Tajlandia – Kambodża – Zdzisek

Zdzisek

Termin wyjazdu: 23.01 – 14.02. 2007

Dwadzieścia dwie godziny podróży minęły jak z bicza trzasnął… He he, a tak poważnie to ta podróż to była droga przez piekło. Paryż z lotu ptaka fajnie wygląda, choć podziwiania widoków nie ułatwiał miotany przez wiatr samolot. W tym miejscu należą nam się podziękowania od linii lotniczej LOT za zaoszczędzenie przez nas paru jednorazowych torebek wetkniętych w kieszeń siedzenia. Prawda jest taka, że nawet nie bardzo było co zwracać po tak skromnym posiłku jaki nam nasz ukochany przewoźnik narodowy zaserwował.

Lotnisko Charles’a de Gaulle’a jest ogromne – jeździliśmy 30 minut autobusem między terminalami zanim trafiliśmy z terminala 1 do terminala 2A. Co autobus stawał to czarnoskóry kierowca z nadzieja patrzył na nas i sprawdzał czy wysiadamy a my mu odpowiadaliśmy za każdym razem “du a” („Deux A” – czyli „Dwa A”).

Trochę obawialiśmy się tej podróży – ponieważ nigdy jeszcze nie lecieliśmy rejsowym samolotem z przesiadkami – w tym przypadku mieliśmy 2 przesiadki na trasie – w Paryżu oraz w Hong Kongu. Na przelot wybraliśmy linię lotniczą Cathay Pacific, a ponieważ linia ta nie lata do Polski to do Paryża mieliśmy dolot linią LOT – w Paryżu mieliśmy odnaleźć stanowisko linii Cathay Pacific gdzie powinniśmy otrzymać karty pokładowe na następne etapy lotu. Po dojechaniu autobuserm do terminala 2A od razu trafiliśmy do stanowiska linii lotniczej i po odstaniu w kolejce dostaliśmy karty pokładowe. W tym miejscu od razu okazało się, że nasz polski agent nie zrobił nam rezerwacji miejsc w samolocie (robił ale mu się chyba nie udało – tylko w LOT miejsca były zaklepane) – tak więc miejsca w samolocie dostaliśmy w środkowym rzędzie (do dupy) – dookoła sami azjaci. Stewardes cała masa, a do tego fajnie wyglądały i wyżerka na pokładzie była super. “Klątwa” – tym razem chyba Pol Pota – przyszła niespodziewanie. W Hong Kongu zwiedzaliśmy głównie toalety na lotnisku. BTW lotnisko w Hong Kongu jest fajne – w holu stoją komputery z netem za friko, jest widok z okien na miasto i gory. Za to lotnisko w Bangkoku to szczyt nowoczesności, szkło, marmur i aluminium… i las… dużo lasu. A ja przyjechałem z drzewem do lasu 😉 Moje kochane drzewko właśnie siedzi przed komputerem w kafejce internetowej a ja podziwiam przechodzące “miejscowe drzewka” 🙂

Przylecieliśmy na nowe lotnisko Suvarnabhumi w Bangkoku. Odprawa paszportowa załatwiona bardzo sprawnie – przed wylotem załatwiliśmy w http://www.serwiskonsularny.pl/ komplet wiz na ten wyjazd (dwukrotna wiza do Tajlandii i jednorazowa do Kambodży). Robiliśmy wymianę waluty na bahty (zabraliśmy ze sobą bardzo mało gotówki – większość kasy mieliśmy w czekach American Express). Dużo nie było potrzeba bo jeszcze w Polsce zrobiliśmy rezerwacje hoteli w Tajlandii (http://www.sawadee.com/) i w Kambodży (http://www.directrooms.com/) oraz bilety lotnicze AirAsia. Wszystko opłacone było kartą kredytową jeszcze przed wylotem tak więc mieliśmy porobione rezerwacje noclegów na pierwsze 11 dni podróży.

Wychodzimy z lotniska – znajdujemy postój taksówek i stolik z pracownikami wypisującymi kwity dla kierowców. Podajemy im voucher naszego hotelu w Bangkoku a oni na kwitku piszą po tajsku adres pod który kierowca ma nas zawieźć. Szybko wsadzają nas do taksówki i ruszamy w drogę. Jestem bardzo zdziwiony, że to tak sprawnie poszło i że obyło się bez żadnych problemów – jaki ja jestem naiwny. Po przejechaniu kilku kilometrów kierowca zaczyna się nas dopytywać o to gdzie ten nasz hotel znajduje się konkretnie. W tym miejscu trochę nam się słabo robi. Wyjmujemy mapę Bangkoku i zaczynamy mu tłumaczyć – ale ciężko się z nim dogadać bo angielski to on raczej zna ale ze słyszenia. W końcu jakoś docieramy do hotelu Diamond City Hotel (594/23 Soi Payanark, Rama VI Road, Bangkok 10400). Koszt przejazdu z lotniska do hotelu wyniosi 400THB (około 40 zł) wraz z opłatami za autostradę.

Rozpakowujemy się, prysznic i ruszamy na zwiedzanie – jest godzina 13 lokalnego czasu a przed nami dużo do zobaczenia.

Jeździmy po Bangkoku czym tylko jesteśmy w stanie. Najprościej jeździ się metrem i koleją nadziemna (SkyTrain). Najtrudniej taksówkami i tuk-tukami. Żaden taksówkarz nie chce włączać taksometru. Każdy patrzy na Ciebie jak na skarbonkę a ceny rzucają z kosmosu. Potem mówisz im gdzie chcesz jechać i zaczynają się jaja. Każdy wie gdzie to jest jak wsiadasz ale po kilku metrach jazdy zaczynają się dopytywać “o szczegóły” i orientujesz się że nie maja pojęcia gdzie mają jechać. Angielskiego ni w ząb nie znają. Nazwy geograficzne nic im nie mówią. Albo nasza wymowa nie taka albo im się kłania topografia Bangkoku. Jazdy lokalnymi autobusami nie testowaliśmy – nie wiemy gdzie jeżdżą a napisy na autobusach zrobione są “fistaszkami”. Upał jest okropny, około 30 stopni i wilgotność prawie 100% (jest koniec stycznia).

Zabytki rzucają na kolana – wszystkie świątynie są po prostu piękne. Najskromniejsza świątynia na zadupiu zachwyca. Wszystko jest takie inne i dopracowane w detalach.

Tajowie kompletnie nie przejawiają talentów językowych (arabowie bija ich na głowę). Dzisiaj po jednej atrakcji oprowadzała nas przewodniczka (niezłe drzeweczko) która posługiwała się biegle językiem zwanym przez nas “tajglisz” (takiego hardcore to ja jeszcze nie słyszałem).

Jedziemy SkyTrainem a potem metrem do dworca kolejowego Hualamphong. Następnie na piechotę (około 500 metrów) i docieramy do Wat Traimit (20THB – wszystkie ceny wstępu podaję na 1 osobę). Podziwiamy złotego Buddę. Następnie spacerujemy po Chińskiej Dzielnicy i jak już nam się nudzi to łapiemy tuk-tuka i jedziemy do Wat Saket (The Golden Mount) (10THB). Na dzisiaj już koniec zwiedzania. Wracamy w kierunku hotelu.

Nie mamy odwagi jeść “słynnego tajskiego żarcia” ze straganów na ulicy. Słabo mi się robi jak czuje ich zapach. Wpadamy więc na kolację do Tesco i próbujemy miejscowej kuchni w jednej z restauracji. Ceny są wyższe niż na ulicy (obiad około 100THB na osobę) ale przynajmniej nie czuć smrodu starego oleju. Jak z higiena to będziecie wiedzieć jak dostaniecie następną relację pisana w kiblu 🙂 Przy okazji kupujemy kartę SIM Prepaid „One Two Call” (770THB) – karta jest fajna – dają w ramach karty 360 minut darmowego połączenia z internetem przez GPRS (dziwne trochę, że liczą czas na GPRSie – ale przez cały pobyt używałem palmtopa, używałem poczty, chodziłem po stronach www i wystarczyło).

Następnego dnia rano po śniadanku (skromnym zresztą) ruszamy SkyTrainem do przystani łodzi Tha Sathon (Central Pier CEN) i wsiadamy do tramwaju wodnego płynącego w kierunku Nonthanburi, wysiadamy w Tha Tien (15THB), łapiemy prom do Wat Arun (3THB). Podziwiamy Wat Arun (10THB) a następnie prom (3THB) do Tha Tien i udajemy się do Wat Pho (leżący Budda)(50THB) a następnie do Pałacu królewskiego (250THB) wypożyczamy elektroniczny przewodnik (200THB) (biorą paszporty w zastaw). W tym miejscu nogi odmawiają nam posłuszeństwa więc odpoczywamy a następnie łapiemy taksówkę i jedziemy do Dusit (bilet z Grand Palace tam też obowiązuje) (50THB za taksówkę). Zwiedzamy Pałac Vinmanek i wozownie,na więcej brakuje już nam czasu. Wracamy taksówką do hotelu (140THB).

Jutro rano pobudka o 03:30 (jeszcze cierpimy na jet lag a tu jutro znowu nie pośpimy) i jedziemy na lotnisko. Taksówkę zamawiamy w recepcji (500THB) bo nie chcemy ryzykować rannej szarpaniny z taksówkarzami. Jutro rano więc lot do Phom Penh i dalej jazda kambodżańskim autobusem do Siem Reap. Ale to już w kolejnym mailu.

Ostatnia noc w Bangkoku dała nam nieźle w d… Nadal mamy problemy ze spaniem (jet lag) a o 03:15 pobudka i o 4:00 walimy na lotnisko. Trzeba więc było się położyc wcześniej spać. Pierwszej nocy w Bangkoku bardzo nas denerwował hałas generowany przez klimatyzację (ale bez klimy nie da się spać więc trzeba było to ścierpieć). Następna noc nie zapowiadała się niezwykle. Męczyliśmy się probując zasnąc a jak już się nam to udało to obudził nas dziwny hałas. Krzyki jakieś. Wyłączylem klimę żeby się przysłuchać – i co słyszę? Jakiś drwal “piłuje” miejscowe “drzewko” a drzewko jęczy jak dożynane prosię. Z początku bardzo to bylo zabawne ale po pewnym czasie zaczęliśmy się radować z hałasu klimatyzacji. Drwalowi z sąsiedniego pokoju w końcu brakło viagry albo innego wspomagacza i wreszcie zapadła cisza… i trzeba bylo wstawać. Wykwaterowaliśmy sie z hotelu. Żadnych problemów z płaceniem – wydruk komputerowy potwierdzenia rezerwacji sawadee w zupełności wystarcza.

Zamówiona wieczorem w recepcji taksowka już czeka (500THB). Dojeżdżamy na lotnisko, odprawiamy bagaże, pakujemy się do samolotu linii AirAsia (ach te stewardesy 🙂 i w godzinę jesteśmy w stolicy Kambodży. Na lotnisku szybka kontrola paszportów (mamy wizy – tu się sprzydały bo kolejka po wizy była spora), przykładamy oko do małej kamerki USB podłączonej do komputera (jeden wielki cyrk) i już jesteśmy w Phnom Penh. Dostajemy darmowe mapki Phnom Penh i Siem Reap. Mapki na okładce zawierają napis ze w Kambodży “uprawianie seksu z nieletnimi jest przestepstwem i jesli jesteśmy tego świadkami to mamy poinformować o tym policję”. Kambodża jest popularnym celem wyjazdów turystow-pedofilow.

Bierzemy taksowke z lotniska (7$), na lotnisku stoja tlumacze ktorzy czytają adresy z kartek podawanych przez turystow i tlumaczą na khmerski kierowcom. Znajomość angielskiego jest bardzo rzadka. Przejeżdżamy taksowką przez Phnom Penh do biura lini autobusowej Mekong Express. Widoki po drodze lekko przygnębiajace. Brud, bieda, bylejakość. Tysiące skuterow. Każdy skuter wypakowany pasażerami lub towarem – w stopniu nie do ogarnięcia.

Bilety na 12:30 kupujemy ostatnie (dobrze ze mieliśmy w Polsce zalatwione wizy bo jakby nam przyszło czekać na wize na lotnisku to byśmy biletow nie dostali). Kolejny autobus o 14 a potem to już chyba dopiero ostatni o 18. Moja żona znowu ma klątwę Pol-Pota. Szukamy knajpy gdzie mozna przesiedzieć w cieniu do odjazdu autobusu (4h) – knajpa się znalazła. Stolik na tarasie, menu po angielsku, żadnych cen. Nikt nie mowi po angielsku. Bardzo mi się tutaj podoba 😉 Pokazuje się pozycję w menu palcem a kelner leci i przynosi. Syfiasto na podłodze. Przynoszą mi szklanke na Cole – zauważyli że jest lekko brudna wiec ją wymieniają. Zamawiam makaron z kurczakiem. Makaron zasmarzany z jajkiem, do tego paski gotowanej kury, jakas zielenina, miseczka z jakąś pikantną przyprawa i szklanka wypełniona wrzątkiem do ktorej wrzucono widelec i łyżkę (jako dowód na to, ze wyparzają sztućce). Biorę jednak pałeczki. Po obiadku profilaktycznie nifuroksazyd w tabletce, płacę za obiad (danie + cola) 4$ (drogo jak na ich warunki) – i walimy na autobus. Trasę miedzy Phnom Penh a Siem Reap pokonujemy autobusem firmy Mekong Express (10$) – dają nam na drogę wilgotną chusteczkę, butelkę wody i pudełko z ciastkami. W czasie jazdy pilotka po khmersku i angielsku opisuje mijane atrakcje. Język khmerski jest zupelnie inny od tajskiego. Tajski jest bardzo melodyjny, miekki. Khmerski brzmi przy tajskim jak wystrzaly z kałasznikowa. Pani wali seriami. Po drodze widać wyschnięte pola ryżowe (jest pora sucha) i domki na palach. Najbardziej szokująco wygladają autobusy miejscowe (busiki) które są wypełnione po brzegi ludźmi – dodatkowy tłum siedzi na dachu busika.

Wieczorem docieramy do Siem Reap. Dworzec autobusowy to za dużo powiedziane. Ogrodzony, gliniany plac wypełniony gruzowiskiem i zarosnięty trawą. Zaczepiają nas kierowcy tuk-tukow (kambodżańskie tuk-tuki sa inne niż tajskie – to zwykły motocykl z przyczepioną do siedzenia przyczepą dla pasazerów). Wybieramy jednego kierowcę ktory zdaje się że mowi po angielsku i za 1$ wiezie nas do hotelu. Siem Reap wygląda dużo lepiej niż stolica Kambodży Phnom Penh. Domy są tu ładniejsze. Dużo wysokiej klasy hoteli i niezłych sklepow. Dojeżdżamy do naszego hotelu. Umawiamy się z kierowcą na jazdę przez 3 dni po swiątyniach, ustalamy cene na 45$ za 3 dni (wiemy, że przepłacamy ale kierowca jest miły a ja nie mam ochoty się szarpać o parę dolarów) i idziemy do hotelu. Hotel nasz (City River Hotel) okazuje się być dość wysokiej klasy – o co najmniej klasę lepszy od tego z Bangkoku. Portier otwiera drzwi, wnoszą nam bagaże do pokoju, pokój jest bardzo ładny, tv z ponad 60 kanalami, minibarek i ogólnie wypas. Jemy kolację w hotelowej restauracji (ryż, kurczak, sos słodko-kwaśny, cola – razem 3$ za osobe). I do spania.

Rano kierowca czeka na nas przed hotelem. Jedziemy parę kilometrów do kasy (kurcze jak koszmarnie zminop jest o 6 rano!). Kupujemy 3-dniowe bilety wstępu do kompleksu świątyń (potrzebne zdjęcie – bilet na 3 dni 40$). Bilety są ze zdjeciem i zafoliowane. Przy wejściu do każdej swiątyni sprawdzają. Świątynie robią na nas spore wrażenie. Są bardzo fotogeniczne. Angor Thom to światynia porośnięta dżunglą – miejsce akcji jednego z filmów pt. Tomb Raider. Cześć drzew urosła wewnatrz murów rozsadzając je korzeniami. Godzina na zwiedzanie to stanowczo za mało. Ciezko zrobić zdjecie bez kogos w tle. Wszędzie dookoła hordy japończyków w zorganizowanych grupach. Idą przed siebie na ślepo jak stado lemingów. Dostaliśmy na nich alergię. Czasem żeby odreagować przedrzeźniamy ich pozujac sobie nawzajem do zdjeć z wyciągniętymi do przodu rękami i palcami obu rak ustawionymi w literę V. Wszyscy japończycy na ten widok radośnie szczerzą zęby i unoszą nam kciuki do góry.

Kupujemy od khmerskich muzyków grających przed światynią – płytę CD z ich muzyką – będzie użyta do podkładu w filmie (10$). W każdej świątyni masa miejscowych dzieci które próbują sprzedawać pamiątki. Wszystko kosztuje 1$. Kupujemy kartki pocztowe, chusty, koszulki bawełniane, kokosy, napoje.

Najwieksza światynia to Angkor Wat. Tłumy ludzi w środku i dookoła. Bardzo malownicza światynia, wybudowana z ogromnym rozmachem. Swiątynie egipskie wygladaja przy niej jak szopy na siano (no ale za to są duuuużo starsze). W niektorych miejscach zachowały się jeszcze reliefy przedstawiające piekło i niebo, przeciąganie węża przez morze mleka. Wdrapujemy się na szczyt swiątyni (bardzo strome schody!) – zejście z powrotem jest dużo trudniejsze dlatego zamontowali poręcz przy jednych schodach (tylko dla schodzących z góry). Podstawową rozrywką wszystkich turystów w swiątyniach jest „polowanie na mnicha”. Jak tylko jakiś się pojawi w okolicy w swoim malowniczym pomarańczowym ubraniu to tłum leci za nim z aparatami i pstryka fotki. Mnisi starają się ukrywać i uciekać. Istny cyrk. Wieczorem kupujemy miejscowa karte prepaid do telefonu (7$ – pusta – bez żadnych jednostek do wykorzystania) i doładowujemy telefon za 20$. Dzwonimy do Polski – 4 minuty za 1$ – wypas 🙂

Na kolację wiezie nas nasz kierowca tuk-tukiem – kolacja jest w knajpie ze szwedzkim stołem a po kolacji pokaz tańca khmerow. Cena 12$ (o 2$ drozej niż w hotelu ale kierowca z tego ma prowizję więc robimy mu przysługę). Pokaz tańca malowniczy. Drzeweczka latają po scenie i wyłamują sobie stawy w nadgarstkach 🙂 Po pokazie kto chce to może sobie walnąć fotke na scenie z tancerkami. Ja chcę! 🙂

Kolejny dzień to pobodka o 5:00 i wyjazd do Angkor Wat na wschód słońca. Masa ludzi i wszyscy maszerują w ciemnosciach (warto zabrać latarkę!). Zapomnieliśmy latarki więc przyświecam sobie drogę telefonem komórkowym. Ustawiamy się przed swiatynią, instaluję statyw i sprawdzam GPSem czy aby po dobrej stronie swiątyni stoimy. W tym czasie dookoła biegają tubylcy namawiając nas na kawę lub herbatę. Wschód slońca nieszczególnie ciekawy – słonce wstało sporo z boku osi swiątyni więc wyszło zza palm. Zwinęliśmy majdan i ruszylismy w dalszą droge do Banteay Srey. Świątynia ta posiada bardzo dobrze zachowane reliefy i pomimo dużego oddalenia od głównego kompleksu świątyń warta jest odwiedzenia. Przez cały dzień łazimy po kolejnych świątyniach (tzw Grand Circle), jedne są mniejsze a inne ogromne. Wieczorem wychodzimy na szczyt wzgórza na którym znajduje się swiątynia Phnom Bakheng, którą polecają w przewodnikach jako miejsce podziwiania zachodu słonca zamiast w obleganym Angkor Wat. Na szczycie swiątyni przekonujemy się ze nasz przewodnik jest bardzo popularny w Japonii. Hordy japońskich lemingów biegają po szczycie w wielkich czapkach z daszkiem i w maseczkach na twarzach, szukając miejsca na postawienie statywu od aparatu. Mieliśmy dość niezłą pozycję na robienie zdjęć ale stado japonek wlazło, ryzykujac wypadek, na krawędź świątyni między nas a słońce. Szlag mnie trafił i zwinęliśmy się stamtśd. Zreszta zachód słońca wyglądał beznadziejnie więc wiele nie straciliśmy. Wracamy do hotelu, kolacja, internet i spanie.

Rano pobudka o 5:30, pakujemy się, jemy śniadanie i wychodzimy. Nasz kierowca już czeka – jedziemy do grupy swiatyń tzw. Roluos Group. Świątynie nie są za atrakcyjne. Jedna z nich jest jeszcze „w użyciu” – plątają się dookoła niej mnisi w pomarańczowych wdziankach. Wracamy do hotelu, wymeldowujemy się, zostawiamy bagaże w recepcji i lecimy pozwiedzać okolice hotelu. Znajdujemy 2 swiątynie. Parę fotek i karmimy cukierkami dzieciaki na ulicy. Jedziemy na dworzec autobusowy (jak się to hucznie nazywa ;-). Po drodze kupujemy na drogę pepsi (3 puszki za 2$) oraz bagietkę (miejscowa specjalność – pozostałość po kolonii francuskiej). O 12:30 wyjazd autobusu – po paru godzinach jazdy postój na 15 minut. W sam raz na szybkie zakupy i ucieczkę przed żebrającymi dziećmi i ofiarami min. Kilka dzieciaków karmimy cukierkami i kupinymi przed chwilą owocami (rambutany, mangostany i banany). W końcu ruszamy. Na 18:30 jesteśmy w Phnom Penh. Odpędzając się od natrętnych kierowców tuk-tukow idziemy na piechotę do hotelu (jest tylko 200m od postoju autobusu). W hotelu Riverside dostajemy pokój z widokiem na rzekę Mekong. Standard pokoju duzo niższy od tego jaki mieliśmy w Siem Reap. Jakoś to przeżyjemy. Walimy na miasto na kolację i szukać internetu. Kolacje zjadamy w restauracji Randez-vous (dużo białasów a „miliony much nie mogą się mylić” wiec widać da się zjeść). Zamawiamy „Fried Chicken with Rice” oraz „Beef with Noodle”. Do tego pepsi i razem 8$ do zaplaty. Internet znajdujemy w jakimś ciemnym zaułku – cena 1500 rieli za godzine (1$=4100 rieli) ale działa tragicznie wolno. A potem lulu w hotelu z zepsuta klima…

Co można robić w Phnom Penh? Można próbować spać (choć bez jakichś większych sukcesów jak sie ma rozklekotaną klime w pokoju i ruchliwą ulicę pod oknem). Khmerowie uwielbiaja trąbić, trąbią przy każdej okazji – informując o tym, że właśnie jadą i żeby im w tej radosnej czynności nie próbować przeszkadzać. Oprócz spania można spędzić dzień na poszukiwaniu mało pikantnych potraw w restauracjach (na szukanie wogóle niepikantnych potraw trzeba zarezerwować kilka dni).

Można też w Phnom Penh odwiedzić Pałac Królewski, Wat Phnom i srebrną pagodę (która nie jest srebrna!). Jak ktoś lubi mocniejsze wrażenia to może wybrać się do muzeum martyrologi narodu khmerskiego mordowanego przez czerwonych khmerów i Pol Pota. A jak ktoś chciałby poczuć się jak czerwony khmer to może za kilka dolarow postrzelać sobie z kałasznikowa na strzelnicy czy rzucić ręcznym granatem. Zostaliśmy przy klasycznych rozrywkach. Zaczęliśmy od Pałacu Królewskiego. Wstęp 3$ i dodatkowo 1$ za robienie zdjeć i 3$ za kamerę video. Pałac jest ogólnie niedostępny do zwiedzania. Krąży się po dziedzińcu między tabliczkami “zakaz wstępu”. Można wejść do sali tronowej ale pomimo uiszczenia opłat za fotografowanie czy filmowanie – nie można tego robić. Fotografować można tylko budynki z zewnątrz. Być może zakaz ten ma swoje uzasadnienie – po co ludzie na świecie mają się dowiedzieć że w środku tego pałacu niczego do oglądania nie ma?

Będąc wcześniej w Pałacu w Bangkoku nasuwają się od razu porównania. Palac w Phnom Penh wygląda jak ubogi krewny przy Pałacu w Bangkoku. Szmaragdowy Budda też jest jakiś skromniejszy. Zobaczyć warto ale żeby porównać – a w Bangkoku jest taniej – nie ma ograniczeń w fotografowaniu i filmowaniu.

Tak więc łazimy sobie bez celu po Pałacu w Phnom Penh – założone mam szkła kontaktowe i zaswędziało mnie oko więc je potarlem przez powiekę – i zrobiłem sobie “buubuu” – złożylem sobie na pół soczewkę pod powieką. Oko zaczęło boleć więc ewakuowaliśmy się tuk-tukiem do hotelu gdzie szkło kontaktowe sobie z niemałym trudem wygrzebałem. Ponieważ oko miałem podrażnione to resztę dnia spedziłem w okularach. W ten sposób rozwalił nam się program wycieczki w Phnom Penh. Postanawiamy realizować go od tyłu. Ruszamy na piechote z hotelu do Wat Phnom. Muszę przyznać że w Kambodży cieżko się przechodzi na drugą stronę jezdni. Przejście między pędzącymi motorami i samochodami to jak wiekowa gra komputerowa o nazwie Frogger. Slalom żabką między samochodami. Wrazenia są mocne – adrenalina gwarantowana – przed wejściem na jezdnię należy się upewnić czy posiada się polisę ubezpieczeniową na życie i OC (biały jest zawsze winny wypadku drogowego – nawet jak go potrącą na przejściu dla pieszych – dlatego lepiej mieć w polisie ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej).

Świątynia Wat Phnom jest bardzo skromna (1$ wstep) – mieści się na wzgorzu otoczonym rondem drogowym. W parku dookoła wzgórza spotkać można miejscowe małpy – wypasione przez turystów. Małpy są bardzo grube i przypominają raczej kota Garfielda. Ze świątyni idziemy w kierunku dawnej ambasady USA i koło dworca kolejowego docieramy do centralnego targu (Psar Thmei). Na targu kupujemy miejscowe owoce o nazwie mangostan – bardzo smaczne ale wyjątkowo nietrwałe (7000 rieli za kilogram). Kupiliśmy za 1$ i ruszamy w kierunku centrum handlowego Sorya – w centrum handlowym zaliczamy kibelek oraz jemy lunch w khmerskim fast foodzie BBQ World (2,80$ za zestaw).

Dalej po drodze jest pomnik niepodległości, pomnik przyjaźni khmersko-wietnamskiej i to by było tyle z naszego programu. O 15:00 jest po zwiedzaniu. Wpadamy jeszcze do Muzeum Narodowego (3$ wstep, 1$ foto, 3$ video – oczywiście w środku zakaz używania foto czy video!). Po muzeum idziemy nad rzekę i wynajmujemy łódź na rejs „na zachód słońca” (15$ za dwie osoby i cala lodz poza tym pusta). Rejs jest bardzo miły – widzimy wioski pływające i wiele łodzi zamieszkałych przez wietnamskich imigrantow.

Po rejsie internet, kolacja (spring rolls’y 2$, beef with rice 4$, pepsi 1$) i do spania. Rano trzeba wstać skoro świt i wracamy do Tajlandii.

Pobudka o 4:45 – zamówiliśmy budzenie w recepcji na 5:00 ale zaspali (dzwonili dopiero o 5:30). Spakowani o 6:00 wyruszamy taksowką na lotnisko (taxi 7$). Na lotnisku przy check-in są pierwsze komary jakie widzimy w tym kraju. Jest ich chmara. Ludzie machają rękami i tłuka jednego za drugim. Smarujemy się off’em (30% DEET) i jakoś udaje nam się przeżyc. Opłata wylotowa 25$ od osoby. Lecimy do Bangkoku (AirAsia) – na pokładzie samolotu kawa i kanapka (110THB). Przylatujemy do Bangkoku, kolejny check-in i przechodzimy do terminala lotow krajowych. Odlot się trochę opóźnia ale w końcu wsiadamy do samolotu i lecimy do Chiang Mai. Godzina lotu i już lądujemy. Na lotnisku masa naganiaczy proponujących wycieczki, taksówki i wszystko co tylko można zaproponować. W hali przylotu, jeszcze zanim na taśmę wyjechały nasze walizki – juz mamy wykupiony 2 dniowy trekking po dżungli (1600THB za osobę). Przed lotniskiem miał na nas czekać kierowca z hotelu (zaplaciłem transfer z lotniska wraz z noclegami) – i pierwszy wałek – kierowcy niema. Telefonują z lotniska do hotelu a oni tam nic o transporcie nie wiedzą – bierzemy więc taxi i jedziemy na własną rekę (120THB) do Lanna Palace 2004 Hotel (184 Chang Klan Road, Chiang Mai 50100). Hotel okazuje się być dość przyzwoity. Dostajemy pokój na 11 piętrze – widok na miasto jest bardzo przyjemny. W pokoju jest czajnik bezprzewodowy i pudełko z herbatą, kawą i cukrem oraz 2 butelki wody mineralnej (dziennie) – wszystko to gratis (a właściwie w cenie noclegu).

Ponieważ wykupiliśmy jeszcze na lotnisku nieplanowany dwudniowy trekking – cały nasz plan wziął w łeb. Posadziłem żonę przy telefonie i zaczęliśmy próbować poprzestawiać rezerwację hotelu tak, żeby nie stracić 1 doby hotelowej (1650THB – wiec jest o co walczyć) – agencja sawadee zmieniła nam rezerwację tak jak chcieliśmy – za to my wspaniałomyślnie odpuszczamy im to, że nas nie odebrali z lotniska. Zadowoleni z dobrego obrotu sprawy walimy na miasto. Zaznaczam na GPSie gdzie jest nasz hotel zeby do niego ponownie trafić i ruszamy do boju.

Chiang Mai jest mniejsze od Bangkoku i przyjemniejsze z wygladu. Klimat też ma łagodniejszy (góry). Obczailiśmy po drodze parę światyń a ponieważ robi się już ciemno to wpadamy do jakiejś knajpy na Tha Pae Road na kolację. Knajpka skromna ale na scianach masy papierkow we wszystkich jezykach na których rożni turyści chwalą jaka to dobra knajpa. Tradycyjnie zamawiamy – ja kurczak słodko-kwaśny z ryżem a moja kobieta makaron z ważywami i wołowinę. Za każdym prawie razem bierzemy te same dania – i za każdym razem smakują zupełnie inaczej 🙂 Grunt że są mało pikantne. Kolacja dość przyzwoita (130THB za 2 osoby wraz z napojami). Wracamy do hotelu pakować graty na trekking. Część bagażu (walizki) musimy zostawić w przechowalni w hotelu a plecaki z niezbędnymi rzeczami zabieramy w góry.

Rano pobodka o 6:00, śniadanie (przyzwoicie karmią w tym hotelu), bierzemy brudne ciuchy i wynosimy do pralni kolo hotelu (to kafejka internetowa ale na drzwiach pisze “laundry”), ustalamy na migi ze chodzi nam o pranie i zostawiamy 3 reklamowki ciuchow (100THB za kilogram – drogo – ale w hotelu chcą 40THB za sztuke, he he). O 9:30 wsiadamy do pojazdu zwanego tutaj songthaew (dwie ławki) – walimy się na jedną (druga jest już zajęta przez jakąś kobietę). I jedziemy zbierać resztę uczestników trekkingu po Chiang Mai. Kobieta siedzacą na drugiej lawce to Sherry z Kanady. Dolaczają do nas Maria i Martin (holendrzy). Robi sie ciasnawo w budzie tego samochodu. Każdy ma plecak i każdy go chce trzymac przy sobie. Mamy nadzieję, że to już koniec zbierania uczestników, stajemy koło posterunku policji turystycznej gdzie nasz przewodnik zanosi kserokopie naszych paszportów. Obok staje inny songthaew wypchany po brzegi białasami i już wiem że albo mamy wyjątkowe szczęście albo ktoś sobie zaspał. Jednak nikt nie zaspał – dosadzają nam jeszcze na budę 4 koreańczykow. Sherry przesiada się do kabiny kierowcy więc na pace jest nas 8 sardynek. W końcu jedziemy za miasto. Pierwszy postój to sklepik z wodą mineralną i innymi akcesoriami potrzebnymi białasom żeby przeżyć w dżungli. Kupujemy repelenty na komary, wody mineralne, ciastka, scyzoryk, latarki i baterie. Przy okazji kupuję też kredki, ołówki, gumki do mazania (dla dzieci w górach). Po zakupach wszyscy szukają toalety – to ważna sprawa aby odcedzić kartofelki przed długim marszem – a każdy podróżnik zna zasadę “sikaj kiedy masz okazję – następna może nieprędko się powtórzyć”. Pani sprzedawczyni udostępnia nam toaletę w sklepie (w podziękowaniu za zakupy). Toaleta “asian style” czyli wmurowana w podłogę podstawka na nogi i dziura. Wodę spuszcza się przy pomocy pojemniczka napełniając go wodą z beczki.

Po zakupach jedziemy okolo 1h i zatrzymujemy się przy obozowisku sloni. Przed zagrodą ze słoniami rozstawione są stoiska – na każdym napis “kup za 20THB bananów dla słonia żeby się z nim zaprzyjaźnić”. Za 20THB do wyboru jest 2kg bananow lub wiązka grubych patyków (jakiś słoniowy przysmak). Bierzemy banany – za chwilę szturmuje nas jakis słon-kurdupel (mlody chyba) – wyżebrał od nas chyba z połowę kiści bananów. Przedstawiają nam naszego słonia (ale bydle wielkie – braknie nam bananow!) i po schodach włazimy na platformę z której wsiadamy na slonia. Szofer siedzi na głowie slonia, my z tyłu na kanapie z barierkami i walimy na trasę. Trasa ma trwać podobno 1,5h – zakładam, że przez tak długi czas to można całkiem sporo zwiedzić na słoniu – i tu rozczarowanie – słoń wlecze się niemiłosiernie. Przystaje przy każdym krzaczku który musi sobie oberwać, poskubać czy cholera go tam wie co jeszcze z nim zrobić. Jak sobie podje to musi wydalić poprzedni posiłek żeby zrobić miejsce na nowy. Opiekun słonia zaklina go, namawia, prosi i przeklina żeby słoń ruszył a on ma to gdzieś – jak się uprze żeby urwać gałąź z jakiegoś drzewa to nie ma na niego siły. Ważna rzecz jaką zauważamy – przewodnik słonia nie ma żadnych kolców czy innych przedmiotów które służą do zmuszania słonia do wykonywania poleceń! Ciągniemy się powoli w 4 slonie przez jakiś wąwóz; co parę metrów na trasie słonia stoi szopa i sprzedają w niej bananki na “zaprzyjaźnienie się ze słonikiem”. Jak nie kupisz bananków to słonik staje za szopą, wyciąga trabe i najpierw czeka na żarcie a potem jak nic nie dostanie to zaczyna burczec a w końcu robi sporo hałasu. Jazda na słoniu okazuje się być dość kosztowna, kupiłem na trasie 2 razy żarcie dla słonia i wydzielałem mu je żeby nie obżarł się za bardzo. Z czego słoń chyba nie był zbyt zadowolony. Mały spacerek po lesie trwał ponad godzinę i na piechotę obszedłbym tę trasę chyba ze 4 razy. Ale za to było zabawnie. Robiliśmy sobie nawzajem zdjecia wraz z koreańczykami. Towarzystwo zaczynało się integrować. Po jeździe podkarmiliśmy jeszcze słonia, zakupiliśmy zdjęcie w ramce (zrobili nam je w trakcie jazdy z zaskoczenia) 100THB – i ruszyliśmy samochodem w dalszą droge. Po drodze przerwa na lunch – przewodnicy sami go przygotowują. Tajskie żarcie jest niepowtarzalne – potrawa nazywa się tak samo ale za każdym razem smakuje inaczej, wyglada inaczej i zawiera inne skladniki. Jak nasz bigos (co się nawinie to do gara a zawsze nazywa się tak samo). Dostajemy ryż z jakimś mięsem i jarzynami. Do jedzenia łyżkę i widelec. Tajowie uważają za brak wychowania gdy bierze się widelec do ust. Widelec pełni rolę noża – służy do nakladania potraw na łyżkę, z ktorej się je. Na deser ananasy i arbuzy. Po jedzeniu krótki przejazd i wysadzają nas przed jakąś wioską. Dalej mamy iść piechotą. Dwóch przewodników i 9 turystów. Koreanczycy kompletnie nie przygotowani do trekkingu – malutkie plecaczki, adidaski, krótkie spodenki. Dobrze że na początku idzie przewodnik (ma torować drogę żeby ktoś w jakiegoś węża nie trafił).

Od razu dostajemy wycisk – ostro walimy pod górę, słońce grzeje ostro, kurz spod butów dusi i piecze w oczy. Z początku droga jest szeroka – z koleinami jak po samochodach (terenowych), idziemy przez wioski. Domy stoją na palach, pod domami trzoda. Specyficzny zwyczaj dotyczy świń. Wiążą te świnie jakby na smyczy do drzew i leżą te zwierzaki przez caly dzień na słońcu. Nieprzyjemny widok. Zaczyna się ścieżka przez dżunglę. Jestem rozczarowany. Nijak nie da się porównać tego lasu z dżunglą w Wenezueli. Tam jest dżungla a tu wygląda to jak trochę bujniejszy polski las – jedyne różnice to brak drzew iglastych i pojawiają się drzewa u nas niespotykane (palmy i bambus). Poza tym nic specjalnego. Znaczy się popierdułka jakaś a nie dżungla. Mijamy od czasu do czasu poletka ryżowe (scierniska bo jest pora sucha więc wszystko juz wycięte). Kilka razy przecinamy różne potoki i widzimy sporo wodospadów po drodze. Docieramy po 2h do wodospadu z mala plażą gdzie robimy postój. Można się kąpać. Temperatura wody w rzece jednak nie zachęca do kąpieli – odpuszczam sobie pomysł kąpieli jak przestaję czuć palce stóp zanurzonych w wodzie. Ruszamy dalej. Po drodze postoj przy jakiejś szopie. Wokół pola ryżowe a w szopie babinka sprzedaje pamiątki i napoje (cola 35THB). Odpalam na próbe telefon satelitarny (dotychczas nie udało mi się go odpalic – oficjalnie w Tajlandii nie ma zasięgu). Niespodzianka – telefon loguje się do sieci – ma tylko problem z napisaniem nazwy kraju – pisze więc ze kraj ten to “thuraya” – niech mu będzie – byle działał. Dzwonię do szwagra na próbę – hehe – działa – gadamy parę minut. Od tego momentu przybywa mi sprzętu na wierzchu. Wyglądam jak jakiś japoński turysta – na lewym ramieniu plecaka GPS, na prawym ramieniu telefon satelitarny, na szyi kamera, przy pasku zwykly telefon 🙂 Patrzą na mnie chyba jak na wariata ale przewodnik jest zachwycony GPSem – ciagle sprawdza na jakiej już wysokości jesteśmy. Docieramy przed zachodem słońca do wioski koło szczytu. Rozwalamy się z tobołkami i przewodnik informuje nas że tu śpimy – z początku moja żona jest przerażona – jakies siatki wiszą pod sufitem – znaczy się muszą to być hamaki. Ale okazuje się że spać będziemy w śpiworach na podłodze a te siatki to moskitiery.

Przewodnicy pichcą kolację a my mamy okazję obserwować jak to wyglada. Walą wszystko do wielkiego woka i na palenisku wewnatrz chaty podgrzewają – mieszaja a potem sru na talerze. Ot i filozofia. Kolacja była raczej mało wyszukana. Przygotowywałem się intensywnie przed tą podróżą do pikantnej kuchni stołując się w KFC – niewiele to pomogło. Żarcie dostaliśmy cholernie pikante i jakoś mało smaczne. Po kolacji towarzystwo znalazło sobie zabawę – uczyliśmy się wymawiać nasze imiona – koreańczycy szarpali się z naszymi a my z ich imionami.

Zrobiło się bardzo zimno – wbiliśmy się w polary oraz kurtki i poszliśmy spać. W nocy tak zmarzliśmy że szczękaliśmy zębami – najgorzej było z nosem i uszami (nie miałem czapki i szalika). Rano – skoro świt zrywamy się z twardej podłogi i lecimy zagrzać przy ognisku. Śniadanie i udajemy się w dalszą w trasę. Kolejne wodospady, las, rzeki, pola ryżowe, w końcu docieramy do cywilizacji, obiad (tradycyjnie paskudny zreszta) i wsiadamy do samochodu. Podwożą nas do rzeki. Zostawiamy wszystkie graty w samochodzie i wsiadamy na bambusowe tratwy (miejscowy flisak z wiosłem z przodu, dwie osoby po srodku na siedzeniu i jedna osoba z wiosłem z tyłu). Dostaję wiosło i staję z tylu tratwy, moja żona siada w środku wraz z Sherry. Ruszamy i zaczyna sie zabawa. Trudno na tym ustać a co dopiero jeszcze tym sterować i odpychać się od dna. Miejscami płynie się wolno ale miejscami rzeka jest dość rwąca i trzeba lawirować między kamieniami żeby tratwy nie rozwalić. Nasz kapitan caly czas powtarza mantrę “no wet, no fun”. Zabawa jest super. Po drodze zamieniamy się miejscami żeby każdy miał okazję powalczyć z wiosłem. Po jakiejś godzinie zabawa się kończy, wyłazimy na brzeg. Kupujemy zdjecie nas na tratwie (oczywiście zrobione ukradkiem) – 100THB. Wracamy do Chiang Mai. Kwaterujemy się w hotelu i walimy na miasto, odbieramy pranie z pralni (300THB) – sporo tego było – i odbębniamy poczte na internecie. Kolacja w hotelowej restauracji (nie miałem siły leżć dalej – do restauracji jeździ winda 🙂 A po kolacji lulu bo rano trzeba lecieć na festiwal kwiatów.

Planujac wyjazd do Tajlandii braliśmy pod uwagę Festiwal Kwiatów który odbywa się co roku w Chiang Mai w pierwszy weekend lutego (chyba ma to coś wspólnego z pełnią księżyca). Festiwal kwiatów zaczął się w piątek ale ponieważ nie posiadaliśmy szczegółowego programu – udaliśmy się w sobote w kierunku Tha Pae Gate by oglądnąć procesję. Ludzi już było całkiem sporo – ustawiliśmy się przy jezdni i cierpliwie czekamy. W końcu rusza procesja. Wyglada to trochę jak nasze pochody pierwszomajowe. Ludzie walą z transparentami, każdy region czy miasteczko ma swój transparent itp. Co jakiś czas na przodzie pojawiają się drzeweczka w strojach regionalnych niosące transparenty, czasem miseczki z płatkami kwiatów. Jak się procesja na chwilę zatrzymuje i jakaś laska staje koło nas to ruszamy do robienia sobie z nią fotografii 🙂 Ona musi stać i się uśmiechać a do fotek z nią ustawia się cała kolejka gości chętnych na zrobienie sobie zdjęcia 🙂 Co jakiś czas przejeżdżają wielkie platformy ozdobione kwiatami i rzeźbami na których oczywiscie siedza sobie laski i machają do tlumu. Prawie 3h tak staliśmy i podziwialiśmy laski 🙂 Ech, rozmarzyłem się… Pochód przeszedł w kierunku parku (mieli tam robić wybory miss kwiatów) a my ruszamy na „tour de Chiang Mai”.

Świątynie są takie sobie. Po setkach świątyń które już widzieliśmy, wszystkie świątynie zaczynają nas nudzić. Poza tym w Tajlandii jest jeden problem z robieniem zdjęć zabytkom. Choćby niewiem jaki ładny był zabytek to nie sposób go sfotografować bez wiązki drutu w tle. Tajowie uwielbiają ciągnąć druty. Ciągną je wszędzie i bez opamiętania. Po obu stronach jezdni stoją słupy a na nich klęby drutów energetycznych, telefonicznych i cholera wie czego jeszcze. Odnoszę wrażenie, że jak im się jakiś drut urwie to go nie sztukują tylko zostawiają malowniczo zwisającego ze słupa i ciagną nowego 🙂 Każda swiątynia jest otoczona drutami. No i każda swiątynia jest pelna wizerunków buddy i posągów. Pod każdym posągiem skarbonka na datki i miseczka z piaskiem do wbijania kadzidełek. Łazimy po świątyniach (zgodnie z planem) i przy okazji łapię się na masaż stóp na ulicy. Sadzają mnie w fotelu, dezynfekuja mi stopy spirytusem a potem masażystka gniecie je przez pół godziny (za 60THB). Bardzo przyjemne uczucie – muszę sprobować masażu całego ciała.

Obiadek jemy zaraz w knajpie koło masażystki (dla 2 osob 120THB wraz z napojami i napiwkiem – tanio jak cholera). Wpadamy jeszcze do parku obfotografować platformy z kwiatami. Przy okazji oglądamy stoiska z tajskim żarciem (w tym ze smażonymi na głębokim oleju konikami polnymi i innym robactwem). Żarcia się nie tykamy. Nie mamy odwagi na takie ekstremalne przeżycia. Przy okazji wstępujemy do jakiejś agencji turystycznej kupić bilety na dalszą trasę (na dworzec kolejowy daleko 🙂 Kupujemy bilety na pociag z Chiang Mai do Phitsanulok (2x500THB) oraz na pociag z Bangkoku do Surat Thani (2x600THB). W tym miejscu trochę się nam plan sypie bo nie ma pociagu do Phitsanulok o 21:50 – jest tylko o 21:00 – roznica 50 minut ale do Phitsanulok przyjeżdża o 3:39 zamiast o 5:40 – co my będziemy tyle godzin robić do świtu? Planowaliśmy przespać się w pociągu a ten ma tylko miejsca siedzące. Trudno, coś się wykombinuje.

Wieczorem wizyta na Night Bazaar – masa towaru, dużo podróbek. Kupujemy trochę t-shirtów i pałeczek do jedzenia. Zakupy nas trochę przerosły – jest tu wiele fajnych rzeczy które by sobie człowiek kupił (bo sa ładne) – ale potem jest problem – jak się z tym zabrac do domu. Zaczynamy się rozglądać za kupnem dodatkowej walizki tylko na pamiatki.

Wstajemy rano, pakujemy walizki, jemy sniadanie i wykwaterowujemy się z pokoju. Zostawiamy bagaż w recepcji (dostajemy pokwitowanie) i lecimy na zwiedzanie. Łapiemy na ulicy miejscowego busika (czerwony pickup z dwoma ławkami – songthaew) i mówimy kierowcy “Doi Suthep”. Dogadujemy cenę (w trakcie wyszło że jednak nie dogadaliśmy więc w sumie zapłaciliśmy za wynajęcie busika na pół dnia 400THB). Jedziemy do świątyni Doi Suthep. Znajduje się ona około 20 kilometrów od Chiang Mai na wzgórzu. Jazda jest koszmarem – kierowca ścina zakręty, jeździ pod prąd na wąskich serpentynach. Po drodze rozkracza mu się samochód ale szybko go naprawia grzebiąc kluczami w silniku. Od tego naprawiania zaczyna w samochodzie śmierdzieć spalinami. Moja żona źle się od tego czuje ale w końcu docieramy na miejsce. Tłum ludzi, komercja totalna. Wstęp 30THB od osoby. Widok na panoramę miasta – brak – taki smog że nic nie widać. Robimy zdjęcia, obchodzimy swiątynię dookoła i schodzimy na dół. W drodze powrotnej wstępujemy jeszcze do Wat Chet Yot (wstęp bezpłatny) i każemy kierowcy odwieźć się do parku. Zwalniamy kierowce i wypłacamy mu kasę. Szwendamy się po parku szukając miejsca do usiadnięcia – wszystko pozajmowane, na trawnikach leżą całe rodziny. W alejkach stoja przewoźne wypożyczalnie mat bambusowych (do leżania) – biznes się kręci. Idziemy do centrum, robimy zakupy (pamiatki), jemy obiad w tej samej knajpie co wczoraj (to samo danie ale tradtcyjnie już danie ma inny wygląd i inny smak – tylko cena ta sama). Wracając przez Night Bazaar kupujemy torbę i… pamiatki 🙂 Odbieramy walizki z przechowalni w hotelu, łapiemy tuk-tuka i jedziemy na stację kolejową. Na peronie impreza. Na telewizorach leci jakiś mecz piłki nożnej. Obsługa dworca i pasażerowie szaleją przed ekranami. Przyjeżdża pociąg z Bangkoku, wysiadają ludzie po czym obsługa dworca zaczyna myć wszystkie wagony z zewnątrz wężem z wodą. Po umyciu zmiana tabliczek i oto stoi nasz pociag którym mamy wyjechać o 21:00 do Phitsanulok. Wyjeżdzamy punktualnie o 21:00 – po wagonie kręcą się kolejowe stewardesy rozwożąc wodę mineralną i coś do jedzenia (nie korzystamy). GPS pokazuje mi 256 km odleglości do przebycia a według rozkładu jazdy mamy na miejsce dojechać o 3:39 nad ranem – czyli 6,5h jazdy co daje strasznie niską średnią szybkość. Jednak pociąg zasuwa ponad 100km/h – to ja nie wiem czemu tak dlugo mu zajmuje przejechanie tego odcinka – może jedzie dookoła?

O 3:39 dojeżdżamy do Phitsanulok. Od razu kupujemy bilety na pociag do Ayutthaya na następny dzień (880THB). Odganiamy się od kierowców tuk-tuków i na piechotę znajdujemy przy stacji hotel Amarin – bierzemy pokoj na 2 noce (960THB za 2 noce bez sniadania) i padamy na łóżka.

O 8:00 wymarsz z hotelu, łapiemy songthaew i jedziemy na dworzec autobusowy (50THB). Na dworcu stoi jakaś kobieta i jak widzi białasa to od razu pyta dokąd chce jechać i kieruje go do odpowiedniej kasy a potem do odpowiedniego autobusu. Kupujemy bilety do Sukhotai (39THB – autobus z klimą). Pakujemy się do autobusu i jedziemy godzinę. Wysiadamy w Sukhotai, od razu nas zaczepiają kierowcy – proponują kurs z dworca do “Old Town” za 200THB. Pukamy się wymownie po głowach więc odpuszczają. Znajduje nas naganiacz od songthaew – za 20THB jedziemy do “Old Town” miejscową atrakcją. Atrakcja ta to jakaś garażowa konstrukcja – skrzyżowanie ciężarówki z wozem drabiniastym (drewnianym!). W środku 3 rzędy ławek (wersja bardziej dochodowa). Jedziemy okolo 30 minut i w końcu dojeżdżamy do centrum starego Sukhotai. Ktos nam wciska mapkę ruin z zaznaczoną trasą zwiedzania i pokazuje swoją wypożyczalnię rowerów (40THB za dzień). Idziemy wzdłuż ulicy szukając restauracji “MV”. Znajdujemy ją po paru minutach. Zamawiamy śniadanie (ryż z jajkiem i kurczak, duże porcje, herbata lipton (ale bez cytryny) – 130THB za 2 osoby). Po śniadaniu wynajmujemy w restauracji skuter na cały dzień (150THB). Po krótkim szkoleniu jestem już wymiataczem tajskich ulic. W myślach cały czas tylko sobie powtarzam “jedź lewą stroną” i śmigam jakbym tu mieszkał od urodzenia. Motorek jest pełen wypas – 4 biegi do przodu, półautomatyczna skrzynia biegow i 140km/h na budziku. Jedziemy do kasy parku – płacimy za bilety 150THB/osobę i 20THB za wjazd motorem. Jeździmy od światyni do światyni. Wszystkie światynie są w ruinie ale bardziej nam się podobają niż te całe w złocie. Tu czuć uplyw czasu i historię. O 16:00 zwracamy skuter i wsiadamy w songthaew do Sukhotai (20THB). Oprócz nas w busiku jest jeszcze 4 białasów. W sumie to nawet fajnie – pusty busik więc szybko dotrzemy na miejsce. Na 2km przed dworcem busik podjeżdża pod szkołę i zaczyna robić za gimbus. Kierowca upakowuje dzieciaki w busiku jak sardynki. Zmiescilo sie tam ze 40 dzieci i nas 6 białasów. Część dzieciaków stoi na stopniach. Podjeżdżamy w końcu na dworzec. Naganiacz pyta nas gdzie chcemy jechać – a na dźwięk słowa “Phitsanoluk” od razu nas prowadzi do autobusu. Bilety kupujemy u konduktorki (39THB) i w godzinę jesteśmy w Phitsanoluk. Z dworca bierzemy songthaew za 60THB do hotelu. Kolację jemy w restaruacji hotelowej – choć były problemy z dogadaniem się z obsługą – w menu sa potrawy w dwóch językach – po tajsku i angielsku ale moja towarzyszka wybrała potrawę w której zawarta była opcja “lub” – kelnerka wyleciała na ulicę i przywlekła za sobą jakąs kobiecinę której wydawało się że zna angielski. W końcu moja żona machnęła ręką i powiedziała że co jej przyniosą to zje. Płacimy za kolacje i 2 cole 125THB. Teraz lulu bo o 3:51 nad ranem mamy pociąg do Ayutthaya.

Wstajemy o 2:15 w nocy, pakujemy toboły i wynosimy się z hotelu na dworzec. O 3:51 wyjeżdżamy pociągiem do Ayutthaya. W pociągu stewardesa kolejowa daje nam kawę, herbatę i ciasteczka. O 8:00 jesteśmy już na peronie w Ayutthaya. Odganiamy się od kierowców i walimy z walizkami do informacji spytać gdzie jest opisywana w przewodniku przechowalnia bagażu – panowie w informują nas że u nich w informacji jest ta przechowalnia – dostajemy kwity, wynoszą bagaże, płacimy 30THB (po 10THB za sztukę) i jesteśmy wolni. Bierzemy tuk-tuka do świątyni Wat Phra Si Sanphet (60THB). Szofer próbuje nam reklamować wynajęcie go na cały dzień żeby nas obwiózł po wszystkich światyniach (200THB za godzinę!) – pukamy się po głowach i odpowiadamy mu że przejdziemy na piechotę. Wchodzimy do świątyni (wstęp 60THB). Bardzo fajna światynia. A o godzinie 7 rano coś wyjątkowo pusta 🙂 Robimy sobie fotki ze statywu (nikt się nie pląta w tle więc nie ma problemu). Wychodzimy po godzinie i na piechotę idziemy do Wat Mahathat (wstęp 60THB). Fotografujemy słynną głowę Buddy w pniu drzewa, łazimy po ruinach, wypijamy pepsi przegryzając ciastkami i łykamy cotygodniowa porcję środka przeciwko malarii (lariam). Spacerek do kolejnej świątyni Wat Ratburana (wstęp 60THB). Zwiedzamy ruiny i po godzince wychodzimy. Moja kobieta w przewodniku znajduje jeszcze jedną ciekawą światynię na jakimś zadupiu. Bierzemy tuk-tuka (70THB) i jedziemy do niej. Wstęp 60THB (i pepsi 20THB) – światynia w stylu khmerskim – jak w Angkor Wat (ale mniejsza). Upał jak cholera, zapomnieliśmy już jakie upały są na południu. Na północy Tajlandii da się normalnie funkcjonować, na południu jest dramat. Uciekamy ze świątyni i próbujemy łapać tuk-tuka. Kierowcy nas odsyłają jak słyszą gdzie chcemy jechać (na stację kolejową – drugi koniec miasta). Idziemy piechotą wzdłuż ulicy kierując się GPSem w kierunku centrum. Łapiemy wreszcie po drodze tuk-tuka, kierowca nie kuma wogóle po angielsku – nie wie co to jest “railway station” ani “train” – walę mu więc po tajsku “rotfaj” (pociąg) i gość jarzy od razu o co chodzi (ale jestem dziobak 🙂 (warto było przed wyjazdem zakupić minirozmówki polsko-tajskie).

Dogadujemy cenę (80THB) i po kilku minutach jazdy jesteśmy na dworcu. Kierowca jest mily i uczynny więc na migi każemy mu czekać aż odbierzemy bagaże. Odbieramy walizy i każemy mu jechać na “bus station” – nie kuma wiec ja mu na to “rot suphanburi, chao phrom market”. Gość jarzy i wiezie nas. Wyszukuje nam autobus do Suphanburi i przenosi walizki. Daję mu umowione extra 50THB i jest bardzo szczęśliwy. Pakujemy się na siedzenia najzwyklejszego tajskiego pekaesa. W środku lekki dramat, podłoga drewniana (pewnie dlatego brakuje im lasow z drzewami tekowymi ;-), dwa rzędy siedześ z przejsciem po środku z tym ze lewy rząd ma po dwa siedzenia ale prawy po trzy (prawie jak samolot). Pod sufitem zamontowane są wiatraki które kręcą się w czasie postoju chłodząc pasażerów. Większość okien jest otwarta. Kupujemy na zewnątrz 2 butelki pepsi. Sprzedawca przelewa nam te butelki do foliowych torebek, wsadza do nich rurki i wręcza nam. W ten sposób nie będzie problemu ze zwrotem butelek (kaucja!)(18THB). Autobus rusza, dogadujemy się na migi z konduktorką że chcemy do Kanchanaburi (w przewodniku pisze żeby jej to powiedzieć to wysadzą nas wcześniej pod autobusem #411 a jak tego nie zrobimy to potem będziemy dymać z powrotem na piechote). Płacimy za bilet do Suphanburi 100THB. Autobus ciągnie się jak krew z nosa. Staje na każde żądanie pasażerów i czasem jedzie tak wolno żeby ludzie mogli do niego wskoczyć w czasie jazdy. Przebywamy odległość 70km w prawie 2h. Wysadzają nas na dworcu w Suphanburi, kierowca wynosi nam walizki i wnosi je aż do autobusu do Kanchanaburi pokazując w ten sposób który to autobus. Trudno zabłądzić w tym kraju . Przed odjazdem autobusu wyskakujemy jeszcze po puszkę pepsi (15THB) i ruszamy. Na 17 jesteśmy w Kanchanaburi. Tyłki nas bolą od siedzeń ale jesteśmy dumni że dotarliśmy na miejsce. Na dworcu odganiamy się od naganiaczy guesthouse’ów i wyciagamy przewodnik szukając w nim miejsca na nocleg (nie robiliśmy wcześniej rezerwacji). Wybieramy guesthouse “Sam’s house” – bierzemy songthaew (60THB). Są wolne pokoje. Proponujemy kierowcy, żeby nas jutro powoził według naszego planu (od 7:00-16:00 – około 150km do przejechania) – ustalamy cene 1200THB. Oglądamy pokoje w guesthousie. To nasz pierwszy guesthouse na trasie i nie wiemy czego się można spodziewać. Pierwszy pokój jaki widzimy jest najtańszym z klimą (350THB) – pokój ma wygląd raczej spartański, łazienka nie wygląda za atrakcyjnie. Prosimy o pokazanie najlepszego – jest to bungalow na palach nad rzeka Kwai, wygląda o niebo lepiej choć i tak daleko mu do hotelowych standardow. Bierzemy go jednak (600THB). Jemy kolację w restauracji w guesthousie (135THB dla 2 osoób) i idziemy spać. Rano czeka nas pobudka o 6:00.

Wstajemy o 6:00, pakujemy się i wymeldowujemy. O 7:00 czekamy przed guesthousem na samochód ale się nie pojawia. Widać za bardzo wytargowaliśmy cenę . Zjawia się za to jakiś riksiarz i proponuje nam że nas zawiezie gdzie chcemy ale za 1500THB, w koncu opuszcza cenę do 1400THB – nam się nie chce targować. Gość dzwoni do swojego brata i ściąga go z łóżka. Na ulicy w tym czasie zjawia się jakiś inny kierowca mówiąc że jego kolega powiedział mu ze ma nas o 7:00 odebrać na wycieczkę. Mówimy mu że jest 7:15 i już znaleźliśmy innego chętnego do zarobienia. Gosc przeprosil za spóźnienie i odjechał. W sumie lepiej dla nas bo przyjechał za chwilę brat riksiarza samochodem z klimatyzacją. Tak więc jedziemy z fasonem (ale o 200THB drożej). Ruszamy około 7:30. Trasa jest bardzo długa. Do wodospadu Erewan jest jakieś 70km. Po 8:30 jeśtemy pod kasą biletową do praku narodowego. Płacimy 400THB (za osobę) za wstęp (cholernie drogo!) i 30THB za samochód. Stajemy na parkingu i umawiamy się z kierowcą na godzinę powrotu. Ruszamy na szlak. Jest pusto, chyba ruszyliśmy zbyt wcześnie bo na szlakach żywego ducha. Z początku idzie się alejką asfaltową, potem zaczyna się leśna droga a im dalej od bramy parku tym jest ona węższa. Wodospad Erewan ma 7 progów i szlak wiedzie wzdłuż nich. Pierwszy próg jest dość sympatyczny, pod progiem wzdłuż brzegu ustawione są siedziska bambusowe żeby można było sobie odpocząć. Głównymi odwiedzającymi wodospad są plażowicze. Rozkładają się z ręcznikami na siedziskach i kąpią się pod wodospadem. Idziemy do kolejnego progu. Trasa idzie ostro w górę, zaczynają się schody. Szlak robi się bardzo wąski, jesteśmy chyba pierwszymi osobami dzisiaj na szlaku. Zaczynam się baczniej rozglądać po okolicy wypatrując węży. Każdy korzeń na szlaku może się okazać jakimś gadem. Troche mam pietra bo nie wiem co można tutaj spotkać. Kolejne progi są coraz ładniejsze. Po jakiejś godzinie ostrej wspinaczki docieramy w końcu do ostatniego – śiodmego progu. Sprawdzamy temperaturę wody pod wodospadem i o dziwo okazuje się bardzo ciepła. Kąpiemy się przez kilka minut (da sie pływac i jest dość głęboko) po czym na górze pojawiają się pierwsi po nas turyści. Rozkładają się ze sprzętem fotograficznym więc zwijamy się i wracamy na dół. Na dole pod bramą parku sprzedają nam talerzyki pamiątkowe z naszymi fotografiami zrobionymi gdzieś z ukrycia na szlaku (100THB za sztukę). Wsiadamy do samochodu i ruszamy do świątyni tygrysa. Po godzinie jazdy jesteśmy na miejscu. Tłumy ludzi wskazują że nie pomyliliśmy trasy (niestety). Kupujemy bilety (300THB/osobę) i wchodzimy za bramę. Pierwsze zwierzę, które widzimy za bramą to sarna (albo coś podobnego – nie mam pojęcia czy tu wystepują sarny). Siedzi sobie pod murkiem i nie przejmuje się przewalającym się tłumem mijajacych ją ludzi. Docieramy do miejsca, gdzie kłębi się tłum. Ktoś nas ustawia w szeregu i widzimy tygrysy prowadzone przez ludzi na smyczach. Tygrysy są prowadzone do kanionu w którym będzie można sobie zrobić z nimi fotografie. Ostatni tygrys prowadzony na smyczy sluży do robienia fotografi pt. “spacerowanie z tygrysem”. Tłum ludzi leci za tygrysem (pracownicy pilnują żeby nikt nie wyszedł przed tygrysa). Jeden z pracowników odbiera od turysty aparat fotograficzny i ustawia turystę z tyłu tygrysa tak żeby wyglądało że to ten turysta prowadzi tygrysa. Pstryknięcie fotki, oddają aparat i następny turysta podchodzi do tygrysa. Cały tłum w ten sposob odprowadza jednego tygrysa i każdy ma w trakcie tej czynności zrobione zdjęcie. Bardzo sprawnie to funkcjonuje. Wchodzimy do kanionu, ustawiają nas w kolejce, kanion jest przegrodzony liną za która nie wolno wchodzić. Po drugiej stronie sznurka leżą sobie przypięte łańcuchami do skał tygrysy. Obsługa pilnuje żeby tygrysy leżały i co jakiś czas polewają je wodą. Pani z obsługi wyjaśnia zasady. Stoi się w kolejce. Nie wolno wchodzić za linę w okularach, kapeluszach i z plecakami lub torbami. Oddaje się sprzęt foto/video pracownikowi a z drugim za rękę idzie się od tygrysa do tygrysa wykonujac jego polecenia. Bierze mnie za rękę jakaś dziewczyna z obsługi, druga bierze moją kamerę (i widać że zna się na rzeczy bo wie jak się nią posługiwać)(żeby tylko unikała zoomowania i żeby jej się tak ręce nie trzęsły – przyp. autora). Idziemy do pierwszego tygrysa który leży leniwie na ziemi (już wiem po co ten kanion i godzina 13:00 – upał jak cholera i kotki są bardzo senne 🙂 pani sadza mnie z tyłu kotka (tak żeby mnie przypadkiem nie zobaczył), głaskam go po grzbiecie a druga pani kręci mnie kamera. Kilka sekund, zmiana kotka i od nowa. Kotki są ustawione w różnych pozach, niektóre leżą parami malowniczo na wielkim kamieniu po środku kanionu. Po rundce z wszystkimi tygrysami wracam za sznurek, dostajęz powrotem do ręki swoją kamerę i pani objaśnia że mogę sobie stanąć ponownie w kolejce i zrobić dowolną ilość rundek. Wracam za sznurek tym razem z aparatem foto. W tym czasie zza sznurka żona kręci mnie kamerą. Kolejka się przerzedza – można wchodzić praktycznie od razu i obsługa namawia do tego. Dostaję (w zamian za datek 100THB) wisiorek z zęba tygrysa. Moja kobieta szaleje z aparatem – zdaje się że jest w swoim żywiole. O 14:15 wynosimy się z kanionu, idziemy do klatek zobaczyć małe tygryski. O 14:30 wychodzimy i jedziemy do Kanchanaburi. Kierowca podwozi nas pod biuro gdzie sprzedają bilety na klimatyzowany autobus do Bangkoku. Jedziemy o 15:40 (100THB). Okolo 18 jesteśmy w Bangkoku na dworcu (Moh Chit) prawie 10km od centrum. Przed dworcem taksówkarze próbuja nas naciagnąc na kurs na dworzec kolejowy za 300THB – wyśmiewamy ich. Łapiemy taksówkę na ulicy i jedziemy na dworzec kolejowy za 100THB. Jak wysiadamy to dorzucam jeszcze kierowcy 50THB jako napiwek i jest bardzo szczęśliwy. Siedzimy na dworcu i nudzimy się jak mopsy. Zwiedziliśmy już wszystkie zakamarki dworca (toaletę radzę unikać – 2THB). O 23:00 siedzimy w końcu w pociągu do Surat Thani (lekko spóźniony)(1156THB) i cieszymy się z klimatyzacji. Czeka nas teraz ponad 9h jazdy. Stewardesy roznoszą kocyki, ciastka i wodę mineralną. Pociąg rusza i zaczyna nabierać prędkości. W Tajlandii tory kolejowe nie są w najlepszym stanie. Chyba nie znaja tutaj przyrządów do pomiaru poziomu szyn. Pociąg jedzie z predkością 90km/h, rzuca nami na boki, są takie momenty, że boję się że wylecimy z torów i skończy się to katastrofą kolejową. Widać jednak, że maszynista wie na co sobie może pozwolić więc z czasem i ja się przyzwyczajam i idę spać.

Rano o 8 z minutami dojeżdżamy do Surat Thani. Na dworcu kupujemy łączone bilety autobus-prom do Koh Samui (200THB) i wsiadamy do autobusu. Jedziemy ponad godzinę do przystani promów w Don Sak. Wsiadamy na prom i po półtorej godziny rejsu jesteśmy na Koh Samui. Nie mamy zarezerwowanego hotelu więc wręczam mojej żonie telefon (lepiej nawija po angielsku 🙂 i obdzwaniamy kilka hoteli (wolimy jednak hotele od guesthouse’ow – nie wiem czemu ;-). Hotel się szybko znajduje. Wynegocjowaliśmy nawet zniżke za pokój ze śniadaniem (1350THB/noc). Teraz trzeba znaleźć transport. Taksówkarze stoją i czekają w porcie. Pytamy o cenę i za odległość 10km słyszymy odpowiedź – 400THB. Padamy z wrazenia. Idziemy do drugiego taksówkarza – to samo. Znaczy się jest tutaj zmowa cenowa. Za 400THB w Bangkoku to by mnie 30km na lotnisko przewieźli (płatnymi autostradami) – no ale to nie Bangkok. Zlewamy taksowkarzy licząc na to że któryś się wyłamie i za nami pojedzie. Ale nikt się nie rusza. Wychodzimy na główną ulicę złapać tam okazję ale główna ulica to jakaś zapomniana wiejska droga przez kompletne odludzie. Nic tylko siaść i płakać. Podjeżdża do nas jeden z taksówkarzy z portu i mówi że za 300THB nas zawiezie. Ambicja nam nie pozwala się zgodzić. Olewamy go i stoimy dalej na ulicy w pełnym słońcu. W końcu łapiemy okazję. Zatrzymuje się jakiś białas jadący jeep’em. Pakujemy się na pakę z walizami i zaczynamy zwiedzać wyspę. Uprzejmy białas wysadza nas w mieście skąd dzieli nas już tylko 5km do hotelu Sila Resort. Nie ma szans na żaden transport. Taksowkarze znowu krzyczą 300THB – znajdujemy jednego który godzi się jechać za 200THB i w końcu docieramy do hotelu. Oglądamy pokój i decydujemy się w nim zamieszkać przez najbliższe 5 dni. Hotel podzielony jest na 2 części – a dzieli go ulica (ruchliwa jak cholera). Droga z pokoju na plażę to jak gra komputerowa Frogger. Śmigamy między samochodami z dwutygodniową wprawą. Plaża jest wąska, piaszczysta ale mało na niej ludzi i nie ma fal w morzu. Można spokojnie pływać (tym bardziej że woda jest bardzo ciepła). Rzucamy się do morza ocienionego zwisającymi palmami kokosowymi i tak spędzamy resztę dnia.

Wstajemy rano i biegniemy na śniadanie. Śniadanie jest a la carte (w cenie pokoju) więc kelnerka przynosi nam menu w którym wszystkie pozycje są po angielsku a pod nimi tłumaczenie na tajski. Wskazujemy palcem i pani leci zamawiać do kuchni. Po śniadaniu wynajmujemy skuter na cały dzień (300THB), jedziemy go zatankować (25THB/za litr benzyny) i ruszamy zwiedzać wyspę (powtarzam sobie cały czas: “jedź lewą stroną”). Próbujemy się orientować na wyspie według tajskiej mapy – jest problem bo mapa zawiera tylko główne drogi, mniejszych przecznic już nie. Porównujemy mapę papierową z GPSem i jakoś daje się poruszać. Znajdujemy po drodze biuro Grand Sea – wykupujemy w nim rejs na wyspe Koh Phangan na snorkowanie (1000THB/osobę). Dojeżdżamy do Chaweng, zaliczamy bank żeby wymienić czeki podrożne, potem wpadamy na słynna plażeę (duże fale) a następnie próbujemy znaleźć drogę w kierunku wodospadów. Znajdujemy jakiś wodospad którego nawet na mapie nie zaznaczono (wstep 40THB). Dramat nie wodospad. Syfiata woda, koszmarne dojście, strata czasu. Zapuszczamy się motorem w góry w centrum wyspy, jeźdźimy drogami gruntowymi w końcu zawracając ze strachu o motor. Znajdujemy jeszcze jeden wodospad Hat Yai (wstep 4THB) – droga dość ciężka przez dżunglę ale wodospad bardzo sympatyczny, kilkupiętrowy. Kąpiemy się pod wodospadem a potem jedziemy kupić bilety powrotne do Bangkoku. Znajdujemy biuro podróży i kupujemy łączony bilet na autobus-prom-pociag do Bangkoku (pociąg z miejscami sypialnymi – w sumie 1300THB). Wpadamy jeszcze do knajpy na obiad (150THB) i wracamy do hotelu.

Rano śniadanie i o 8:00 wsiadamy do samochodu który z pod naszego hotelu wiezie nas do przystani Grand Sea na rejs do Koh Phangan. Rejs trwa 1/2h i jest nieszczegolnie sympatyczny. Łódź jest bardzo szybka, ma 3 silniki i pruje po falach z predkaścią ponad 52km/h. Łódź co chwilę wyskakuje ponad wodę a po chwili spadając w nią udeża z wielkim hukiem. Wszyscy w łodzi podskakują i zastanawiają się jak duże uderzenie ta łódź jest w stanie wytrzymać. Łódź wytrzymuje i wysiadamy w końcu na Koh Phangan. Czeka tam na nas taksówka która zabiera nas na północną część wyspy przy wyspie Koh Ma. Wysiadamy i na piechotę brodząc po pas w morzu przechodzimy miedzy wyspami. Jesteśmy na Koh Ma. Na końcu cypla rozkładamy ręczniki i podziwiamy miejscową faunę i florę podmorską (obie bardzo ladne). O 14:00 wracamy na Koh Phangan i jemy obiad w restauracji przy brzegu (155THB). O 15:00 zabiera nas taksówka zamówiona przez organizatora i zawozi na połódniowy kraniec wyspy skąd przesiadamy się na łódź i znowu skączac po falach dopływamy do Koh Samui. Wysiadamy obiecując sobie unikać podobnych doświadczeń w przyszłości. Wracamy do hotelu spieczeni na czerwono jak raki (a przecież dzień był pochmurny!) i obkładamy się zimnymi kompresami przez reszte wieczoru. Tradycyjnie jak co roku pierwsze pływanie na rafach kończy się poparzeniem 🙂

Po śniadaniu odbieramy z recepcji nasz skuter (Yamaha) i jedziemy wykombinować gdzieś mapkę wyspy (poprzednia została w starym motorze). Tankujemy motor do pełna (110THB czyli 25THB za litr etyliny 91) i zasuwamy do miasta. Wpadamy do paru biur podróży ale map nie posiadają. Jedziemy więc do naszego “ulubionego” portu promowego – tam darmowe mapki stały na regałach. Przy okazji śmigniemy motorkiem przed chciwymi taksówkarzami – a niech wiedzą że sobie potrafimy bez nich poradzić (byle nie byli zbyt pamiętliwi bo jutro jakoś z hotelu do miasta z walizkami musimy dojechac).

Wpadamy do portu, zgarniamy mapkę i jedziemy do wodospadu Namuang 1 (sa dwa). Parkujemy motor (10THB) i lecimy pod wodospad (za darmo 🙂 Wodospad jest zaraz koło parkingu, nikt się pod nim nie kąpie (my też nie próbujemy) – dzwoni mi telefon – a to mój szwagierek dzwoni przez VoIP. U niego jest teraz 4 rano – musi cierpieć na bezsenność albo się kawy za duzo opił 🙂 To pierwszy do mnie telefon od 3 tygodni. Już zapomniałem jak się odbiera 🙂

Wodospad zaliczony, jedziemy szukać drugiej sztuki. Z drugą jest trudniej bo tam zwykle biura organizują wycieczki na słoniach. Niemniej dla chcącego nic trudnego… Parkujemy motor na parkingu przed farmą krokodyli (za darmo) i lecimy w dżunglę. Kiedyś szlak musiał być wyznaczony wzdłuż rzeki – teraz prowadzi od budki z napojami do budki z napojami. Co kilka metrów szopa a w niej siedzi sprzedawca/czyni i wola “Hej, mister! Do you like to drink something?” Zdaje się że wszyscy uczą się tylko tego jednego zdania w szkołach marketingu. Po kilku minutach docieramy pod wodospad. Bardzo przyzwoity i dość wysoki. Nie bardzo można się pod nim kąpać (mało miejsca) ale zamoczyć się da (zimna woda!). W drodze powrotnej kupujemy w jednej z szop cole (20THB)(pepsi nie mieli ) i kokosa (30THB). Kokos jest ciepły ale bardzo słodki. Zaczyna lekko kropić deszczem, jedziemy na plażę Chaweng (duże fale). Po drodze zaliczamy punkt widokowy na cyplu między plaża Lamai a Chaweng. Skaliste urwisko i błękitne morze. Przy okazji dopada nas jakis miejscowy prosząć o wypełnienie ankiety na temat naszego pobytu w Tajlandii i na Koh Samui. Wypełniamy i jedziemy na Chaweng. Żona w koszuli z długimi rękawami i kapeluszu siedzi w wodzie pozwalając się tarmosić przez fale (przypominam – wczoraj spiekliśmy się trochę na słońcu – profilaktyka jest więc konieczna). Ja siedzę w cieniu i pozwalam miejscowym laskom podziwiać się (ale jakoś żadnej w okolicy nie widać, dookoła leża tylko tłuste niemki w stroju topless). Po kąpieli jedziemy na poszukiwanie jedzenia. Zaczyna lekko padać deszcz. Znajdujemy na Chaweng restaurację Pizza Hut – ze szczęścia prawie płaczemy. Zamawiamy średnia pizze super supreme z ekstra serem i pepsi do picia (z dolewką!)(420THB). Przynoszą pizzę, zaczynamy jeść i coś się nie zgadza smakowo. Sprawdzamy menu i okazuje się że ta pizza ma jako dodatek jeszcze ananasa (tu wszystko jest z ananasem albo kokosem). Ale da sie zjeść. Po obiedzie jedziemy na inną plazę (koło wioski muzułmańskiej) gdzie układam swój tyłek w płytkiej i bardzo ciepłej wodzie. Jak już na tyłku dostaję zmarszczek od wody to zwijamy się i jedziemy poszukać dobrego miejsca na fotografowanie zachodu słonca. Robimy trochę zdjęć i wracamy już po ciemku w kierunku hotelu. Po drodze wpadamy na kolacje do restauracji (zupa kokosowa z kurczakiem, krewetki z czosnkiem i zielonym pieprzem, 3xpepsi)(285THB). Zupy nie polecam – krewetki da się zjeść choć potrawa raczej egzotyczna w smaku. Po kolacji wpadamy jeszcze do kafajki internetowej (1THB za minutę) potem do sklepu 7eleven i kupujemy puszki tajskiej pepsi dla szwagierka do spróbowania (14THB za sztukę). Wracamy do hotelu i padamy na pyski.

Wstajemy, jemy śniadanie, pakujemy się. Wpadamy na plażę na ostatnią kąpiel. Po kąpieli funduję sobie mały masaż całego ciała z olejkiem (250THB/1h) – po masażu wykwaterowujemy się i jedziemy do Nathon. Odbieramy z biura podróży bilet kolejowy i wsiadamy do autobusu a nastepnie na prom do Don Sak.

O 17:30 jesteśmy na stacji kolejowej w Surat Thani. Ruszam na miasto w poszukiwaniu czegoś na obiad (stragany z zarciem na ulicy wykluczam) – niczego sensownego w pobliżu stacji nie znajduję więc wpadam do sklepu spozywczego familymart i kupuję w nim 2 kawałki pizzy, hamburgera i puszke pepsi (85THB). Sprzedawczyni wrzuca mi jedzenie do piekarnika i za chwilę jedzenie jest gotowe do spożycia. Jemy na dworcu popijając pepsi z puszki przez plastikową rurkę (rurki dają tutaj do każdego napoju wraz z obowiazkową reklamowką foliową – stąd tyle smieci na ulicach). Pociąg ma odjechać 18:22 ale jest spóźniony 30 minut. Kilka razy policjanci (cholera zreszta wie czy to policjanci czy SOKisci – w mundurach w każdym bądź razie) sprawdzają nam bilety na peronie i pokazują


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u