia się z nimi o cenę. W zdezelowanym autobusie mam miejsce na samym końcu. Ścisk jest niemożliwy a żar leje się z nieba. Wszyscy się pocą, a kierowca nie raczy się zatrzymać abym mogła dokupić wody. Jestem również zmęczona odpowiadaniem na te same pytania zadawane mi przez pasażerów. Jakaś kobieta bardzo nachalnie zaprasza mnie do siebie do domu i nie może zrozumieć, że nie chcę przyjąć jej zaproszenia. Podróż się dłuży. Jedziemy równolegle do toru kolejowego biegnącego wzdłuż granicy z Tadżykistanem. Dopiero o 23-ej jesteśmy w Samarkandzie. W hotelu Shark, na który tak liczyłam, nie przyjmują obcokrajowców. Dopiero za miesiąc będą mieć zezwolenie. Muszę wziąć taksówkę i poszukać innego hotelu. Kierowca proponuje mi hotel Paljot w pobliżu lotniska, ale tu też nie przyjmują gości z zagranicy, chyba że dam 7 000 S i rano o godzinie 7-ej się wyniosę. To mi nie odpowiada. Jedziemy z powrotem na dworzec. Okazuje się jednak że jest tylko „kamera ożydania” czyli poczekalnia dla podróżnych (bez prysznica). Nie szukam dalej, zostaję tutaj.

Dzień 46 Samarkanda

Z rana biegnę do hotelu „Locomotiv”, że jest zlokalizowany na dworcu. Znajduje się on na samym końcu pierwszego peronu ale niestety akurat jest w remoncie i okazuje się że i tak nie mogłabym mieszkać, ponieważ cudzoziemców nie przyjmują. Pozostaję więc tam gdzie jestem i robię sobie kąpiel, polewając się wodą. Marszrutką nr 3 jadę do starej części Samarkandy Najpierw zjadam śniadanie: szaszłyki z mielonej baraniny i sałatkę z pomidorów (900 S.). Dużo osób mówi po rosyjsku, ale brak napisów w tym języku. Po kolei zwiedzam zabytki Registanu. Bazar, tak szumnie opisany w przewodniku, wcale nie robi na mnie wrażenia. Brak tutaj straganów z pamiątkami. Można je kupić tylko bezpośrednio przy zabytkach. Kiedy chcę wymienić pieniądze, tym razem euro, mam trudności. Wszyscy chcą dolary. W końcu znalazłam chętnego, ale dostaję słabszy kurs (20 EUR = 22 000 S). Jestem zmęczona tempem zwiedzania i upałem, ale nie mam wyboru. Moja wiza ważna jest tylko 3 dni i muszę ten czas maksymalnie wykorzystać.

Dzień 47 Samarkanda – Taszkent

O godzinie 7-ej mam pociąg do Taszkientu, a poprzedniego dnia nie kupiłam biletu. Przed kasą niesamowita kolejka i każdy bilet wydawany jest na podstawie paszportu. Oczywiście trwa to długo, dopiero ktoś z pasażerów wpada na pomysł, aby wydawać jeden bilet na kilka osób. Nikt nie pomyślał aby otworzyć drugą kasę. Dworzec jest nowoczesny, wykładany marmurami, duży i czysty. Tylko kilka pociągów dziennie stąd odjeżdża. Aby dostać informację o pociągach należy zapłacić 50 S, a pani jest bardzo niesympatyczna. Podróż pociągiem jest bez porównania wygodniejsza niż busem. O godzinie 12-tej przyjeżdzamy do Taszkientu. Marszrutką nr 3 jadę do stacji Bazar Kujmak, skąd odjeżdżają taksówki do Andijanu. Odjeżdżamy w miarę szybko, ale oczywiście nic tutaj nie dzieje się normalnie. Zaraz zatrzymujemy się na stacji benzynowej i czekamy. Czekamy bardzo długo i nie mogę pojąć dlaczego. Okazało się, że pasażer siedzący z przodu, kupił nową nexię w Andijanie, jedzie po jej odbiór a benzynę będzie wiózł w karnistrach z Taszkentu. Rzekomo jest tu lepsza benzyna. Tracimy ponad godzinę czasu, a potem kierowca jedzie bez opamiętania. Po drodze jest kilka kontroli policyjnych. Przyjmujemy propozycję kierowcy odnośnie zatrzymania się na najlepsze w okolicy szaszłyki. Może są i dobre ale bardzo tłuste i łykowate. Dopiero około 20.30 jesteśmy na miejscu i przesiadam się do tico (taksówka), która zawozi mnie już bez żadnych przygód do granicy. Ruch jest mały, w związku z czym odprawa przebiega sprawnie. Już trzeci raz wjeżdżam do Kirgizji i za każdym razem odprawia mnie ten sam pogranicznik. Jesteśm zmuszona do wzięcia taksówki, ponieważ nie ma żadnej marszrutki (w dzień jest ich tu zatrzęsienie). Jadę do Osh; wsiadam pod hotelem Alay. Jednak tym razem nie ma ani jednego miejsca ale trafiam do noclegowni (Diecka Turbaza) u podnóża góry Sulejmana. Miejsca noclegowe są bardzo tanie (2 zł). Biorę cały pokój z trzema łóżkami, aby być samą. Warunki jak zwykle spartańskie, oczywiście brak prysznica.

Dzień 48 Osh – Tashkomor – Kara Kol

Rano wstaję mocno pogryziona ale wyspana. Posilam się cieciorką, którą bardzo lubię a potem udaje się do kawiarenki internetowej. Następnie wsiadam do marszrutki i jadę do Kara Suu. Tutaj zwiedzam bazar, który okazuje się nie mniejszy i nie mniej egzotyczny niż ten w Osh. Okazuje się że do Jalal Abadu nie kursują regularne marszrutki, tylko taksówki. Znajduję szykującą się do odjazdu taksówkę, wypełnioną towarem na handel. Jedziemy 100 km przez wsie i pola po fatalnej drodze pełnej dziur, zasypywani adidasami i skarpetkami upchanymi na tylnej szybie. Towar ten przywieziony został z Chin, zakupiony na bazarze w Kara Suu, zostanie sprzedany na bazarze w Jalal Abadzie. Podróż trwa ponad dwie godziny w zapylonym kurzem powietrzu. W mieście, na kolejnych bazarach trwa rozładowywanie towaru. Wysiadam jako ostatnia przed dworcem autobusowym. Kiedy idę do kas, zostaję zatrzymana przez kierowcę mercedesa, który proponuje mi przejazd do Tashkomor za 600 s. Rzekomy komplet pasażerów składa się z jego kolegi i młodej dziewczyny. Zastanawiam się, ale oni przekonują mnie, że podróż będzie szybka i komfortowa. Zgadzam się i od razu ruszamy w drogę. Kierowca pruje z niedozwoloną szybkością i po chwili zatrzymuje się na stacji benzynowej i żąda ode mnie pieniędzy na benzynę. Ponieważ już to raz przerabiałam, po awanturze, rozstaję się z rzekomą taksówką. Oczywiście są wściekli, że nie stałam się łatwym łupem, płacącym za ich powrót do domu. Mnie to już nie interesuje. Idę na drogę i zatrzymuję moskwicza. Kierowca wprawdzie nie jedzie daleko, ale ja chcę oddalić się od stacji benzynowej. Po drodze kierowca przesadza mnie do marszrutki, która jedzie do Kaczgar. To jakaś mała mieścina i chyba nie docierają tu turyści. Jednak szczęście mi dopisuje. Wsiadam do stojącego audi i ruszamy do Tashkomor. Droga jest w budowie, ale widoki rekompensują wszystko. Z Tashkomor rozlatującym się moskwiczem (ma 25 lat i straszne luzy w kierownicy) jadę dalej do Kara Kol. Kierowca proponuje mi nocleg u siebie w domu a ja na to przystaję, bo nie lubię być sama. Miło spędzam wieczór z jego rodziną (rodzice i troje dzieci); opowiadają mi o swoim życiu i życiu w Kirgizji. Najpierw zjawiają się pomidory, cukierki, orzechy, chleb, rodzynki, arbuz no i oczywiście „morze” herbaty. A potem wieczorem jest właściwa kolacja: cienki makaron z marchewką pomidorami i papryką. Wszystko razem gotowane jest w zupie. Pomidory i papryka są z własnego ogródka, również jabłka i winogrona. Śpię w letnim domu z córką gospodarzy.

Dzień 49 Kara Kol – Biszkek

Rano kierowca podwozi mnie na postój taksówek. Straciłam 4-y godziny siedząc w volkswagenie i czekając na komplet pasażerów. Czas nie dłuży mi się tak bardzo bowiem kierowca (były pracownik KGB) opowiada mi o swojej dawnej i aktualnej pracy. Wielu młodych ludzi wyjeżdża do krajów ościennych albo do Korei Południowej gdzie może zarobić do 1 000 USD miesięcznie. W końcu przesiadam się do innej taksówki gdzie jest już komplet pasażerów i odjeżdżamy. Kierowca jedzie za szybko, wyprzedza na trzeciego i strasznie piszczą hamulce. Również w czasie zjazdu w dół wyłącza silnik. W taksówce jest wesoło, otrzymuję propozycję matrymonialną od współpasażera. Nie może zrozumieć, że nie chcę za niego wyjść i pozostać w jego kraju. Gdzieś po drodze zatrzymujemy się na obiad, który tym razem nie jest szczególny. Mój niedoszły „mąż” stawia mi wódkę, traktując to jako wyraz swojej rozpaczy. Cały czas jedziemy przez góry i często się zatrzymujemy bo tenże facet ma ciągle coś do załatwienia. Na moje życzenie zatrzymujemy się też przy jurtach z końmi, żeby się napić kumysu. Jesteśmy na przełęczy Otmok. Po drodze osunęła się skała i musieliśmy czekać na przejazd. W Biszkeku kierowca rozwozi wszystkich pasażerów tak że mam okazję zobaczyć część miasta. Jestem szczęśliwa kiedy mogę wreszcie wysiąść. Ląduję w hotelu (bez nazwy, blisko dworca) mieszczącym się w bloku. Bardziej przypomina on hotel robotniczy ale o dziwo nawet mam łazienkę z ciepłą wodą w pokoju. Postanawiam wcześniej opuścić Kirgizję i udać się w drogę powrotną do domu. Na dworcu sprawdzam pociągi do Moskwy. Odjeżdżają w poniedziałki, czwartki i soboty o godzinie 9.57 czasu moskiewskiego. Bilety już dawno zostały sprzedane ale podchodzi do mnie facet który proponuje, że wprowadzi mnie do wagonu bez biletu, a za podróż zapłacę konduktorowi (od którego dostanie swoją dolę). Umawiam się z nim na następny dzień i zadowolona wracam do hotelu. Wcześnie kładę się spać.

Dzień 50 Biszkek – Kazachstan

Rana przychodzi do mnie facet który również proponuje mi załatwienie miejsca w pociągu. Administratorka hotelu zapewnia mnie żebym nie bała się że mnie oszuka, zna go i on już nie jednemu turyście „pomógł”. Najpierw musimy wymienić pieniądze w kantorze. Potem ja zostaję w hotelu a on idzie na dworzec. Jestem podekscytowana całą sytuacją i podenerwowana wcześniejszym wyjazdem, ponieważ wiza na Kazachstan ważna będzie dopiero za cztery dni. Nie mam już ochoty na dalszą podróż, a poza tym kończą mi się pieniądze. Po godzinie wraca „mój przewodnik” i wyruszamy. Na dworzec. Okazuje się że musimy przejść przez bardzo wysoki żelazny płot aby dostać się na bocznicę, gdzie stoi pociąg którym mam odjechać. Prowadnica (konduktora) od razu żąda pieniędzy (3.700 s.) i mojemu towarzyszowi wypłaca jego prowizję, która jest większa od przeciętnej pensji. Obiecuje tez, że załatwi przekroczenie granicy. Konduktora każe mi usiąść w przedziale służbowym i czekać na dalsze polecenia. O godzinie 11.30 pociąg powoli wtacza się na peron. Mnóstwo tu tłoczących się ludzi z bagażami i wielkimi torbami. Po chwili przez wagon przechodzi jakaś kontrola i muszę jeszcze dopłacić 50 s. Okazuje się że takich ludzi bez biletu jest więcej i też nie mają swojego miejsca. Zaraz po odjeździe pociągu zaczyna się handel wodą, kartami do gry, kiełbasą, papierosami i klapkami, które cieszą się największym powodzeniem. Przed nami przecież prawie 3,5 doby jazdy pociągiem. Potem pojawiają się waluciarze i wymieniam resztę somów na ruble. Cały czas odbywają się jakieś kontrole paszportów i jedna z nich czepia się mnie, że nie mam rejestracji. Tłumaczę że nie jest to potrzebne i że mam informację z konsulatu i z granicy na ten temat. Urzędnik prosi mnie do przedziału służbowego i wymusza łapówkę (20 USD). Kiedy nie chcę mu jej dać, grozi mi wysadzeniem z pociągu. Wiadomo, że musiałabym czekać trzy dni do następnego pociągu, a pieniądze przepadłyby. Nie mam więc wyjścia. Około godziny 15 jesteśmy na granicy z Kazachstanem. Żołnierz kontrolujący mój paszport woła dowódcę posterunku granicznego. Pytają dlaczego jadę wcześniej (wiza jest ważna dopiero za cztery dni). Muszę kłamać, opowiadam że dostałam wiadomość o pogrzebie mojej mamy, co potwierdzam łzami. Naczelnik punktu granicznego współczuje mi i prosi mnie na korytarz i cały czas zastanawia się co ma ze mną zrobić. W końcu dochodzi do wniosku, że mnie puści, ale oczywiście chce coś z tego mieć. Daję mu 20 euro, dolarów bowiem już nie mam. Jednak nie dostaję stempla do paszportu, bo w tej sytuacji jest to sprzeczne z przepisami. Przechodząc przez wagon kupiejnyj (z przedziałami) okazuje się, że jest pełno wolnych miejsc. Teraz żałuję że od razu tutaj nie przyszłam. Miałabym swoje łóżko. Pierwszą noc spędzam w przedziale konduktorki i jej męża na najwyższej półce, która bardziej przeznaczona jest na bagaż niż na spanie. Najpierw jest gorąco i duszno, a nad ranem zimno. Wcześnie rano muszę ustąpić miejsca innemu pasażerowi bez biletu. Jestem wściekła na siebie że tak się dałam przerobić. Mówię konduktorom co o tym wszystkim myślę, ale nie robi to już teraz wrażenia. Ona mówi że mogę sobie wysiąść jeśli mi się nie podoba. Cały dzień snuję się po wagonie i dowiaduję się od konduktorki, że właściwie to jej przeszkadzam. Od czasu do czasu przechodzą policjanci i kontrolują paszporty. Chcą zobaczyć moje dolary. Pokazuję im portfelik gdzie jest tylko trochę rubli. Są trochę zdziwieni, ale odchodzą. Po południu siedzę w pomieszczeniu technicznym przedziału służbowego. Tutaj też konduktor proponuje mi spanie na podłodze, a pomieszczenie ma długość około 130 cm. Chociaż jest mi bardzo niewygodnie, wolę nocleg tutaj niż na półce. Kiedy już przysypiam ktoś wali do drzwi i każe mi opuścić ten mini przedział. Noc spędzam znowu na najwyższej półce. Ciągle patrzę na zegarek i marzę aby ta podróż wreszcie się skończyła. Do przykrości które już przeżyłam, muszę dołączyć również długie, ciągłe kolejki do toalety, częsty brak wody i brak wrzątku. Przed postojem na każdej stacji, ubikacja jest zamykana na dłuższy czas.

Dzień 51 Przejazd przez Kazachstan

W przedziale konduktorów ścisk, nawet na dostawionej drewnianej ławce ktoś śpi. W przedziale technicznym szybko jem śniadanie, aby ustąpić miejsca innym pasażerom. Za oknem cały czas step. Czasem jakieś wsie i miasta. Często przejeżdżamy obok pasących się wielbłądów, kóz, owiec i krów. Jest tak gorąco że nie wiadomo gdzie się podziać. Cały wagon zna już moje perypetie i wszyscy wypytują mnie o życie w Polsce. Znajduję kawałek wolnego miejsca obok rodziny z Moskwy i zostaję tam już do końca podróży. Pasażerowie śpią albo jedzą na przemian, niektórzy grają w karty lub coś czytają. Nadal wielu z nich dziwi się po co tak podróżuję, ale teraz to mówię wszystkim, że to podróż służbowa. Pojęcie turysty jest im obce. Konduktorzy po całych dniach śpią, a na postojach handlują arbuzami z Kirgizji. Dla nich taka podróż to bardzo duże dodatkowe pieniądze. Staram się już z nimi w ogóle nie rozmawiać i nie wchodzić im w drogę. Okazało się że zjedli również moją wałówkę którą miałam w ich przedziale. W pociągu cały czas handlują żywnością i napojami. Ktoś sprzedaje wyroby z wielbłądziej wełny, inny łańcuszki i broszki. Po południu brakuje wody w obydwu toaletach w związku z czym zostają zamknięte, a do tego skończył się wrzątek. Konduktor niczym się nie przejmuje tylko śpi sobie w najlepsze. Cieszę się że to będzie już moja ostatnia noc w tym pociągu. Wprost nie mogę doczekać się kiedy będę w Polsce.

Dzień 52 Kazachstan – Rosja (Moskwa)

Rano poruszenie w wagonie bo zbliża się granica z Rosją. Wszyscy upychają gdzieś swój towar, a prowadnik prosi mnie o przewiezienie jednej pary spodni w moim plecaku. Opuszczamy Kazachstan i na szczęście nie ma żadnej kontroli. Mogę odetchnąć. Na granicy z Rosją wszystko przebiega bez zakłóceń; muszę wręcz prosić pogranicznika rosyjskiego, aby ostemplował mi wizę. Celnicy kontrolują bagaże, ale ja szczęśliwie nie muszę rozpakowywać plecaka. Postój na granicy trwa trzy godziny. Potem wszyscy z powrotem przepakowują towar (bluzki, dżinsy itp.). Dojeżdżamy do Samary. Zastanawiam się czy nie wysiąść tutaj i złapać pociąg do Kijowa. Nie jestem jednak pewna jego odjazdu, a poza tym zapłaciłam już za cały odcinek i konduktorka nie zwróci mi pieniędzy. W Samarze robi się trochę luźniej i można zdobyć jakieś miejsce. Jednak konduktorzy ponownie przyjmują pasażerów bez biletów i robi się ścisk. Ja znowu zostaję bez miejsca leżącego. Będzie to jednak już ostatnia noc i jakoś ją przeżyję na górnej półce.

Dzień 53 Moskwa

Chyba już się przyzwyczaiłam do tej duchoty, brudu i smrodu. Na śniadanie kupuję gorące kartofle i ogórki kwaszone. (20 Rb). Jakiś sympatyczny policjant pyta czy udał mi się urlop nad jeziorem Issyk Kul. Przed czasem wjeżdżamy na dworzec Kazański. Od razu kieruję się do metra aby dostać się do dworca Białoruskiego, skąd odjeżdżają pociągi do Warszawy. Mogę jechać na przesiadki przez Mińsk i Brześć, co byłoby dużo taniej, ale pragnę jak najszybciej znaleźć się w domu i kupuję bilet na bezpośredni pociąg do Warszawy. Zostawiam bagaż w przechowalni (55 Rb) a ponieważ mam kilka godzin czasu, wyruszam na poszukiwanie internetu, chodzę po sklepach i ostatni raz idę zjeść pielemieni. Pociąg odjeżdża bardzo późno, bo dopiero o godzinie 22.15. Okazuje się że miejsca sypialne w wagonach rosyjskich, bardzo luksusowych, są dużo tańsze (prawie 500 Rb) od polskiej kuszetki. Wagony te jadą aż do Brukseli, są komfortowe z umywalkami w przedziałach. Jest nawet klimatyzacja, która wręcz mi szkodzi (ból gardła). W nocy jest mi zimno i nie mogę usnąć. Pociąg jest prawie pusty. Między Rosją a Białorusią nie ma żadnej kontroli granicznej.

Dzień 54 Warszawa

Budzę się z bólem gardła i przemarznięta. Ubieram się cieplej, a za oknem leje deszcz. W Mińsku dosiada się do mnie sympatyczna starsza pani z wnukami, jadąca do córki do Niemiec. Ten odcinek podróży przebiega mi sympatycznie. Rozmawiamy o życiu na Białorusi i porównujemy je do życia w Polsce. Uzupełniam dziennik podróży, który w ostatnich dniach nie prowadziłam. Przed granicą z Polską następuje zmiana podwozia. Przebiega to bardzo szybko, wszystkie wagony są robione jednocześnie. W Terespolu dokładna kontrola pociągu, łącznie z rozkręcaniem sufitów w korytarzu. Jestem już w Polsce, a za dwie godziny będę w domu.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u