Wakacje u Papuasów – Wojciech Dąbrowski

Wojciech Dąbrowski

Papua Nowa Gwinea jest stosunkowo młodym państwem. Uzyskała pełną niezależność dopiero w 1975 roku. Terytorium kraju obejmuje wschodnią część wielkiej wyspy Nowa Gwinea oraz – w całości – kilka mniejszych: Nowa Brytania, Nowa Irlandia, Manus, Triobriandy. Te ostatnie są ponoć bardzo interesujące dla turysty, ale jeszcze trudniejsze i droższe w eksploracji niż ta główna…

Od wielu lat studiowałem możliwości odwiedzenia tego egzotycznego kraju owianego nimbem egzotyki, niedostępności i prymitywizmu. Realizację zamierzenia utrudniała nie tylko duża odległość dzieląca nasz kraj od Papui, ale także brak korzystnych taryf na przelot do Port Moresby.

Jak najtaniej dolecieć? Z zebranych przeze mnie informacji wynika, że dla Polaków wybierających się do PNG najkorzystniejszym wariantem jest przelot według specjalnych taryf do Brisbane lub Cairns w Australii i dokupienie drugiego biletu z Australii na Papuę – najlepiej w formie airpassu. Air Niugini – narodowy przewoźnik PNG zapowiedział otwarcie dla ruchu międzynarodowego drugiego poza stolicą lotniska: w Mt Hagen w Highlandach, co pozwoli jeszcze bardziej obniżyć koszt dolotu poprzez wyeliminowanie z trasy niezbyt ciekawej stolicy.

Inne możliwości dolotu: Air Niugini przywozi do swojej stolicy pasażerów z Singapuru, Manilii i Honiary na Wyspach Salomona ale z wyjątkiem tej ostatniej relacji, którą można wpisać w Visit South Pacific Pass taryfy są ustawione bardzo wysoko. Trudną, ale możliwą opcją wjazdu do PNG jest przedostanie się terenową drogą lub stateczkiem z indonezyjskiej części wyspy (z Jayapury do Vanimo).

Wiza turystyczna w przypadku przylotu do Port Moresby wydawana jest na lotnisku pod warunkiem posiadania biletu na wylot z PNG (opłata – 25 kina). Osoby wjeżdżające lądem z indonezyjskiego Irianu muszą uzyskać wizę w konsulacie PNG w Jayapura (wydają ją w ciągu jednego dnia – opłata 4 USD). Na lądowym przejściu granicznym nie można uzyskać wizy. Dojazd Landroverem z Jayapura do granicy – 20 USD. Od granicy do Vanimo – 5 USD.

Komunikacja wewnętrzna. Zanim ruszy się w Papuę trzeba zdać sobie sprawę z komunikacyjnych realiów tego kraju: stolica leży na południowym wybrzeżu, a najciekawsze regiony turystyczne w środku wyspy i na północnym wybrzeżu. Między południowym i północnym wybrzeżem nie ma dotąd żadnej drogi – przelot samolotem staje się koniecznością. Jedyna w miarę dobra droga, którą można wykorzystać dla przemieszczania się w interiorze to tzw. Highlands Highway wiodąca z portu Lae w góry. Nieco dziurawy asfalt kończy się jednak na niej już w połowie drogi między Mt Hagen i Tari i nie na wszystkich odcinkach jest bezpieczna. Ciekawą opcją dla tych, którzy mają dużo czasu jest krótki przelot ze stolicy do Popondetty i skorzystanie ze stateczków żeglugi przybrzeżnej kursujących stamtąd aż do Wewak.

Podstawowym środkiem komunikacji wewnętrznej PNG pozostaną jeszcze długo małe samoloty… Linie wewnętrzne obsługuje kilku przewoźników o różnej wiarygodności. Najwyższy standard zapewnia narodowa linia Air Niugini oferująca zagranicznym turystom szereg korzystnych air – passów, które można wykupić jeszcze przed wylotem z Polski. Jeden segment lotu kosztuje w tym wariancie 60-70 USD. Samoloty lądujące na małych lotniskach są niewielkie i mają skromną ilość miejsc. Dlatego radzę rezerwować loty z możliwie dużym wyprzedzeniem. Loty najtańszej kompanii – MAF nie są wprowadzone do systemów komputerowych i można je rezerwować tylko na miejscu w Papui.

Trzeba też być przygotowanym na przygody. Postanowiliśmy zostawić sobie stolicę kraju na sam koniec pobytu i po przylocie do Port Moresby zmienić tylko samolot, udając się prosto do Goroki w Highlandach. Szło dobrze… Nasz samolot z Honiary przyleciał planowo. Na lotnisku bez problemu dostaliśmy wizy turystyczne, a następnie boarding passy na lot krajowy. Zarejestrowano nam ponownie i zabrano bagaż. Zasiedliśmy w klimatyzowanej poczekalni nowiutkiego terminalu: po to, by po godzinie dowiedzieć się, że… samolot nie poleci (z przyczyn technicznych). Podobno na Papui takie sytuacje są codziennością. W powietrzu znaleźliśmy się dopiero następnego dnia w południe… Zwiedzanie kraju. Poza stolicą na Papui Nowej Gwinei wyodrębnić można wyraźnie trzy regiony turystyczne. Pierwszy – stosunkowo łatwo osiągalny – to wybrzeże morskie w okolicach Wewaku i Madangu, gdzie kuszą piękne plaże i doskonałe warunki do nurkowania na rafach koralowych. Główną bazą tego regionu jest port Madang (co wcale nie znaczy, że to w tym mieście są najładniejsze plaże). Drugi ciągnie się wzdłuż wielkiej rzeki Sepik będącej rezerwatem dziewiczej przyrody. Na tych terenach wspaniale rozwinęła się sztuka ludowa krajowców. Tu w wioskach stoją jedyne w swoim rodzaju “domy duchów”, będące ośrodkami wioskowego życia. Trzeci region, przez wielu obieżyświatów uważany za najciekawszy to Highlands – górzysty obszar wokół Mount Hagen, znany z oryginalnego folkloru żyjących tam plemion. Ludzie, którzy tu żyją nie są jeszcze skażeni przez masową turystykę, a po zrobieniu zdjęcia nikt nie wyciąga ręki po pieniądze czy prezent…

Regiony turystyczne PNG: I. Highlands

Aż do lat trzydziestych naszego stulecia Europejczycy byli przekonani, że górzyste i pokryte gęstą dżunglą wnętrze wyspy jest bezludne. Dopiero pierwsze wyprawy do interioru podejmowane po 1930 roku w poszukiwaniu złota pozwoliły ustalić, że w górskich dolinach żyją w całkowitej izolacji prymitywne plemiona, posługujące się odrębnymi językami – tysiące ludzi, którzy nigdy nie widzieli białego człowieka.

Goroka – stolica prowincji Wschodnich Highlandów leży w górskiej kotlinie, ze środka której wyrasta spory pagórek nazywany potocznie Mt Kis (podobno całują się tam papuaskie nastolaty). Warto wejść tam dla panoramy. Metropolia ma 20 tysięcy mieszkańców – (jak na Papuę to sporo) i opinię najładniejszego miasta w Highlandach. Wprost z lotniska wychodzi się na centralne ulice miasta. Trampy zatrzymują się tu najczęściej w schowanym za pocztą Lutheran Guest House. Warto rezerwować noclegi z wyprzedzeniem, bo miejsce ma powodzenie!

Gdy okazało się, że u luteranów nie ma dla nas miejsca zadzwoniliśmy do nowootwartego “Holiday Lodge” – przyjechali po nas i zawieźli do ukwieconego ogrodu gdzieś przy końcu pasa startowego. Za ciasny twin room ze śniadaniem i łazienką na korytarzu zapłaciliśmy 70 kina. 1 USD to około 2,5 kina. W bankach przy wymianie waluty pobierają prowizję: 10 kina od operacji. Papua jest niestety droga!… W centrum miasta stoi luksusowy jak na tutejsze warunki hotel “Bird of Paradise”, gdzie spotyka się miejscowa elita i gdzie można kupić najładniejsze pocztówki… tam płaci się nawet 200 kina… Noclegową alternatywą dla trampów może być także obiekt Armii Zbawienia gdzie płaci się 25 kina od osoby. W hotelikach są koce. Niezbędne, bo nocami temperatura może spaść nawet do 10 stopni C.

U stóp Mt Kis (tak, tak – pisze się i wymawia przez jedno “s” – Papuasi znakomicie upraszczają sobie angielski!) wzbudzają zainteresowanie turysty wzniesione w narodowym stylu “budynki” Raun Raun Theatre. Podobno zespół teatralny z Goroki odnosi sukcesy i to nawet za granicą! Warto skorzystać, gdy trafi się na dzień przedstawienia. A na wielkim trawiku przed teatrem trwa nieustanny piknik. Tam po raz pierwszy mieliśmy okazję pogadać z przygodnymi Papuasami – i było to bardzo sympatyczne spotkanie… Miejscowy język – pidgin ma swoje korzenie w angielskim i w miasteczkach można się dogadać.

Ludzie są tu mili i cieszą się, jeśli widzą, że są obiektem rzeczywistego zainteresowania przybysza, a nie tylko egzotycznym obiektem do którego biały celuje ze swojego aparatu, aby za chwilę bez słowa uciec… Miasto też robi miłe wrażenie. Gdyby jeszcze nie te zwieńczone kolczastym drutem płoty, solidne bramy i kraty w oknach wielu domów!.. To wszystko przypomina, że ten kraj wciaż jeszcze się cywilizuje. A potomkowie wojowników, którzy jeszcze w dzieciństwie nosili spódniczki z trawy gotowi są dziś dla zdobycia trunków i wspaniałych gadżetów przyniesionych do tego kraju przez cywilizację białych uciekać się do niezbyt pokojowych metod…

Pocztówka kosztuje 1 kina, znaczek do Polski – 1 kina. Jeden kina to także wartość sporej kupki sałaty czy garści orzeszków ziemnych… Wymieniając pieniądze warto zaopatrzyć się w dużą ilość drobnych banknotów, bo tutejsi “przedsiębiorcy” często nie mają reszty… Na miejscowy targ (zlokalizowany o dwa kroki od centrum miasta) trafiliśmy dopiero pod wieczór, gdy przekupki powoli zwijały już swoje rozkładane na cały dzień na ziemi płachty. Można jednak było jeszcze przyjrzeć się ich kolorowym strojom…

Na targu kupić można słodkie ziemniaki (kaukau), taro, yams, banany… Ale artykułem prawdziwie pierwszej potrzeby są w Papui zawinięte w liście betelu owoce niepozornej betelowej palmy areka rosnącej często przy domach. Orzechy można tu kupić na każdym targu i to w wielu kramach. Buai – taka jest lokalna nazwa – żują tu wszyscy: od kilkuletnich dzieci do staruszków. Efektem, oprócz odurzającego działania są poczerniałe na stałe zęby dorosłych i nieco odrażający widok tubylców spluwających śliną czerwoną jak krew. Brrr..

Duży ananas kosztuje 1,50 kina, za 1 kina dają 10 bananów lub 5 pomarańcz. Obok warzyw i owoców na targu można kupić używaną odzież przysyłaną tu w dużych ilościach z pobliskiej Australii – to na te rzeczy zamienili swoje malownicze “ludowe” stroje Papuasi. W osobnych kramach sprzedają włóczkę, z której tutejsze kobiety dziergają wzorzyste torby – tzw. bilumy. Wśród przekupniów wałęsają się psy i świnie…

Tradycyjne stroje na ulicach Goroki można zobaczyć już teraz tylko raz do roku – gdy w połowie września odbywa się Goroka Show. Impreza ma charakter kilkudniowego folklorystycznego festiwalu, na który ściągają Papuasi z całej prowincji, przybrani i wymalowani tak jak przed laty. Poszególne grupy popisują się tańcami i demonstrują sprawność w tradycyjnych konkurencjach. Na show przyjeżdża wielu zagranicznych turystów – trudno w tym okresie o zakwaterowanie…

W odległości około 20 kilometrów od Goroki na trasie do Mt Hagen leży wieś Asaro. Według podania okoliczni mieszkańcy podczas wielodniowych walk z innym szczepem wpadli na pomysł, aby przestraszyć wroga pojawiając się na polu walki w wykonanych z gliny upiornych maskach i malując ciała występującą tu jasną gliną. Podobno straszenie okazało się skuteczne. A dziś mieszkańcy Asaro i okolicznych wsi za drobną opłatą demonstrują turystom maski i sposób podchodzenia wroga…

Do Asaro dotarliśmy z Normanem Carverem – właścicielem małej agencji w Goroce (PNG Highlands Tours – tel. 732 1602) specjalizujacej sie w organizowaniu wycieczek i trekkingów dla zachodnich turystów. Proponuje on między innymi wspinaczki na najwyższy szczyt Papui Nowej Gwinei – Mt Wilhelm – 4509 m n.p.m. i kilkudniowe trekkingi do górskich wiosek.

Pokazy masek i skradania się trwają jakiś kwadrans. Potem turyści mogą do woli robić zdjęcia… Wszystko to jest trochę skomercjalizowane, ale jednocześnie trzeba mieć świadomość, że czegoś takiego nie zobaczycie gdzie indziej. Wizyta w wiosce błotnych ludzi – Mud Men (w naszym przypadku była to wieś Komonive) jest także okazją do obejrzenia chat i ukwieconych ogrodów, które je otaczają. Zobaczyliśmy też, jak można rozniecić ogień bez użycia zapałek (przeciągając bambusową cieciwę owiniętą wokół kawałka twardego drewna) i jak celnie mieszkający w chacie pod strzechą staruszek potrafi strzelać z łuku…

Sama Goroka ma opinię bezpiecznego miasta, gdzie spacerując ulicami cudzoziemiec nie czuje zagrożenia. Podobno miejscowy komendant policji bardzo radykalnie rozprawia się z miejscowymi chuliganami, których tu nazywa się rascals. Rascals – działające w grupach gangi wyrostków to poważny problem Papui, szczególnie w dużych miastach takich jak stolica. Czasem i poza miastami potrafią zatarasować drogę kłodami i wymuszać haracz na pasażerach przejeżdżających pojazdów. Tak zdarza się na przełęczy Daulo Pass (2450 m n.p.m.), którą musieliśmy pokonać kierując sie dalej do Mt Hagen. Ale i tak odcinek Goroka – Mt Hagen to najbezpieczniejszy obecnie fragment Highlands Highway! – usłyszałem od miejscowych. Zdecydowaliśmy się zatem (nie bez odrobiny emocji) skorzystać z PMV…

PMV (pi-em-vi – public motor vehicle) jest podstawowym środkiem komunikacji kołowej w Papui. Pod tym uniwersalnym skrótem kryje się wszystko co jeździ i zabiera pasażerów. Od autobusu, poprzez różne odmiany minibusów i mikrobusów do starego landrovera i cieżarówki z twardymi ławkami na skrzyni. Takim właśnie PMV (ale w odmianie – minibus) pokonalismy w ciągu 3,5 godziny trasę z Goroki do Mt Hagen jadąc jedyną w miarę dobrą drogą prowadzącą wśród malowniczych zielonych gór do wnętrza wyspy, tzw. Highlands Highway.

Dalsza podróż w górę Highlands Highway nie była możliwa i ze względu na kiepski stan bezpieczeństwa na drodze i ze względu na brak czasu. Zdecydowaliśmy sie lecieć. Maleńki i stary śmigłowy samolocik misjonarskiej linii MAF zabrał nas dalej w głąb wyspy – do Tari. Przelot nad Highlandami odbywa się na niewielkiej wysokości i dostarcza wspanialych wrażeń. Już z samolotu, patrząc przez podrapane szkła iluminatorów dało się zauważyć, że ludzie Huli żyjący w południowej części Highlandów nie zamieszkują w typowych wioskach, ale w odległych od siebie, samotnych zagrodach… Przez ponad pół godziny mówiac do siebie przekrzykiwaliśmy ryk wysłużonych silników. Wreszcie samolot czyli balus obniżył lot i usiadł w dolinie Tari…

Tari – to trzeba zobaczyć!

Nareszcie zobaczyliśmy naszych Papuasów… Była sobota – dzień kiedy ludzie z interioru przychodzą do Tari na targ. Nie, to nie bal przebierańców! U progu XXI wieku, gdy ludzkość wysyła w przestrzeń statki przywożące kamienie z Księżyca oni wciąż tu chodzą przybrani w liście i pióra. I nic nie wskazuje na to, aby czuli się z tego powodu nieszczęśliwi. Boso stoją na tej usianej kamieniami, najlepszej w promieniu kilkuset kilometrów drodze…

W samym Tari (mającym tylko 900 mieszkańców) niewiele jest do zobaczenia. Lądowisko, kilka sklepów i skromny katolicki kościół, którym opiekuje się niemiecki misjonarz. Kiedyś był jeszcze i bank. Ale uzbrojeni rascals tak często opróżniali jego kasę, że władze zdecydowały się zamknąć placówkę. Znacznie więcej jest do zobaczenia w okolicznej dżungli… Oferta zakwaterowania jest skromna: trampy mogą zatrzymać się za 20 kina w Tari Women’s Guesthouse – o krok od lotniska. Aby zakwaterować zamożnych turystów przybywających tu w poszukiwaniu oryginalnego, ale przecież ginącego już folkloru wybudowano w interiorze, w pobliżu Tari luksusowy jak na papuaskie warunki hotel. Aby dotrzeć do Ambua Lodge trzeba cofnąć się kilka kilometrów Highlands Highway w kierunku Mendi (tutaj ta szosa jest już tylko wyboistą szutrówką – zabiera to 45 min). Lodge widać z daleka: jego bungalowy rozrzucone są na zboczu na skraju górskiej dżungli. Lodge leży na wysokości 2100 m n.p.m. Wspaniały stąd widok na Kotlinę Tari. Szczególnie efektownie panorama prezentuje się o wczesnym poranku, gdy dno kotliny wypełnione jest chmurami. Ktoś nazwał taki widok “Islands in the sky” – chyba trafnie, bo wierzchołki gór rzeczywiscie wystają ponad morze chmur jak wyspy… Ludzie z lodge (pracują tu sami krajowcy z jednym tylko białym managerem) poprowadzili przez dżunglę kilka scieżek bo trudno sobie wyobrazić, aby turyści przedzierali się na przełaj przez przez zarośla wysokie do pasa – z maczetą w ręku. Szlak prowadzi między innymi do trzech wodospadów na sporych górskich rzeczkach, które wyżłobiły sobie głębokie koryta w skalnych blokach. Kryształowo czysta woda spada z wysokości 20-40 metrów w oprawie gęstej, soczystej zieleni. Na trasie jest kilka wiszących mostów, zrobionych przez Huli z bambusów i lian. Chybotliwe to i przysparza emocji przy przekraczaniu…

Trzeba wstać wcześnie rano, by zobaczyć żyjące na Nowej Gwinei słynne rajskie ptaki. Są… Latają między koronami wysokich na 15-20 metrów drzew, ciagnąc za sobą majestatycznie jak transparenty te długie ogony… Nie sądziłem jednak, że będą tak daleko… Kamerą video która ma zoom x 20 jeszcze da się coś zarejestrować, zwykły aparat jest jednak bezużyteczny…

Wizyta w Tari nie byłaby spełniona bez odwiedzin w jednej z zagród ukrytych wśród tropikalnej zieleni. Nareszcie możemy przyjrzeć się domostwom Huli z bliska. Okazuje się, że każda zagroda otoczona jest wałem z gliny i rodzajem fosy. W wale osadzona jest brama wejściowa, ponad którą sterczą zaostrzone pale częstokołu. Wchodzimy do środka, przeganiając ze ścieżki kilka wałęsających się, czarnych świń – to największe bogactwo rodziny i waluta, używana w wymiennym handlu…

W centralnym punkcie gospodarstwa stoi duża chata pod strzechą przeznaczona dla mężczyzn i chłopców. W środku palenisko, gdzie stary Huli piecze w popiele słodkie ziemniaki. Przed chatą rośnie tytoń. Okazuje się, że mężczyźni zamieszkują tu z dala od kobiet i sami przyrządzają sobie posiłki, bo wierzą, że stałe towarzystwo niewiast może przynieść chorobę i inne nieszczęścia. Huli ma z reguły kilka żon, mieszkających w oddalonych od siebie chatach. Spotykają się gdy przychodzą pracować do warzywnego ogrodu przy chacie męża, gdzie w dużych, płaskich kopcach o średnicy około dwóch metrów rosną słodkie ziemniaki.

Kobiety opiekują się dziećmi i rodzinnym bogactwem: świniami. Zastajemy na poletku dwie niewiasty: pracują w spódniczkach z wysuszonych liści, z odkrytymi piersiami, za to ze zwisającymi na plecach bilumami. Kobiety wykopują z kopców wydłużone, różowe bulwy słodkich ziemniaków, które obok yamu, trzciny cukrowej i bananów stanowią podstawę pożywienia Huli. Bo mięso wałęsających się po zagrodzie świń jada się tylko z okazji wielkich uroczystości, za to w dużych ilościach. Wnętrzem wyspy zainteresowano się na serio dopiero w latach pięćdziesiątych. Zbudowano pierwsze lądowiska i odcinki dróg. W życiu ludzi w regionie Highlands zaczęły się szybkie zmiany obyczajowe. Zakładano misje. Misjonarze różnych wyznań propagowali nie tylko zasady wiary, ale i przekonanie o wyższości europejskiej kultury nad miejscową. Ludność zaczęła gremialnie zmieniać tradycyjne stroje na używaną odzież dostarczaną w ramach pomocy z krajów rozwiniętych. Krajobraz osiedli rozsianych w górach Papui zmienia się szybko. Papuaskich pań w topless widzi sie coraz mniej… Liczbę Huli zamieszkujących w okolicach Tari i Mendi szacuje się na 45 tysięcy, a ich terytorium na 2500 km kwadratowych. Wciąż jeszcze dochodzi tu do utarczek między poszczególnymi klanami – powodem sporów są najczęściej prawa własności do ziemii. Nikt przecież nie prowadzi tu ewidencji własności poszczególnych kawałków dżungli więc o nieporozumienia nie jest trudno… I choć w 1952 roku plemienne wojny zostały zakazane, to wciąż zdarzają się ranni, a nawet zabici… Zmarłych członków rodziny chowają w obrębie zagrody. Niegdyś Huli umieszczali ciała zmarłych kilka metrów nad powierzchnią ziemi – na bambusowych rusztowaniach. Ciało rozkładało sie w upale, cuchnęło… Obecnie zmarłych chowają w ziemi, często na glinianym wale otaczającym zagrodę, umieszczając nad każdym nagrobkiem daszek z falistej blachy, aby nieboszczykowi nie było mokro… Kobiety w Highlandach są wyraźnie zdominowane przez mężczyzn. Obrońcy praw człowieka twierdzą nawet, że na porządku dziennym są akty przemocy – cóż, taka jest odwieczna tradycja… W kolejnej zagrodzie spotykamy kobiety w żałobie. Dziewczęta mają zawieszone na szyjach całe zwoje białych paciorków zrobionych z nasion. Twarze na znak żałoby pomalowały w kolorowe paski. Codziennie zdejmują jeden sznurek paciorków. Gdy pozbędą się w ten sposób ostatniego będzie to oznaczać koniec żałoby! – wyjaśnia przewodnik. Wdowa w zgrzebnej szacie ma twarz pokrytą białą farbą, okres żałoby trwa dla niej podobno aż do 9 miesięcy. Dopiero potem może zmyć z siebie żałobną glinę i szukać sobie nowego męża.

Cudzoziemcy nadali tutejszym mężczyznom przydomek Huli – wigmen czyli Huli – perukarze. A to ze względu na to, że podstawowym elementem ich tradycyjnego stroju są peruki bogato zdobione ptasimi piórami. – Z czego robi się perukę? Z włosów własnych, a także “pozyskanych” od żon i dzieci… Czasem dodaje się też wiotkie pióra kazuara – tutejszego strusia. Podobno na produkcję ładnej peruki trzeba poświęcić aż trzy lata żmudnej pracy. A szanująca się głowa rodziny powinna mieć tu trzy peruki – używane na różne okazje! Konstrukcja peruki wykonana jest ze sznurka. Nakłada się ją na zaokrąlony palik i następnie patyczkiem pracowicie przewleka się włosy przez poszczególne oczka. Gdy po latach pracy już wszystkie włosy są na swoich miejscach perukę zdobi sie dodatkowo kolorowymi piórami różnych papuaskich ptaków, także ptaków rajskich, kawałkami skóry i futra. Ściany chat wykonywane są tu z bambusowej plecionki, podobnie jak mata zastępująca podłogę. Strzechę dachową robią Huli z trzciny lub wysuszonych liści. Na środku głównej izby jest palenisko, w którym miejscowi między innymi pieką w popiele swoje słodkie ziemniaki. Nie ma żadnych kominów – dym uchodzi szczelinami w dachu, sprawiając, że sufit chaty jest czarny od sadzy. Z dymu, gdy wypełnia izbę jest jednak pewien pożytek. Otóż zabezpiecza on w znacznym stopniu przed moskitami, które szczególnie pod wieczór są tu bardzo dokuczliwe.

Podczas naszych odwiedzin w zagrodzie pojawił się sąsiad – wojownik z misternie pomalowaną twarzą. Zauważył pewnie, że w okolicy kręcą się turyści. Wie, że to okazja, aby zarobić parę kina. Demonstruje nam sztylet z kości kazuara i swój dwumetrowy łuk, wykonany z drewna black palm. Cięciwa tej broni, ku naszemu zdumieniu zrobiona jest nie ze sznurka, ale z pasma bambusa. Próbowałem naciągnąć taki łuk – trzeba do tego znacznej siły… Huli aby założyć bambusową cięciwę całą siłą napierają nogą na drzewce łuku – a i tak nie za każdym razem im się to udaje. Nawet podczas wykonywania na siedząco ręcznych robótek kobiety nie zdejmują zaczepionego nieco powyzej czoła bilumu. Bilum to popularna tu torba w której nosi się rzeczy codziennego użytku. Najczęściej utkana jest z włóczki barwionej na wszystkie kolory tęczy. Pasek takiej torby tworzy jednocześnie przepaskę na czole, czasem zawiązaną dodatkowo w misterny węzeł. Reszta wraz z zawartością sakwy zwisa na plecach.

Widzieliśmy sing-sing, czyli tańce połączone ze śpiewami, wykonywane przez miejscową ludność. Tancerze występują w bogato zdobionych, tradycyjnych strojach. Dwa razy do roku: w Goroce i Mount Hagen odbywają się festiwale tzw. shows, na które przybywają setki odświętnie przybranych i wymalowanych tancerzy z najodleglejszych wiosek. Nasz sing-sing był oczywiście o wiele skromniejszy. Na trawiastej polance pod kępą wysokich bambusów pojawiło się czterech rosłych Huli. Ich wysokie peruki ozdobione były dodatkowo długimi piórami pochodzącymi z ogonów rajskich ptaków. Niezbyt dynamiczne tańce trwały jakieś dwa kwadranse.

Wspólnym językiem Pauasów, używających przecież kilkuset różnych narzeczy stał się pidgin – pomysłowo uproszczona mieszanina angielskiego, niemieckiego i Bóg wie czego jeszcze… Nie jest to bogaty język; w pidginie występuje zaledwie około 1300 słów, a brzmienie niektórych spośród nich może naprawdę rozbawić turystę, gdyż przypomina sposób mówienia dzieci. Na przykład sypialnia to w pidgin rum slip, gazeta – niuspepa, cukier – suga, a zdjęcie – poto.

Miasto Mount Hagen – stolica prowincji i główny ośrodek administracyjny Highlandów leży w rozległej górskiej kotlinie. Główna, szeroka przelotowa ulica wypełniona jest rzędem stoa (stoa w pidgin znaczy sklep). Jest stacja PMV, a o przecznicę dalej – bank, poczta i inne ważne instytucje. I choć Mt Hagen ma podobno tylko 18 tysięcy mieszkańców, to w centrum miasta roi się od przechodniów. Nie stawiaj torby na ziemii, bo zaraz może zniknąć! – uprzedził mnie zaraz po przyjeździe jakiś zupełnie przygodny Papuas… Nie stawiałem…

Każdemu trampowi, który trafia do Mt Hagen radzę skierować kroki do Haus Poroman. Jest to bardzo dobrze utrzymane “lodge” czyli hotel składający się z bungalowów wzniesionych w ludowym stylu. Prowadzi go sympatyczne i uczynne białe małżeństwo: Keith i Maggie Wilson… I choć sytuację komplikuje fakt, że lodge leży w górach: 9 km od miasta wyboistą drogą, to warto tam trafić – gospodarze zapewniają zresztą rano i pod wieczór bezpłatny transport do lodge ze swego biura w mieście…

Haus Poroman czyli Dom Przyjaciół ma już 14-letnia tradycję. Początkowo była to prymitywna noclegownia dla trampów. Teraz Poroman ma 10 bungalowów, dużą chatę mieszczacą recepcję i jadalnię i… niepowtarzalną atmosferę. Przestronne bungalowy (każdy z łazienką) stoją w rozległym ogrodzie pełnym miejscowych warzyw i wspaniałych tropikalnych kwiatów. Wprawdzie po to aby zapewnić ciepłą wodę w prysznicu papuaska obsługa musi rozpalić w dymiącym piecu za domkiem, ale to tylko dodatkowa egzotyka…

Gospodarze są bardzo pomocni. Jeśli ze względów czasowych czy finansowych nie stać was na wyprawę do Tari, to Keith pomoże zorganizować wycieczkę do jednej z wiosek w okolicach miasta, tzw. custom village gdzie można znaleźć folklor. Ba, mają nawet kontakty z właścicielami łodzi wożących turystów po Sepiku. I coś bardzo istotnego: jeżeli z Mt. Hagen wyruszacie samolocikiem w interior to pamiętajcie, że limit bagażu rejestrowanego w tych samolotach wynosi 10 kg. Jeżeli przywieźliście więcej to nadwyżkę można zostawić w Haus Poroman na przechowanie. Ich telefon: 542 22 50, fax: 542 2207 Miejsce w bungalowie z wyżywieniem kosztuje 90 kina – Papua niestety jest droga!

Nazwa miasta pochodzi od górskiego szczytu o tej samej nazwie. Ten z kolei wział swoje imię od niemieckiego administratora, który zginął w okolicy ścigając papuaskich zabójców dwóch podróżników… Wyruszyli w 1895 roku, aby pieszo przeciąć wyspę w poprzek… Nie doszli… A Kurt von Hagen zamiast zabójców znalazł śmierć… Mt Hagen jest ważnym ośrodkiem administracyjnym i komunikacyjnym, ale zbyt wielu atrakcji turystycznych tu nie znajdziecie. Za jedną z nielicznych uznać można katolicki kościół Św. Pawła z napisami w pidginie we wnętrzu.

Po drodze do kościoła, który stoi przy wyjeździe z miasta w kierunku Goroki będziecie przechodzić obok dużego bazaru. Podobno najwięcej przekupniów pojawia się tu w sobotę, kiedy po zakupy przychodzą ludzie z okolicznych gór. Wtedy właśnie jest szansa aby “upolować” tu jegomościów w tradycyjnych strojach – niestety podobno pojawia się ich coraz mniej. W jednej części rynku królowały niepodzielnie różowe bulwy sweet potatśs, ale w sąsiedztwie można się było zaopatrzyć także w orzechy palmy areka (to te do żucia), banany, ananasy i cały szereg europejskich warzyw, które tu – w górach o dziwo dobrze rosną. Były, a jakże także świnie – chętnie przyjmowany środek płatniczy w ciągle tu jeszcze akceptowanym handlu wymiennym… Przy zachowaniu pewnej dozy taktu można fotografować ludzi. Odwzajemniają oni uśmiechy, a rzucone do modela po zrobieniu fotki “Tenkju tru!” jest niemal zawsze kwitowane pomrukiem uznania…

Coś, co odróżnia bazar w Mt Hagen od innych, podobnych miejsc w Papui to cały kwartał, który z daleka przypomina suszące się na dworze wielkie pranie. A tak naprawdę to jest to miejsce, gdzie na sznurach rozwieszono setki różnobarwnych, kretonowych sukienek. Tutejsze pięknisie zwykły ubierać się bardzo kolorowo! Niestety, niewiele papuaskich kobiet stać na to, aby kupować te fabrycznie nowe sukienki. To, co najcześciej widzi się na ulicy, to różnego rodzaju australijskie sprane ciuchy kupowane w sklepach “second hand” lub rozprowadzane bezpłatnie między najbiedniejszych przez kościoly i inne instytucje charytatywne…

W sąsiedztwie bazaru (widzieliśmy to już wcześniej w Goroce) znajduje sie jego część “rozrywkowa” w postaci ustawionych na stojakach tarcz do których miejscowi z upodobaniem całymi dniami rzucają lotkami… Skoro w mieście już nie można strzelać z łuków…

Jak wyglądają tu ceny żywności? Za 1 kina na bazarze można dostać 10 bananów lub 5 pomarańcz. Kilo chleba kosztuje 2-3 kina. Przykładowe ceny z taniej restauracji hotelowej (w kinach): frytki – 2,50; kanapka – 4,50; kawa lub herbata – 1 kina, omlet z sałatą – 7,50; stek z sałatą – 9,50. A przejazd PMV do Mendi lub Goroki – 8 kina.

Regiony Turystyczne PNG: II. Sepik

Wspomniałem już wcześniej, że jednym z najbardziej atrakcyjnych regionów turystycznych Papui Nowej Gwinei są tereny położone wzdłuż wielkiej rzeki Sepik. Magnesy, które przyciągają turystów do Sepiku to z jednej strony dziewicza przyroda i atmosfera prawdziwych peryferii świata, a z drugiej ciekawy folklor zamieszkujących na rzeką Papuasów.. Nie oczekujcie nad tą rzeką wygodnych hoteli (jedyny – składający sie z bungalowów administrowany jest przez Trans Niugini Tours i leży nad Karawari – bocznym dopływem Sepiku). Przygotujcie się za to na spotkanie z moskitami – niewiele jest miejsc na świecie, które te stworzonka tak sobie upodobały… A takie są zawzięte, że tną nawet przez grube dżinsy… Nazywają je tu natnat…

Sepik jest tym dla Papui czym Amazonka dla Brazylii. Wypływa gdzieś z tych wysokich, zielonych gór i zbierając wody z licznych dopływów rozlewa się szeroko, tworząc tak jak Amazonka liczne zakola, jeziora, kanały i mokradła. Niesie bez przerwy masy gałęzi, złamane drzewa i całe wyspy sitowia, które w naturalny sposob oddzieliły się od podłoża. Od żródeł do ujścia przebywa ponad 1200 kilometrów, z tego około 500 kilometrów nadaje sie do żeglugi…

Nad Sepik wiodą trzy gruntowe drogi. Niech was jednak nie zmylą te cienkie linie na mapie – bardzo często są one nieprzejezdne. Stosunkowo pewna jest jedynie trasa do Angoram. Węzłem komunikacyjnym i centrum administracyjnym dla całego Sepiku jest miasteczko Wewak, leżące o dziwo nie nad Sepikiem, ale opodal – nad morzem. Zdecydował o tym chyba fakt, ze istnieje tu od czasów wojny porządne lotnisko z pasem startowym mogącym przyjmować nawet małe odrzutowce. Do wiosek rozrzuconych w całym biegu rzeki niezbędne zaopatrzenie dociera drogą wodną. Ale to długa i wyczerpująca droga. Więc turyści i ci miejscowi, którzy zmierzają do większych przysiółków przy których znajdzie się kawałek równej łąki korzystają z przelotów samolotami. Najcześciej są to 6-miejscowe, stare, jednosilnikowe Cessny eksploatowane przez misjonarskie towarzystwo MAF (żartobliwie nazywane Missionary Air Forces).

Taką właśnie Cessną wylądowaliśmy szczęśliwie na trawiastym “pasie” w Ambunti w środkowym biegu rzeki. Ambunti okazało się większą wioską z kilkoma dziesiątkami domów na palach, dwiema misjami różnych wyznań i tym, co dla nas było najważniejsze: prymitywnym lodge w którym można było spędzić noc przed wyruszeniem na rzekę… Warto tu wspiąć się na wzgórek nad wsią, gdzie jest siedziba jakiejś administracji by popatrzeć z wysoka na chaty na skraju dżungli i rzekę: wartką i szeroko rozlaną…

Ambunti Lodge. Bez prądu elektrycznego, ale za to z moskitierami. Jedyna na razie baza noclegowa nad środkowym Sepikiem. W innych wioskach na desperatów czekają jedynie noclegi w wioskowych chatach – na macie lub w hamaku. Ambunti Lodge ma zaledwie kilka ciasnych dwuosobowych pokoików z piętrowymi łóżkami i lepiej rezerwować je z wyprzedzeniem. Płaci się 30 kina za łóżko…

Po to, aby spłynąć w dół Sepiku potrzebna nam była piroga z motorem, jakich używają krajowcy. Są to łodzie o szerokości około jednego i długości kilkunastu metrów. Załatwił ją nam Alois Mateos – przedsiębiorczy jegomość organizujący turystyczne rejsy po Sepiku.

Dostaliśmy miejscowego przewodnika mówiącego po angielsku, motorzystę, beczkę paliwa (twierdzili, że do Timbunke spalimy 15 galonów po 6 kina za galon) i wczesnym rankiem ruszyliśmy na rzekę. Zaczęła się kolejna przygoda… Zanim wyruszycie pamiętajcie o zapasie mineralnej wody w butelkach, o długich spodniach i koszuli z rękawem, o preparacie przeciw komarom, sunscreenie i kapeluszu! Dobrze też mieć dużo drobnych banknotów…

Nasz plan był bardzo ambitny: w ciągu jednego dnia (ze względu na goniący nas czas) zamierzaliśmy spłynąć do Timbunke, odwiedzając po drodze co ciekawsze wioski. Miejscowi kręcili głowami: turyści zwykle rozkładają ten odcinek na dwa, a nawet trzy dni (dając zarobić odpowiednio więcej przewodnikom i kucharzom), także dlatego, że nie wytrzymują kondycyjnie: cały dzień w upale i wilgoci na pozbawionej cienia łodzi rzeczywiście wyczerpuje… Krajobrazy od początku były wspaniałe. Mijaliśmy całe rodziny płynące czółnami różnej wielkości i chmary wodnego ptactwa.

Trafiliśmy na świetną pogodę. Był początek maja – w końcówka tegorocznej pory deszczowej. Sezon suchy – najbardziej odpowiedni dla przyjazdów trwa tu od czerwca do października. Wtedy też podobno moskity trochę mniej dokuczają…

W źenchenmangua spostrzegliśmy wśród “klasycznych” chat na palach pierwszy haus tambaran czyli dom duchów. Znacznie większy “haus” zbudowano w następnej wiosce Korogo. Haus tambaran to odpowiednik naszego kościoła: miejsce spotkań mężczyzn, ceremonii i wioskowych zgromadzeń. Papuaskie kobiety nie mają wstępu do “domu duchów”. Dla Europejek robią wyjątek – bo przecież zostawiają tu pieniądze…

Domy duchów mają postać dużej, prostokątnej chaty stojącej na palach. Dach i ściany wykonane są ze strzechy. Szczyty ozdobione są dużymi maskami lub posągami. A co jest w środku? Półmrok i atmosfera wielkiej stodoły. Wszystkie pale podpierajace dach są wspaniale zdobione płaskorzeźbami i malowidłami. Często dodatkowo zawieszone są na nich maski i rzeźby. Do wnętrza takiego haus tambaran wchodzi się zazwyczaj po drabince z podcienia które jest pod budowlą i w którym w ciągu dnia przesiadują miejscowi mężczyźni…

W dużym haus tambaran w Korogo zastaliśmy prawdziwą galerię sztuki. Setki masek i rzeźb rozmaitej wielkości: od takich, które od biedy można schować do kieszeni do takich, które sięgają do pasa. Była to oczywiście produkcja przygotowana dla turystów. Ale rozmaitość stylów i kształtów jest taka, że daleko tym pamiątkom do sztampy powielanej w tysiącach egzemplarzy. Za maskę o wysokości 40 cm zażądali 25 kina. Gdy wychodziliśmy cena spadła do 20…

Targowanie się, które na przykład w krajach Azji jest nie tylko zwyczajem, ale nawet swego rodzaju rytuałem tutaj nie wchodzi nad Sepikiem w rachubę. A zaproponowanie przez kupującego niższej ceny niż ta obwieszczona przez Papuasa uważane jest za niegrzeczne. Można co najwyżej taktownie zapytać o “second price”. Czasem skutkuje…

Po odwiedzeniu dwóch – trzech wiosek przekonaliśmy sie, że nasze nadzieje na zobaczenie krajowców paradujących w spódniczkach z trawy, czy grup miejscowych pań w topless pozostaną nad Sepikiem jedynie w sferze pobożnych życzeń. To już nie te czasy… Misjonarze już dawno ich ubrali! Typowym strojem jest T-shirt i szorty lub kretonowa spódnica – wszystko z transportów używanej odzieży przysyłanych w ramach pomocy z krajów wysoko rozwiniętych. Od turystów też oczekuje się stosownego ubioru – m. in. zakrycia nóg, do czego nie trzeba specjalnie namawiać, bo moskity operują także w dzień…

W kilku wioskach na trasie spływu mogliśmy przyjrzeć się z bliska jak przy użyciu najprostrzych narzędzi produkuje się te łodzie-dłubanki, które na wielkiej rzece stanowią podstawowy środek komunikacji. Wszystko wykonuje się ręcznie – toporkami. Pływa też po Sepiku jeden większy statek: mały, bardzo drogi, klimatyzowany “Sepik Spirit” operujący z Karawari Lodge. W ubiegłym roku podczas postoju w wiosce tubylcy napadli na statek. Turystom nic się nie stało – bandytów interesowała tylko statkowa kasa…

Przewodnik był w wioskach bardzo przydatny, a to dlatego, że miejscowi w stosunku do obcych zachowują się wciąż z dużą rezerwą. Nasz Philip był nie tylko tłumaczem, ale też przekazał nam zasady swego rodzaju etykiety obowiązującej turystów: mężczyznom nie wypada zwracać się do miejscowych kobiet. A kobieta-turystka nie powinna zaczepiać Papuasów i raczej unikać sytuacji, w której miała by pozostać tylko w towarzystwie miejscowych mężczyzn…

Kanałem wśród sitowia dociera się z głównego nurtu rzeki do sporej i ciekawej wioski Palembai. Poziom wody był tam tak wysoki, że wychodziliśmy na drabinki prowadzace do “tambaranów” wprost z naszego czółna…Wioskę zamieszkują dwa różne klany i w związku z tym znajdziecie tu dwa “domy duchów”. Za jedne 4 kina dwóch miejscowych mężczyzn dało tam dla nas koncert na wielkie bębny wykonane z grubej, wydrażonej kłody. Uderza się w nie czymś, co przypomina drewniany tłuczek. Kolejnym miejscem, które obowiązkowo powinno znaleźć sie w programie spływu jest wieś Kanganaman. Stoi tam bodaj najstarszy nad Sepikiem “dom duchów” – odrestaurowany niedawno z pomocą Muzeum Narodowego z Port Moresby. Przy niskiej wodzie od głównego nurtu rzeki podpływa kawałek kanałem i następnie dochodzi się do niego ścieżką. Dla nas (woda była wysoka) oznaczało to brodzenie z podwiniętymi nogawkami w płytkiej wodzie… W podcieniach “hausu” zastaliśmy całą kolekcję bębnów, a na piętrze – wspaniale rzeźbione pale wsporcze.

Nasz splyw Sepikiem zakończył się emocjami – ucieczką przed nadciagającą od północy ciężką chmurą, która zwiastowała niechybną tropikalną ulewę. Przewodnik zauważył ją gdy opuszczaliśmy ostatnią wioskę umieszczoną w programie zwiedzania… Zerwał sie wiatr, piroga skakała po falach. Do schronienia w Timbunke było kilka kilometrów. Zdążylismy wysiąść na brzeg zanim dogoniła nas prawdziwa ściana deszczu. A złowione po drodze węgorze dostaliśmy na kolację…

Katolicka misja w Timbunke. Przez godzinę dziennie radiowa łączność z resztą świata. Misyjne budynki stoją na dość wysokim brzegu, dlatego nie muszą być posadowione na palach. Obok misji – uboga, ale spora szkoła. Właśnie tam – w domku nauczyciela spędziliśmy nasza kolejną noc w Sepiku. W nocy cięły moskity, a rano czekała nas zgadywanka: przyleci po nas ten balus (samolot) czy nie przyleci… Przyleciał!

Regiony Turystyczne PNG: III. Północne Wybrzeże

W Wewak – administracyjnym ośrodku regionu Sepik zatrzymaliśmy się w powrotnej drodze z dżungli do cywilizowanego świata. Jest tam polska misja Ojców Pallotynów. To dumnie powiedziane, ale tak naprawdę to w Wewaku mieszka samotnie jeden (ogromnie zresztą sympatyczny) ksiądz Piotr, a dwóch innych przebywa w pobliskim interiorze. Wszyscy młodzi i bardzo energiczni – są kopalnią wiedzy o obyczajach ludzi zamieszkujących tereny wokół Wewaku. Gdybyście tam kiedyś trafili pamiętajcie jednak, że są to jednocześnie ludzie bardzo zaabsorbowani swoją pracą na misji i codziennymi zajęciami – tam nie ma gosposi do gotowania ani sprzątaczki… Szanujcie ich czas…

Miasteczko rozłożyło się nad dwiema zatokami rozdzielonymi długim cyplem o nazwie Boram na którym zbudowano szpital. U nasady tego cypla znajduje się “polska” misja i kościół. W lewo od cypla znajdziecie dużą zatokę Wewak Harbour z molem dla statków. Zatokę tą zamyka z drugiej strony kolejny skalisty półwysep na którym leży najstarsza część miasteczka. Po obwodzie tego górzystego półwyspu prowadzi malownicza szutrowa droga (warto wybrać się na spacer) u stóp której w dole rozbijają się morskie fale… A ludzie? Towarzystwo ubiera się po naszemu, do kościoła w niedzielę owszem chodzi, ale podobno wciąż wierzą w złego ducha – Sangumę, który jest przyczyną chorób, wszelkiego zła i nieszczęścia…

Nie reklamowane w prospektach plaże Madangu, ale plaże Wewaku polecamy obieżyświatom!… Właśnie tu, w Wewaku widzieliśmy najładniejsze naszym zdaniem plaże Papui. Są dosłownie o krok… Z lotniska wystarczy tylko przejść przez ulicę, by znaleźć się na pustej plaży obramowanej palmami i wymoczyć się w ciepłym morzu oczekując na samolot… Nad morzem – właśnie naprzeciwko lotniska jest tu małe, kameralne lodge gdzie za jedną noc trzeba zapłacić 86 kina (single room) lub 102 kina (double). Że drogo? Tak, Papua jest niestety droga, ale miejsce za to wspaniałe!…

Wewak ma 25000 mieszkańców. Miasto jest spokojne, kroniki nie notują tu ataków rascals na turystów, przynajmniej w ciągu dnia. Poza samolotami docierają tu z reguły raz na tydzień pasażersko – towarowe stateczki z Madangu (za miejsce na pokładzie płaci się ok. 40 kina). Czasem można złapać towarowy stateczek do Vanimo przy granicy Irianu Zachodniego (funkcjonuje tam morskie i drogowe przejście graniczne do Indonezji).

Zabudowa Wewaku, wśród której znaleźć można jeszcze sporo zaniedbanych, kolonialnych budynków jest bardzo rozrzucona. Od strony lądu krajobraz zamykają wysokie zielone wzgórza, na które warto się wdrapać lub wjechać dla pięknego widoku na linię brzegową. Jak wspomniałem półwysep na którym leży centralna część miasteczka jest zbudowany z koralowej skały. Nad wodą chlapią się czarnoskóre dzieciaki, a ich mamy stoją z wędką w wodzie, aby złowić coś na kolację (kaikai bilong apinun). Widać tutejsi mężczyźni mają poważniejsze zadania.

A skoro o kolacji mowa, to warto zapamiętać, że śniadanie w pidgin to kaikai bilong moning czyli “papu należące do poranka”. A przed śniadaniem z reguły odwiedza się łazienkę czyli rum waswas, gdzie powinien być ręcznik czyli laplap bilong waswas – takich zabawnych zwrotów usłyszycie w Papui więcej…

“Śródmieście” Wewaku to kilka sporych sklepów stojących przy ulicy mającej długość może dwustu metrów. Za rogiem jest poczta, a na końcu ulicy – bazar czyli maket i to już całe centrum. Największe powodzenie na targu mają oczywiście żute powszechnie w Papui orzechy palmy arekowej (tak naprawdę, to smakosze zawijają je w liście betelu i posypują wapnem zmielonym z muszelek). Dalej są banany i bulwy taro, których miąższ po ugotowaniu przypomina nasze poczerniałe ziemniaki. Na Papui jest bieda, ale raczej nikt nie głoduje. Tym bardziej, że obowiązujący tu odwieczny system wantok (jedno gadanie czyli ta sama mowa) nakazuje dzielić się wszystkim ze współplemieńcami. Facet z prowincji w myśl tej zasady może przyjechać do zupełnie nieznanego sobie współplemieńca, który znalazł pracę w mieście i wymagać, aby nie tylko dał mu nocleg ale i karmił przez dowolną ilość dni… Aby wyjasnić Papuasom kim jest dla nas ksiądz Piotr używaliśmy tylko jednego słowa: On jest nasz wantok! I od razu wszystko było jasne… Z tym że aby nie dawać złego przykładu Papuasom siedzieliśmy u niego tylko 2 dni!

PMV jeśli pozwala stan dróg i mosty są naprawione wożą pasażerów z Wewaku do trzech osiągalnych lądem miejscowości nad Sepikiem: Angoram (10 kina, minimum 3 godziny), Timbunke (12 kina, minimum 4 godziny) i Pagwi. Do Angoram można też wynająć jeepa płacąc 40 USD za 4 osoby. Dla nas – jak pisałem – jedynym wyborem okazał się samolocik MAF-u. Bilet na przelot w jedną stronę do Ambunti kosztuje 105 kina, a do Timbunke – 72 kina…

Aby dostać się z Wewaku do drugiego, jeszcze bardziej znanego turystom miasta na wybrzeżu – Madangu trzeba skorzystać z samolotów latających kilka razy w ciągu dnia lub stateczków żeglugi przybrzeżnej (co jest na pewno tańsze i ciekawsze, ale jest tu jeden problem, bo kursują one nieregularnie). Madang leży na południowy wschód od Wewaku, ale wzdłuż wybrzeża nie ma żadnej porządnej drogi. Ponieważ u ujścia Sepik rozlewa się bardzo szeroko, to pewnie jeszcze długo jej nie będzie – władz nie stać na budowę mostów o długości kilku kilometrów…

Pisząc o Madangu wypada przypomnieć, ze północne wybrzeża Nowej Gwinei kolonizowane były w końcu XIX wieku przez… Niemców. Ślady ich bytności w tym rejonie przetrwały w postaci niemieckich nazw wielu osiedli. Kroniki przekazują, że kolonistów dziesiątkowała malaria i inne tropikalne choroby. W okresie II wojny światowej północne wybrzeże opanowane zostało przez Japończyków, próbujących wykorzystać Papuę jako ewentualną bazę do inwazji na Australię. Zanim na dobre wrócili tu alianci wybrzeże było terenem ciężkich walk w których niezwykle przydatni okazali się działający na tyłach obserwatorzy, przekazujący przez radio informacje o ruchach japońskiego lotnictwa i floty. Dla podkreślenia ich zasług i upamiętnienia tych, którzy zginęli wzniesiono w Madangu 30-metrowy pomnik, będący na pewno najciekawszym akcentem architektonicznym miasta, mającego dziś 29000 mieszkańców i opinię jednej z ładniejszych metropolii w tej części Pacyfiku. Madang leży na dużym półwyspie. Miasto znane jest z licznych parków, stawów i ogrodów, które nadają mu charakter kolonialnej metropolii leżącej w tropikach. Wzdłuż wschodniego wybrzeża półwyspu biegnie długa, ocieniona palmami aleja Coronation Drive przy której znaleźliśmy pozostawione od czasów wojny, a dziś już pordzewiałe japońskie działko i hotel Smugglers Inn. W przewodnikach piszą, że Madang to najbardziej turystyczne miasto Papui. Jest tu kilka tańszych i droższych hoteli do wyboru, a największą atrakcją jest nurkowanie na rafie.

W samym sercu miasta – o krok od bazaru zachowały się resztki niemieckiego cmentarza. Tu spoczywają ofiary malarii i febry. Groby jednak są zaniedbane i niefrasobliwie wykorzystywane przez miejscowych wyrostków jako miejsce piknikowe. W głównej ulicy handlowej miasta znaleźć można liczne sklepy. Na jej jednym końcu jest bazar, a na drugim postój mikrobusów PMV wożących pasażerów między innymi na odległe o 7 km lotnisko (opłata 40 toja – 15 min.) Duży ananas na rynku kosztuje 2 kina, a 10 bananów – 50 toja. 1 kina=100 toja.

Ciekawostką dla Europejczyka są wielkie drzewa w centrum miasta; obwieszone owocożernymi nietoperzami (miejscowi nazywają je flying foxes, bo mają mordki podobne do lisa). Wiszą na gałęziach jak wielkie czarne gruszki i skrzeczą, walcząc o co lepsze miejsca. Są ich setki, a może nawet tysiące… W Madangu jest też niewielkie muzeum, a przy nim biuro informacji turystycznej (niestety byliśmy tam w sobotę i wszystko było na głucho zamknięte).

Przy nabrzeżu cumuje luksusowy katamaran “Melanesian Discoverer” który nie tylko stanowi konkurencję dla “Sepik Spirita” jeśli chodzi o rzeczne wycieczki po Sepiku ale wyrusza stąd również na mniejsze wyspy należące do Papui, a nawet do Północnej Australii. Luksusowy Madang Resort Hotel organizuje kursy nurkowania i wycieczki. Można tu zamówić sobie za ciężkie pieniądze nawet sing-sing czyli występy folklorystyczne w sąsiedniej wiosce. Tyle, że podobno nie są one tej jakości co w Highlandach.

Naprzeciw półwyspu na którym leży miasteczko, w odległości 15 minut rejsu motorówką (takie zbiorowe motorówki pływają tu co pół godziny i pobierają 30 toja/os) leży wysepka Kranket Island, na której nie ma pojazdów mechanicznych, domki tubylców stoją w zadbanych ogródkach, a środek wyspy wypełnia duża laguna. Miejsce to ma atmosferę zapomnianych wysp Pacyfiku, gdzie czas płynie leniwie i nikomu nigdzie się nie spieszy. Za 20 kina można tu przenocować w prymitywnym guesthouse.

Na Kranket Island mieszkają ludzie należący do klanu Doum. Mają szkołę, kościółek, kaplicę i sąd. Gdzieś tam daleko za firankami z wysokich palm niebieszczy się morze. Za kilkadziesiąt kina można wynająć łódź z przewoźnikiem i popłynąć na sąsiednie wyspy, na których są jeszcze ładniejsze plaże, a także do miejsc, które znane są jako idealne do nurkowania ze snorkelem. Spędzilismy tu tylko pół dnia, a szkoda, bo chciało by się dłużej.

Stolica PNG – Port Moresby

Stąd ze względu na układ komunikacyjny kraju rozpoczyna eksplorację Papui większość turystów. Choć na pocztówkach stolica Papui prezentuje się po wielkomiejsku to tak naprawdę to tylko pozory… Wieżowców w mieście jest zaledwie kilka i wyrosły one dopiero w ostatnich latach. Stoją w siodle półwyspu rozdzielającego dwie zatoki morskie nad którymi rozłożył się Port Moresby: Moresby Harbour i drugą, mniejszą – Walters Bay. Nad tą drugą zatoką rozłożyły się miejskie plaże: Ela i Koki. W stolicy niewiele jest do zobaczenia, ale koniecznie trzeba wspiąć się na Paga Hill – niewielkie wzgórza, które wznosi się na krańcu półwyspu rozdzielającego zatoki. Na taras widokowy na szczycie można też wjechać taksówką. Samotną pieszą wspinaczkę, szczególnie wieczorem wszyscy odradzają… Panorama oglądana z Paga Hill może naprawdę zachwycić… Moresby jest jednym z najpiękniej zlokalizowanych portów w tym rejonie Pacyfiku. W głębi lądu, między wzgórzami leżą dzielnice handlowe – m.in. Boroko, gdzie polecamy bezpieczny i niedrogi hotel Amber’s Inn, gdzie za nocleg ze śniadaniem w pokoju z wiatrakiem płaci się ok. 50 kina od osoby. Tak, Papua jest droga. Ale za to jest tu nawet mały basen, a śniadanie i transfer na lotnisko są wliczone… Alternatywą może być Hibiscus Motel w centrum miasta, gdzie biorą 30 kina za łóżko w wieloosobowym pokoju.

Port Moresby ze względu na swoje położenie na południowym wybrzeżu ma też klimat znacznie różniący się od tego, który odnotowuje się w głównych ośrodkach turystycznych na północy. O ile średnie temperatury w ciągu roku w obu strefach oscylują wokół 30 stopni Celsjusza o tyle rozkład opadów jest zupełnie odmienny. W stolicy generalnie pada mniej. Maksimum deszczu przypada na pierwszy kwartał roku, potem jest pogodnie. Na północy leje solidnie przez cały rok – według danych zebranych w stacji meteo w Lae – najmniej od listopada do marca, a kulminacja opadów przypada w sierpniu. Generalnie przez cały rok jest tu gorąco i bardzo wilgotno, co lubią moskity – nie zapomnijcie zatem o środkach antymalarycznych.

Nieco powyżej Ela Beach jak cięciwa przecina stołeczny półwysep ulica Musgrave, przy której stoi między innymi katolicka katedra St. Mary. Jej współczesna architektura ma nawiązywać do kształtu Haus Tambaran – Domów Duchów z wiosek Sepiku. Niedaleko – w przecznicy na Douglas St stoi najstarszy budynek stolicy – zbudowany w 1890 roku Ela United Church – i to jest chyba jedyny zabytek Port Moresby godny odnotowania.

Port Moresby ma niestety złą opinię jeśli chodzi o bezpieczeństwo na ulicach. A ogrodzenia z kolczastym drutem wokół rezydencji potwierdzają, że i w domach nie jest tu bezpiecznie. Dobrze zorientowani radzą, aby po zmroku w ogóle nie wychodzić na ulicę, a jeśli już musimy, to korzystać z taksówek i hotelowych mikrobusów. W dzień też nie trzeba się włóczyć po dzielnicach slumsów otaczajacych właściwe miasto, a w centrum raczej unikać wędrowania opustoszałymi ulicami. Miasto zaleca się zwiedzać raczej w grupach. Przejazdy PMV są bezpieczne, ale te miejskie minibusy przestają kursować o zmierzchu.

Podanie mówi, że Port Moresby założony został przez Motuan – żeglarzy, którzy przybyli tu drogą morską z wysp Pacyfiku jakieś 2000 lat temu. Swoje domy budowali na palach na morskim wybrzeżu. Do dziś przetrwała tuż za portem handlowym taka wioska na palach, oczywiście przebudowana przy użyciu współczesnych materiałów. Nazywa się Hanuabada… Zapytajcie czy wolno wejść, zanim pójdziecie pomostami…

Dzielnice peryferyjne sa bardzo rozrzucone, ale zbudowano niezłe drogi, które połączyły najważniejsze obszary miasta: stare Town z handlowo – bankowym Boroko, z Waigani, gdzie skupione są obiekty sportowe i administracja państwowa, z uniwersytetem i odległym o 11 kilometrów od Town lotniskiem.

Wycieczki ze stolicy

Ze względu na brak dróg możliwości zorganizowania ciekawych wycieczek w okolice Port Moresby są ograniczone. Typowa, dość ciekawa trasa, którą można “zrobić” wynajmując na pół dnia samochód z kierowcą (wytargowaliśmy stawkę 20 kina za godzinę) prowadzi w góry – do kaskad nazwanych pśtycznie Crystal Rapids.

Szosa wspina się za miastem na płaskowyż wyniesiony około 800 metrów ponad poziom morza. Jest tu chłodniej niż na wybrzeżu i nie tak wilgotno, więc już z tego względu jest to przyjemny wypad. Dalej trasa wiedzie drogą zawieszoną na zboczu górskiej doliny, z licznymi “zakrętami śmierci” przed którymi stoją tablice “SOUND źOUR HORN!”. Na szczęście na wybojach nie da się rozwinąć dużej szybkości. To i lepiej, bo rupieć którym jechaliśmy mógłby się rozlecieć. Przybywający tu Australijczycy często odwiedzają po drodze także cmentarz wojskowy Bomana War Cemetary (trzeba zjechać około kilometra z głównej szosy). Na cmentarzu pochowani są australijscy i papuascy żołnierze, którzy zginęli na Nowej Gwinei podczas drugiej wojny światowej – około 4 tysięcy mogił… Po drodze warto przystanć także przy wodospadach Rouna Falls. Dwa piętra tych wodospadów (po jakieś 30 metrów każde) ogląda się z punktu widokowego przy szosie. Zejście na dół – pod kaskadę praktycznie nie jest możliwe…

Jadąc jeszcze kilka kilometrów dalej dociera się do skromnego obelisku na początku słynnego Kokoda Trail – górskiego szlaku wytyczonego przez tropikalną dżunglę, którym podczas wojny Japończycy próbowali przebić się lądem na południowe wybrzeże. Kosztowało to 12 tysięcy zabitych… Odważniejsi turyści mogą dziś spróbować swych sił na tym szlaku. Zabiera im to minimum 5 dni marszu przez dżunglę, po śliskich kamieniach i pełnych błota ścieżkach, z noclegami w wioskach. Niedawno prasa doniosła, że jakiś samotny Anglik zagubił się po drodze i błąkał się kilka dodatkowych dni w dżungli. Nie ma więc żartów – lepiej wziąć przewodnika.

Same kaskady Crystal Rapids u krańca tej trasy znajdziemy za wioską Sogeri. Miejscowy chief pobiera po 3 kina opłaty za wjazd amochodu na miejsce piknikowe na łące nad rzeką. Woda pieni się na kilku półmetrowych stopniach. Gdy tam dotarliśmy nie była wcale kryształowa, tylko mętna, ale okolica jest ładna…

Internetowe źródła informacji o Papui Nowej Gwinei
Ogólne informacje: http://www.papua-new-guinea.com/right.htm

Trans Niugini Tuurs (Najważniejszy touroperator w PNG – administruje Ambuai Karawari Lodge i statkiem “Sepik Spirit”) http://www.pngtours.com/index.html

Narodowy przewoźnik lotniczy: Air Niugini: m. in. rozkład lotów – http://www.airniugini.com.pg/

Rozmaitości ze świata

“Kopiowanie i publikacja tego artykułu w jakiejkolwiek formie wymaga pisemnej zgody autora – www.kontynenty.net”


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u