Turcja i Iracki Kurdystan 2011

Turcja i Iracki Kurdystan 2011

Czesława Pilch
Termin podróży: 10-24.02.2011

Uczestnicy: 2 osoby
Informacje praktyczne

Przelot: Berlin – Istambuł – Diyarbakır (2 x 2 os. 1750 zł, tureckie linie SunExpress

Ceny:
Cały pobyt: 1750 zł (przelot) + 240 USD + 113 EUR = 2 880 zł (dwie osoby na 2 tygodnie). Koszty utrzymania na miejscu to niewielki wydatek.
Nie potrzebuję dużo czasu na podjęcie decyzji o wyjeździe, ale tym razem to było mistrzostwo świata. W poniedziałek podjęta decyzja, kupno biletów, we wtorek prośba o urlop, a w czwartek wylot. Jadę razem z synem Jakubem, to nie pierwszy nasz wspólny wyjazd. Termin może nie najlepszy, bo u nas zima, a tam nie spodziewamy się upałów, ale szkoda byłoby nie wykorzystać okazji na wspólny wyjazd. Nawet fajnie wychodzi nam pakowanie, bo zabieramy ciuchy tylko raczej na chłodne dni, mało tego.

10.02.2011
O 11.10 mamy pociąg do Berlina. Za 4,60 EUR/2 os. bilet na komunikację miejską. O 1.30 jesteśmy już na lotnisku Berlin – Tegel. Sprawnie przechodzimy odprawę bagażowo-paszportową i o 15.15 samolotem SunExpress tureckich linii lotniczych lecimy do Diyarbakır z przesiadką w Istambule (lotnisko Sabiha Gokçen po stronie azjatyckiej). O 18.35 jesteśmy już w Turcji w Diyarbakır. Wizy dla dwóch osób wielokrotnego przekraczania granicy to koszt 30 EUR. Tu nas z lotniska odbiera znajomy Turek (poznany podczas pobytu Jakuba w Turcji) i taksówką jedziemy do jego mieszkania. Po drodze wstępujemy na kolację, za którą on płaci, nie chce nawet słyszeć o tym, abyśmy my zapłacili. U niego mamy nocleg. Mieszkanie duże, mieszka razem z dwoma kolegami. Mamy do swojej dyspozycji pokój. Nasza sypialnia nie robi najlepszego wrażenia, a jeszcze gorsze wrażenie robi łazienka… No cóż, trzeba to zaakceptować.

11.02.2011
Dobrze się spało, jemy śniadanie i o 10.20 wychodzimy. Wymieniamy kasę 50 EUR
(107,25 TRY – lir turecki). Taksówką jedziemy na dworzec, tu kupujemy bilety na autobus za 30 TRY do Nusaybin. Najpierw jedziemy małym busikiem do miejsca, w którym przesiadamy się na autobus. Droga dobra, dwupasmowa, widzimy dużo wojska po drodze, bo to tereny zamieszkałe przez Kurdów. Po dwóch godzinach jazdy jesteśmy w Nusaybin. Tu przesiadka do następnego minibusa i za 20 TRY/2 os. jedziemy do Silopi. Razem z nami podróżuje koza, która przewożona jest na kolanach pasażera siedzącego obok mnie. Nie wiem, czy ona też płaci za bilet? Następna koza podróżuje sobie razem z naszymi plecakami w bagażniku!!! Tu niespodzianka, mieliśmy tym busem dojechać nad granicę, jednak okazało się, że dojechaliśmy tylko do Cizre. Ale nasze obawy są zbyt wczesne, bo zaraz „wsadzają” nas do następnego busa (już nie płacimy), dojeżdżamy do Silopi. Tu również długo nie czekamy i następnym busem za 2 TRY/2 os. jedziemy do przejścia granicznego w Habur. Parę kilometrów przed granicą kolejka TIR-ów oczekujących na wjazd do Iraku. Nawet widzimy jeden samochód na polskich blachach. Gdzie on tu przyjechał? Mamy szczęście, bo zostajemy wysadzeni tuż przy granicy. Jest już po 16.00, więc trzeba się spieszyć – wkrótce wieczór. Podchodzimy do pierwszej kontroli i pojawia się problem, bo tej granicy nie da się przejść, trzeba ją przejechać samochodem. Oczywiście o tym wiemy, ale udajemy, że nie wiedzieliśmy. Taksówkarze po obu stronach granicy też doskonale o tym wiedzą i śrubują ceny! Długo nie czekamy i pogranicznik wsadza nas do furgonetki Turka jadącego do Iraku. Podjeżdżamy pod budynek, w którym odbywa się wydawanie wiz i sprawdzanie paszportów. Czytaliśmy o tym przejściu gdzie każdy przekraczający granicę częstowany jest herbatą, gdzie w wielkiej sali na wygodnych fotelach czeka się na swoją kolejkę, ale nie do końca wydawało nam się to prawdą. A tu rzeczywiście tak wygląda wjazd do Iraku, a właściwie do irackiego Kurdystanu. Na granicy spotykamy trzech turystów z Europy, zaraz robi się raźniej. Ktoś jeszcze oprócz nas wjeżdża do tego ogarniętego wojną kraju!!! Zanim zdążyliśmy wypić herbatę, już jesteśmy zaproszeni na rozmowę. Parę standardowych pytań: gdzie, po co, jak długo. Wiza na 10 dni i możemy jechać dalej. Razem z nami wychodzi „nasz” kierowca i zaraz po opuszczeniu budynku, przy krótkiej naszej nieuwadze, tracimy z oczu nasz samochód, a razem z nim nasze plecaki. Stoi tu parę samochodów, ale naszego nie ma. Nerwowe poszukiwania nie dają rezultatu. Wszystko tak szybko się dzieje, Jakub biegnie do pogranicznika, przedstawia mu nasz problem, zaraz dwóch facetów wsadza go do samochodu i jadą szukać naszych plecaków. Ja zostaję, ale po chwili jeden z pograniczników mnie zabiera i jedziemy za Jakubem. Nie ujechaliśmy pół kilometra i widzę, że w szoferce siedzi Jakub, obok „naszego” tureckiego kierowcy. Widzę, że nasze bagaże też są, a to najważniejsze. Naszemu kierowcy zabierają paszport i prowadzą nas do biura. Turek tłumaczy się, że myślał, że my dalej nie jedziemy, bo nas nie widział itp. Pytają nas, czy mają go ukarać. Nam jest wszystko jedno, cieszymy się, że mamy nasze plecaki. Nie zgłaszamy żadnych roszczeń i szczęśliwi wychodzimy. Jednak Kurdowie nie zostawiają nas samych, wsadzają nas do samochodu, który przewozi nas przez granicę i tuz za przejściem oddają w ręce chłopaka mówiącego trochę po angielsku, żeby pomógł nam znaleźć jakiś pojazd do Dohuk. Jesteśmy w irackim Kurdystanie, jest już ciemno. O tej porze nie będziemy ryzykować łapania stopa i po długich targach taksówką za 25 USD jedziemy do Dohuk. Trafił nam się fajny kierowca, mówi po angielsku, parę lat pracował w Holandii i jeszcze gdzieś, więc czas szybko zleciał. Facet zawozi nas pod wskazany hotel Parleman, który robi na nas dobre wrażenie. Cena też dostępna – 20 tys. dinarów irackich (IQD), ± 17 USD. Mamy pokój dwuosobowy z łazienką i telewizorem, co za luksus. W hotelu jesteśmy około 20.00. Idziemy do miasta, bo trzeba coś zjeść i wymienić kasę, żeby zapłacić za hotel. Wymieniamy 100 USD = 118 tys. IQD. Miasto robi sympatyczne wrażenie, dużo ludzi spacerujących, widać policję, ale nikt się nami nie interesuje. W knajpie jemy kolację (falafel, kurczaka, jakieś warzywa) za 2 225 IQD. Potem sok wyciskany ze świeżych owoców (pycha!!!) za 1 tys. IQD. Jeszcze Internet, ale nie płacimy, bo w trakcie sprawdzania poczty coś się popsuło i w ramach rekompensaty mamy gratis. Miły gest. Wracamy do hotelu. Dość wrażeń na dzisiejszy dzień.

12.02.2011
Spaliśmy do 9.00 i postanawiamy, że zostaniemy tu jeszcze jedną noc. Idziemy do miasta, jest ładna, słoneczna pogoda. Początki w nowym miejscu i nowym kraju są trochę trudne, bo wszystko miło nas zaskakuje. Ludzie na ulicy życzliwie nastawieni, policja nami się nie interesuje, przez nikogo nie niepokojeni spacerujemy po mieście. Zostajemy zaproszeni na herbatkę przez siedzących na ulicy Kurdów. Niewiele możemy z nimi porozmawiać. ale miło jest tak sobie posiedzieć. Idziemy dalej, zaczepia nas policja, ale tylko po to, abyśmy sobie z nimi zrobili zdjęcie, chętnie to czynimy. Później zwiedzamy kościół, potem następny i aż dziwi nas, że w tym kraju zachowały się świątynie chrześcijańskie! Postanawiamy pojechać do Lalisz. Niestety, w tym kraju nie istnieje komunikacja publiczna, do przemieszczania się służą taksówki. Nam jednak pod wiaduktem udało się zauważyć mały dworzec busów, niestety te samochody krążą tylko w pobliżu Dohuku. Busem podjeżdżamy (za 1 tys. IQD/2 os.) na postój taksówek i po targowaniu jedziemy za 20 tys. IQD do Lalisz. Lalisz to mała wioska oddalona o około 60 km od Mosulu, znajduje się tu grobowiec szejka Adiego. Lalisz jest centrum religii synkretycznej o nazwie jazydyzm, o której prawie zapomniano. Religia ta łączy elementy islamu, chrześcijaństwa nestoriańskiego, pierwotnych wierzeń indoirańskich i kurdyjskich oraz judaistycznych. Przez niektórych jest określana mianem szamanizmu i ja też mam takie wrażenie na spacerze po tej zapomnianej przez ludzkość świątyni. Zaraz po wyjściu z taksówki zaopiekował się nami młody chłopak, który pokazał nam to, co w tym miejscu najważniejsze. Oprócz chłopaka nie spotkaliśmy żadnej innej osoby. Oglądamy puste budynki rozrzucone w małej dolinie, teraz idziemy do najważniejszej świątyni, musimy zdjąć buty i nie należy stawać stopami na progach. Świątynia składa się z kilku ciemnych pomieszczeń. W jednym znajduje się sarkofag szejka, twórcy religii jazydydzkiej, przykryty kolorowymi materiałami, których jest więcej i zwisają z kamiennych filarów. Narożniki tych materiałów związane są w węzły, które i my (po cichu wypowiadając prośby) rozwiązywaliśmy i zawiązywaliśmy tak, jak każe tradycja. Dachy budynków posiadają stożkowate wieże, wysokie na kilka metrów. Jazydzi nie posiadają świętej księgi, ich wiedza i tradycja nie jest spisana, a przekazywana ustnie. Jazyda nie modli się do Boga, a do słońca, które daje siłę wszystkiemu, co żywe. Nie niepokojeni przez nikogo spokojnie zaglądamy do pustych domów, oglądamy to, co nas ciekawi. Wychodzimy i idziemy złapać stopa, bo postanowiliśmy, że będziemy w ten sposób poruszać się po kraju. Pierwszy jadący samochód osobowy zatrzymuje się i podwozi nas do centrum w Dohuk. Nie myśleliśmy, że tak szybko uda nam się wrócić. Idziemy coś zjeść, potem wymieniamy kasę 100 USD (118500 IQD). Zaglądamy na bazar, internet (znów darmowy). Kupujemy chleb, a raczej zostajemy poczęstowani i wracamy do hotelu. Tu robimy sobie herbatkę, dzielimy się wrażeniami i wieczorem wychodzimy na spacer. Dużo ludzi o tej porze widać na ulicach. Idziemy do knajpy tuż przy hotelu na herbatę i nargilę. Sami faceci, siedzą sobie, palą fajkę, piją herbatę i toczą rozmowy. Oj, myślę, że takie przesiadywanie i palenie nie należy do zdrowych czynności. Po dłuższym siedzeniu robi się człowiekowi niedobrze. Ale mimo wszystko palimy to „świństwo” – trzeba wszystkiego spróbować! Miło spędzony dzień, jutro planujemy jechać dalej.

13.02.2011
W nocy mamy małe sensacje jelitowe, łykamy pastylki. W pokoju robimy sobie
herbatę, jemy sucharki zabrane z Polski. O 9.40 wychodzimy z hotelu. W piekarni obok chcemy kupić chleb, ale dostajemy go za darmo i zaraz od sklepikarza dostajemy zaproszenie na herbatę. Chętnie korzystamy z zaproszenia. Później taksówką za 3 tys. IQD wyjeżdżamy poza miasto i tu łapiemy stopa. Bardzo szybko udaje nam się zabrać z dwójką mężczyzn, którzy jadą do Sulaf. Droga ładna widokowo, wszędzie góry. Wysiadamy i mamy ładną panoramę na miasto położone na płaskiej górze. Miasteczko z daleka prezentuje się imponująco, ale po dojechaniu (następnym stopem) Amadija już nie zachwyca. Obeszliśmy ją spacerkiem, zalega tu jeszcze dużo śniegu, widzimy ładny minaret, ładne widoki ze wzgórza i szukamy następnego samochodu, aby jechać dalej. Na skrzyżowaniu jakiś wojskowy lub policjant łapie nam samochód i dojeżdżamy do Barzan. Potem następny samochód, jedziemy przez wysokie góry. Dużo śniegu, trochę obawiam się o nasze bezpieczeństwo, ale, na szczęście, ruch jest bardzo mały. Zjeżdżamy z przełęczy i widzimy zupełnie inny krajobraz, góry są niższe, a zbocza porośnięte trawą. Dojeżdżamy do Akre. Chcieliśmy się tu trochę rozejrzeć, ale czas nam nie pozwala. Na wylocie z miasta ustawiamy się na stopa. Ciężko nam idzie, zatrzymują się taksówki, które oferują podwiezienie za pieniądze. W końcu podjeżdża taksówka i kierowca sam oferuje nam podwózkę na szosę poza miasto, gdzie jest punkt kontrolny. Tam żołnierze szybko „łapią” nam samochód. Robi się już trochę ciemno kiedy wjeżdżamy w niezwykle malowniczy wąwóz. Coś pięknego jesteśmy zachwyceni, wąski kanion, w dole droga, a po bokach strome skały. Tędy też prowadzi droga do Iranu. Sprawnie dojeżdżamy do Soran, szybko odnajdujemy drogę do dziewczyny z CouchSurfingu, u której mamy nocleg. Dziewczyna to Angielka, zostajemy poczęstowani pyszną kolacją, trochę rozmów i idziemy spać.

14.02.2011
Rano zostajemy ugoszczeni śniadaniem i idziemy zobaczyć miasto i najbliższą okolicę. Niestety dziś pogoda nas nie rozpieszcza, trochę pada, okoliczne góry są we mgle. Rezygnujemy z wyjazdu poza miasto, zresztą Soran też nas nie zachwyca. Szybko wracamy, zabieramy plecaki, żegnamy się z gospodynią i ustawiamy na stopa. Jest południe, szybko zatrzymuje się samochód osobowy i już jedziemy. Po drodze kierowca kupuje dla nas soczki, taki miły gest. Około 20 km przed Erbil kierowca kończy jazdę, ale zatrzymuje dla nas taksówkę za 3 tys IQD. Ma nas zawieź do miasta. Podajemy adres osiedla, gdzie mamy mieć nocleg. Rzeczywiście, po dojechaniu na miejsce bierze tyle kasy, ile było uzgodnione. Znów mamy nocleg u dziewczyny CouchSurfingu. Tym razem to młoda Amerykanka – Tara, która uczy dzieciaka zamożnych Kurdów. Pijemy herbatę i jedziemy (jej samochodem) do miasta coś zjeść. Jedziemy do tubylczego odpowiednika KFC, gdzie zamawiamy kurczaka, herbatę, wodę oraz nargilę. Nie ma mowy o uregulowaniu rachunku, Tara płaci i nas opuszcza. Teraz rozumiemy, że iracki Kurdystan to miejsce, w którym człowiek czuje się bezpiecznie, ludzie starają się żyć w spokoju. O tym, że jest to nadal miejsce nie do końca stabilne, świadczą duże ilości wojska i policji na drogach. Idziemy zobaczyć miasto, kierujemy się do dzielnicy chrześcijańskiej, zaglądamy do kościoła (akurat wierni wychodzą z mszy), przed wejściem na teren kościoła jest kontrola bezpieczeństwa, ale wszystko przebiega krótko i sprawnie. Kościół to nowy, duży obiekt. Wracamy, jest już ciemno, miasto jest mało oświetlone, bo ciągle brakuje prądu, widzimy dużo pracujących agregatów prądotwórczych.

15.02.2011
Rano jemy śniadanie i wychodzimy na zwiedzanie miasta. Na dole dołącza do nas Amerykanin, którego wczoraj Jakub poznał i jego znajomy Kurd. Jedziemy samochodem Kurda do centrum. Niestety pogoda nie jest najlepsza. W czwórkę zwiedzamy miasto. Szczególnie ciekawie prezentuje się cytadela. Tuż przy cytadeli jemy falafel z colą za 2 tys. IQD/ 2 os. – to bardzo tanio. Na cytadelę nie chcą nas wpuścić, ale, jako że jesteśmy z miejscowym, to udaje nam się wejść. Niestety cytadela z zewnątrz prezentuje się lepiej niż wewnątrz. Tu na górze jeszcze do niedawna mieszkali ludzie, którzy teraz zostali wysiedleni. Mimo że ten teren miejscowe władze starają się uporządkować, to jeszcze potrzebuje dużo czasu i pracy. Mury cytadeli są jednak imponujące. Potem idziemy na bazar, co jest dobrym pomysłem, bo jest on pod dachem, a trochę pada. Tu nie ma towarów pod turystów, bo tych nie ma, więc wszystko jest bardziej autentyczne, swojskie. Kupujemy za 15 tys. IQD 3 czapeczki. Zostajemy poczęstowani herbatą, która wybornie smakuje. Zostajemy sami, oglądamy miasto, zaglądamy do dużego meczetu (niestety zamknięty). Erbil to stolica irackiego Kurdystanu, więc dużo tu się buduje. W mieście nie widać śladów wojny. Idziemy do restauracji. Niestety, nie możemy się dogadać, ale obok siedzi facet, przy pomocy którego zamawiamy po ćwiartce kurczaka. Mamy ponoć za to zapłacić 10 tys. IQD. Przynoszą nam furę jedzenia, gdybyśmy wiedzieli, że tego będzie tak dużo, to zamówilibyśmy jedną porcję. Wszystko bardzo dobre. Niestety przy płaceniu okazuje się, że zamiast 10 tys., chcą aż 21 tys. IQD. Mimo trudności w dogadaniu się, stanęło na 15 tys. IQD. To już przyzwoita cena, ale jedzenia zostało dużo, mogłyby się najeść dobrze 4 osoby. Taksówką za 3 tys. IQD wracamy do mieszkania. Pogoda brzydka, pada i wieje. Pod wieczór zapraszamy Tarę na kawę, potem wracamy na nocleg.

16.02.2011
Agregat pod oknem chodził całą noc, mimo wszystko nie przeszkadzał nam w spaniu. Tara robi nam śniadanie i opuszczamy mieszkanie sympatycznej Amerykanki. Za 3 tys. IQD taksówką jedziemy poza miasto. Tu próbujemy stopa. Ruch bardzo duży, szosa dwupasmowa po 3 pasy w jedną stronę. Zatrzymuje się facet mówiący po rosyjsku i z nim wyjeżdżamy daleko poza miasto. Trochę trwało, zanim coś nas zabrało. Tym razem trzech facetów w takim małym busiku. Jedziemy przez tereny mało zamieszkałe, potem wjeżdżamy w wysoki góry, na przełęczy dużo świeżego śniegu. Dla miejscowych to musi być atrakcja, bo dużo samochodów się zatrzymało i pasażerowie bawią się na śniegu. Zjeżdżamy w dół, dojeżdżamy do skrzyżowania i nasz kierowca domaga się zapłaty. Pertraktujemy, stanęło na 5 tys. IQD. Tyle zapłaciliśmy i zaraz wsiadamy do następnego samochodu – tym razem bez płacenia. Ok. 40 km od miasta Sulejmanija (dokąd jedziemy) zaczyna się droga dwupasmowa. Potem wjeżdżamy na obwodnicę miasta (4 pasy w każdą stronę). Wysiadamy i taksówką za 4 tys. IQD jedziemy do centrum, a w rzeczywistości na bazar. I w tym mieście widać prace budowlane, duży ruch samochodów. Na bazarze cos jemy. Potem wsiadamy do taksówki. Podjeżdżamy pod nowe osiedle, gdzie również mamy nocleg z CouchSurfingu, tym razem u Libańczyka. Jego mieszkanie jest bardzo duże, mamy swój pokój i łazienkę.

17.02.2011
Rano taksówką za 4 tys. IQD jedziemy do centrum. Idziemy do muzeum (wejście bezpłatne), w którym znajduje się trochę eksponatów z tych terenów. Jesteśmy jedynymi zwiedzającymi. Budynek jest w opłakanym stanie, zacieki na ścianach, woda z sufitu kapie do misek. Następnie idziemy do miejsca, w którym za rządów Saddama przetrzymywani i torturowani byli Kurdowie. Teraz to miejsce jest licznie odwiedzane przez wycieczki szkolne. Pewni jesteśmy, że to my dzisiejszego dnia jesteśmy największą atrakcją tego miejsca. Staliśmy bez ruchu, a dziewczyny podchodziły i robiły sobie z nami zdjęcia. Samo miejsce jest przygnębiające, choć oprócz ostrzelanych budynków niewiele tu jeszcze można zobaczyć. Idziemy na bazar, kupuję mydło z Syrii, potem dostajemy za darmo chleb (to już chyba jakaś tradycja z tym chlebem). Fajnie chodzi się po takim bazarze, na którym są sami miejscowi. Dochodzimy do jakiegoś placu, na którym jest pełno ludzi, coś wykrzykują przez głośniki, pełno kręcącego się wojska, policji. Nieco zaniepokojeni, wychodzimy, główną ulicą idziemy w poszukiwaniu miejsca, w którym moglibyśmy odpocząć od zgiełku miasta. Mijamy budynek jednej z rządzących partii, obstawiony przez wojsko. Po około kilometrowym spacerze znajdujemy przy tej głównej ulicy na piętrze taką małą klimatyczną kawiarenkę. Po chwili słyszymy i widzimy nadjeżdżające karetki pogotowia. To pewnie wypadek, dobrze, że nas tam przed chwilą nie było. Dopiero jak zaczęły przejeżdżać samochody wojskowe z karabinami maszynowymi i wojskiem w kominiarkach na dachach samochodów, zaczynamy się trochę niepokoić, bo pewnie wojsko nie jedzie na wypadek! Na ulicy widzimy teraz wzmożony ruch pieszych, my też wychodzimy, Jakub wchodzi do pobliskiej knajpy na falafela. Podchodzi do niego młody chłopak i mówi, że mamy opuścić to miejsce. Jakub pyta się, czy jedzenie jest tutaj niesmaczne, a on mówi, że jest tu bardzo niebezpiecznie, bo były protesty, była strzelanina, są ofiary. Wsiadamy do pierwszej lepszej taksówki i wracamy na nocleg. Naszego gospodarza jeszcze nie ma, ale po chwili wraca i się pyta, czy byliśmy dziś na bazarze. Kiedy mu mówimy, że owszem, to nas informuje o tym, co zaszło. Kilka osób, a może kilkanaście, zginęło. Teraz dopiero adrenalina podskakuje mi do góry. To działo się najwyżej kilometr od nas. My jednak nie słyszeliśmy żadnych strzałów. Postanawiamy jutro wracać na północ, choć planowaliśmy zostać tu jeszcze jeden dzień.

18.02.2011
Rano sprawdzamy informacje w Internecie, oglądamy wczorajsze strajki w telewizji. Jest piękna pogoda, jednak dziś wyjeżdżamy. Tradycyjnie taksówką za 3 tys. IQD jedziemy na dworzec autobusowy. Jest rzeczywiście dworzec, tylko autobusów nie ma. Po targach wsiadamy do zbiorowej taksówki i jedziemy do Erbilu. Jeden z pasażerów mówi po angielsku, więc jest nam łatwiej. Płacimy 30 tys. IQD/ 2 os., czyli ok. 25 USD. Dziś jestem w stanie zapłacić każde pieniądze, byle tylko wyjechać z tego miasta. Tyle samo, co my, płacą pozostali dwaj pasażerowie, więc chyba nas nie oszukali. Na drodze wylotowej z miasta widzimy po jednej i drugiej stronie stojące co kilkadziesiąt metrów wojsko. Nie wygląda to optymistycznie. Na rogatkach miasta jak zwykle kontrola wojskowa, ale tym razem rzeczywiście nas kontrolują. Żadnej agresji z ich strony nie odczuwamy, ale panuje nerwowa atmosfera. Po godzinie drogi kierowca idzie coś zjeść, jest piękna pogoda, wokoło ładne góry, czujemy tu już się bezpieczniejsi. Wracamy tą samą drogą, którą dwa dni temu jechaliśmy, dojeżdżamy do Erbil. Tu jesteśmy umówieni z facetem pod domem towarowy New City, pod który podjeżdżamy taksówką za 3 tys. IQD. Po chwili już jest nasz gospodarz z CouchSurfingu, to Amerykanin uczący angielskiego na uniwersytecie i jedziemy do niego. Gospodarz daje nam klucze do mieszkania, zostawia aparat telefoniczny do kontaktu z nim i wychodzi. My po chwili też wychodzimy i odwiedzamy Tarę. Chwilę porozmawialiśmy i idziemy do miasta coś zjeść.

19.02.2011
Rankiem tradycyjnie taksówką za 3 tys. IQD jedziemy poza miasto i łapiemy stopa. Po godzinie przesiadamy się do następnego samochodu, dojeżdżamy do Akre na wylot z miasta. Tu sprawdzają nam paszporty. Kolejnymi „stopami” dojeżdżamy do Dohuk pod hotel Perleman. Idziemy do tej samej knajpy na obiad, zapłaciliśmy 4250 IQD/ 2 os., trochę więcej niż wczoraj Jakub zapłacił za jedną kanapkę. Następnie spacer nad tamę i wracamy. Tak minął ostatni dzień w tym kraju. Jutro już wyjeżdżamy.

20.02.2011
Rano pakujemy się i wychodzimy. Jakub w Erbilu kupił parę widokówek i teraz chce je wysłać. Trudno uzyskać informację, gdzie jest poczta, w końcu jakaś kobieta napisała nam na kartce adres i kazała tą kartkę pokazać taksówkarzowi. Za 2,5 tys. IQD jedziemy niby na pocztę. Ta droga coś daleka, mam wrażenie, że jeździmy w kółko, ale o dziwo jesteśmy pod pocztą. Wysłanie kartek ma kosztować 11 tys. IQD. Jakub zabiera drobne dolary, jednak po chwili wraca, bo okazało się, że ma zapłacić tylko 3 tys. IQD. Mamy jeszcze 2 tys. IQD, więc bierzemy taksówkę i pokazujemy, ile mamy pieniędzy i każemy zawieź się poza miasto. Tu szybko łapiemy stopa i okazuje się, że kierowca jedzie do samej granicy i to dosłownie, bo jesteśmy na tym samym parkingu, na którym 10 dni temu szukaliśmy taksówki. Teraz jedziemy w ciągu dnia i po drodze mijamy tereny, na których trwały jakieś walki, widzieliśmy opuszczone, pordzewiałe samochody wojskowe, broń….Widok nie napawa optymizmem, ale my już wyjeżdżamy. Jakub bierze mój paszport i idzie po pieczątkę wyjazdową. Tu chcą ksero paszportów, wiedzieliśmy o tym, więc mamy. Szybko pieczątka i idziemy dalej. Wiemy, że granicy nie można przejść pieszo, ale dopóki nikt nas nie niepokoi, to idziemy. Podjeżdża pod nas bus pełen Turków i jeszcze nas zabierają. Turcy na granicy sprawdzają plecaki i pytają, czy nie mamy broni. Nie dają nam stempla w paszport, tylko każą iść do innego budynku. Tam jednak procedura trwa trochę dłużej niż mogłoby się wydawać, ale w końcu mamy pieczątki w paszporcie. Wizy jeszcze są ważne, więc możemy jechać dalej. Tu zagaduje nas Turek, że może nas za darmo zabrać do Cizre.
O to nam chodziło, nie chcemy jechać autobusem. Zabiera nas mała furgonetka, w której jest dwóch chłopaków. Jest godzina 12.45. Po drodze jeden z Turków wysiadł no i zaczęło się wyciąganie kontrabandy z samochodu, głównie papierosów. Pewnie dlatego tak chętnie zabrali obcokrajowcówm żeby celnicy się nimi nie interesowali. W Cizre wysadzili nas w centrum, więc trochę czasu zajęło nam przejście pod adres, gdzie mamy zarezerwowany nocleg z CouchSurfingu. Chłopaka nie ma, ale wychodzi po nas jego brat. Zostajemy nakarmieni, idziemy zobaczyć miasto. Cizre, położone nad Tygrysem, ma interesującą historię. Tutaj znajduje się grób Noego (tak twierdzą muzułmanie), który zwiedzamy. Miasto posiada jeszcze pozostałości po murach obronnych. Nad Tygrysem, w miejscu z ładnym widokiem na mosty, pijemy herbatę. Robi się ciemno i coraz chłodniej, więc samochodem wracamy na nocleg. Mieliśmy na jutro w planie wyjazd do Nemrut Dagh, ale o tej porze roku nie ma tam dojazdu (góry powyżej 2 tys. m n.p.m.).

21.02.2011
Przed nami około 300 km do przejechania, zakładamy pokonać tę trasę stopem. O 9.15 wychodzimy, nie musimy długo czekać, zatrzymuje się TIR turecki, po dwóch godzinach wsiadamy do kolejnego TIR-a. Około 14.30 jesteśmy w Urfie, a właściwie w Şanlıurfa, bo taką oficjalną nazwę posiada od 1984 r. Wysiadamy na obrzeżach miasta i przy pomocy miejscowego Turka szybko wsiadamy do autobusu w cenie 2 TRY/ 2 os. Jedziemy do centrum w poszukiwaniu hotelu. Już sam przejazd przez miasto napawa nas optymizmem, miasto czyste, uporządkowane, jednocześnie jednak orientalne. Mamy nocleg w Aslan Guest House, który po krótkim błądzeniu odnajdujemy. Po krótkim targowaniu mamy pokój dwuosobowy z łazienką i śniadaniem za 25 EUR. Drogo, ale miejsce chyba warte tej ceny. Szybko zostawiamy plecaki i udajemy się na miasto. Najpierw coś jemy za 5 TRY. Urfa nas zachwyca. Ładne domy, bogate sklepy, szerokie chodniki, dużo zieleni (pomimo że miasto położone jest w półpustynnym terenie) robią na nas niesamowite wrażenie. Zamieszkują je głównie Kurdowie, ale liczna jest także mniejszość turecka i arabska. Odwiedzamy kompleks parkowy z meczetem, sadzawkami, kanałami, w których bezpiecznie żyją święte karpie. Zachwycają koronkowe arkady malowniczo odbijające się w tafli wody. Odwiedzamy grotę, która uważana jest za miejsce narodzin proroka Abrahama (oddzielne wejście dla kobiet i mężczyzn). To też ważne miejsce dla muzułmańskich pielgrzymów. Szczególnie ładnie wygląda wzgórze z cytadelą przy zachodzie słońca, ale na jutro zostawiamy sobie jej zwiedzanie. Miejscowa tradycja głosi, że Urfa była pierwszym miastem wzniesionym po opadnięciu wód legendarnego potopu. Idziemy na bazar, który nas zachwyca. Czuję się jak w Damaszku lub Aleppo z tym, że tu nie ma zachodnich turystów. Już samo włóczenie się po bazarze, na którym kupić można wszystko, to wielka przyjemność. Gdy robi się ciemno, wracamy do hotelu, następnie postanawiamy zrobić jeszcze wieczorny spacer po mieście. Jest już chłodno. Na bazarze jemy kolację, za wszystko płacimy 7 TRY. Wracamy pełni wrażeń, to jeden z bardziej interesujących dni podczas naszego wyjazdu.

22.02.2011
O 8.00 wychodzimy z hotelu, ale dziś już nie mamy tyle szczęścia, co wczoraj, bo pogoda brzydka. Idziemy na cytadelę ale wchodzimy tylko na wzgórze (ładne widoki mimo, że niebo zachmurzone), bo do środka nie da się wejść. Najciekawszym punktem cytadeli są dwie ogromne korynckie kolumny, które górują nad miastem i są jego wizytówką. Potem spacer po mieście, oglądamy to, co poleca przewodnik i to, co się „rzuci w oczy”. Wracamy do hotelu, znów herbata, właściciel udziela nam informacji, jak wyjechać z miasta. Znów za 2 TRY/2 os. jedziemy autobusem poza miasto. Tu miejscowi sprzedają pomarańcze prosto z samochodu i po chwili zostajemy obdarowani pomarańczami. Szybko też zabiera nas TIR, potem kolejny i tak łańcuszek życzliwych tureckich kierowców działa. Dojeżdżamy do Mardinu pod wzgórze, na którym ulokowało się miasto. Za2 TRY/ 2 os. dolmuszem podjeżdżamy do centrum. Tu Jakub jest umówiony z kobietą, u której mamy mieć nocleg. Poznał ją i u niej nocował podczas wcześniejszego pobytu w tym mieście. Niestety, z niewiadomych dla nas przyczyn, do spotkania nie dochodzi. Decydujemy się na wyjazd jeszcze dziś. Trochę z plecakami włóczymy się po mieście, żeby cokolwiek w nim zobaczyć. Siadamy na tarasie jakiegoś budynku z ładną panoramą na Nizinę Mezopotamską – widok imponujący mimo nie najlepszej pogody. Warto temu miastu poświęcić więcej czasu, my szybko zaglądamy do meczetów, kościołów chrześcijańskich. Potem coś jemy, wyjeżdżamy autobusem poza miasto. Szybko łapiemy stopa, znów TIR i jedziemy do Diyarbakiru. Kierowca częstuje nas kawą, herbatą. O 18.00 jesteśmy w mieście. Autobusem miejskim podjeżdżamy do centrum (kierowca autobusu nie wziął od nas pieniędzy za przejazd). Tu robimy małe zakupy dla naszego gospodarza – piwo i baklawę (bardzo popularny deser turecki).

23.02.2011
Po skromnym śniadaniu idziemy zwiedzić miasto. Diyarbakir to nieformalna stolica Kurdystanu, miasto owiane złą sławą głównego centrum ruchu oporu. Na ulicach widać dużo wojska. Zwiedzanie rozpoczynamy od najważniejszego zabytku miasta, a mianowicie potężnego, wspaniale zachowanego muru z czasów rzymskich, który otacza zamkniętym okręgiem główną część miasta. Jeśli wierzyć przewodnikom, jest to najdłuższa tego typu budowla na świecie po Wielkim Murze Chińskim! Oczywiście wspinamy się na mur, skąd mamy ładny widok na miasto i rzekę Tygrys. Schodzimy z murów i jesteśmy zdziwieni, że są tak potężne, w ich wnętrzach ulokowane są kawiarnie, sklepy. Tu rozstajemy się z naszym gospodarzem, a my kontynuujemy zwiedzanie. Udajemy się do najstarszej części miasta. Tutaj wyraźnie widać, że Kurdystan to najuboższa część Turcji. Budynki i ulice są zaniedbane, gromady umorusanych dzieci biegną za nami, krzycząc “Money! Money!”. Czujemy tu się nieswojo. Nasze pojawienie się budzi wyraźne zdumienie, tu pewnie wielu obcokrajowców nie przyjeżdża. Obok przesiadujących przed domami rodzin kręcą się dość podejrzanie wyglądające grupy wyrostków. Zaglądamy do meczetów, kościołów chrześcijańskich, aż robi się ciemno. Idziemy odpocząć do klimatycznej knajpy, zamawiamy herbatę i na poduszkach się relaksujemy. Potem jeszcze w drodze powrotnej jemy 2 sałatki za 4 TRY i w deszczu wracamy.

24.02.2011
O 7.00 wychodzimy. Taksówką za 10 TRY jedziemy na lotnisko. Jesteśmy szybko odprawieni, bo jest mało ludzi na lotnisku. Odlot samolotu miał być o 9.10, ale mamy półgodzinne opóźnienie. Wracamy przez Istambuł do Berlina, skąd kupujemy bilety za 8 EUR do Kostrzyna.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u