Takituku – Joanna Mańka, Artur Morawiec

Joanna Mańka, Artur Morawiec

Siedząc w ciepłych kapciach w domowym zaciszu, często przenosimy się do miejsc, w których byliśmy szczęśliwi, do miejsc naszych podróży: czy to pod Piramidy, czy pod cudowny Taj Mahal, czy może tak jak dzisiejszego wieczoru na Siberut do plemienia Mentawai.

Nasza Siberucka przygoda zaczęła się jeszcze na Sumatrze.

Leniuchowaliśmy właśnie w Tuk-Tuk, miejscowości leżącej na wyspie Samosir na jeziorze Toba. Jezioro Toba to największe jezioro w Indonezji. Jego okolice zamieszkiwane są przez Bataków, lud słynący z ludożerstwa, które przetrwało tu aż do początków XX wieku.

Zastanawialiśmy się gdzie spędzić rozpoczynający się wieczór, gdy spotkaliśmy rodaków:

– Polacy tutaj ! Co za spotkanie!

Przerwaliśmy rozmowę i spojrzeliśmy na parę czterdziestoletnich ludzi. I jak to w podobnych sytuacjach bywa po kilku minutach siedzieliśmy w knajpie, popijając indonezyjskie piwo i rozmawiając o przebytych podróżach. Pogrążyliśmy się w opowieściach o Indiach, przygodach z Sudańczykiem w Egipcie, nieznajomych bliźniakach w Iranie itp. Wymienialiśmy informacje: gdzie jedziemy i co już zwiedziliśmy w tym roku, i o tym, co należy zwiedzić i za ile. W pewnym momencie nasz rozmówca rzekł:

– Jedziecie na Siberut? Tam można przeżyć prawdziwą przygodę. Rozmawiałem z Francuzami, którzy tam byli. Dżungla, dzicy ludzie, życie w prymitywnych warunkach!

Obudziło się w nas pragnienie zobaczenia tego miejsca. Siberut!? Mała wyspa porośnięta dżunglą , otoczona wodami Oceanu Indyjskiego. Zamieszkują ją “dzicy” z plemienia Mentawai. Znajduje się ona 150 km na południe od Sumatry. Rzadko kursują tam stateczki z Pedanu, więc bardzo trudno tam dotrzeć. Tyle wiedzieliśmy. Przewodniki niewiele wspominały o samej wyspie i żyjącym tam plemieniu. Dowiedzieliśmy się jednak, że najłatwiej zorganizować wyprawę na Siberut z Bukittinggi. Bukittinggi jest pięknym, położonym wśród gór miastem i ośrodkiem turystycznym. Tamtejsze biura podróży organizują wyjazdy na Siberut w cenie 140-300 USD w zależności od czasu i programu wycieczki. Kolorowe zdjęcia, które pokazywali nam w biurach turystycznych, przedstawiały: dżunglę , wojowników i półnagie kobiety Mentawai.

My, jako starzy globtroterzy, czuliśmy wstręt do zorganizowanych wycieczek, poza tym cena wydawała nam się wysoka. Wiedzieliśmy jednak, że czasami jedyną możliwością zobaczenia pewnych miejsc jest udział w zorganizowanej wycieczce (ze względu na czas lub koszty). Tym razem postanowiliśmy jednak sami wyruszyć po przygodę, chociaż przewodnicy nam to odradzali.

– Wasza nie dać rady- łamaną angielszczyzną mówił przewodnik jednej z agencji turystycznych. Poinformował nas, że trzeba mieć specjalne pozwolenie, oraz że ma czteroosobową grupę, do której możemy się przyłączyć za 140 USD.

-Nie, dziękujemy. Żegnamy Cię!- mówimy tak, nie zdając sobie sprawy z tego, że jeszcze się spotkamy.

Nie skorzystaliśmy z usług żadnego biura podróży i pojechaliśmy na Siberut na własną rękę. Najpierw ruszyliśmy do portowego miasta Penang. Stary autobus trząsł się i podskakiwał po malowniczo położonej drodze. My z zachwytem wpatrywaliśmy się w okno, podziwiając piękne góry i małpy skaczące po przydrożnych drzewach.

W Penangu udzielono nam informacji o tym, że aby dotrzeć na Siberut trzeba mieć pozwolenie na pobyt, które należy okazać siberuckiej policji. Poinformowano nas też, że stateczki na wyspę pływają tylko dwa razy w tygodniu. Tak więc, czekając na kolejny statek, zaczęliśmy załatwiać pozwolenie. Przy czym nie byliśmy pewni, czy pozwolenie jest nam na pewno potrzebne. Na wszelki wypadek postanowiliśmy je załatwić.

Trwało to jednak bardzo długo i wcale nie było łatwe. Biegaliśmy kilka godzin w 50-stopniowym upale, uzyskując często sprzeczne informacje. Na domiar złego wiele razy były one błędne, jednak nic dziwnego, skoro musieliśmy się porozumiewać na migi. Najpierw udaliśmy się do biura turystycznego – rządowego, gdyż wierzyliśmy, że gdzie jak gdzie, ale w biurze rządowym na pewno udzielą na pełnej i prawdziwej informacji. Niestety były to tylko nasze imaginacje. Powiedziano nam, że pozwolenie jest całkowicie zbędne i szkoda naszego czasu. A kiedy spytaliśmy, co będzie jeżeli policja na Siberut poprosi o pozwolenie, a my nie będziemy w jego posiadaniu, kobieta, jedząc kolejnego rambutana spokojnie odpowiedziała, że nic nam nie zrobią – tylko każą wracać tym samym stateczkiem, którym pokonamy 150 km toni Oceanu Indyjskiego- nazywanego przez miejscowych Indonezyjskim. Odesłano nas na posterunek policji, a tu początkowo żaden funkcjonariusz nas nie rozumiał. To ich jednak nie martwiło, byli zadowoleni, że jakiś biały wychodzi z siebie, macha rękami, aby przekazać jakąś wiadomość. Na szczęście przybył jakiś oficer i kazał nam jechać na peryferie miasta do Głównego Posterunku Policji i tam- był pewny- załatwimy wszystko. Aż po 4-5 godzinach dotarliśmy do placówki Komendanta Policji, gdzie wydawali urzędowe, niezwykle ważne pozwolenia na pobyt na wyspie Siberut. Po krążeniu z pokoju do pokoju dotarliśmy do właściwego urzędnika, a właściwie ślicznej indonezyjskiej urzędniczki. Po godzinie załatwiania formalności pozwolenie było nasze, jako pierwszych Polaków, a droga na Siberut z formalnego punktu widzenia stała otworem.

Z tym pozwoleniem w kieszeni udaliśmy się do portu, z którego wypływał stateczek na Siberut.

-Nie ma już miejsc w kabinach, ale możecie jechać pod podkładem- poinformował nas urzędnik portowy.

Po zainkasowaniu od nas 4 USD opłaty wpuścił nas na statek, co dla tej łajby brzmi niezwykle dumnie. Pod podkładem było dość nisko, jednak rozłożyliśmy karimaty na deskach i “uwiliśmy” sobie całkiem miłe posłanie – dodatkowo w pobliżu okna, a właściwie otworu w desce. Powoli coraz więcej Indonezyjczyków zapełniało statek. Pod pokładem zrobiło się dość tłoczno, tylko niektórzy mieli jak my miejsca leżące, większość miała – kucające.

Wśród tłumu Indonezyjczyków wyraźnie wyróżniała się grupa ubrana w żółte koszulki z jakimiś napisami. Próbowaliśmy nawiązać z nimi rozmowę i dowiedzieć się kim są, niestety żaden z nich nie znał angielskiego.

-To dzicy z Siberut – wyjaśnił jeden z Indonezyjczyków. Rząd ściągnął kilkudziesięciu z nich na szkolenie z samorządności i rozwoju uprawy palm. Straszna dzicz. Wielu z nich po raz pierwszy widziało miasto. Słabo mówią nawet po indonezyjsku.

To wyjaśnienie spowodowało jeszcze większe nasze zainteresowanie “żółtymi koszulami.” Poczęstowaliśmy ich ciasteczkami, co spowodowało, iż “rozłożyli się” wokół nas. Porozumiewaliśmy się na migi. Poczęstowali nas swoją kolacją (ryż z bardzo ostrymi przyprawami). Jeden z “żółtych koszul” z dumą wyciągnął z kieszeni flakonik perfum, pomoczył palec i posmarował nim sobie pod nosem. Czynność tą powtarzał co 10 – 15 minut.

Dlaczego to robi ? – zastanawialiśmy się. Po wyjaśnieniach, tu z pomocą przyszli nam Indonezyjczycy, odtworzyliśmy mniej więcej przebieg wydarzeń. Siberutczyk po raz pierwszy był w mieście. Od rządu dostał plik banknotów, z którymi udał się na zakupy. Na targu zobaczył stoisko z kosmetykami. Zdziwiony przyglądał się produktom, które oglądał po raz pierwszy w życiu. Sprzedawczyni, by mu uzmysłowić co to jest, podetknęła mu perfumy pod nos. Siberutczyk błyskawicznie podjął decyzję – kupił perfumy i teraz smaruje sobie pod nosem, tak jak pokazywała mu sprzedawczyni, by cały czas czuć ładny zapach.

Podróż stateczkiem z Sumatry na Siberut to przygoda sama w sobie. Stateczek ten nie przypominał promów kursujących między innymi wyspami Indonezji. Fale Oceanu Indyjskiego wprawiały go w dość mocne kołysanie, ale nasz stateczek śmiało walczył ze wzburzonymi falami oceanu. Ścisk pod pokładem przypominał natomiast obrazy ze statków niewolniczych. Tym niemniej, po całonocnej podróży dotarliśmy na miejsce. Stateczek stanął około pół kilometra od brzegu. Do Muarasiberut – stolicy wyspy dotarliśmy na łódkach. Muarasiberut gdyby leżała w innym miejscu, byłaby nic nie znaczącą wioską – tutaj wyrosła na stolicę wyspy. Jeden hotelik z generatorem prądu, jedna knajpka, 3 – 4 sklepiki, mała szkoła, kilkadziesiąt domków, oprócz tego plantacje i tartak – oto cała wioska. Miejsce to z wszystkich stron otacza dżungla. Jedyna możliwość dostania się w głąb lądu to podróż w górę rzeki.

Tak więc po 3 dniach podróży i wydaniu 10 USD dotarliśmy z Bukittinggi na Siberut. Co robić dalej? Jak dotrzeć do dzikich?

W knajpie zbieramy informacje od miejscowych zainteresowanych naszymi dalszymi losami. Okazuje się, że nie jest tak jak sobie wyobrażaliśmy wcześniej. Znowu zaczynają się problemy. Dowiadujemy się od naszego potencjalnego przewodnika, że jeżeli chcemy dopłynąć do wioski dzikich musimy wynająć łódź.

-A to kosztuje około 60-70 USD- informuje nasz drugi rozmówca, właściciel knajpy i znajomy właściciela łodzi. Jednak co dalej?

Kiedy my zastanawiamy się nad dalszą wyprawą w głąb lądu w knajpie pojawia się czterech białych oraz dwóch Indonezyjczków – przewodników, których pamiętamy z Bukittinggi.

-Dotarliście aż tutaj?!- dziwią się. Brawo, brawo! Jak chcecie, możecie się dołączyć do nas- za 110 USD od osoby- dodają.

Szybko kalkulujemy: przejazd z Bukittinggi , pozwolenie, wynajęcie tu przewodników, opłacenie łodzi. Właściwie i za 110 USD się opłaca dołączyć do sympatycznej grupy. Jednak oni ponieśli już większość kosztów, w tym wynajęcie drogiej łodzi. Wiec przyłączenie się dodatkowych dwóch osób nie będzie kosztować ich wiele więcej. Przystępujemy więc ostro do targowania. Po 2 godzinach i w tajemnicy przed resztą turystów określiliśmy warunki- płacimy 60 USD za sześć dni pobytu w dżungli, 2 miejsca w kabinie na statku powracającym na Sumatrę.

Po zakończeniu targowania szybko pakujemy swoje plecaki na wąską łódź i odpływamy w górę rzeki. Widoki są niezapomniane. Po obu stronach rzeki rozpościerała się dżungla. Co pewien czas dostrzegaliśmy na brzegach rzeki chaty, które wyglądały jak z reportaży Tony Halika i wprowadzały nas w świat dżungli i jej mieszkańców. Czuliśmy już smak przygody. Płynąc tak mijaliśmy łódki z półnagimi , wytatuowanymi tubylcami, którzy machali do nas radośnie. Po 4 godzinach jazdy dobiliśmy do brzegu, gdzie czekali na nas tubylcy. Mali, bardzo chudzi, a jedyną częścią ich garderoby były spodenki wykonane z kory drzewa palmowego. Byli oczywiście bez butów, bo tak wygodniej przedzierać się przez dżunglę. Tak więc pełni werwy wypakowaliśmy bagaże i udaliśmy się w nieznane – w głąb dżungli. Po dwóch godzinach marszu przez dżunglę mięliśmy dosyć! Przynajmniej chwilowo. Ubrania były mokre od potu, który spływał po nas strugami. Z twarzy kapały krople potu. Plecaki były jakby kilkakrotnie cięższe niż na początku wyprawy. Było tak duszno, że czasami trudno było oddychać. Nasi bosonodzy przewodnicy nie byli zmęczeni i najwidoczniej ta temperatura odpowiadała im. Po chwili odpoczynku ruszyli przewodnicy i kobiety z wioski, które niosły pakunki z jedzeniem. Kobiety te początkowo nieśmiałe powoli zaczęły przyzwyczajać się do naszej obecności. My także zmobilizowaliśmy siły – przecież ten trud, to zmęczenie – to jest właśnie przygoda. To jest to, o czym marzyliśmy i dlaczego zdecydowaliśmy się tu dotrzeć! To przygoda, do której częstokroć będziemy wracać wspomnieniami. Poszliśmy wąską ścieżką prowadzącą w głąb: nas dwoje Polaków, dwie Holenderki i sympatyczna para z antypodów: Australijczyk i Nowozelandka.

Kolejne godziny marszu po podmokłym podłożu, po wielkich kłodach śliskiego drzewa wśród lian i egzotycznych kwiatów. Nareszcie dotarliśmy na miejsce. Była to mała wioska zagubiona w środku siberuckiej dżungli. Spędzimy tu tydzień, poznając życie tubylców, robiąc wycieczki w dżunglę, a także uczestnicząc w polowaniach.

Nasza wioska składała się z dwóch chat, ale za to dużych: szerokich na 10 m i długich na 40 m. Chaty są wykonane z drewna, osadzone na palach i czyste -co pozytywnie nas zaskakuje. Wokół chat biegają czarne i strasznie chude świnie i psy. Chata podzielona jest na przedpokój i dwa pomieszczenia : dla mężczyzn i kobiet. My wszyscy jako goście będziemy spali w męskiej części chaty.

Czy mężczyźni i kobiety zawsze mieszkają osobno – dopytujemy się?

– Tak -odpowiada jeden z naszych przewodników – nawet małżeństwa.

– Jak w takim razie rodzą się dzieci ?- żartujemy. Każdy z Mentawajów ma w dżungli upatrzoną rozłożystą palmę. W odpowiednim czasie udaje się do niej wraz ze swą wybranką i psem. I podczas gdy oni na palmie przyczyniają się do wzrostu populacji Mentawai, pies siedzi cicho obok, zaczyna jednak szczekać, gdy ktoś się zbliża.

Od tej pory powiedzenie “iść z psem w dżunglę” nabrało dla nas zupełnie nowego znaczenia.

****

Mentawaje prowadzą nieco inny niż my tryb życia. Gdy wieczorem kładliśmy się spać zmęczeni po pełnym wrażeń dniu, mentawajskie kobiety już spały, mężczyźni natomiast dyskutowali, śmiali się i grali w domino (posiadali jeden komplet do tej gry, w którą wkładali całe serce- ciesząc się ze zwycięstw, a smucąc porażkami). Rano, gdy budziliśmy się kobiety już pracowały, natomiast mężczyźni dyskutowali, śmiali się i grali. Gdy wracaliśmy po południu do wioski z wycieczki w dżunglę, kobiety przygotowywały posiłek, a ci mężczyźni, którzy nie byli z nami w dżungli, dyskutowali, śmiali się i grali. Po obiedzie już wszyscy wspólnie z mężczyznami Mentawajów dyskutowaliśmy, śmialiśmy się i graliśmy w domino – i tak mijały dni.

Mentawaje uwielbiają cukier. Ma się wrażenie, iż nie dosypują cukru do herbaty, ale dolewają trochę płynu do dużej ilości cukru. Dziwne wydawały im się nasze zwyczaje: 1-2 łyżeczki do kubka i to w pełni wystarcza. Widocznie Mentawaje wolą prowadzić słodkie życie.

*****

Po 2 dniach pobytu w wiosce mamy otrzymać mentawajskie ( nader skromne ) “ubranka”, a właściwe asystować przy ich wyrobie dla nas. W tym celu wraz z grupą wojowników udaliśmy się w dżunglę. Gdy znaleźli oni odpowiednie drzewo ścieli je, a następnie, w czym im pomagaliśmy, zaczęli uderzać korę patykami. Potem nacięli korę maczetami i rozpoczęli zwijać ją w długie – kilkumetrowe rulony. Z tymi rulonami dotarliśmy nad potok, w którym rulony były moczone. Następnie Mentawaje rozwinęli mokre rulony kory na kamieniach i zaczęli je powtórnie uderzać patykami w celu ich rozszerzenia. Później, już w wiosce, w świetle zachodzącego słońca, kora schła rozwieszona na kijach obok chat. Następnego ranka przebraliśmy się w już gotowe, mentawajskie stroje.

* * *

Wąska ścieżka prowadziła przez dżunglę. Wojownicy z wioski szukali długo miejsca, w którym będziemy mogli rozpocząć “łowy”. Nagle z oddali usłyszeliśmy głos jakby ptaka, okazało się jednak, że w taki sposób nawołują się Mentawaje. Półnagi wojownik idący na czele grupy wskazał duże przewrócone drzewo. Gdy stanęliśmy w pobliżu wraz z innymi Mentawajami przepołowił je maczetą. Spod odpryskującej kory zaczęły wypełzać wielkie białe larwy, długie na 5-10 cm. Wszyscy przystąpiliśmy do zbierania zdobyczy.

Chwytanie wijących się larw nie było aż tak proste i niestety dosyć nieprzyjemne. Należało przezwyciężyć wstręt i wziąć w palce kawałek białego wijącego się mięsa, ociekającego śluzem, wilgotnego i śliskiego. Niektórzy spośród tubylców wkładali do ust żywe, wijące się larwy i połykali je. Głaskali się przy tym po brzuchach i wydawali pomruki zadowolenia. Pomimo takiej reklamy nie zdecydowaliśmy się na konsumpcję.

Innego dnia , już w strojach tubylców udaliśmy się na ryby. Łowienie ryb polegało na

brodzeniu po pas w wodzie i zarzucaniu siateczki, do której miały, przynajmniej teoretycznie, wpaść ryby. Jednak pierwsze pół godziny połowów nie przyniosło żadnych rezultatów. Później jedna z Mentawajek i Australijczyk złowili po rybce. Królami polowania byliśmy jednak my. Jedno z nas złapało kilka rybek i jakieś zwierzątko wodne, drugie zaś trzy ryby na raz ! Pod wieczór wróciliśmy do wioski na zasłużoną kolację. Po kolacji zaczęliśmy przeglądać kolorowy polski tygodnik, który wzięliśmy z Ambasady. Wokół nas szybko, chociaż nieśmiało, rozsiadły się dzieci. Z zaciekawieniem przyglądały się kolorowym zdjęciom wydrukowanym w tygodniku. Zachęciliśmy ich gestem, aby usiadły bliżej. Dzieci pospiesznie się przysunęły. Wstrzymując dech w piersiach, podziwiały polskie konie. Zaintrygowały ich wieżowce w miastach, tłumy ludzi, a wszyscy ubrani od stóp do głów. Gazetę tą oglądały później wielokrotnie, opowiadając godzinami o każdym zdjęciu. Po dwóch dniach zainteresowali się gazetą także dorośli mieszkańcy plemienia. Ich zachowanie w czasie oglądania gazety nie różniło się niczym od zachowania ich kilkuletnich potomków. Kiedy opuszczaliśmy już mentawajską wioskę zostawiliśmy naszym gospodarzom gazetę w podarunku.

* * *

Wieczorem na kolację dostaliśmy jakiś pieczony “gumiasty” kawałek jakby ciasta, który był zawinięty w liść bambusowy. Wszystkim bardzo smakowało – co ucieszyło licznie zgromadzone półnagie gospodynie.

Następnego dnia okazało się co jedliśmy. Aby przygotować produkt na ten posiłek trzeba było nie lada wysiłku. Chcieliśmy się sami o tym przekonać i ruszyliśmy za przewodnikiem. Odnaleźliśmy grube przewrócone drzewo, które było odarte z kory. Najpierw mężczyźni z plemienia pokazali nam jak należy ścierać wnętrze drzewa, a potem robiliśmy to już sami odpowiednimi tarkami. Siadaliśmy we dwoje po dwóch stronach drzewa i tarką wykonywaliśmy ruch jakbyśmy piłowali to drzewo. Była to dziwna i dosyć męcząca praca. “Trociny” były wrzucane do pojemników i przenoszone do specjalnego zbiornika. Tam polewano je wodą i ugniatano stopami. Taki “produkt” przenieśliśmy do wioski, gdzie kobiety owijały go w liście bambusa i piekły w piecach. Tak właśnie przygotowuje się smakowity posiłek- “sorgo”.

***

Każdy dzień przynosił nam coś nowego. Towarzyszyliśmy Mentawajom w wyprawie po orzechy kokosowe czy durany. Durany wyglądają jak wielkie zielone balony z dużymi wypustkami. Owoce te mają specyficzny zapach, co przeczytaliśmy w przewodniku, a potem potwierdziliśmy – niestety- empirycznie. Zapach duranów przypomina woń zbyt długo używanych skarpetek. Smak duranów również nie przypadł nam do gustu, ale dla tubylców był ulubionym przysmakiem. Jako że nie używali skarpetek, zapach tego egzotycznego owocu nie wywoływał w nich żadnych przykrych skojarzeń. Potrafili zjeść każdą ilość duranów. Cieszyli się, gdy odstawialiśmy na bok ofiarowane nam części tych owoców.

Pełni podziwu obserwowaliśmy, jak 60-letni Mentawaj zwinnie wspinał się na piętnastometrową palmę po orzechy kokosowe. Następnie trzymając się pnia jedynie nogami, rękami i maczetą strącał owoce.

***

Wielkie wrażenie zrobiła na nas dżungla – gęsta, duszna, zielona i taka bardzo egzotyczna. Jest wroga a zarazem piękna. Zachwycaliśmy się kolorowymi kwiatami, wielkimi palmami jak z bajki.

Po dniu pełnym wrażeń kładliśmy się spać-wśród tych ludzi żyjących tu w dżungli bez elektryczności, telewizji, prasy, sklepów i wszystkich produktów naszej cywilizacji. A jednak, chociaż trudno to sobie wyobrazić wielu Europejczykom, Mentawaje są szczęśliwi. Do wzbudzenia ich radości tak niewiele potrzeba: smaczny duran, tytoń zerwany gdzieś w dżungli, udana partia domino, widok naszych butów czy ubrań. Nie używają pieniędzy, mają wszystko czego potrzebują: ubrania z kory i liści, tytoń i herbatę, która rośnie im prawie na podwórku przed chatą. Owoców jest wbród, a od smacznych robali roi się cała dżungla.

Gdy po kilku dniach pobytu nastała pora powrotu, z wielkim żalem opuszczaliśmy wioskę Mentawajów. Zawsze będziemy pamiętać te małą wieś i tych prostych ludzi żyjących w sercu indonezyjskiej dżungli, z dala od cywilizacji, a jednak tak bardzo szczęśliwych.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u