Wietnam w trzy tygodnie – Katarzyna Czapska

Katarzyna Czapska

Termin podróży

20.04 – 13.03.2005 (23 dni). W tym terminie panują w Wietnamie upały sięgające 40 stopni w cieniu, dlatego, jeżeli ktoś źle znosi wysokie temperatury powinien wybrać termin miedzy listopadem a lutym.

PRZEJAZD

Warszawa – Paryż – Ho Chi Minh City, bilet kupiony w styczniowej promocji Air France za 2600 zł, dodatkowo bilet Hanoi – Sajgon 105 USD/os

WALUTA

1 USD = 15700 VND (dongów)

NOCLEGI

Przyzwoite hotele (pokój dwuosobowy z łazienką) można znaleźć za 6 – 10 USD

CENY ŻYWNOŚCI

Jogurt- 3000 VND, cola – 6000 VND, woda 1 l – 5000-7000 VND, kawa – 5000VND, obiad (omlet z warzywami +piwo) od 15 000VND

CENY PAMIĄTEK

Kapelusz – 15-20 tys. VND, pocztówka 3 tys. VND, lampion 40-60 tys. VND, torebka z jedwabiu 45 tys. VND

WIZA

Ambasada Republiki Wietnamskiej w Warszawie, czas oczekiwania 2 tygodnie, cena 50 USD

SZCZEPIENIA

Zalecane – żółtaczka typu A i B, dur brzuszny, błonica, tężec, polio

DZIENNIK PODRÓŻY

20 kwietnia 2005

Przelot z Warszawy do Paryża. Tutaj na ogromnym, betonowym lotnisku Orly spokojnie czekamy na samolot do Ho Chi Minh odlatujący przed północą. Razem z nami grupa niskich mężczyzn o skośnych oczach w ciemnych garniturach. Wszyscy mają białe skarpetki, kruczoczarne włosy i pokątnie palą papierosy. Czujemy przedsmak Azji.

21 kwietnia

Według lokalnego czasu o 19 lądujemy w Ho Chi Minh (Sajgon); po drodze międzylądowanie w Bangkoku. Jest ciemno i potwornie duszno. Mali ludzie w mundurach dokładnie sprawdzają dokumenty. Łapiemy taksówkę, która za 5 USD ma nas zawieźć na ulicę De Tham przy której umiejscowione są tanie hotele. Kierowca jednak postanawia najpierw zademonstrować nam hotel, który jemu się podoba. Złoszczę się na tą samowolę, a on chyba bardziej po minie, niż po słowach poznaje, że mamy zupełnie inne zdanie. Ciężko nam się dogadać, bo jego angielski to krótkie dźwięki wystrzeliwane z ust z wielką prędkością. Czasami mam wątpliwości, czy on aby na pewno mówi po angielsku. W końcu za kolejnego dolara zawozi nas do hotelu Hai Doung (10 USD za pokój 2-osobowy z łazienką). Z pewnością można znaleźć coś tańszego, ale nie chce nam się łazić z ciężkimi plecakami. Podoba nam się wielkie małżeńskie łoże i fototapeta z całująca się parą. Nastrojowy klimacik, nie ma co! Na wyposażeniu pokoju są nawet klapki pod prysznic i szczoteczki do zębów. Oprócz tego telewizor, lodówka, ręczniki. Idziemy na pierwszy spacer. Przy naszej ulicy znajduje się mnóstwo kafejek i straganów z owocami. Większość z nich widzimy po raz pierwszy w życiu. Jest potwornie duszno, mimo, że zmrok zapadł już dawno. Wbrew obawom nikt nas nie zaczepia. Czasami ktoś się uśmiechnie i zapraszającym gestem wskaże na restaurację. Kupujemy po puszce piwa „ba ba ba” (333), po którego wypiciu zapadamy w ciężki sen.

22 kwietnia

Po małej kawie wyruszamy na całodzienne zwiedzanie Ho Chi Minh(Sajgon). Miasto wydaje się dużo spokojniejsze niż inne metropolie, choć z pewnością jest miastem głośnym. Największy hałas robią motory. Ulicami pędzi sznur dwukołowców. Przypomina to kolorową, śmierdząca spalinami rzekę, choć gdyby się jej przyjrzeć, można ujrzeć ciekawe rzeczy. Tu kobieta wiezie siedem worków zapakowanych ugotowanym makaronem ryżowym, tu cała wietnamska rodzina – mama, tata i dwoje dzieci siedzi na maleńkim motorku, tu mężczyzna przewozi trzydzieści kur w metalowej klatce. Można godzinami patrzeć i dziwić się pomysłowości Wietnamczyków. W Sajgonie mieszka 8 mln ludzi a motorów jest 5 mln. Rozwinęła się tu specyficzna moda motorowa. Można kupić specjalne maski, którymi zakrywa się twarz w ochronie przed spalinami. Kobiety mogą zaopatrzyć się w bluzki ze specjalnymi kołnierzami, którymi zasłanie się usta podczas jazdy motorem oraz w specjalne długie rękawiczki. Uderza ilość zieleni w mieście. Co krok napotkać można zadbany skwer czy park. Wszędzie spotykamy podobizny wujaszka Ho. Uśmiecha się do nas z czerwonych flag i gigantycznych plakatów w parku, z pomników i sklepów z pamiątkami. Oglądamy katedrę Notre Dame, surową w formie, stercząca niby samotna wyspa pośród fal motorów. Dochodzimy do Pagody Jade. Przed posagiem Buddy palą się trociczki. Co chwile ktoś podchodzi, wznosi bukiet kadzideł ku górze i szepcząc modlitwę zatyka go w misę wypełnioną piaskiem. Wchodzimy do środka niepewni, czy nie zostaniemy wyproszeni, ale zamiast groźnych min napotykamy miłe uśmiechy. Nie chce nam się odchodzić z tego pięknego i spokojnego miejsca. Odpoczywamy na dziedzińcu, zajadając owoce i odwzajemniając uśmiechy odwiedzających świątynie.

Przed Pałacem Ponownego Zjednoczenia trwają przygotowania do obchodów 30 rocznicy ponownego zjednoczenia. Park tonie w lampionach. Miasto czerwienieje od flag i plakatów. Po południu ruszamy do dzielnicy chińskiej. Znowu na piechotę, bo uznajemy, że tak najlepiej poznaje się miasto. Cholon nas nie zachwyca. Wąskie uliczki, całe rodziny pielęgnujące domowe obrzędy przed skromnymi domami. Czujemy się jak intruzi obserwując ich prywatność.Udajemy się na obiad do Bahdi Tree, wegetariańskiej knajpki nieopodal naszego hotelu. Za dwa solidne dania i koktajl owocowy i piwo płacimy 40 000 VDN! W agencji An Phu (wszystkie oferują podobne ceny) rezerwujemy wycieczkę do Delty Mekongu na następny dzień (15 USD/os. za dwa dni z noclegiem i wyżywieniem). Wieczór spędzamy w kawiarence internetowej (4000 VDN za godzinę).

23 kwietnia

Rano udajemy się do agencji. Tam czeka na nas niespodzianka w postaci śniadania (bułki, dżem, banany). Po około dwóch godzinach dojeżdżamy do Mytho, sporego, mało atrakcyjnego miasta leżącego nad Mekongiem. Przesiadamy się na łódź motorowa i wzdłuż którejś odnogi rzecznej płyniemy na targ owocowy. Chodzimy wzdłuż szpaleru worków pełnych owoców o wszelkich możliwych kolorach i kształtach W fabryce cukierków kokosowych obserwujemy cały proces produkcyjny, od podgrzewania mleka kokosowego, do ręcznego krojenia słodkiej masy, zawijania jej w cienki, jak mgiełka papier ryżowy i układania słodyczy w pudełkach.Na kolejnym przystanku zostajemy poczęstowani herbatą z miodem i limonką i słuchamy artystów znad Mekongu. Przesiadamy się na małe czteroosobowe łódeczki. Każda kierowana jest przez młodziutką, śliczna dziewczynę w długich rękawiczkach. Z pozoru wygląda to na elegancka przejażdżkę, jednak obserwując na brzegu puste łódeczki, dla których zabrakło turystów, widać, że codziennie toczy się tu walka o zdobycie środków do życia.

Przesiadamy się do autobusu. Wśród jaskrawozielonych pól ryżowych bieleją grobowce. Ludzie chcą być pochowani tam, gdzie spędzili całe życie.Do Cantho, stolicy prowincji dojeżdżamy około 20. Jest już ciemno, kiedy wiekowym, zardzewiałym promem przepływamy rzekę. Dostajemy pokój w hotelu Hay Hong z wentylatorem, moskitiera i czyściutką łazienką. Po kąpieli idziemy na kolację do polecanej przez LP restauracyjki Phoung Nam. Za 4 piwa, sałatki, sajgonki, makaron i kawę płacimy około 6 USD.

24 kwietnia

W dalsza drogę ruszamy około ósmej. Niewielka łódź wiezie nas na pływający targ. Na mętnych, brunatnych falach kołyszą się stare barki. Sprzedawcy eksponują swój towar na długich kijach. Wiatr kołysze główkami sałaty, arbuzami, melonami, siatkami z ryżem. Nadbrzeże zarosło domkami na palach, równie burymi, co barki. Kolorowe akcenty stanowią stroje sprzedawców i owoce. Zapracowani rodzice przywiązują dzieci na długich sznurkach, żeby mogły zrobić parę kroków, ale nie spadły za burtę.Odwiedzamy wytwórnie makaronu ryżowego. W wilgotnej parze uwija się kilku drobnych pracowników. Jeden miesza ciasto z przetartego ryżu, drugi smaży cienkie niczym papier placki na szerokich blachach, kolejny układa je na matach, które ustawiana są między nagrobkami. Zmarli nie chcą odchodzić z miejsc, w których spędzili całe swoje życie.W fabryce ryżu wielka maszyna obudowana drewnem monotonnie przesiewa ziarna. W pomieszczeniu unosi się kurz, który osiada na girlandach pajęczyn zwisających z sufitu i worków piętrzącymi się na kilka metrów w górę. Po ciasteczkach ryżowych, gładkich i miękkich zupełnie nie czujemy głody. W porze obiadu zadawalamy się mrożona kawą i owocami. Odwiedzamy jeszcze targ w Cantho, przyglądając się oślizgłym ciałom żab, wężów i innych stworów. Do Ho Chi Minh wracamy około 18. Nocujemy w tym samym hotelu a na kolacje udajemy się do naszej ulubionej wegetariańskiej knajpki.

25 kwietnia

Przed ósma stawiamy się w biurze agencji. Ruszamy do świątyni Cao dai i tuneli Cu Chi (4 USD/os). Ponad godzinę zajmuje nam wyjazd z Sajgonu. Przez kolejne półtorej godziny jedziemy między pomarańczowymi, piaszczystymi drogami przecinającymi pola z trzciną cukrową. Krajobrazy dobrze znane z filmów wojennych. To w tych okolicach Amerykanie zrzucili napalm. Zrobione tutaj zdjęcie nagiej, poparzonej uciekającej dziewczynki obiegło cały świat.Cao Dai temple rozpoznajemy z daleka. Na środku olbrzymiego, ogrodzonego terenu w Tay Ninh stanął kolorowy pałac przypominający nieco zamczysko w lunaparku. Jaskrawe węże oplatają kolumny, wejścia strzegą lwy, a na dachu przycupnęły smoki symbolizujące jing i jang.

Wyznawcy tej oryginalnej religii łączącej w sobie elementy buddyzmu, chrześcijaństwa i historii to w większości ludzi starzy. Oddawszy swój dobytek na kościół znajdują w nim schronienie do końca swoich dni. Rytm ich życia wyznaczają nabożeństwa odbywające się co sześć godzin, o 6.00, 12.00, 18.00 i 24.00.

Nabożeństwo rozpoczyna skoczna muzyka. Przypomina wyreżyserowane przedstawienie z udziałem setki statystów.

W porze lunchu znowu zadowalamy się mrożona kawą, która w Wietnamie ma niezwykły aromat bez względu na to, czy pije się ją w przydrożnym barze, czy eleganckiej kawiarni. Około 15.00 docieramy do tuneli Cu Chi. Wejście w otoczeniu pordzewiałych wraków samolotów i aut z okresu wojny robi przygnębiające wrażenie. W szałasie z wentylatorami oglądamy film dokumentalny. Przeciskamy się przez wąskie, podziemne tunele poszerzone na potrzeby amerykańskich turystów. Jednak uczucie duchoty i klaustrofobii nas nie opuszcza. Do Sajgonu wracamy około 18.00. Po kolacji w Bahdi Tree odbieramy plecaki w agencji i nocnym autobusem jedziemy do Mu Ne. To będzie pierwszy przystanek na drodze do Hanoi. Za open ticket upoważniający nas do zatrzymania się w 5 miejscach płacimy 22 USD. Dodatkowo mamy zapewniony jeden darmowy nocleg w Hoi An w hotelu trzygwiazdkowym.

26 kwietnia

Do Mui Ne docieramy około pierwszej w nocy. Niepokoimy się, czy o tej godzinie znajdziemy nocleg. Tymczasem nocleg znajduje nas. Autobus zatrzymuje się przy Sajgon Resort, z którego wybiega chudy nastolatek i bez pytania o szczegóły pokazuje, że mamy za nim iść. Prowadzi nas do bungalowu (6USD za 2 osoby). Po chwili wykąpani leżymy w wygodnych łóżkach pod moskitierami.W restauracji jesteśmy jedynymi gośćmi. Zamawiamy omlety z serem i koktajle owocowe (40 000 VND) i ruszamy do miasteczka. Zaczepia nas grupka znudzonych tubylców na motorach proponując przejażdżkę. Po chwili siedzimy na motorach wraz z Chinem i Ho i jedziemy do wioski rybackiej oddalonej o około 5 km. Aż po horyzont kołyszą się na wodzie błękitne kutry. Wokół nich krążą okrągłe niczym koszyki na chleb łódeczki, którymi połów transportowany jest na brzeg. Postanawiamy wrócić tu następnego dnia rano a teraz jedziemy do Białych Wydm oddalonych o około 20 km (cała wycieczka 200 000 VND za 2 motory). Niebo zakrywa granatowa chmura, przez chwile przyjemnie kropi ciepły deszcz. Kiedy po dłuższym czasie docieramy do wydm powietrze znowu jest lepkie od upału. Koła motorów grzęzną w jasnym piasku, a nasze ciała w szortach i cienkich koszulkach kąsa drapieżne słońce. Mijamy sosnowy las, jezioro z kwiatami lotosu i wspinamy się na wydmy. Wokół żywego ducha, nasi kierowcy zostali w lasku przy szałasie z napojami. Wspinamy się po rozległych wydmach obserwując białe czaple czające się na ryby w okolicach jeziorka.

Jedziemy na Czerwone Wydmy. Upał obezwładnia. Z zacienionych krzaków wyskakuje kilkuletni chłopczyk i oprowadza nas po labiryncie strzelistych, piaskowych skał o odcieniu ugotowanej marchwi. Surrealistyczny krajobraz i takaż sama temperatura. Gdyby nie urok miejsca pomyślałabym, że jestem w piekle.Palę kilometrów dalej zatrzymujemy się przy czerwonych piaskach. Dzieciaki proponują nam przejażdżkę na płytach PCV, które pełnia funkcje piaskowych sanek. W takiej temperaturze nie jesteśmy jednak skłonni do igraszek na wydmach.Na wpółżywi wracamy do hotelu późnym popołudniem. Rzucamy się na hamaki i gapimy na smukłe palmy. Po wegeteriańskiej kolacji (50 000 VND 2 os) ruszamy na wieczorny spacer po okolicy. Przed każdym domem wystawiono butelki z sosem rybnym. Jego fermentowany zapach unosi się w powietrzu i drażni nos. Mui Ne to długa wieś, ciągnąca się chyba przez 20 km. W pierwszej części zlokalizowane są hotele dla turystów, nic tam ciekawego nie znaleźliśmy, w drugiej znajduje się szkoła, targowisko, wytwórnia lodu i targ rybny.

27 kwietnia

Wstajemy o 5.00, żeby zdążyć na rozpoczęcie targu rybnego. O tej samej godzinę z ulicznych głośników zaczyna płynąć audycja propagandowa. Uświadamianie narodu trzeba rozpocząć, kiedy jeszcze na dobre się nie rozbudził. Jeszcze palą się latarnie, kiedy na pożyczonych rowerach (1USD za dzień) jedziemy przez wieś. Pojazdy wydają z siebie przeraźliwe piski przy każdym ruchu pedałów. Do wzgórze, z którego rozpościera się niezwykły widok na setki rybackich łodzi kołyszących się na morzu docieramy w 20 minut. Ku wodzie spływa lawina szpiczastych kapeluszy. Chyba kobiety z wszystkich tutejszych domów zbiegły się na zakupy. Kołyszą się kosze, jeszcze puste na nosidłach lekko przerzuconych przez ramię. Podążamy za tłumem. Parę metrów dalej aż gęsto od szpiczastych kapeluszy. Okrągłe łódeczki podpływają do brzegu z workami wypchanymi krabami, krewetkami, rozgwiazdami i konikami morskimi. Kobiety gorączkowo ważą, przebierają, układają w koszach. Gwar i zamieszanie. Pod stopami chrzęści kilkumetrowa warstwa różowych muszli. To domki stworzeń, które okazały się jadalne. Wprawne ręce wydłubały je z muszli i umieściły w koszu. Kłębią się tam już miękkie ciała kałamarnic i wąsatych stawonogów. Wprost do wody wjeżdżają wozy ciągnięte przez rude bawoły. Towar szybko zostaje załadowany. Do hotelu wracamy po dwóch godzinach i po krótkiej drzemce udajemy się na owocowe śniadanie do restauracji w naszym ośrodku. Popijamy koktajle przy Beethovenie, obserwując codzienną prace roznosiciela lodu. Zatrzymuje się niemal przy każdym domu. Lód jest tu artykułem pierwszej potrzeby.

O 15.00 wskakujemy na motory Ho i China i ruszamy w kierunku Phan Tien Oglądamy wieże Chamów (wstęp 2000 VND/os.) malowniczo usytuowane na wzgórzu. Stare, ceglaste kopuły wśród kwitnącego uroczynu na tle zatoki z cumującymi kutrami i starego cmentarza. Chłopaki wciąż nas namawiają na Ta Cu, miejsce w którym znajduje się największy w Wietnamie posąg leżącego Buddy. Pomimo późnej pory decydujemy się, negocjując cenę patykiem na pisaku (260 000VND/2 osoby).

Jedziemy wzdłuż plantacji smoczych owoców. Karłowate drzewa o gałęzio-liściach przypominających kaktusy rodzą karmazynowe owoce. Ich stosy piętrzą się przed tutejszymi chatami. Jaskrawieją pola ryżowe. Do Ta Cu docieramy około 16.30 i ledwie udaje nam się złapać ostatnia kolejkę linową (50 000VND/os), która ma nas przewieźć na górę. Ho i Chin mają wielką uciechę, pierwszy raz jada kolejką. Niewiele mamy czasu na obejrzenie posagu. Musimy zdążyć na ostatni kurs kolejki, inaczej zmuszeni będziemy przedzierać się w dół przez zbitą roślinność i skały. Niemal biegiem wdrapujemy się po stromych schodach a potem po kamieniach. Na górze zadziwia nas cisza, nie słychać nawet ptaków. Zachodzi słońce. Olbrzymi Budda spoczywa na prawym boku patrząc na okoliczne wzniesienia i pola. Jest imponujący. Szkoda, że nie możemy tu zostać dłużej, bo z dołu już rozlega się wołanie Ho. Niemal wbiegamy do kolejki. Większą część drogi powrotnej musimy pokonać w ciemnościach. O 18.00 w Phan Hien włączają się uliczne szczekaczki. Głos Wietnamu unosi się nad pędzącymi motorami. Czy ktoś tego słucha?

Kolacje zjadamy w naszej knajpce (hot pot z zupa rybna i ananasem a do tego pan cake z bananami, mniam!- 70 tys. za 2 osoby)

28 kwietnia

W nocy zabrakło prądu, co zdarza się tu bardzo często. Stanęły wentylatory. Powietrze zgęstniało. Czas do odjazdu autobusu spędzamy na plaży uzupełniając kolekcje muszli. Mieszkańcy Mui Ne to ludzie morza. Ono ich żywi i wyznacza rytm ich życia. Dzień toczy się powoli wokół wyciągani sieci, ich rozplątywanie, czyszczenia ryb i krabów, wyrobu sosu rybnego i jego sprzedaży.

O pierwszej przyjeżdża autobus. Załoga Sajgon Resort macha nam na pożegnanie. W ramach open ticket jedziemy do Nha Trang. Przed nami usadowiło się dwóch młodych mnichów w brązowych szatach. Wkrótce mamy nowych przyjaciół. W ramach wymiany barterowej wymieniamy chipsy serowe mnichów na nasze banany.

Im bliżej Nha Trang, tym więcej pojawia się sklepików dla turystów, restauracji i agencji. Wysiadamy w centrum. Rowerową rikszą (1 USD) jedziemy do wybranego z LP hotelu Hong Lou. Załoga hotelu jest sympatyczna. Zostajemy poczęstowani kawą i czekamy aż sprzątną nam pokój (7USD – 2os.). W roku recepcji, tuż obok ołtarzyka z owocami i kadzidłami w marmurowym akwarium pływa wielka ryba. Sławna ryba, opisywana w przewodniku. Jest wegetarianką i kończy już swój żywot.

Zgłaszamy w agencji naszą jutrzejszą dalszą podróż do Hoi An, przegrywamy zdjęcia na płyty (40 tys. VND), wysyłamy maile z kafejki internetowej (13,5 tys. VND/1 h). Rezerwujemy wycieczkę stateczkiem, połączoną ze snorkowaniem (6 USD/os) i idziemy na kolację (50 tys. VND/2 os). Zmęczeni podróżą i sprawami organizacyjnymi zasypiamy bardzo szybko.

29 kwietnia

Wstajemy przed szóstą, żeby przed wycieczka zdążyć jeszcze odwiedzić pagodę Long Son. W jej okolicach dzieciaki pałaszują poranne pho, przysiadając na miniaturowych stołeczkach. Tuż obok jest szkoła. Na dziedzińcu pagody panuje niezwykła cisza. Młodziutki mnich w białej szacie zaprasza nas do środka. Zapala bukiety kadzideł i wtyka nam w złożone dłonie. Kłaniamy się Buddzie trzykrotnie a on uderza w gong. Opowiada nam o buddyjskich symbolach i prowadzi do Lamy – starego bezzębnego mężczyzny o dobrotliwym uśmiechu. Skłaniamy mu się składając ręce, a on szepcze słowa, które bierzemy za błogosławieństwo. Wracamy do hotelu, gdzie dostajemy królewskie śniadanie (1USD) – omlety, sałatkę z ogórków i pomidorów, kawę, bułki i wielki talerz owoców.

Zostawiamy plecaki przy recepcji i ruszamy na całodzienną wycieczkę łódką. Z hotelu odbiera nas busik, zabieramy po drodze jeszcze kilku turystów i jedziemy do portu. Przesiadamy się na sporą, starą błękitną łódź. Jeszcze kilka identycznych wypływa równocześnie z portu. Na każdej około 40 osób. Przy akompaniamencie reggae kołyszemy się na falach. Po godzinie dopływamy do pierwszej wysepki. Chętni mogą popływać z fajka uiściwszy wcześniej opłatę w wysokości 5 tys. VND na ochronę rafy koralowej. Czas na lunch. Siadamy w kręgu na górnym pokładzie a załoga statku znosi przeróżne miseczki i talerzyki. Kiedy my gapiliśmy się na podwodny świat zdążyli wyczarować prawdziwa ucztę. Możemy rozkoszować się makaronem ryżowym, ryżem, tofu w licznych odmianach, fasolka, wodorostami, rybami i Sajgonami. Potem czas na karaoke. Bosman pełni funkcje kaowca i rozgrzewa towarzystwo. Jeszcze nigdy nie słyszałam równie luźnej interpretacji przebojów. Płyniemy na kolejną wysepkę, na której oprócz sklepików z pamiątkami i restauracji nie ma niczego ciekawego. Za wejście na nią trzeba płacić (5 tys. VND). Wracamy na naszą łódź, gdzie czeka już na nas fruit party. Następnie odwiedzamy wioskę rybacką. W drewnianych klatkach z siatką na dnie, zanurzonych w morzu siedzą kraby, jakieś wąsate wielgachne rybska i olbrzymia ośmiornica z groźnie wyglądającym dziobem. Wieczorem wracamy do Nha Trang bardzo zadowoleni z wycieczki. Zmywamy z siebie słoną wodę pod prysznicem udostępnionym nam przez sympatycznych właścicieli hotelu, którzy nawet przygotowują nam prowiant na dalsza drogę. Idziemy jeszcze wymienić pieniądze. Skuszeni wyglądem ulicznego jedzenia zasiadamy przy miniaturowych stolikach i pałaszujemy pieczone grillowane banany w ryżowym kremie posypane mielonymi orzeszkami. Zjadamy po dwie porcje (1 000 VND).

Wieczorem wsiadamy do zatłoczonego autobusu do Hoi An w ramach open ticket.

30 kwietnia

Do Hoi An docieramy około 6 rano. Autobus biura An Phu zatrzymuje się przy hotelu o tej samej nazwie. Mamy tu jeden darmowy nocleg zagwarantowany za zakup open ticket na całej trasie od Sajgonu do Hanoi. Hotel jest nowy i ma 3 gwiazdki, ale spokojnie zasługuje na więcej – basem, piękne, rzeźbione meble, wszystkie kosmetyczne drobiazgi w łazience, przemiła obsługa i nawet barek w przystępnej cenie.

Po prysznicu ruszamy na śniadanie- tradycyjne już pan caki w małej restauracyjce na uboczu „Banana Split” (60 tys. VND/2 os). Zaczepia nas kilkanaście kobiet oferujących uszycie wszystkich części garderoby od garnituru po majtki. Ho An to miasto krawców i szewców. Warsztaty tłoczą się jeden przy drugim, materiały wylewają się na ulicę. Można sprawić sobie fantastyczne rzeczy za niewielkie pieniądze, pod warunkiem, że ktoś ma ochotę na przymiarki i długie oglądanie katalogów z wzorami.

Kupujemy bilety uprawniające do zwiedzania pięciu obiektów (75 tys. VND /os.). Na początku odwiedzamy świątynię Quan Cong. Na dziedzińcu usadowiły się wielki smoki. Długi ogon latawca trzepoce nad bramą. W wnętrzu spirale kadzideł uwalniają aromat drzewa sandałowego i cynamonu. Zwisają z sufitu niczym czerwono-żółte serpentyny. Przechodzimy przez japoński , drewniany most Cau Nhat Bani w ramach biletu udajemy się na występ. Siadamy w ciemnej sali na maleńkich stołeczkach wraz z wieloma innymi turystami i podziwiamy tancerzy w maskach. Na każdym kroku napotykamy dziewczęta robiące lampiony. Smukłe postaci w jedwabnych ao dai.

W muzeum ceramiki oglądamy skorupy starych naczyń. Dużo bardziej interesująca wydaje się nam mozaika na dziedzińcu, jaskrawo odcinająca się od szarego muru pełnego czarnych liszajów. Drewniane stare schody i mroczne wnętrze starego domu przenoszą nas w dawne czasy.

Jeszcze bliżsi przeszłości jesteśmy w Tan Ky, XIX-wiecznym domu kupieckim, od siedmiu pokoleń zamieszkiwanym przez tę samą rodzinę. Z portretów patrzą na nas dziadowie właściciela, kiedy popijamy jaśminową herbatę podaną przez starą Wietnamkę. Zaglądamy do kolejnej pagody, do której zostajemy wpuszczeni mimo braku biletów. Przechodzimy przez labirynt korytarzy i odkrywamy kolorowy ogród. Znowu jesteśmy w krainie smoków i kwiatów.

Wieczorem, w knajpce dla lokersów, w którejś z bocznych uliczek próbujemy tutejszych przysmaków. Grubego makaronu, który swój niepowtarzalny smak zawdzięcza tutejszej wodzie Cao Lau oraz delikatnych, prawie przezroczystych pierożków White Rose. Uliczki pachną kadzidłami. W każdym wnętrzu, czy to jest holl hotelowy, knajpka, czy mieszkanie stoi ołtarzyk. Przy nim świeże owoce, kwiaty, kadzidła.

1 maja

Dzień rozpoczynamy owocowym śniadaniem zjedzonym na wielkim hotelowym łóżku. Oglądamy transmisję obchodów zjednoczenia Wietnamu. Przypominają się dawne czasy w Polsce – pochody, sztandary, delegacje, dzieci recytujące wierszyki o ojczyźnie. Poranny upał powstrzymuje nas przed opuszczeniem klimatyzowanego wnętrza. Decydujemy się jednak na kolejny spacer po starej części Hoi An. Staruszki zawijają tofu w liście bananowca, obierają bambusa z włókien, przebierają ryby. Jedni pochyleni nad talerzami pho, inni ze smakiem wyjadają prawie rozwinięte pisklęta z jajek – to tutejszy przysmak. Dla nich to dzień, jak co dzień. Mimo święta nie widać zwolnionego tempa. Właściciele sklepików uganiają się za klientami – you must see my shop – wołają restauracje pracują, ulice pełne są pieszych i rowerzystów. Jesteśmy tu dopiero drugi dzień a już rozpoznajemy twarze – to An , właścicielka kramiku z materiałami, Tan – kosmetyczka i Dong – dumny posiadacz motoru.

Chodzimy od sklepiku do sklepiku kupując pamiątki dla przyjaciół i rodziny – takiego wyboru i niskich cen nie spotykamy już w innym mieście.

Zaczepieni przez dwóch motocyklistów postanawiamy pojechać na wycieczkę do My Son- ruin rezydencji władców Czapy, oddalonych od Hoi An o około 35 km(95 tys. VND/os). Nasi kierowcy przypominają szmacianych rycerzy. Twarze skryli za maskami z materiału, czapki naciągnęli tak głęboko, że prawie nie widać ciemnych oczu. Nas nic nie chroni przed upalnym słońcem. Mamy na sobie krótkie spodenki i lekkie koszulki. Optymistycznie założyliśmy, że podróż będzie krótka i przyjemna. Tymczasem przejażdżka w jedną stronę trwa ponad półtorej godziny. Droga wiedzie wśród pól ryżowych. Część długich źdźbeł suszy się na jezdni. Jednak częstszym widokiem są plamy suszącego się ziarna. Plewy unoszą się wyskoki i wciskają w oczy i usta, kiedy nasze motory wykonują slalom między ryżem. Pachnie sianem.

Od kasy z biletami (60 tys. VND/ os.) do ruin My Son trzeba pokonać spory odcinek. Idziemy betonową drogą wystawiając się na bezlitosne słońce. Po drodze zgarnia nas mały busik, jak się okazuje wliczony w cenę zwiedzania. Dowozi nas do małego muzeum połączonego z kawiarenka, a stąd już pieszo musimy udać się do ruin. Zachowały się tu hinduistyczne świątynie i posągi pozbawione głów. W dwóch lepiej zachowanych przygotowano wystawę naczyń i figur. Nikt tego nie pilnuje. Zadziwiające. Większość budowli jest bardzo zniszczonych, ale cała dolina robi wrażenie. Do Hoi An wracamy przed zmrokiem, który o tej porze roku zaczyna zapadać już około 17. Gasimy pragnienie sokiem ze świeżych kokosów, które zamawiamy w knajpce nad rzeką. Zaczyna padać, ale nam to nie przeszkadza, choć krople deszczu wpadają do talerzy z Cao Lau. Decydujemy się na jeszcze jeden nocleg w tym samym hotelu, za dwójkę płacimy promocyjna cenę 15 $.

2 maja

Wstajemy przed szóstą, żeby jeszcze przez chwilę powłóczyć się starymi uliczkami Hoi An. Słońce jest już wysoko a i gwar na ulicy spory. Ciężko w takich warunkach o dobre zdjęcia. Szkoda, może następnym razem.Autobusem o 8.00 odjeżdżamy do Hue. Odcinek niewielki, jednak z powodu licznych przerw podróż zajmuje sporo czasu. Już po pół godziny zatrzymujemy się na zwiedzanie groty skalnej (15 tys. VND/os). Znajduje się tam posąg, którego otaczają smoki ziejące ogniem. Wspinamy się po zardzewiałej drabinie na szczyt skały, by podziwiać panoramę.Po chwili kolejna przerwa na kawę. Uciekamy z knajpki, do której kierują się wszyscy pasażerowie na drugą stronę ulicy. Znajdujemy kawiarenkę, w której jesteśmy jedynymi gośćmi. Siadamy przy stoliku pod suszącymi się rozgwiazdami, miedzy buteleczkami ze sfermentowanym sosem rybnym. Ceny jak dla tubylców. Dogadujemy się na migi, bo właścicielka nie zna ani słowa po angielsku.Jedziemy krętą, malowniczą droga, co chwila opadająca nad brzeg szmaragdowego morza, to wspinająca się wśród surowych skał i bujnej zieleni. Małe łódeczki kołyszą się w zatokach, plaże kuszą białym piaskiem. Do Hue dojeżdżamy około 13.30. Zaczepia nas dziewczyna z hotelu Phong Ha (10 USD za dwójkę z klimatyzacją.), do którego i tak chcieliśmy się udać. Całe szczęście, że jest blisko. Bierzemy pokój z klimatyzacja, bo o tej porze roku sam fan oznacza męczarnię. Ruszamy na zwiedzanie stolicy za czasów cesarskiej dynastii Nguyen. Hotele dla turystów zlokalizowane są na południowym brzegu Perfumowanej Rzeki, żeby dostać się do cytadeli i innych atrakcji należy najpierw pokonać jeden z długich o mostów na rzece a potem iść jeszcze spory kawał. Wiedzą o tym rikszarze zaczepiający nas co chwilę. Bez przerwy słyszymy “Hello! Where are you from?” Po kilkudziesięciu razach nie mamy siły odpowiadać. Chronimy się w knajpce na pięterku domu przy w pobliżu rzeki. Wspinamy się wąskimi, sczerniałymi ze starości schodami na pięterko równie stare i czarne. Czujemy się niemal jak członkowie rodziny przycupnąwszy tuż nad maleńką kuchnią. Prosimy o lokalna specjalność. Dostajemy gotowane warzywa, jasny sos i papier ryżowy (50 tys./2 osoby). Sami robimy sobie sajgonki. Pyszne! Obsługuje nas dziewczynka, na oko jedenastoletnia. Pracujące dzieci to tutaj norma.

Potem długo chodzimy wśród maleńkich domków niemal niewidocznych zza wspaniałych ogrodów. Na starych murach suszą się jaskrawo-różowe kadzidła. Na każdym kroku, przy każdym większym drzewie pala się pachnące wiązki.

Wracamy do hotelu, kiedy dzień powoli zasypia. Most na rzece błyszczy fioletowymi neonami. W pobliżu rzeki kobiety sprzedają owoce. Jest ciemno. Musimy po kształtach rozpoznawać gatunki. Rozsmakowaliśmy się w smoczych owocach.

Okazuje się, że nie ma miejsc na jutrzejszy autobus do Hanoi i musimy zostać w mieście jeszcze jeden dzień. Możemy postarać się o bilety na nocny pociąg, co znacznie skróci czas podróży, ale niestety podniesie jej koszty. Wolimy jednak noc w pociągu niż 26 godzin w ciasnym autobusie. Dowiadujemy się w agencji o bilety – są niewielkie szanse, bo kończy się właśnie długi wietnamski weekend. Dadzą nam znać rano. Postanawiamy rankiem obejrzeć pagody znajdujące się w okolicy. Wykupujemy wycieczkę po Perfumowanej Rzece (2USD/os)

3 maja

Tuż po piątej budzi nas upał wdzierający się do pokoju mimo włączonej klimatyzacji. Udajemy się na owocowe śniadanie do hotelowej restauracji (22 tys. VND/os). Dzwonią z agencji turystycznej, że znaleźli dla nas wolne miejsca w nocnym pociągu do Hanoi. Do przystani, w której czeka na nas „dragon boat”, łódź ozdobiona żółtym smokiem z blachy, udajemy się na jednym motorze. To kolejny serwis agencji. Motorek ugina się pod ciężarem trzech osób, tak, że prawie szoruję piętami po asfalcie.Smocze łodzie to pływające domy mieszkalne. Na każdej mieszka rodzina, która w ciągu dnia zajmuje się obsługa turystów – zabiera ich na przejażdżki i serwuje lunch, a wieczorem wiedzie normalne życie. Zsiadamy na pokładzie obok segmentu pełnego rodzinnych zdjęć i pamiątek. Dwie siostry zachęcają nas do zakupu pamiątek, brat prowadzi łódź, matka krząta się w kuchni. Przez szpary w drewnianym pokładzie widać zielonkawa wodę Perfumowanej Rzeki. Zatrzymujemy się przy Pagodzie Tien Mu. Strzelista budowla wyłania się spośród ukwieconych drzew. Pełno tu turystów, ciężko o kadr bez głowy w czapeczce, czyjejś łydki lub plecaka. Kolejny przystanek wypada przy grobowcu Tuc Duc. Od brzegu jest do niego jeszcze 4 km, żeby zdążyć w ciągu 50 minut go obejrzeć trzeba wziąć motor. Jeszcze na dobre nie wysiedliśmy z łodzi a już dopada nas chmara właścicieli motorów. Knujemy plan ucieczki. Odchodzimy kawałek dalej, bierzemy motory (1 $/os) i jedziemy do niewielkiego grobowca Dongh Khanh, usytuowanego pół kilometra za popularnym i obleganym przez tłumy Tuc Duc. Jesteśmy jedynymi zwiedzającymi. Niedaleko drogi suszą się kadzidła. Dziewczynka ugniata cynamonowe ciasto by po chwili zwinąć je w cieniutkie spirale. Patrzymy zafascynowani na jej zwinne palce. Każda spiralka będzie się palić 15 godzin. Krótka podróż rzeką i kolejny grobowiec, do którego wstęp dla obcokrajowców kosztuje dwa razy więcej niż dla lokersów. Odpuszczamy sobie w imię protestu przeciw dyskryminacji rasowej i wybieramy kontemplację w cieniu drzewa rosnącego na brzegu. Przesiadamy się na wąska, zadaszona łódkę, na której dostajemy lunch. Kolorowa mata zapełnia się talerzykami z sajgonkami, wodorostami, ryba, ryżem, tofu, krewetkami, makaronem i innymi pysznościami. Upał narasta, jest jakieś 40 stopni w cieniu. Odpuszczamy sobie grobowiec Khai Dinh, do którego znowu trzeba dojechać na motorze rozgrzaną, piaszczystą drogą, wybierając wentylator i mrożona kawę w knajpce z kotem z supłem na ogonie (?). Po „lokalu” całkiem swobodnie przechadzają się kury, wydziobujące z udeptanej ziemi wijące się robaki.

Do grobowca Minh Mang (55 ty. VND/os) z nadbrzeża można dostać się piechotą. Wietnamski sprzedające na brzegu napoje za darmo wypożyczają parasole. Zawsze to jakaś ochrona przed palącym słońcem. Grobowiec leży nad jeziorem. Wśród okazałych zielonych liści kryją się wodne kwiaty. Czerwień budynków kontrastuje z czernią kamienia strażników wiecznego królewskiego snu – dwóch wojowników, konia i słonia. Dynastia Nguyen śpi wśród ptaków, smoków, kwiatów i tajemniczych znaków.

Wycieczkę kończymy przed czwartą. Oblepieni potem udajemy się do agencji po bilety na pociąg (16USD osoba, miejsce leżące na drugiej i trzeciej półce).Mimo złości i zmęczenia do łez doprowadza nas globus, na którym nasz kraj nazywa się Bulan, a stolicą jest Toruń, leżący prawie nad morzem

Jeszcze tylko jazda na motorach z ciężkimi plecakami, godna szkoły przetrwania (10 tys. VND/os) i jesteśmy na dworcu.

Zakup biletu na pociąg w Wietnamie to wielki dylemat. Mamy do wyboru siedem możliwości – twarde siedzenia, miękkie siedzenia, siedzenia z klimą, twardą leżankę top, middle lub botton i spanie miękkie w przedziale czteroosobowym. Na dworcu najczęściej nie ma informacji w języku angielskim.

Łoża w przedziale przykryte są matami, nie czyszczonymi chyba nigdy. Leżę tuż pod sufitem, prawie dotykając wielkiego wentylatora oklejonego kurzem i martwymi owadami. Póki się kręci da się wytrzymać, gorzej, kiedy przestaje. Gęste powietrze uniemożliwia sen i oddychanie.

4 maja (środa)

Wentylator przestał działać w środku nocy. Szczelnie zamknięte okna na wysokości dostosowanej do wzrostu Wietnamczyków nie dawały chłodu. Dostajemy śniadanie – butelkę wody i ciepłe bułeczki z białego ciasta, nadziewane przepiórczymi jajkami. Około południa wysiadamy na rozgrzanym dworcu w Hanoi. Od razu mamy towarzystwo. Młody, uśmiechnięty chłopak przekonuje nas do swojego hotelu. Mieliśmy inne plany, ale stajemy się coraz mniej ich pewni wobec upału, hałasu i jego nalegań. Wsiadamy do opłaconej przez niego taksówki. Po chwili jesteśmy w Tam Thuong (8 USD dwójka ze śniadaniem i Internetem), wąskim na szerokość rozłożonych ramion. Na piętrze znajduje się tylko jeden pokój, do którego trzeba dotrzeć schodami krętymi i tak wąskimi, że latynoski o rozłożystych biodrach miałyby na nich problem.

Hotelik znajduje się w bocznej, równie wąskiej uliczce w starej dzielnicy. Wystarczy niewielki rozbieg, żeby przeskoczyć na balkon sąsiedniego domu. Wędrujemy potem takimi uliczkami wiele godzin. Nawet te szersze, które mają chodnik zmuszają pieszych do chodzenia środkiem jezdni. Chodniki zajęte są przez motory, garkuchnie i sprzedawców dobra wszelkiego. Odgłosy pracy dobiegają z niewielkich warsztacików. Obowiązuje specjalizacja. Jedna ulica należy do szewców, inna do krawców. Docieramy do pięknego starego mostu i wyspy Thap Rua (wstęp 3 tys. VND) i sił nie starcza nam na nic więcej. Szukamy taniej knajpki, przyzwyczajeni do dobrej, niskobudżetowej kuchni w innych miastach. Niestety, większość restauracji nastawiona jest na bogatych turystów z zachodu, co nam zupełnie nie odpowiada. Kupujemy pomidory, chleb i cebulę, ananasy (12 tys. VND) i urządzamy sobie obiad w hotelu. Zagadka duchoty i naszej ociężałości wkrótce się rozwiązuje. Nad miastem rozpętuje się burza. Ulicami płyną strumienie wody, ale po chwili powietrze staje się rześkie i przyjemne.Wieczorem zaglądamy do gotyckiej katedry. Chwila zagapienia i musimy wychodzić prze zakrystię, bo kościelny zdążył już pozamykać bramy. W ciemności roznosi się śpiew dziewczynek, ćwiczących sypanie kwiatów przed Bożym Ciałem. Na ścianach plebani wystawa poświęcona Janowi Pawłowi II. wysyłamy maile do znajomych i przepakowujemy plecaków na jutrzejszą wyprawę. Ruszamy w góry!

5 maja

O szóstej schodzimy do ciemnej recepcji licząc na obiecane śniadanie. No problem, no problem powtarza nie obudzony recepcjonista i wybiega na ulicę, by po chwili przynieść chleb i jajka. O siódmej odbiera nas Kim, nasz przewodnik i kierowca starego ułaza, z którym mamy przemierzyć góry północnego Wietnamu odwiedzając liczne plemiona (5 dni, 3 noce 210 USD). Kim nie wygląda na Wietnamczyka – wysoki, potężnie zbudowany, w krótkich spodenkach i koszulce, z długimi, lekko falującymi włosami i fantazyjnymi, dużymi okularami przeciwsłonecznymi sam wygląda, jak europejski turysta. Długo wyjeżdżamy z Hanoi, przejeżdżając przez coraz biedniejsze i bardziej zatłoczone dzielnice. Uaz podskakuje. The car is good for a bad roads, but bad for a good roads – mówi Kim, sugerując, że właśnie jedziemy tymi lepszymi, wietnamskimi drogami.

Po paru godzinach zatrzymujemy się na gorzką zieloną herbatę. Świetnie gasi pragnienie. Parę kilometrów przed Mai Chau zatrzymujemy się w wiosce Klang, zamieszkiwanej przez Muong. Ich stroje nie wyróżniają się niczym szczególnym. W piekącym słońcu idziemy piaszczystą drogą między zabudowaniami bardziej niż skromnymi. Domki stoją na wysokich palach. Na górze znajduje się obszerna izba. Na dole schronienie znajdują zwierzęta – świnie, bawoły i kury. Z chałupek co chwila wygląda jakaś głowa, żeby nam się przyjże i pozdrowić. W Mai Chau, miasteczku Białych Tajów zatrzymujemy się na chwile. Odpoczywamy w jednym z domków na palach, należącym do znajomych Kima. Drzemiemy na matach w przestrzennej izbie Tajów. Po godzinnym lewitowaniu w dusznym powietrzu czas na dalsza podróż autem nagrzanym do temperatury sauny.Kolejny przystanek robimy w wiosce Red Hmong. Zastajemy zamknięte domy, bo większość ludzi poszła pracować na górskich poletkach. Znój codziennej pracy. Młode dziewczyny uginają się pod ciężarem plonów noszonych na plecach. Przybyszów z daleka zwieść mogą kolorowe stroje, pszczoły pracujące w przydomowych ulach, kwitnące śliwy.

Do kolejnej wioski, zamieszkiwanej przez Czarnych Tajów można się dostać bambusowym mostem nad pomarańczową rzeką. I tutaj mieszkańcy jeszcze nie wrócili z pola. Jedynie staruszka z wysoko zaplecionymi wysoko włosami zamiata ścieżkę. Czysto tu i cicho. Dróżki obsadzone ananasami i kaktusami. W przydrożnym barze wypijamy mrożony sok z trzciny cukrowej. Nasz samochód nie chce zapalić. Zbiegają się nieliczne osiłki ze wsi i spychają go na asfaltową drogę. Jedziemy w świetle zachodzącego słońca. Ludzie wracają z pola, niosą na plecach motyki, łopaty, wiązki roślin. Dzieciaki siedzą na grzbietach włochatych bawołów arni. Kien wiezie nas bocznymi drogami, abyśmy mogli lepiej poznać codzienność mieszkańców górskich osad.Unosi się zapach zielonej herbaty, której plantacje ciągnął się tu po horyzont. Mijamy krzaki kawy i bujne zarośli trzciny cukrowej. Mieszkańcy gór nie gardzą tez uprawą opium.

Do Son La docieramy o zmierzchu. Znajdujemy tani hotel (Mini Hotel, 7USD – 2 os.). Obsługa hotelu nie mówi po angielsku, ale bardzo stara się, żebyśmy dobrze się czuli. Co chwilą ktoś troskliwy dobija się do drzwi. Kilka razy gaśnie światło, pogrążając miasteczka w hebanowej ciemności.

6 maja (piątek)

Wstajemy o piątej i przy świeczce zjadamy śniadanie, kolejny raz zabrakło prądu. Jeszcze w ciemnościach ruszamy w drogę. Zatrzymujemy się po 35 km w Thuan Choin. Na kilka kilometrów przed miasteczkiem spotykamy barwnie ubrane kobiety obładowane workami z zieleniną, drobiem, uginające się pod ciężarem nosideł. Targ odbywa się codziennie. Odwiedzają go głównie Czerni Tajowie, którzy zaopatrują się tu w żywność. Mieszamy się z barwnym tłumem i chodzimy między kurami, kawałkami mięsa, miskami pełnymi tłustych, żółtych larw i gór zieleniny. Za miasteczkiem kończy się dobra droga. Długie godziny spędzamy na dziurawej, wąskiej serpentynie podskakując w uazie niczym pop corn. Mamy do przejechania 160 km, ale w godzinę robimy najwyżej 20. Po drodze spotykamy wiele kobiet. Te z plemienia Czerwonych Hmongów noszą chusty z czerwonymi frędzlami. Inne mają nakrycia głowy przypominające różowe kapelusiki. Niektóre mają tylko koczki. To znaczy, że są pannami. „Eazy for man” – śmieje się Kien.

Przejeżdżamy przez wioski, gdzie pojawienie się samochodu wzbudza sensację. Przy drodze ustawia się szpaler witających. Wszyscy machają na nasz widok i wykrzykują jedyne znane im słowo w obcym języku, czyli „Hello”. Niejednokrotnie widzieliśmy, jak dorośli instruują dzieci, jak należy reagować na widok białego człowieka. Spotykaliśmy nawet dwuletnie brzdące machające rączkami i wykrzykujące hello.

W strugach deszczu chodzimy po wiosce Czarnych Tai. Małe prosiaki poukładały się w błocie. Z domów wybiegli ludzie, zapraszającym gestem wskazując wejście. Ale nie mamy czasu na wizyty. Kolejny raz dzisiaj pchamy samochód, który nie chce zapalić. Zbiegło się pół wioski, żeby nam pomóc.Do Lai Chau docieramy około trzeciej, czyli po prawie dziewięciogodzinnej podróży. Kwaterujemy się w skromnym hoteliku Lan Anh, jedynym w mieście (8USD za dwójkę z łazienką) i idziemy na obiad (62 tys. VND za 2 osoby). Robimy obchód miasteczka. Kręcą się tu Biali Tajowie, których wioski są w pobliżu. Są też inne grupy etniczne w czarno-żółtych strojach. Oprócz mostu przerzuconego przez szeroko rozlewającą się rzekę nie ma tu nic. Woda przyciąga dzieciaki i bawoły.

Zmęczeni drogą układamy się w pokoiku wielkości wygódki, wsłuchując się w nawoływania jaszczurek uganiających się za owadami.

7 maja

W dalsza drogę ruszamy po 7. Leje deszcz, a szczyty górskie niknął w gęstych chmurach. Zieleń roślinności aż kłuje w oczy. Docieramy do niewielkiego Pa Tan, w którym właśnie odbywa się targ. Ściągają na niego Czerwoni Hmungowie. Są też przedstawiciele plemienia Lu, odziani w kraciaste różowe, błękitne lub żółte stroje. Kolory mieszają się, kiedy ludzie tłoczą się przy jarmarcznych atrakcjach. Kobiety zajadają lody, mężczyźni wolą lokalny bimber z ryżu i kasawy.Robi się zamieszanie wokół naszego aparatu cyfrowego. Wszyscy chcą nam pozować i obejrzeć się na monitorze.

Za Tam Duong, leżącym na sporej wysokości, drogę pokrywa rude błoto. Coraz chłodniej. W oddali majach Fan Si Pan. Tuż przed Sapą, w okolicach wodospadu Thac Bac, jest już tak zimno, że w pośpiechu zakładamy kurtki.

Przemysł turystyczny już tu dotarł w postaci stoisk z pamiątkami. Sapa przypomina nasze Zakopane. Mnóstwo hotelików, knajpek i pamiątek. Jedynie Czarni Hmungowie wydają się autentyczni. Kobiety i dziewczynki w getrach w kolorze indygo i krótkich spódniczkach otaczają knajpki z turystami. Pukają w szyby chcąc zwrócić na siebie uwagę, wskazują na kolczyki, torebki, obrusy. Dziurki w uszach mają rozciągnięte od ciężkich ozdób, dłonie ciemne od indygo, stopy stwardniałe od chodzenia boso. Cały tydzień pracują na tarasowych poletkach, by raz w tygodniu zejść ze swej położonej wysoko w górach wioski na targ do Sapy. Może w tę sobotę uda się coś sprzedać i kupić na rynku kraby, , żaby, psa lub kiełbaski wyglądające jak świńskie ogony. A może starczy jeszcze na loda?

Obiad jemy w niewielkiej knajpce przy rynku (tofu, gotowany choclet – skrzyżowanie ogórka z kalarepką, ryż z warzywami, piwo za 55 tys. VND 2 os). Potem jeszcze aromatyczna kawa, żeby przeczekać ulewę i idziemy w kierunku wsi Cut Cut. Uiszczamy po 5 tys. VND za wstęp do wsi. Asfaltowa, kręta droga biegnie w dół między tarasami ryżowymi i ubogimi chatkami. Bawoły swobodnie pasą się przy drodze, grupki dzieciaków wybiegają na nasze spotkanie.

Wieczorem odwiedzamy targowisko przy kościele. Kobiety Hmong i Czerwonych Dao w czerwonych chustach przypominających czapki św. Mikołaja porozkładały swe wyroby na ziemi. Z każdej strony słychać „buy, buy, buy”. Ale ileż można? Mamy już w plecaku 3 haftowane obrusy, czapeczkę, poduszeczki.

O zmierzchu, w hotelowym pokoju (Hoang Long, 8 USD/2 os. z łazienką) zajadamy ananasa i popijamy go zielona herbatą. Na północy Wietnamu w każdym hotelowym pokoju znajduje się zestaw do parzenia herbaty i termos z gorącą wodą. Zasypiamy pod ciepłymi kołdrami. Po raz pierwszy nie ma wentylatorów. Na tej wysokości są zbędne.

8 maja (niedziela)

Wyruszamy przed szósta. Droga znika we mgle, czasami nie widać zakrętu. A Kien zachowuje się tak, jakby nie dostrzegał przepaści wokół nas. Wyprzedza ciężarówkę. To nic, że zakręt, pod górkę, a z przeciwka nadjeżdża coś, co chyba jest motorem, ale trudno się zorientować. Pojazd jest zajęty przez cztery osoby i dwa tuziny kur przywiązanych po bokach. Do tego wiązka drewna i zieleniny. O dziwo manewr mijania nikomu nie zaszkodził. Tu wystarczy mieć klakson i dużo wiary w siebie. Kien potrafi wyprzedzić wszystko i w każdych warunkach.

Po około 38 km dojeżdżamy do Lai Cao, miasteczka przy granicy z Chinami. Oba kraje rozdziela rzeka, przez którą przerzucono szeroki most. Mimo wczesnej pory uwija się na nim sporo „mrówek” w stożkowych kapeluszach. Oglądamy pagodę usytuowana na wzgórzu w pobliżu rozłożystego drzewa. W jego konarach kryje się maleńka kapliczka, w której dwie dziewczyny właśnie zapalaja kadzidła.

Przez wiele kilometrów auto tonie w błocie, co chwilę lądując w okazałej dziurze. We mgle i błocie około 10 rano docieramy do Bac Ha. Już kilkanaście kilometrów przed miasteczkiem spotykamy Flowers Hmongów prowadzących inwentarz na niedzielny targ. Ulewa wzmaga się. Hmongowie kryją się pod płachtami folii i parasolami, my przemakamy do suchej nitki w naszych lekkich kurtkach. Chodzimy miedzy końmi, bawołami, kurami i kolorowymi Hmongami.Podczas gdy panie Hmong handlują zielenina i drobiem, panowie zajmują się poważnymi transakcjami w postaci sprzedaży bawołów, co oczywiście należy opieczętować porcją bimbru. Pod koniec targu, kończącego się wczesnym przedpołudniem niewielu potrafi samodzielnie utrzymać się na nogach. Mimo to, jakimś sposobem dosiadają swojego bawoła, konia lub motor i wracają do wioski.Targ w Bac Ha jest autentyczny. Tu załatwia się interesu a nie robi spektakl dla turystów. Brodzimy po kostki w błocie, obserwując stopy Hmongów obute w plastikowe sandały. Wszyscy noszą identyczne, bez względu na porę roku. Przemoknięci i głodni kwaterujemy się w hotelu Thanh Cong (7 USD – 2 os. z łazienką). Panuje w nim rodzinna atmosfera, holl i recepcja są jednocześnie salonem rodzinnym. Siostry bliźniaczki przynoszą nam obiad. A do tego kieliszek honey wine, na rozgrzewkę.

Wieczorem, wysyłamy maile z kafejki internetowej. Potem do późna siedzimy przy zielonej herbacie z właścicielami hotelu i Kienem i Minhem.

9 maja (poniedziałek)

Poza weekendem Bac Ha sprawia wrażenie opustoszałej. Sklepiki pozamykane. Za brudną szybą hollu przemykają znajome postaci. Śniadanie tez jest senne. Wyjeżdżamy późno, bo Kien zapatrzył się w telewizor, właśnie nadawali powtórkę jakiegoś meczu. I znowu znajome widoki – Hmungowie i Dao z motyczkami wyruszają na pole, dzieci na bawołach, robotnicy leniwie pracujący na budowie. Rozpoczął się kolejny zwykły dzień pracy. Adrenalinę podnoszą manewry Kiena, który mija stadka świń, wyprzedza na trzeciego zdezelowane ciężarówki, gwałtownie zjeżdża na pobocze.

Zatrzymujemy się w domu znajomych Kiena, z plemienia Białych Tajów. Strumyk, zadbane obejście i dom na wysokich palach. Babulinka siekająca zieleninę zaprasza nas na liczi, które Kien strąca motyką z rosnącego przy domu drzewa.Kiedy już głód dał się nam poważnie we znaki Kien zabiera nas do przydrożnej jadłodajni dla lokersów. Siadamy da niziutkich stołkach i w tłumie Wietnamczyków zajadamy pałeczkami tofu, warzywa, makaron ryżowy. Za obiad dla 3 osób płacimy 20 tys. VND.

Do Hanoi docieramy późnym popołudniem. Dobrze znajomy roześmiany recepcjonista lokuje nas w ostatnim wolnym pokoju na poddaszu. Duchoty i upału panującego w tym miniaturowym pomieszczeniu nie da się opisać. Nie pomaga wentylator i robienie przeciągu. Dodatkowo są problemy z ciśnieniem wody w łazience. Jesteśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby szukać czegoś innego. Przegrywamy zdjęcia w kafejce internetowej (19 tys. VND) i idziemy na sok z trzciny cukrowej do znajomej już kafejki (szklanka z lodem 2000 VND).

10 maja

Dzisiaj czas na oglądanie osławionej zatoki Ha Long. Jeszcze przed wyruszeniem w góry wykupiliśmy wycieczkę w agencji turystycznej (2 dni, nocleg na łodzi, wyżywienie, kajaki 25USD/os.) Wyjeżdżamy o 7.30, robiąc objazd po okolicznych hotelach. Potem przesiadka na łodzie, ozdabiane podobiznami smoków. Dostajemy wystawny lunch – kilka potraw a każda pięknie podana. Czas mija na podziwianiu skał wyrastających z błękitnej wody. Cześć z nich zamieszkują małpy. Od czasu do czasu pojawiają się romantyczne dżonki z czerwonymi żaglami i statki z turystami. Dawno minęły czasy, kiedy było tu cicho i spokojnie. W największym skwarze południa zwiedzamy dwie groty. Pierwsza wielka i wspaniale oświetlona. Druga, zwana chińską, jest zdecydowanie mniejsza, pełno w niej nietoperzy, które widać, słychać i czuć.

Wczesnym wieczorem przypływamy do wioski rybackiej. Jej mieszkańcy całe życie spędzają na wodzie. Mijamy pływający szpital i szkołę, nawet klub ze stołem bilardowym. W drewnianych zagrodach „pasą” się homary, ośmiornice i inne morskie stwory. Na kajakach pływamy w smugach zachodzącego słońca między stożkowatymi skałami. Zatrzymujemy się w urokliwej zatoczce by napawać się ciszą, woda i widokami.Nasza łódź zarzuca kotwicę między wysokimi skałami. Tu spędzimy noc. Zachodzące słońce z minuty na minutę zmienia barwę nieba i wody. Fiolety i błękity ustępują miejsca ognistej czerwieni i żółci. Skaczemy z burty do spokojnej wody, płosząc meduzy wielkości sporych dyni. Potem długo leżymy na pokładzie gapiąc się na gwiazdy i czarne kontury skał. Jesteśmy szczęśliwi, że możemy tu być, choć przez chwilę.

Kolację jemy w sympatycznym międzynarodowym gronie. Zajadamy ryby, kraby, wodorosty i ananasy do późna w nocy. Nikomu nie chce się spać w takim niezwykłym miejscu.

11 maja

W nocy wyłączono generator prądu, przestał działać wentylator. W kajucie zrobiło się duszno. Wypłoszeni zaduchem uciekliśmy na górny pokład bladym świtem. Obserwowaliśmy budzące się do życia morze, rybaków zarzucających sieci.

Zawieramy bliższą znajomość z Julia i Dima. Po paru godzinach już zupełnie swobodnie mówimy po rosyjsku. Jednak coś zostało z dawnych lekcji. Ćwiczymy skoki do wody. Całe przedpołudnie upływa nam na kąpieli i plażowaniu.

Lunch jemy w restauracji pełnej turystów w Ha Long. W miłym towarzystwie jakoś mniej doskwiera nam masowa turystyka, choć pozostaje lekki żal, że piękne miejsca tak szybko zostają zagospodarowywane przez bezwzględny przemysł turystyczne. Za szybko rosną nowe restaurację, budy z pamiątkami i przystanie pełne statków turystycznych. Jeszcze dziesięć lat temu zatokę można było podziwiaj jedynie z łodzi rybackiej. Teraz co roku ruch turystyczny wzrasta tu o 30 %.

Późnym popołudniem wysiadamy na rozgrzaną ulice dawnej stolicy i udajemy się na przedstawienie kukiełek wodnych (40 tys. VND/os. w cenę wliczona płyta CD). Teatr jedyny w swoim rodzaju. Na scenie wielki basen a w nim kąpią się bajecznie kolorowe lalki. Wieczorem zrywa się gwałtowna ulewa. Ulice toną w wodzie, a my niezrażeni strugami wody robimy ostatni spacer po Hanoi. Potem jeszcze ostatni sok trzciny cukrowej i ostatni dragon fruit. W nocy pakowanie plecaków.

12 maja (czwartek)

W ostatnia, wietnamską, duszną noc budzimy się na długo przed budzikiem. Prywatny samochód, który miał być taksówka, ale recepcjonista najwyraźniej wolał dać zarobić koledze, wiezie nas na lotnisko. Mamy około 45 minut na ostatnie przyjrzenie się miastu. O tak wczesnej porze kwiaciarki rozkładają swe bukiety, staruszki ćwiczą tai chi w parku im. Lenina, uczniowie zajadają pho. Mgła unosi się nad polami ryżowymi.Samolot do Ho Chi Minh City tylko w połowie zapełniony. Dostajemy azjatyckie śniadanie – ryż z jajkiem a do tego suszone mięso.

W Sajgonie upał jeszcze większy. Zostawiamy plecaki w przechowalni bagażu (3 USD/szt.).

Wskakujemy na motory (2 USD/szt.) i jedziemy do centrum. Pomimo wcześniejszych doświadczeń z jazda na motorze, przejażdżka po stolicy okazała się zdecydowanie najbardziej emocjonująca. Jazda pod prąd, wciskanie się na zakręcie miedzy krawężnik a samochód, jazda miedzy dwoma autobusami połączona z ocieraniem się łokciami o ich szyby. Kupujemy ostatnie pamiątki – kapelusze, pocztówki, owoce. Przysiadamy na owocowy koktajl w naszym ulubionym Bahdi Three i chronimy się przed upałem w parku. Po chwili przysiada się do nas Tan, starsza kobieta utrzymująca się z manikiuru. Po chwili mam już pomalowane paznokcie i wysłuchuje historii życia Tan, która podczas wojny straciła całą swoja rodzinę. Na motorach wracamy na lotnisko. Z rozgrzanego, hałaśliwego miasta trafiamy na pokład samolotu. Inny świat. A nam trochę żal jaskrawości kolorów i zapachów.

13 maja

Wracamy przez Paryż. W Warszawie lądujemy około 11.00.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u