Sri Lanka z dzieckiem – Katarzyna Czapska

Katarzyna Czapska

Termin: luty 2007 (01-24.2007)

Uczestnicy: dwoje dorosłych (Marcin i Katarzyna), nastolatka (Kasia), 13-miesięczne dziecko (Staś)

Trasa: Colombo- Negombo – Anaradhapura – Habanara – Dambulla – Polannaruwa- Sigiriya – Kandy – Pinnawela – Nuwera Eliya – Ella – Tissamahabara – Unawatuna – Galle- Colombo

Transport: samolot (Lufthanza i Quatar Airlines) z dwoma przesiadkami (Frankfurt, Doha w Katarze), na miejscu wynajęty samochód z kierowcą (objazd wyspy 12 dni w cenie 40 dolarów/dzień, w tym benzyna, wynagrodzenie kierowcy i jego noclegi i wyżywienie)

Waluta: rupia lankijska, 1 dolar to około 107 rupii (LKR)

Viza: turystyczna do 30 dni wydawana na lotnisku jest bezpłatna

Ceny żywności: banany – 1 kg od 40 LKR lub 2-4 PKR/szt, kokos – 20 LKR, papaja 50-100 LKR, woda 40 LKR, chleb 40 LKR, durian 500 LKR, śniadanie 150-350 LKR, obiad 200-500 LKR, przyprawy – 100-300 LKR

Ceny pamiątek: pocztówka 20 LKR, batik (obrus) 4000 – 6000 LKR, słoń z drzewa – 250 LKR, sarong – od 200 LKR

Dobre rady:

–          zanim kupisz pamiątki od plażowych sprzedawców przejdż się po okolicy i poszukj warsztatów rzemieślniczych, tam ceny są kilkakrotnie niższe

–          wynajmując samochód z kierowcą wpadasz w tryby tutejszej turystyki masowej. Warto upierać się na swojej wersji drogi, żeby nie spotykać wciąż tych samych twarzy ze zorganizowanych wycieczek i nie trafiać do restauracji dla bur podróży

–          fabryki batiku i innych wyrobów polecane przez kierowcę taksówki to strata czasu. Wizyta ma na celu zakupy w sklepie, gdzie obowiązuje strefa euro

–          dobrze się zastanów nad skorzystaniem z hotelu lub restauracji, które rekomenduje kierowca. wprawdzie ma on tam wielu przyjaciół, ale to jego przyjaciele, z ciebie zedrą, żeby on dostał prowizję. Oczywiście nie zawsze należy się upierać.

–          przydają się wszelkie odstraszacze owadów oraz zatyczki do uszu, w hotelach bywa głośno z powodu włączonej klimatyzacji i dźwięków dochodzących z ulicy.

–          Po przylocie do Colombo warto od razu wyruszyć do Negombo, spokojnej wioski nad oceanem, to tylko 13 km, a unikniemy pierwszego noclegu w mało atrakcyjnym mieście

–          nie warto zabierać wózka dla dziecka. W miastach chodniki są wąskie i pełne dziur, a na prowincji drogi raczej nie nadają się do jazdy, chyba, że ktoś ma wózek terenowy. Poza tym tutaj nikt wózków nie używa, dzieci są noszone na rękach, najczęściej przez ojców. Bardziej przydatne a wręcz niezastąpione jest nosidełko z daszkiem osłaniającym przed słońcem.

–          w tutejszych sklepach bez problemu znaleźć można pieluszki. Słoiczki z zupkami i deserami dla dzieci są dostępne w supermarketach, ale są przynajmniej dwukrotnie droższe niż w Polsce i mają smaki dostosowane do  lokalnych przyzwyczajeń (np. kurczak w sosie carry).

–          w hotelach są prysznice, często z zimną wodą. Gospodarze chętnie jednak dostarczą ciepłą wodę i miskę do kąpieli dziecka. Można z Polski zabrać dmuchaną wanienkę, jeżeli ją się zmieści w bagażu. Praktyczniejsza może być zatyczka do umywalki. W przypadku Stasia umywalka zamieniała się w wannę.

Przebieg podróży

1 lutego 2007

Pełni obaw, czy nie jesteśmy nieodpowiedzialnymi rodzicami wyruszamy z naszym trzynastomiesięcznym synkiem i siedemnastoletnią córką na Sri Lankę. Niepokój budzi daleka podróż i egzotyczna destynacja. Lecimy  Lufthansa z Gdańska. Pierwszy przystanek we Frankfurcie. Staś zachwycony światłami, ludźmi, ruchomymi schodami, nie śpi cztery godziny, które musimy czekać na kolejny samolot. Na pokładzie airbusa do Dohy w Katarze od razu zasypia. Przez odprawę przechodzi śpiąc na rękach mamy. Budzi się dopiero na lotnisku i od razu odnajduje się w międzynarodowym towarzystwie dzieci na pięknym placu zabaw. Nie przeszkadza mu, że według naszego czasu, to druga w nocy.

2 lutego 2007 roku

Śpiącego Stasia wnosimy do kolejnego, ostatniego już samolotu. Budzi się przy starcie i dokazuje prawie cały, czterogodzinny lot do Colombo, zaczepiając współpodróżnych i śmiejąc się do stewardes.

Stolica Sri Lanki wita nas upalnym, wilgotnym powietrzem i zielenią. Wymieniamy pieniądze na lotnisku po korzystnym kursie i czekamy. Po chwili widzimy Marka Thomala z tabliczką „Ocean View”, właściciela hotelu, do którego pisaliśmy jeszcze z Polski (odbiór z lotniska 12 dolarów). 13 km do Negombo pokonujemy prostą drogą obsadzona palmami kokosowymi, między tuk-tukami i rowerami. Upał i ból głowy związany ze zmiana czasu i klimatu bardzo daje się we znaki. W hotelu(18$ za trójkę) wypijamy powitalna herbatę, przyrządzaną na angielską modłę z mlekiem i cukrem i ruszamy na zwiedzanie okolicy. Jest już ciemno, ale nadal duszno. Krótkie spodenki Kasi zwracają uwagę młodzieńców. A Staś siedzący w nosidełku na plecach przyciąga wzrok pięknie ubranych kobiet. Kupujemy chleb i banany na kolację i padamy na łóżka zasłonięte moskitierami.

3 lutego 2007

Upał nawet nocą daje się we znaki i nie pomaga włączony wentylator. Jednak przeszkadza to tylko dorosłym. Staś śpi dobrze, budzi się w doskonałym humorze i z miejsca przystępuje do oględzin pokoju. Marcin walczy z bólem głowy i katarem, skutkami ubocznymi zmiany klimatu. Zostaje w łóżku. Reszta załogi, czyli dwie dziewczyny i Staś w nosidełku wyrusza nad ocean. Po plaży biegają kraby w kolorze piasku. Jest też mnóstwo osób, z których każda chce przywitać się ze Stasiem. Pulchny, biały bobas jest tu niecodziennym zjawiskiem. Na falach unoszą się rybackie czółna zwane oruvas. Zaczepia nas drobna i bardzo szczupła kobieta. Po chwili rozmowy przyjmujemy zaproszenie na słodką imbirową herbatę. Kobieta mieszka w drewnianej chatce wielkości kurnika, jej murowany dom zabrało tsunami. Ślady żywiołu odnajdujemy wśród gruzów, połamanych palm, grobów. Mąż naszej gospodyni jest rybakiem i spędza całe dnie na wodzie, a ona w tym czasie zarządza skromnym gospodarstwem – gazowym palnikiem, kilkoma kubkami, szczeniakiem i kotem. Dzieci odesłała do babci i próbuje odbudować swój świat. Biedę jej podobnych chcą wykorzystać inwestorzy. Tereny nad oceanem są w cenie, można tu wybudować kolejny betonowy hotel dla bogatych.

Po południu tuk-tukiem (500 LKR) jedziemy na wycieczkę po okolicy. Oglądamy kościoły, których jest w Negombo ponad 20 a samo miasto, jako jedyne na Sri Lance ma 90 % ludności wyznania katolickiego, więzienie i kanały pozostawione przez Holendrów, przy których teraz cumują rybackie łodzie a uśmiechnięci mężczyźni wyplątują z sieci błyszczące, małe rybki. Wszedzie bujna zieleń i weseli ludzie chętnie pozujący do zdjęć. Negombo wydaje się małe, ale nasz kierowca twierdzi, że to drugie co do wielkości miasto na Sri Lance. Oglądamy bogato zdobiona świątynię hinduistyczną a potem wchodzimy w paszczę lwa. Tak wygląda wejście do świątyni buddyjskiej. Wewnątrz jaskrawe malowidła i posąg martwego Buddy. Według mnicha, który nas oprowadza śmierć Buddy poznaje się po półotwartych oczach, Budda śpiący ma oczy zamknięte.

Kierowca z własnej inicjatywy zawozi nas do ogrodu przypraw, gdzie roślin jest niewiele ale za to dużo opowieści o specyfikach ajurwedyjskich. Jest też demonstracja ich cudownych właściwości. Podczas gdy ja uganiam się za Stasiem, który wszystkiego chce dotknąć, Marcin zostaje natarty wszelkimi możliwymi olejkami a Kasia ma nałożony na twarz krem z drzewa sandałowego. Od zapachów i wypijanych naparów kręci się w głowie. Zostaję wraz ze Stasiem zaproszona do domu jednego z pracowników ogrodu. Synek dobiera się do porcelanowego smoka leżącego na stole, memła w buzi woreczki z przyprawami. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Wszyscy się śmieją i chcą nosić małego na rękach. Z powodu zawrotnych cen niczego nie kupujemy, zostawiamy tylko drobne datki, ale i tak zostajemy pożegnani z uśmiechem.

Wieczór spędzamy w hotelu zajadając makaron z warzywami (200 LKR). Unosi się zapach trawy cytrynowej i przypraw. Gdyby tylko komary tak nie żarły.

4 lutego 2007

Jest niedziela i święto niepodległości Sri Lanki. Dzień odpoczynku nawet dla rybaków, którzy tego dnia nie wypływają w morze. Jemy w hotelu tradycyjne cejlońskie śniadanie – tosty, jajka, owoce, kawa (200 LKR) i ustalamy szczegóły wyprawy wgłęb wyspy z Markiem Thomalem. Postanawiamy wynająć samochód z kierowcą na 12 dni. Jazda lokalnym transportem, bardzo tanim, ale bardzo wolnym i zatłoczonym po krętych, górzystych drogach, w upale i przy niedomkniętych drzwiach autobusu byłaby zbyt męcząca dla Stasia, a i dla nas również, bo oprócz plecaków wypełnionych słoiczkami z zupkami, pieluszkami i mlekiem dla alergika mamy też do dźwigania nosidełko i zupełnie niepotrzebnie zabrany wózek.

Przedpołudnie spędzamy na plaży, wzbudzając powszechne zainteresowanie. Nastoletnia blondynka, kobieta z dzieckiem w stelażu i brodaty mężczyzna są tu tak samo egzotyczni jak słonie w Polsce. Marcin mimo kiepskiego samopoczucia i upału rozgrywa na plaży mecz piłki nożnej z Jefrejem, chłopakiem z naszego hotelu.

Po południu ruszamy trójkołowcem do miasteczka. Na drodze też uchodzimy za zjawisko, poniektórzy obserwatorzy prawie wypadają ze swoich tuk-tuków. Wieczorem znowu spacerujemy po plaży. Ocean chwali się większymi falami. W końcu przyjemny chłód.

5 lutego 2007

Wstaję o 5.30, by jechać  z dopiero poznanym kierowca Johannem na targ rybny. Reszta załogi śpi w najlepsze. Jest ciemno, nad Negombo wisi księżyc, ale ulice pełne są ludzi. Bosonodzy rowerzyści z plastikowymi pojemnikami na bagażnikach jadą nawet 25 km, by rano dotrzeć na targ.

Rybackie katamarany odpływ unosi wieczorem w głąb oceanu. Rano wraz z przypływem wracają wypełnione zdobyczami – rekinami, tuńczykami, krabami, krewetkami. Chodzę miedzy śliskimi ciałami ryb i strugami wody z rozpuszczającego się lodu. W okolicy jest kilka fabryk lodu, bo rybacy dużo go potrzebują. Mężczyźni rąbią wielkie ciała płaszczek, płuczą wypatroszone ryby w kanale, układają na stołach homary i krewetki. W promieniach wschodzącego słońca targ wydaje się bardziej krwawy niż jest w rzeczywistości.

Przed ósmą jestem już w Ocean View. Pożegnanie z sympatyczną załogą i w drogę. Jedziemy do Anaradhapury. Najpierw równą szosą wzdłuż wybrzeża do Puttalam, gdzie w gesthausie na uboczu zjadamy horrendalnie drogie kanapki z serem i marchewką. Tak to jest, gdy się zapomina zapytać wcześniej o cenę. To muzułmańskie miasteczko. Kobiety z zakrytymi twarzami wydają się fatamorganą na rozgrzanej od upału ulicy.

Dalej droga jest już dużo gorsza, pełna dziur i wybojów. Staś bryka w samochodzie. O fotelikach nikt tu nie słyszał. Całe szczęście, że nie jeździ się szybko. Johann nie ma więcej jak 50-60 km/h na liczniku.

W Anaradhapura jesteśmy około 14. Johann zawozi nas do hotelu, który wydaje nam się zbyt drogi. Wybieramy Like View (1000 LKR za trójkę z łazienką i ciepłą wodą). Hotel nie jest zbyt czysty, ale gospodarze bardzo mili. Prysznic i ruszamy do miasta po owoce i plastikowe klapki, bez których jednak ciężko się kąpać.

Zatrzymuje my się na zimne piwo imbirowe, które z piwem nie ma nic wspólnego, ale przyjemnie orzeźwia. Kelnerka w zakurzonej kawiarence z miejsca porywa Stasia i karmi go czekoladowym batonikiem. A ja mam dylemat. Odebrać batona szczęśliwemu dziecku i zasmucić miłą panią, czy ma.

Na hotelowym podwórku ołtarze, jeden dla Buddy, drugi dla Siwy. Jesteśmy na północy wyspy, gdzie silne sa wpływy hinduskie. Dużo też jest wyznawców islamu. Na ulicach można spotkać zasłonięte od stóp do głów kobiety.

Kolację zjadamy w naszym hotelu. Oczywiście rice & carry, bo jak mówi Johann na Sri Lance rano je się rice & carry, w południa rice & carry a na kolację carry & rice. Jedzenie jest pyszne. Na stół wjeżdżają miski i miseczki. Każdy dostaje swój talerz z ryżem, do którego dodaje różne sosy. Nawet Staś uczestniczy w uczcie i z zapałem zajada owoce i gotowaną fasolkę szparagową. Potem przy piwie imbirowym i araku Johann opowiada nam o atrakcjach, które przed nami. Trochę modyfikujemy plany. Nie będziemy oglądać Anaradhapury, która według kilku relacji i słów Johanna jest mniej atrakcyjna niż Polannarua. Wstępy do zabytków są tu tak drogie, że musimy wybierać.  Rano ruszamy do Habanary.

6 lutego 2007

Noc prawie bezsenna. Najpierw za ścianą charczał Niemiec, potem do rana wyły psy, może na widok księżyca, a może z nudów. Śniadanie poprawiło nam humor – pyszny sok, tosty, jajka, kawa. Zestaw jak zwykle ale jakiś lepszy. Ruszamy później, bo chcemy wymienić pieniądze a bank dopiero od 9.00.

Żeby wymienić pieniądze trzeba przejść przez długą procedurę wypełniania formularza, kserowania paszportu, przystawiania pieczątek i oglądania  banknotów. Wszystko zajęło prawie godzinę!

Drogą pnąca się w górę, wśród zieleni i płochliwych małp buszujących w konarach drzew, jedziemy do Mihintale. Czasami przez samochodem przebiegnie jakieś zwinne zwierze, niekiedy przepełznie okazały wąż lub drogę zastąpi stado krów.

Do Mihintale, miejsca, gdzie król Davanampiya przyjął buddyzm trzeba się wspiąć po 1840 schodkach. Wchodzimy na bosaka podskakując na rozgrzanych od słońca kamieniach. Droga  do białej dagoby na szczycie płaskiej skały obsadzona jest drzewami. Ich srebrzyste gałęzie nadają miejscu odświętnego uroku, podobnie jak płatki białych kwiatów pokrywające ścieżkę. Z góry rozpościera się niezwykły widok. Z potężnej płaszczyzny zieleni niczym statki wyłaniają się białe dagoby i posągi Buddy.

Przy posągu martwego Buddy stosy kwiatów lotosu złożonych w ofierze. Niżej, przed świętym drzewem powiewają ofiarne chorągwie i skaczą małpy, przyzwyczajone do obecności pielgrzymów.

Dalsza, prawie trzygodzinna podróż do Habanary odbywa się drogą wśród zieleni pól ryżowych, nad jeziorem porośniętym lotosem, miedzy stadami białych ptaków, krów i małp.

Johann wiezie nas do restauracji dla turystów, gdzie czujemy się jak w rezerwacie dla Niemców. Prosimy naszego kierowcę, żeby następnym razem omijał szerokim łukiem takie miejsca. Nie możemy znaleźć hotelu, bo wszędzie są kosmiczne ceny, postanawiamy więc urządzić sobie przejażdżkę na słoniu, co tez nie należy do najtańszych rozrywek (30 $ od osoby).

Zwierzę zostaje osiodłane ze specjalnej platformy, na którą potem my się wspinamy, by móc się ulokować w metalowym koszu na słoniowym grzbiecie. Idziemy droga w skwarze, by po chwili skręcić w leśne zarośla. Nasza słonica drepcze wolno, co chwila podnosząc trąbę w poszukiwaniu bananów. Zaraz znajduje się kilka osób gotowych sprzedać nam kilka bananów po specjalnej cenie. W lesie szaleją ptaki. Machają kolorowymi skrzydłami, prezentują długie ogony i walory głosowe. Dokazują małpy i wiewiórki. Wypatrujemy kameleona. Staś rozgląda się zaciekawiony. Nasi dwaj przewodnicy, starsi mężczyźni o zębach pomarańczowych od betelu wprowadzają słonicę do wody. Kroczy wolno wśród kwiatów lotosu i wielkich jaszczurek uciekających pod gałęzie. Godzina szybko mija.

Pracownik „słoniowej” agencji prowadzi nas do hotelu Habanara Inn, gdzie dostajemy stylowy bungalow, wprawdzie bez ciepłej wody, ale za to z czystą pościelą i wygodnymi łóżkami (trójka 2300 LKR). Jest tu piękny ogród a o zmierzchu latają nietoperze. Po ścianach bungalowu uganiają się jaszczurki.

Na kolację zamawiamy oczywiście rice&carry. Stół niknie pod ogromna ilością miseczek i talerzy.

7 lutego

Hotelowy ogród jest jeszcze ciekawszy rano, kiedy na źdźbłach ryżu kołyszą się krople rosy, zwinne wiewiórki próbują zdobyć smakołyki w kuchnia, a małpy z pobliskiego lasu przychodzą po papryki z warzywnika.

Staś bryka od rana i przechodzi z rąk do rąk. Cała obsługa hotelu chce go nosić. Dostajemy królewskie śniadanie. Stary kelner dolewa nam kawy, nakłada na talerze. Obsługa jak w hotelu pięciogwiazdkowym, ale tak jest na Sri Lance. Wszyscy, czy to sprzedawcy pamiątek, kelnerzy, czy kierowcy zwracają się do nas per mister i madame. Nawet ich nachalność wydaje się dystyngowana. Mówią „Może się pani zastanowi i kupi później?

Wciąż spotykamy eleganckie kobiety w spódnicach do ziemi, dłonie w długich rękawiczkach trzymają parasolki, mające chronic przed upalnym słońcem. Damy przeniesione z powieści dla dziewcząt.

Jedziemy do Polonnaruwa. Po drodze zatrzymujemy się by ogladac warany. Wylegują się na słońcu tuz przy drodze, co chwila wysuwając ruchliwe języki. Zwabione rybami trzymanymi przez tubylców, podpełzają leniwie, ale zdobycz chwytają błyskawicznie.

Droga jest wyboista, kręta i zatłoczona. Mijamy tuk-tuki, kolorowe autobusy z otwartymi drzwiami, ciężarówki załadowane orzechami kokosowymi. Wzdłuż drogi ustawiły się stragany z owocami. Pełno dzieci w szkolnych mundurkach, dziewczynek w białych spódnicach, młodzieńców w białych spodniach i chłopców w krótkich, granatowych spodenkach. Centrum wyspy wydaje się chłodniejsze i spokojniejsze od północy i wybrzeża.

Johann w śnieżnobiałej koszuli podjeżdża tak blisko zabytku, że czujemy się niezręcznie, nieprzywykli  do takich wygód. W Polonnaruwa (wstęp 20$) najpierw zwiedzamy muzeum eksponujące wykopaliska i zdjęcia, potem drogą wzdłuż jeziora jedziemy obejrzeć statuę króla.

Budowle, których dawną świetność można było zobaczyć na makietach w muzeum zachowały zdobienia i wpisały się swą urodą w tropikalną zieleń. Oglądamy salę ministerialną, basen z pokojem do odpoczynku a nawet zbiornik na szambo. Jest tu też świątynia żony króla, która nie mogła zajść w ciążę. Rzeźba penisa Siwy polewana mlekiem miała jej w tym pomóc. Jest tu też olbrzymia dagoda wokół której chodzimy boso po rozgrzanym piasku. Jest posąg Buddy wykonany z grafitu. Kiedy jednak strażnik zbliża do niego świecę, błyszczy niczym kryształ.

Johann opowiada nam wiele interesujących historii, ale upał przeszkadza w koncentracji. Chłodzimy się sokiem z limonki. Staś dostaje chłodne mleko. On jedyny wydaje się nie zmęczony słońcem. Nad jego nosidłem zamontowany jest ochronny daszek.

Na obiad zadowalamy się sokiem z owoców w małej knajpce prowadzonej przez małżeństwo z synkiem w wieku Stasia. Oczywiście jest temat do rozmowy i wspólne zdjęcia.

Wracamy do Habanary i w chłodzie wieczoru włóczymy się po okolicy. Niewiele tu atrakcji. Kilka kramów z owocami, pomnik, szewc, „kliniki” z masażami ayurwedyjskimi z których słynie to miejsce. Marcin udaje się do jednej z nich i wraca pachnący i jakby młodszy. Przechadzamy się wśród drogi spotykając słonie prowadzone na sznurku, co chwila zaczepiani przez tubylców, z których każde chce Stasia choć pogłaskać. Wieczór spędzamy przy herbacie.

8 lutego

W nocy ulewa bębni o dach. Powietrze nareszcie robi się rześkie. Staś budzi się przed szóstą, więc chcą nie chcą idziemy podziwiać mokry ogród. Zamawiamy srilandzie śniadanie – gniazdka makaronu, wiórki kokosowe z ostrymi przyprawami i jajka w sosie carry. Stół się ugina. A my nie mamy siły od niego wstać.

Staś noszony na rękach przez obsługę wygląda na bardzo zadowolonego z życia.

Do Sigiriya (Lwiej Skały), gdzie są pozostałości zbudowanego w V wieku Pałacu nad Chmurami  jedziemy najpierw 30 km przez dżunglę, krętą, dziurawą drogą. Wśród drzew wypatrujemy dzikie słonie a przy drodze uwiązane na sznurkach jeżozwierze.

W Sigiriya za wstęp (20 $ od osoby) płacimy u młodego chłopaka pukającego w szybę samochodu. Nie wyglądał na strażnika zabytku. Przed wejściem do ogrodu króla Kassaby dopadają nas samozwańczy przewodnicy. Trochę czasu upływa zanim się od nich opędzimy.

Idziemy długa aleją między basenami drzewami a pomarańczowa ściana rośnie i rośnie. Wąskie schody o błyszczących w słońcu równie wąskich stopniach prowadzą na kolejne poziomy.

Im wyżej, tym bardziej odczuwam ciężar Stasia niesionego na plecach. Na każdym przystanku dostaję brawa od innych turystów.

Żeby zobaczyć freski nagich kobiet należy wspiąć się metalowymi krętymi schodami. Dla osób z lękiem wysokości to poważne wyzwanie, potęgowane dodatkowo nieznośnym upałem. Od fresków trzeba jeszcze pokonać spory odcinek, żeby dostać się w pobliże lwich łap. Dalej droga wiedzie na szczyt tak stromymi, metalowymi schodkami, że nie podejmuję się wchodzenia z dzieckiem. Przewijamy i karmimy Stasia w cieniu drzew tuz przy wielkich łapach. Schodzi się dużo łatwiej.

Jedziemy do Dambulla, gdzie dużo czasu tracimy na poszukiwanie hotelu. Johann tradycyjnie wiezie nas najpierw do kolejnego przyjaciela, gdzie za pokój z oknem uszczelnionym kartonem bez ciepłej wody chcą od nas 2500 LKR. Wkurzeni i zmęczeni jedziemy do kolejnego hotelu, gdzie warunki sa lepsze, ale cena też adekwatna. Nie widać gości, więc skąd te ceny?

W J.S Villige jest piękny ogród, stylowe bungalowy, cisza, piękna łazienka (3250 LKR). Drogo, ale zostajemy z powodu łazienki i chęci uwolnienia się od przyjaciół Johanna. Jest wczesne popołudnie, resztę dnia postanawiamy przeznaczyć na nicnierobienie. Staś zasypia w wygodnym łóżku a my pijemy kawę na tarasie patrząc na harce małp i wiewiórek. Potem łapiemy tuk-tuka (100 LKR) i jedziemy do miasteczka do supermarketu. Zaopatrujemy się w jedzenie na kolacje i śniadanie.

Wieczór upływa nam na żartach przy piwie i zabawie z psami. Chyba mają tu hodowlę, bo dostrzegamy klatki ze szczeniakami.

9 lutego

Wyruszamy wcześnie. Niebo po nocnej burzy jeszcze trochę pochmurne, ogród pachnie ziemią i czymś słodkim. Jedziemy kilka kilometrów by obejrzeć groty z posągami Buddy. Przy drodze błyszczy Golden Temple, jak sama nazwa wskazuje złota, ale też, choć nazwa nie wskazuje trochę kiczowata. Ufundowali ja Japończycy. Może za zakup ich samochodów, bo po ulicach jeżdżą prawie wyłącznie marki japońskie.  Kupujemy bilety (500 LKR) i po stromych schodach wspinamy się w dokuczliwym już upale. Na stopniach rozkładają swoje kramy sprzedawcy jedzenia, pamiątek i kwiatów. Kupujemy wiązkę kwiatów lotosu by złożyć je w ofierze Buddzie. Kręci się tu sporo żebraków i samozwańczych przewodników. Widok na okoliczne góry wart jest męczącej wsponaczki. Zostawiamy buty na zewnątrz i wchodzimy do grot. Pod wielka skałą  za zacienionym rozłożystym drzewem dziedzińcem znajdują się białe portale. Przez nie wchodzi się do grot. Sporo tu pielgrzymów. Słychać śpiewne modlitwy. Czuć zapach kwiatów i kadzideł. Przejmująca cisza. Magiczna energia miejsca. Wrażenie tak niezwykłe, że trudne do opisania.

W pierwszej jaskini niewiele posągów. Im dalej tym rzeźby bardziej okazałe i w liczniejszym gronie. Sale coraz okazalsze, zdobienia piękniejsze. Gołe stopy głośno klapią bo gładkiej podłodze.

Na dziedzińcu skaczą małpy, baraszkują przy sadzawce z wodą. Przedziwne miejsce.

Krętą, zacienioną koronami drzew droga jedziemy do Kandy. Im bliżej, tym wolniej jedziemy. Przybywa samochodów i tuk-tuków. Centrum dawnej stolicy to wielkie jezioro, wokół którego przechadzają się mnisi, kobiety z parasolkami, uczniowie w białych mundurkach.

Johann wiezie nas do Blickbomi Hotel. Pokazują nam obszerny pokój z dużą, czystą łazienką, taras z widokiem na góry i jezioro. Cena 2500 LKR. Zostajemy. Marudzącemu Stasiowi potrzebny jest odpoczynek. Po drzemce najmłodszego uczestnika wyprawy ruszamy do gwarnego centrum, schodząc spory kawałek ze stromej górki. W supermarkecie zaopatrujemy się w deserki dla Stasia (ceny dwukrotnie wyższe niż w Polsce) i spędzamy trochę czasu w cukierni, pijąc świeże soki i wcinając ciastka. Staś zaczepia przechodniów i wzbudza powszechną sympatię.

Do hotelu wracamy tuk-tukiem (100 LKR), który ledwie wjeżdża pod górę.

Johann zabiera nas do pobliskich fabryk batiku i drewna. Opowieści o procesach produkcji są ciekawe, ale ceny w przyfabrycznych sklepikach proszą, żeby omijać je z daleka. Ponieważ Staś marudzi mamy pretekst, żeby wyjść.

Wieczorem Marcin, który nie najlepiej się czuje zostaje ze Stasiem, a damska część wyprawy udaje się na pokaz tańców (bilet 300 LKR). Pokazy odbywają się co wieczór w budynku nad jeziorem. Na widowni niemal sami turyści. Jest na co popatrzeć. Oglądamy taniec z bębnami, taniec kobry, pawia, tańce w maskach, że świecami. Tancerze zachwycają sprawnością i strojami. Pod koniec wszyscy wstajemy, żeby wysłuchać hymnu Sri Lanki. Potem przesiadamy się na widownię i podziwiamy zmagania z ogniem. Dwóch artystów smaga się płomieniami, pakuje je sobie do ust, chodzi po rozżarzonych węglach.

Zachwycone widowiskiem ruszamy do miasta w poszukiwaniu kafejki internetowej. O ósmej wieczorem Kendy zmienia się w stateczne miasto. Ulice pustoszeją, prawie nie jeżdżą samochody. Latarnie tlą się słabym światłem.  W napotkanej przypadkiem bardzo nowoczesnej kafejce (60LKR/h) spotykamy Mustafę studenta medycyny ajurwedyjskiej pracującego w Niemczech. Daje nam kilka dobrych rad i przestrzega przed rekomendacja kierowców. No cóż, sprawdzają się przypuszczenia.

10 lutego

W nocy zmuszeni jesteśmy wysłuchiwać dialogu podchmielonych sąsiadów, którzy rozsiedli się na tarasie piętro niżej. Tylko Stasiowi to nie przeszkadzało, obudził się radosny przed szóstą. Po tradycyjnym śniadaniowym zestawie (tosty, jajka, herbata) udajemy się do Pinnawela do słoniowego sierocińca. Droga pełna zakrętów zajmuje nam około 1,5 godziny. Na miejscu jesteśmy przed 9.00. Kupujemy biletu, które jak wszystko okazują się droższe niż w ostatnio czytanych przez nas relacjach (1000 LKR). Czyżby Sri Lanka w ten sposób rekompensowała sobie mniejszy ruch turystyczny?

Na wzgórzu swobodnie przechadza się stadko słoni. Jest tu ślepy starzec, którego postrzelił myśliwy. Jest słoń bez jednej nogi, wcześniej ciężko pracujący. Są osierocone słoniątka. W sumie około 60 sztuk. Najmilszy dla oka widok to małe słoniki bawiące się swoimi trąbami, tarzające w liściach.

O 9.15 jest karmienie słoniątek. Pracownicy przygotowują mleko w wiadrach, przelewają do olbrzymich butli. Dwa maluchy wypijają z nich mleko tak szybko, jakby to były naparstki. Przed dziesiątą słonie wyruszają na kąpiel. Maszerują przez wieś, miedzy sklepikami z pamiątkami i restauracjami dla turystów. Słychać dudniące kroki. Ma się wrażenie, że ziemia drży. Stado schodzi do rzeki i baraszkuje  w niej, tracąc swoją lądową ociężałość. Potem na drugiej stronie rzeki obsypują się piaskiem. Widowisko można oglądać z tarasu restauracji.

W pobliżu rzeki można kupić wyrobi z papieru słoniowego wyrabianego ze słoniowych odchodów.

W drodze powrotnej regenerujemy siły czerwonymi, słodkimi bananami (20 LKR/szt.). Podróż jest mecząca. Upał, korek, objazdy, droga pod górę. Prosimy Johanna aby zamiast do fabryki biżuterii zawiózł nas na sungelezyjski targ, polecany przez Mustafę. Przed targiem gigantyczny korek. Parkujemy na 3 godziny za 650 LKR! Gdybyśmy wiedzieli, wolelibyśmy przyjść tu piechotą. Johann poleca nam zakupy na pierwszym stoisku, oczywiście u swojego przyjaciela. A „przyjaciel” bardzo szybko pakuje nam do torby przyprawy i olejki. Z trudem udaje nam się uciec. Kawałek dalej dopada nas sprzedawca owoców. Daje  nam do spróbowania chyba wszystkie, które ma na straganie.  A potem bardzo szybko pakuje do torby po kilka sztuk. Znowu ciężko się wymigać. Tak jest co chwilę. Co chwilę też powiększa się zawartość naszego plecaka. Do hotelu wracamy  z batikowym obrusem, narzutą, sarongiem. A niech tam, przynajmniej zakup pamiątek mamy z głowy.

Staś wymaga przewinięcia więc na obiad udajemy się do KFC. Tam jest łazienka.

Wieczorem część załogi udaje się do kafejki internetowej, ja nadrabiam zaległości w notatkach i pilnuję śpiącego Stasia. Po kilku godzinach harcowania w hotelu zasypia jak aniołek.

11 lutego

Mglisty niedzielny poranek. W Kendy trochę ciszej, ale tylko trochę. Zjadamy kanapki z serem na śniadanie, bo na hotelowe zestawy już nie możemy patrzeć. A potem jedziemy do Botanic Garden, zaledwie kilka kilometrów od naszego hotelu (wstęp 600 LKR dorośli, 300 LKR dzieci, tubylcy 30 LKR). Po raz pierwszy od przyjazdu na wyspę nasz synek może skorzystać z wózka. W ogrodzie są równe, asfaltowe ścieżki.  Ogród jest rozległy i pięknie utrzymany, podobno jeden z najładniejszych na świecie. W pawilonie można tu oglądać orchidee. Rosną tu  ogromne drzewa jackfruta, palmy, drzewa z Australii wyglądające jak słoniowe nogi oraz wysokie na 30-40 metrów bambusy. Na specjalne życzenie gości sprzątać z ogrodu rzuci miotłę i wejdzie na bambusa.

Ogród pełen jest zacienionych alejek, po których od rana przechadzają się zakochani. Można tu wynająć bryczkę zaprzężona w dwa białe bawoły o prostych rogach. Staś znudzony wózkiem przesiada się  do nosidełka, by po chwili ukołysany moimi krokami zasnąć słodko. Dzięki temu możemy spokojnie spacerować po ogrodzie. Choć spokojnie to może za dużo powiedziane, bo widok bobasa śpiącego na plecach u mamy prowokuje tubylców do zaczepiania nas. Większość przechodniów ma ochotę choć dotknąć Stasia.

Johhan wysadza nas przy jeziorze w Kendy. Po chwili mamy towarzystwo. Zaczepia nas starszy, szczupły mężczyzna w białym sarongu. Twierdzi, że jest nauczycielem tańca i dzisiaj około 17 będzie przedstawienie, w którym biorą udział dzieci. Możemy kupić tańsze bilety, jeżeli z nim pójdziemy. Wygląda to podejrzanie, ale jakoś niezręcznie nam się wykręcać. Chyba musimy ostro popracować nad asertywnością. Prowadzi nas przez klasztor, w którym przebywa 250 mnichów buddyjskich w wieku od 5 lat. Na balkonach wiszą pomarańczowe szaty. Przechodzimy obok wielkie wiaty, gdzie ciasno stłoczone, głowa przy głowie siedzą dzieciaki. Jest ich chyba ponad tysiąc. Nasz nowy znajomy mówi, że to sieroty, które chodzą tu do niedzielnej szkoły.

Wchodzimy do pomieszczenia w piwnicy, po sufit wyłożonego batikiem. Kolejny sklep – myślimy. Śliczna dziewczyna w różowym sari zachęca nas, żebyśmy usiedli. Rozpoznajemy w niej tancerkę z pokazów tańca. Rzeczywiście możemy tu kupić bilety na przedstawienie, tyle tylko, że na to, które już widzieliśmy. Kiedy dziewczyna zaczyna rozkładać batiki, grzecznie dziękujemy. Po raz kolejny przyrzekamy sobie, że nie będziemy dawać się nabierać..

Po zakupach w supermarkecie (chleb, bułki, masło, ser, pomidory za 120 LKR) odpoczywamy w hotelu na tarasie. Nie mija chwila i mamy towarzystwo. Małpy, najwidoczniej zwabione zapachem postanowiły  przyłączyć się do posiłku. Jedna z małp jest taka bezczelna, że zaczynamy się jej obawiać. Chowamy się w pokoju, a ona bez skrępowania przegląda zawartość naszego kosza na śmieci. Wolę, żeby śmieci nie kusiły jej towarzyszek wiec idę je wyrzucić do śmietnika ulokowanego przy lesie. Kiedy zjawiam się przy kontenerze z pobliskich drzew zeskakuje kilkanaście małp i biegnie w moim kierunku.

Po drzemce Stasia idziemy do Świątyni Zęba. Zmierzcha już. Z daleka słychać dźwięki bębnów. Drzewa przy jeziorze obsiadły białe ptaki. Z daleka wyglądają jak kwiaty. Żeby dostać się do świątyni trzeba przejść przez specjalne bramę, oddzielnie dla kobiet i dla mężczyzn. Wszyscy muszą być na bosaka, nawet Staś. Bilety w cenie 1500 LKR +150 LKR za aparat.

W wnętrzu świątyni mnóstwo pielgrzymów, większość ubranych na biało. W złożonych dłoniach trzymają fioletowe kwiaty lub drobne białe kwiatuszki w łupinach kokosa.

Duszący zapach kadzideł unosi się w powietrzu. Monotonne dźwięki bębnów i piszczałek wprowadzają niektórych pielgrzymów w trans. Kołyszą się siedząc na podłodze.

Czuję się jak intruz obcując z niezrozumiałym dla mnie rytuałem. O 18.45 uchylają się rzeźbione srebrne drzwiczki i oczom wiernych i turystów ukazuje się pomieszczenie wyłożone czerwonym aksamitem. W głębi widniej lśniąca od złota kapsuła, w której zamknięty jest ząb Buddy. Rząd ludzi chcących z bliska obejrzeć relikwie przesuwa się wolno. Nie można się zatrzymywać. Krótkie spojrzenie w głąb musi wystarczyć.

Potem idziemy do pomieszczenia, w którym znajdują się posągi Buddy. Nie wolno się przed nimi fotografować. Staś bawi się w otoczeniu rówieśników. Jemu bariera językowa nie przeszkadza.

Po wyjściu ze świątyni spotykamy wycieczkę z Polski. Mnóstwo pytań i niedowierzanie, że można podróżować z małym dzieckiem.

12 lutego

Od rana uliczny hałas wbija się do pokoju, mimo, że gesthaus położony jest na wzgórzu w sporej odległości od centrum. Pakowanie, śniadanie i dalej w drogę. Zanim przebijemy się przez korki w Kandy mija cała wieczność. Potem zaczyna się piekielna droga. Niby tylko 65 kilometrów, ale za to wciąż pod górę a zakrętów więcej niż małp na drzewach. Jeden się kończy, za chwilę zaczyna się drugi. Błędnik szaleje. Stasio wymiotuje a z nami wcale nie jest lepiej. Johann namawiał nas na podróż pociągiem, ale spaliśmy zbyt długo by na niego zdążyć.

Wyraźnie czuć zmieniające się ciśnienie, choć Nuwara Elya położona jest na podobnej wysokości co Meksyk, tutaj czujemy się znacznie gorzej. Może to wynik gwałtownej zmiany.

Samochód jedzie slalomem między wzgórzami porośniętymi niskimi krzakami herbaty. Jasnozielone liście połyskują w słońcu. W tle góry. Zatrzymujemy się, by z bliska popatrzeć na Tamilki pracujące przy zbiorze liści. Tamilowie znają się na uprawie herbaty najlepiej na świecie, dlatego Brytyjczycy sprowadzili ich na wyspę z Indii. Mają ciemniejsza karnację od Syngelezów. Kobiety noszą kolorowe, luźno zawinięte na głowie chusty. Wiele z nich ma w nozdrzach sporej wielkości złote kolczyki. Pracują na akord. Za jeden kilogram herbaty (zbiera się tylko 3 listki ze szczytu gałązki) dostają podobno 35 LKR. W okolicy plantacji znajduje się jedna z wielu fabryk herbaty. Prosty budynek. Manager oprowadza nas po zakładzie. Najpierw oglądamy taśmę, na którą trafia herbata. Potem kadzie, gdzie listki fermentują. Następnie sito, oddzielające lepsze i gorsze liście. Te ostatnie trafiają podobno na lokalny rynek. Na koniec trafiamy do magazynu, gdzie w wielkich skrzyniach czeka herbata gotowa do wysyłki. Poznajemy też gatunki herbaty i mamy okazję jej spróbować. Sączymy pomarańczowy napar z eleganckich filiżanek. Może to miejsca ma taki czar, a może to faktycznie  była najlepsza herbata, jaka piłam.

Do Nuwar Eliya docieramy po południu, wymęczeni chorobą lokomocyjną. Zatrzymujemy się w hotelu Grosvendor (3300 LKR za trójkę ze śniadaniem). To stary hotel w stylu kolonialnym, wysokie i ogromne pokoje z kominkami urzekły nas na tyle, że nawet nie szukamy innego noclegu.

Miasto zwane małą Anglią zostało założone prze Brytyjczyków otwierających w pobliżu fabryki herbaty. Na wzgórzu pyszni się bardzo brytyjski budynek poczty. Są tu nawet czerwone budki telefoniczne. Gdzieś w ten angielski styl wpisuje się różnorodność wyznaniowa. Prawie obok siebie stoją: kościół katolicki, świątynia hinduistyczna i meczet.

Poza tym zadziwia ilość sklepów z alkoholem. Jest ich co najmniej kilka, podczas gdy w bardzo turystycznym Kandy trudno byłoby znaleźć choć jeden. Jahann tłumaczy to klimatem. Jest chłodno, po raz pierwszy wyciągamy polary. Ale żeby ten chłód od razu prowokował do rozgrzewania się sprzedawanym tutaj na szklanki arakiem?

Znajduje się tu też sporo piekarni, w których można zjeść coś słodkiego i napić się kawy. Nad jedną z takich piekarnio-cukierni znajdujemy restaurację Shiva. Kelner skacze koło nas, jakbyśmy byli w 5-gwiazdkowym hotelu.

Kręcimy się po miasteczku, które można obejść w 20 minut. Mieszkają tu głównie Tamilowie. Wielu mężczyzn chodzi w wełnianych czapkach i obszernych kurtkach, jakby chcieli w ten sposób wydawać się więksi i groźniejsi. Są raczej zamknięci i mamy wrażenie, że nie przepadają za turystami. Kiedy w jednej z piekarni kupujemy bułki, najpierw sprzedawca traktuje nas bardzo niechętnie a potem kasjer z pogardą rzuca resztę. Dziwnie się tu czujemy, dlatego postanawiamy, że nie zostaniemy tu na drugą noc, choć pierwotnie mieliśmy taki zamiar, chcąc wspiąć się na Adam’s Peak. Musimy darować tez sobie End’s World. Odstrasza nas drogi wstęp (2000 LKR od osoby i konieczność wynajęcia jeepa). Zamiast tego postanawiamy dłużej zostać w Ella i tam zrobić lekkie trekkingi. Kupujemy piwo i orzeszki na ucztę przy kominku i wraz ze zmierzchem wracamy do hotelu. Towarzyszy nam śpiew muezina nawołującego wiernych do wieczornej modlitwy.

W hotelu jest bardzo zimno, marzniemy. Na szczęście zjawia się boy hotelowy i rozpala ogień w kominku. Zasypiamy przy dogasającym ogniu. Po raz pierwszy dobrze śpimy. Nie ujadają psy, nie szumi wentylator.

13 lutego

Śniadanie to tradycyjny zestaw tostów, jajek i kawy, ale podane w eleganckiej restauracji smakuje zupełnie inaczej. Rano odwiedzamy targ owocowy. Skromny w porównaniu z tymi, które widzieliśmy w innych krajach. Można na nim kupić betel ułożony w misterną spiralę. Jest bardzo popularny. Wiele osób od żucia tej narkotycznej rośliny ma pomarańczowe zęby.

Na targu można też kupić kwiaty bananowca, podawane z pomidorami i smażone na oleju kokosowym,

Droga do Ella opada ostro w dół i kręci ja włos murzyna. Staś znowu wymiotuje. 68 km pokonujemy jakieś w 3,5 godziny. Kwaterujemy się w Rowena Hotel, usytuowanym na wzgórzu (2000 LKR ze śniadaniem). To jeden z najsympatyczniejszych hoteli na naszej trasie, z ładnym ogrodem i pięknych widokiem na góry. Ella od początku przypada nam do gustu. Pełno tu uśmiechniętych i przyjaznych ludzi, pięknych krajobrazów i krów przechadzających się po głównej drodze. W restauracji Ella Village zamawiamy popularny tu curd & honey czyli jogurt z miodem. Przemiły właściciel robi tez fantastyczne koktajle bananowe, a ponieważ nie ma owoców w kuchni biegnie po nie do najbliższego sklepu. Staś broi. Najpierw rozlewa  wodę z ozdobnej donicy, w której pływają płatki kwiatów. Potem przewraca sztachetę w płocie. Właściciel tylko się śmieje.

Marcin idzie do fryzjera (150 LKR) a mnie zaczepia zbieracz kamieni i minerałów. Każdy pretekst do rozpoczęcia rozmowy jest dobry.

Po południu, kiedy Staś kończy drzemkę idziemy z napotkanym w miasteczku przewodnikiem na mały Adam’s Peak. Doskonale wiemy, że możemy się obejść bez przewodnika, ale mężczyzna wydaje nam się sympatyczny i biedny, wiec chętnie go wspomagamy (2 wycieczki za 1000 LKR).

Sanate nie używa butów, stopy ma twarde jak bieżnik opon. Opowiada nam o roślinach, które napotykamy – grapefrutach, jackfrutach, awokado, mimozie, kawie. Razem przyglądamy się ptakom i kameleonom. Droga wiedzie między krzewami herbaty a wyżej wśród żółknących traw. Staś zasypia w nosidełku. Z góry piękny widok na Elya Rock i wijącą się drogę. Wracając napotykamy na grupę zbieraczek herbaty, które kończą pracę około 17.00. Okoliczne fabryki zatrudniają około 3000 osób. Dzieci wołają za Stasiem „male”, czyli chłopiec. Kolację jemy w hotelu. Każdy z nas wybiera inny zestaw (200-350 LKR).Na stole pojawia się mnóstwo miseczek, półmisków, talerzyków – dhal, carry, makaron, ryż, sos z ananasa, kurczak, fasolka, a na deser owoce w pysznym sosie. Jest tego tyle, że nie jesteśmy w stanie wszystkiego zjeść.

Nasmarowani olejkiem z trawy cytrynowej  odstraszającym komary spędzamy wieczór na tarasie. Staś śpi a my słuchamy koncertu cykad. Wielkie ćmy tłuką skrzydłami o lampę.

14 lutego

Hotelowe śniadanie na tarasie to poezja. Słońce oświetla góry i plantacje herbaty a my delektujemy się owocami i tradycyjnym zestawem tostowo-jajkowym, który jednak tu smakuje inaczej.

Sanate, nasz przewodnik przychodzi już po ósmej, jakby bał się, że zrezygnujemy z jego usług. Wspinaczka na Ella Rock zaczyna się tuż za naszym hotelem stromym podejściem asfaltową drogą do torów kolejowych. A potem bardzo długo idziemy torami, które zastępują tutaj chodnik. Mijamy mnóstwo ludzi – kobiety z zakupami, z dziećmi, mężczyzn z pękami drewna, strażników. Nasz przewodnik z każdym zamienia słowo. Pod naszymi stopami swe listki zwija kwitnąca na różowo mimoza. Spory odcinek drogi wiedzie przez plantacje herbaty, gdzie robi się już bardziej stromo. Na około 30 minut przed szczytem jest naprawdę ostro. Wspinamy się po kamieniach, łapiąc za korzenie drzew. Dla mnie jest to szczególne wyzwanie bo niosę Stasia, który właśnie zasnął. Nie przeszkadza mu ani moje głośne sapanie, ani szarpnięcia przy chwytaniu gałęzi. Tuż przed szczytem przedzieramy się przez trawę  cytrynową wysoka do ramion.Ze szczytu rozpościera się widok rekompensujący trudy wspinaczki. Błyszczą jeziorka a w oddali majaczy ocean.

Spotykamy parę Anglików, którzy nie mogą się nadziwić, że mamy takiego dzielnego i spokojnego synka. Staś podczas odpoczynku bawi się kamyczkami i wypija mleko. Droga powrotna jest dużo łatwiejsza, choć dokucza upalne słońce. Tuz przed miasteczkiem wpadamy na kokosa do przydrożnego sklepiku. Staś bardzo polubił sok kokosowy. Z zachwytem przygląda się zielonym papugom w klatce.

Największy upał przeczekujemy na zacienionym tarasie hotelu. Staś śpi. Potem na obiad ruszamy  do tej samej knajpki co wczoraj. Niestety wszystkie miejsca są zajęte. A wydawałoby się, że tak mało tu turystów! Czekając na miejsce na ulicy pozwalając Stasiowi na jej podbój. Już po chwili ma kilku przyjaciół. A po dwóch chwilach płaczem protestuje kiedy chcemy go zabrać z rąk staruszki, która nie wiadomo skąd się wzięła. Vegetariański obiad w Elya Villige smakuje nawet Stasiowi. Wyciąga gotowana fasolę z naszych talerzy.

Po dwóch dniach spędzonych w Ella rozpoznajemy prawie wszystkich stałych bywalców „centrum” – chłopaka od telefonów, fryzjera, dziewczynę, której matka ma stragan z ciuchami? Czujemy się tu bardzo dobrze.

Marcina boli ramię, wiec żeńska część załogi wraz ze Stasiem wcinającym banana, idziemy na druga stronę osady. Przy małej świątyni spotykamy mnicha i kobiety z dziećmi, które chcą mieć z nami zdjęcia. Małpy buszują w gałęziach bananowców.

Znajdujemy pocztę w budynku przypominającym chlewek. Posterunek policji wygląda podobnie. Zaczepia nas mnóstwo osób chcących porozmawiać choć na migi. To miłe. Po raz pierwszy od przyjazdu na Sri Lanke z takim żalem opuszczamy jakieś miejsce.

15 lutego

Celebrujemy śniadanie na tarasie chcąc odwlec moment wyjazdu. Właściciele hotelu pokazują Stasiowi kuchnie więc możemy przez chwilę posiedzieć spokojnie.

Ruszamy o 8.30 drogą w dół. Góry zostają za nami. Robimy przystanek przy wodospadzie Rawana, podobno największym na Sri Lance. Można go obejrzeć zza barierki. Oczywiście, jak to w takich miejscach, pełno tu sprzedawców pamiątek. Jeden nawet wołał za nami „hello wisjorek, hello branźoletka”. Niechybny znak, że wodospad jest na trasie polskich wycieczek. Wjeżdżamy na zieloną nizinę i jedziemy między zielonymi polami ryżowymi i jeziorkami pełnymi lilii wodnych i krokodyli. Co jakiś czas przed samochodem przejdzie iguana. Niewiele sobie robi taka z ruchu ulicznego, idzie spokojnie, śmiesznie podnosząc łapy. Widzimy tez inny zjawiskowy obrazek – traktor z przyczepą a na niej posag Buddy, kilku mnichów i wielki megafon.

Zatrzymujemy się na curd z miodem. Gęsty jogurt trzymany jest w glinianych garnuszkach przykrytych gazeta. Wyśmienicie smakuje również z cukrem. Właścicielka kramiku przy którym stajemy biegnie do domu po łyżeczki i salaterki.

Chłodniejszy klimat pozostaje wspomnieniem. Wokół upalne powietrze, w którym pływamy jak ledwie żywe ryby. Do Tissamaharamy  docieramy około południa. Znajdujemy dosyć przyjemny nocleg w Victum Lodge (1750 LKR za trójkę z taksą). Od razu zjawia się oferta safari do Yala Park. Młodzi chłopcy w obdrapanym jeepie musieli za nami jechać. Mówią, że możemy do parku wjechać trochę z boku i oszczędzić na drogich biletach, nie tracąc nic z atrakcji. Chcą 7500 LKR za całą wyprawę. Umawiamy się na 15.30. Upał ma podobno trochę zelżeć. Teraz jest obezwładniający. Próbujemy zrobić sobie krótki spacer po okolicy, ale nawet pożyczone w hotelu parasolki nie chronią nas przed słońcem. Mam wrażenie, że jest tu biedniej niż na północy i w centrum wyspy. Namioty, gliniane chatki i dżungla.

Pakujemy się do wysłużonego land rovera. Wraz z nami na wybojach podskakuje kierowca, starszy mężczyzna mówiący trochę po niemiecku i Busa, nasz przewodnik, chudy, młody chłopak z dredami i koralikami. Staś od razu go polubił i chętnie siedzi mu na kolanach.

Jedziemy przez Kalamaharę, miejsce święte dla 3 religii i skręcamy w pomarańczowa, kreta i dziurawą drogę miedzy ubogimi domkami w tym samym kolorze. Na zielonych o tej porze polach ryżowych wypatrujemy bawoły i ptaki.

Przy szlabanie do parku narodowego spotykamy strażników. Po wręczeniu przez Busę 3000 LKR, szlaban się unosi. Wkraczamy na terytorium pawi, które dumnie spacerują po polach, rozkładając okazałe ogony. W gałęziach drzew buszują makaki. Na polanie swobodnie pasa się  słonie. Nieśpiesznie trąbami podają sobie do pysków trawę i nawet nie odwracają głów na nasz widok. Wokół słoni skaczą nieco podobne do czapli marabuty.

Widzimy tez sarny, dzikie świnie, konie, bawoły. Na gałęzi nad nami przyczaił się orzeł, pobliskie drzewo okupują tukany. Busa wskakuje do płytkiej wody  w jeziorku i przynosi pęk lilii wodnych. Robi z nich dla nas naszyjniki a kierowca urządza nam rajd przez wodę między drzewami. Gałęzie smagają policzki, auto kołysze się, silnik rzęzi a Staś się śmieje. Urodzony podróżnik.

Obserwujemy zachód słońca nad jeziorem. Busa pokazuje nam krokodyle przyczajone w wodzie. Wyglądają jak kłody drewna. Idziemy wąska ścieżką miedzy dwoma jeziorkami, kiedy nagle spod naszych stóp coś gwałtownie czmycha do wody. Krokodyl! A Staś właśnie uparł się, żeby pomoczyć nóżki w wodzie. Malutki, nie damy cię zjeść gadowi!

Spokój. Słychać tylko zwierzęce rozmowy. Wokół jeziora pełno śladów racic, kopyt, płetw.  Podobno nawet niedźwiedzie i leopardy przychodzą tu napić się wody. Wracamy w pomarańczowym blasku zachodu. Ze świątyni dobiega nas śpiew mnicha i unosi się nad czerniejącymi polami ryżowymi. W Kalamahara przygotowania do jutrzejszego święta hinduistycznego. Pełno jasno oświetlonych straganów z owocami i czerwono zielonożółtymi wieńcami. Staś zawinięty w kocyk obserwuje świat.

W hotelu szybka kąpiel małego w umywalce, mleko i spanie. Dorośli na zmianę jedzą kolację – najbardziej pikantne rice & carry na Sri Lance.

16 lutego

Tissa zasłynie jako miejsce najbardziej naj. Największy upał, najostrzejsze carry i najtrudniejsza noc. Duchota, mimo włączonego na cały regulator wentylatora nie pozwala zasnąć. Jedynie Staś śpi, ale tylko do piątej rano. Mamy więc wczesną pobudkę i poranny obchód hotelu, bo naszego wszędobylskiego malucha wszystko interesuje. Kucharz o imieniu Pemasiri zaprasza nas do kuchni. Staś oczywiście dostaje banana, potem grzankę. Może wszystko ruszać, wszędzie zajrzeć. Mężczyźni bardzo tu lubią małe dzieci.

Po śniadaniu i pożegnalnych zdjęciach żegnamy upalną Tissamaharamę. Mijamy wielkie jezioro. Kilka miesięcy temu krokodyl zjadł tu człowieka, a teraz widzimy w nim mężczyzn zanurzonych po pas w wodzie, rwących kwiaty lilii wodnych. Będą je potem sprzedawać koło świątyni za 5 LKR.

Johanna ostra grzeje, chyba spieszy mu się do domu, bo to nasz ostatni wspólny dzień. W pośpiechu mijamy Hikkadavę. Zadziwia tu ilość stoisk z urnami. Pomalowane w jaskrawe kolory szczerzą z nich pyski dziwne stwory.

Ruch na drodze ogromy. Zaczął się tutejszy długi weekend. Wiele samochodów ma przed maska wetknięte kwiaty palm kokosowej. To znak, że auto wyrusza na piknik. Nasz kierowca szaleje. Rzuca nami na prawo i lewo, Staś wymiotuje a Johanna łapie policja za przekroczenie prędkości.

Do Mirrisy, gdzie planowaliśmy pierwotnie dłuższy pobyt docieramy na wpół żywi. Mamy problemy ze znalezieniem noclegu. Brakuje szyldów i dojazdów do plaży. Chyba wiele osób z powodu mniejszej ilości turystów zlikwidowało interes. To co jest to albo daleko od płazy, albo brakuje wolnych pokoi, albo jest bardzo brudno.

Postanawiamy ruszyć do Unawatuny, choć nie miała aż tylu pochlebnych opinii co Mirissa. I dobrze robimy. Wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę. Kwaterujemy się w  hotelu Peacock (2500 za trójkę z łazienka i śniadaniem), polecanym w jednej z relacji. Znajduje się tak blisko oceanu, że woda podmywa stoliki ustawione przed nim.

Żegnamy się z Johannem z ulgą, bo w końcu przestaniemy mieć doradcę spaczonego gustem bogatych turystów.

Jest późne popołudnie, kiedy po odpoczynku udaje się nam wyjść nad wodę. Staś szaleje ze szczęścia. Protestującego Stasia wsadzamy do nosidełka i maszerujemy po płazy. Słońce zachodzi, łódki kołyszą się na falach. Aż żal, że dzień się kończy.

Staś po mleku zasypia bardzo szybko. Może pomaga mu szum fal. Zostaje pod opieka siostry a rodzice idą na kolację. Stoliki stoją w wodzie. Fale muskają stopy. Ale żeby nie przesądzać z tym romantyzmem, mamy do towarzystwa chyba wszystkie okoliczne kundle. Zleciały się zwabione zapachem jedzenia i dzieła się z nami swoimi pchłami. A my z nimi carry. Nawet im smakuje.

17 lutego

Kolejne śniadanie w urokliwym miejscu. Zauważyłam , że im ładniejsze miejsce, tym bardziej smakuje. Robimy sobie dzień lenia. Staś na widok wody radośnie się śmieje. Uwielbia tez piasek, niestety uwielbia go też zjadać, wiec musimy bardzo go pilnować. Nie dajemy mu za długo baraszkować na słońcu. Mleczko, kąpiel, bo woda słona i drzemka. A potem spacer wzdłuż płazy i picie soków owocowych. Od czasu do czasu spotykamy jakiegoś sprzedawcę pamiątek, kokosów, ryb.

Wieczorem, kiedy jemy kolację w jednej z plażowych knajpek na orzeźwiająca kąpiel przychodzą mnisi. Zrzucają górne części pomarańczowych szat i wskakują do wody. Na gałeziach długo schną pomarańczowe firany z ich strojów.

Na końcu plaży, na wzgórzu znajduje się dagoda. Bieleje na tle pal. Postanawiamy pójść do niej innego dnia, kiedy założymy mniej plażową odzież. W sklepiku z pamiątkami udaje nam się znaleźć właściciela tuk-tuka. Pojedziemy jutro razem do Galle (500 LKR w obie strony). Wieczór spędzamy w kafejce internetowej. Dowiadujemy się o narodzinach siostrzenicy.

18 lutego

Tuk-tuk z dwudziestoletnim góra kierowca czeka pod naszym hotelem o 9.00. do Galle jest tylko 5 km. Jedziemy miedzy straganami z rybami, bo miasteczko słynie z połowu ryb i fortu, którego okazałe mury widać z daleka. Kolejna niedziela, można ja bezbłędnie poznać po tłumach zakochanych spacerujących pod parasolkami.

Galle znane jako najlepiej ufortyfikowany port w Azji południowo-wschodniej, bardzo się różni od pozostałych miast Sri Lanki. Jest dostojniejsze, za białą zabudową. Holendrzy pozostawili tu kościoły, latarnię, domy, kwiaty i spokój.

Z murów fortu widać skalisty brzeg. Podczas odpływu odsłania się kamieniste dno i rośliny kołyszące się na płyciźnie. Nawet teraz znajdzie się śmiałek, który za parę rupii gotowy jest skoczyć do wody z mury, bezbłędnie celując w głęboką wodę miedzy skalami. Robimy  zakupy w supermarkecie – pieluszki i mleka dla Stasia.

Popołudnie mija nam na kąpieli i plażowaniu w Unawatuna. odkrywamy uliczkę ze sklepikami. I trafiamy do warsztatu, w którym  sympatyczny mężczyzna wyrabia pamiątki z drewna. Za groszę kupujemy u niego maskę, figurki słoni i kota. Nieźle przepłaciliśmy w Kandy.

Kolecję jemy w kolejnej knajpce na plaży (zestawy od 150 LKR).Staś zagląda w każdą dziurę i oczywiście zostaje zaproszony do kuchni, skąd wraca z bananem. Który to już dzisiaj?

Koniec weekendu daje się odczuć po pustoszejącej plaży. Ale nawet, kiedy turystów niewielu w restauracjach nad morzem na każdym stoliku płoną świece lub kolorowe lampki.

19 lutego

W poniedziałkowy poranek jest tu dużo spokojniej. Zaspani kelnerzy z restauracji czyszczą stoliki z piasku, kilku turystów uprawia poranny jogging. Jemy śniadanie patrząc na błękitno-szmaragdową wodę i seledynowe palmy. Można tak się gapić bez końca.

Kiedy Staś budzi się z popołudniowej drzemki ruszamy do dagoby. Przy świątyni nie ma nikogo. Tylko upał i czarne małpy skaczące w gałęziach.

Za murem odkrywamy płytką i bardzo ciepła wodę. Staś moczy nóżki  i odkrywa różne skarby – kamyczki, muszelki, patyczki. Za nic nie chce się dać wyciągnąć z wody.

Po południu Marcin odpoczywa w hotelu a reszta rodziny jedzie na wycieczkę tuk-tukiem. Cel – Stilt Fishermen (500 LKR w dwie strony). Całkiem spory kawałek jedziemy do Kaggala, mijając po drodze sklepiki z rękodziełem, sprzedawców kokosów i targ rybny.

Stilt fishermen, czyli rybacy łowiący z długich pali dzisiaj nie wędkują. Zerwał się silny wiatr i fale nie pozwalają na połów. Ale chętnie dla nas będą pozować. 400 LKR do podziału na trzech. Śmieją się jak gwiazdy filmowe, podciągają sarongi i przeskakują fale, żeby dostać się na swoją żerdź. Namawiają nas, żebyśmy tez weszły, ale ciężko jest się tam dostać przez wysokie fale z dzieckiem w nosidełku. Jednemu z panów udaje się nawet złapać małą, jaskrawozieloną rybkę. Zazwyczaj łowią rano – sardynki, które potem sprzedają na targu. Pewnie niewielki z tego zarobek, wiec dorabiają pozowaniem do zdjęć, a że są mili i uśmiechnięci, więc nie żal grosza.

Prabat, nasz kierowca wiezie nas do świątyni znajdującej się w pobliżu. Cicho tu, pusto i kwiatowo. Zostawiamy buty przy tu-tuku i skacząc po ostrych kamieniach idziemy do świątyni na wzniesieniu. Prabat mówi, że najwięcej ludzi przychodzi tu podczas pełni, kiedy jest święto poya. Przynoszą kwiaty dla Buddy. Teraz są tu tylko mnisi. Krzątają się przy świątyni. Pozwalają nam wejść do środka i obejrzeć wielka figurę Buddy siedzącego. Korytarz wokół figury ozdobiony jest malowidłami z życia Buddy oraz przedstawia pozycje medytacyjne – stojąca, leżącą, idącą i siedzącą. Młody mnich tłumaczy, że w każdej z nich można się skupić. Podobno wystarczą dwa tygodnie, żeby nauczyć się medytacji, trzeba tylko otworzyć swój umysł. Piękne miejsce, aż chciałoby się tu zostać, żeby otworzyć swój umysł.

Jedziemy nad Jezioro Kaggala, które ma powierzchnie około 20 km2 i 7 wysepek. Żyją tu warany, kormorany, czarne małpy. W wodzie wypatrujemy błękitne meduzy. Można tu popływać katamaranem.

W drodze powrotnej odwiedzamy Turtle Hatchery (wstęp 150 LKR/os), miejsce gdzie wykluwają się żółwie. Pracownicy stacji zbierają jaja żółwi na plaży, żeby chronić je przed zbieraczami. Odkupuja tez jaja od miejscowej ludności. Cena to około 10 LKR/szt.

Jaja zakopane są w piasku w specjalnych sektorach oznakowanych tabliczkami informującymi o gatunku żółwia oraz o dacie wylęgu. Na Sri Lance jest pięć gatunków.

Jaja w piasku spędzają około dwóch miesięcy. Młode żółwiki przenoszone są później do basenów, a po 3 dniach wypuszczane do oceanu. Samica żółwia składa około 100 jaj na raz i robi to 3 razy w roku. Oglądamy żółwie, które niedawno się wykluły i trzymiesięczne. Są też pięcioletnie olbrzymy, które wazą po około 100 kg. Niektóre maja przepiękne skorupy. Właśnie przez nie padają łupem myśliwych. Pracownicy zajmują się Stasiem i pozwalają nam brać żółwie na ręce.

Wracamy przed zmierzchem i idziemy na kolację do kolejnej restauracji na plaży. W Hot Rock jest najlepsza herbata z imbirem (100 LKR za dzbanek), ale ryż z ryba okazuje się pomyłka. Postanawiamy zjeść u nich śniadanie, żeby zmienić zdanie.

20 – 23 lutego

Postanawiamy przenieść się do prywatnej kwatery właścicielki sklepiku z pamiątkami i restauracji Boomerang (1000 LKR za pokój z łazienką). O 10.00 przyjeżdża po nas Prabat swoim zielonym tuk-tukiem, jest przyjacielem naszych gospodarzy. Gawędzimy z młodym kelnerem z hotelu. Opowiada nam o tsunami i pokazuje ruiny szkoły. Nie trzeba wcale szukać, aby dostrzegać ślady żywiołu. Na starych fotografiach widać drzewa i budynki, których dzisiaj już nie ma. Nie ma tez 150 osób, które właśnie tutaj zginęły. Między bananowcami i palmami bieleją nagrobki z europejskimi nazwiskami. Łączy je jedno, data 26.12.2004.

Ostatnie dni mijają nam na spacerach po okolicy, plażowaniu i obserwowaniu plażowych osobliwości. Trudno tu się nudzić, a przyglądać się jest komu, na przykład beach boysom o śnieżnobiałych uśmiechach i wyszukanych fryzurach uganiających się z bogatymi turystkami, treserom węża i małp, sprzedawcom kokosów, batiku, rybakom i turystom.

Po kilku dniach mamy wielu przyjaciół. Ciężko rozstać się ze sprzedawca bransoletek, Prabatem i Tutu, młodym kelnerem z restauracji.

Ostatniego dnia wynajętym samochodem z kierowcą jedziemy na lotnisko w Colombo. Wyjeżdżamy ze spora rezerwą czasową, ale korki w stolicy powodują, że prawie spóźniamy się na odprawę.

24 lutego

Przed południem wita nas zamglony, śnieżny Gdańsk i różnica temperatury około 40 stopni C. Na szczęście opalenizna przez jakiś czas przypomina o cieplej, pachnącej przyprawami i owocami Sri Lance.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u