Przez Rosję… Przez Mongolię… Przez Chiny… – Krzysztof Skutela

Krzysztof Skutela

TRASA WYPRAWY:
Katowice – Moskwa – Irkuck – Listwianka – Port Bajkał – Ułan Bator – Datong – Xian – Jiuzhai Gou – Songpan – Trzy Przełomy (spływ Jangcy z Chongquing do Yichang) – Pekin – Ułan Bator – Horgo – Charchorin – Katowice

Czas, ten piękny czas, jaki zajęło nam pokonanie, przede wszystkim koleją, około 25000 kilometrów przez Rosję, Mongolię, Chiny i z powrotem, to okres od 5 lipca do 29 sierpnia 2004 roku.

Koszt całej wyprawy dla mnie osobiście wyniósł w przybliżeniu 3200 PLN, wliczając już wszystko, czyli transport, wyżywienie, zakwaterowanie, ceny wstępów, pamiątek i prezentów (dla siebie, bliźnich), a także wiz, oraz tego o czym zapomniałem. Poszczególne ceny i koszty składające się na tą sumę podaję w odpowiednim momencie poniżej (proszę czytać dalej).

Waluta podczas takiej wyprawy jest kolorowa. Wzięliśmy ze sobą amerykańskie dolary w gotówce i karty bankomatowe. Operowaliśmy rosyjskimi rublami (1 rubel to obecnie około 12 polskich groszy, za 1$ dostaniemy 28 rubli), mongolskimi tugrikami (100 tugrików to 29 groszy, za 1$ mamy 1170 tugrików) i chińskimi juanami (1 juan to około 42 groszy, 1$ to 8 juanów). Można było też zakupić ruble białoruskie na drobne wydatki podczas tranzytu przez Białoruś, natomiast, jak się okazało, trzeba było hrywny ukraińskie, ale dopiero podczas powrotu, bo przez Ukrainę.

Człowiek uczy się podróżować od oddechu, od wschodu Słońca, nocą i dniem, świat za światem. Każdą podróżą, każdą chwilą nigdy szarego życia. Tym razem, piątego lipca 2004, ruszamy z Katowic przez Rosję… kraj pięknych, wystawnych i szanownych dworców… do Mongolii i Chin. Z przesiadkami w Łodzi i Warszawie za mniej niż 40 złotych docieramy do Terespola, a tam za symbolicznego euro kupujemy bilet przez granicę do Brześcia… i wita nas Unia Białorusko-Rosyjska. Wita nas biurokracją, czyli deklaracjami celnymi. Spokojnie jednak przechodzimy kontrolę i już potem bez kontroli, przekraczamy granicę z Rosją, jadąc z Brześcia do Moskwy. Bilety kolejowe z Brześcia do Moskwy i z Moskwy do Irkucka kupujemy już we Lwowie na nie dłużej niż 45 dni przed odjazdem. Tak można, choć wycieczka po kasach ukraińskich na dworcu we Lwowie jest przygodą cierpliwości. Za ‘obszczije’, czyli siedzące bilety (choć często nocą można znaleźć dla siebie pozycję leżącą) z Brześcia do Moskwy płacimy w przeliczeniu około 60 złotych, a za ‘plackartne’, czyli miejsce leżące (tańszych miejsc nie ma, choć istnieją różne pociągi, szybsze i wolniejsze, trochę droższe i tańsze) z Moskwy do Irkucka płacimy ok. 270 złotych. Okna jak zwykle pozabijane prawie wszystkie, powietrze ściśnięte, więc zapachy ludzkie, jest prawdziwie.

W naszym wagonie do Moskwy jedzie obywatel Ghany, który wraca, bo jadąc do Słowacji, zostaje wrócony z granicy w Brześciu. Zakaz wjazdu i brak pieniędzy pozbawia go trochę nadziei niestety. Częstujemy go herbatą i biletem, którego mu brakuje. Jego nadzieja, jak wierzę rośnie. My mamy wizy do Rosji i do Mongolii na razie. Chińskie wizy, przyjmując z nadzieją do świadomości informację, że są darmowe dla Polaków w ambasadzie Chin w Ułan Bator, zamierzamy wbić do paszportu właśnie tam. Rosyjskie wizy można wyrobić w placówkach konsularnych Rosji w Polsce lub poprzez warszawską firmę Rusopol. My mamy w paszportach wizę turystyczną, załatwioną właśnie przez Rusopol, co kosztowało nas 100 złotych. Mongolską wizę załatwialiśmy w Ambasadzie Mongolii w Warszawie. Wiza dwukrotnego wjazdu kosztuje 10$ więcej niż jednokrotna, w sumie 57$.

Moskwa. Do tej trzeciej na świecie najdroższej stolicy świata, gdzie BMW i Mercedesy suną po ogromnych prospektach pośród siedmiu sióstr Lenina, czyli kuzynek warszawskiego Pałacu Kultury, gdzie telefony komórkowe krążą po Arbacie, a nowobogaccy śpią w największym w Europie hotelu Rossija, dojeżdżamy szóstego lipca. Z dworca białoruskiego kierujemy swe nogi i serca do kościoła polskiego. Ksiądz jest wspaniałomyślny i dobroduszny, choć zrozumiałbym w pełni gdyby nas nie przyjął.

9-cio milionową stolicę zaczynamy zwiedzać od Placu Czerwonego z zabalsamowanym Leninem spoczywającym w turystycznym niepokoju w mauzoleum. Wstęp jest darmowy, trzeba tylko czekać kilka minut w jednej i drugiej kolejce, i w efekcie wejść bez bagażu, plecaczka, w to półmroczne miejsce. Na plac najlepiej wejść przez Bramę Zmartwychwstania. Przy placu wstępuję jeszcze w celach modlitewnych do przepięknej i żywej cerkwi Sobór Kazański. Potem za 50 rubli, jako zagraniczni studenci, wchodzimy do cerkwi muzeum Wasyla Błogosławionego (należał do grupy szaleńców dla Chrystusa, na ikonach przedstawiany jest nago). Potem przechadzamy się bulwarem nad rzeką Moskwą. Na Kreml nie wchodzimy, bo kolejka nader długa. Bilet wstępu to koszt 150 rubli.

Ruszamy, więc dalej w stronę ulubionego deptaka Bułata Okudżawy, w stronę Starego Arbatu. Moskwa podszyta jest gęstą siecią metra. I to jest wielka sprawa, by pozwiedzać sobie stacje, pojeździć sobie metrem, bez wychodzenia na powierzchnię stolicy. Tym samym koszt takiego, czyli jednego, przejazdu to 10 rubli (bilet na 5 przejazdów to 45 rubli), a stacje niektóre są naprawdę warte obejrzenia…żyrandole, mozaiki, portrety, rzeźby, płaskorzeźby…Raz jeszcze wyłaniamy się spod ziemi by ujrzeć ogromną i piękną katedrę-cerkiew Chrystusa Zbawiciela.

Kolej transsyberyjska. Ta kolej to oczywiście baśń, przygoda sama w sobie, życie w podróży. Pokonując Wołgę, otwierając okna siekierą, słuchając radio kolejowego, jedziemy już najdłuższą koleją świata. O godzinie 14.40 wyruszyliśmy z Moskwy. Przez najbliższe prawie 90 godzin przekroczymy jeszcze Irtysz, Jenisej, Ob…i przejdziemy 5194 kilometry w drodze do irkucka. W każdym wagonie jest samowar z darmową, w każdej chwili dostępną, wodą. Stacje o postojach 20‑sto minutowych i dłuższych rozmieszczone są średnio co 5 lub 6 godzin jazdy. Wtedy dla Europejczyków z Unii dzieje się coś egzotycznego i nader radosnego. Na peronie czekają babuszki, by sprzedać pirożki z kapustą, kartoszkami, mięsem lub ryżem z jajkami za około 10 rubli, z orzeszkami, rybami, z całymi zestawami obiadowymi, napojami i wieloma innymi ciekawostkami. Jest to jednak fakt świadczący o sporym ubóstwie mieszkańców, a co gorsza babuszki są coraz częściej wyganiane z dworców. Po wagonach z resztą też, co chwila przechadzają się handlarze z szalami, szarfami i dobry Bóg wie, czym jeszcze.

My w pociągu śpimy w naszych śpiworach, choć pościel można sobie wykupić za 30 rubli. Za szybą brzozowy las, pola i osady chałupek, już na pierwszy rzut oka nie obfitujące w fortunę, choć chyba często w szerokie uśmiechy. Tymczasem wewnątrz pociągu można zawrzeć sporo interesujących przyjaźni, spotykając wspaniałych ludzi i rozmawiając z nimi dniem, a często i nocą. Pięknie.

Irkuck. Lasy brzozowe białe jak lasy aniołów i lasy limb syberyjskich przemijają na moment, bo dojeżdżamy nad rzekę Angarę, czyli do Irkucka. Półmilionowe miasto wraz z tyle samo liczącym Ułan Ude stanowią największe skupiska ludzkie w tym rejonie Rosji. W powietrzu na pewno już unoszą się cząsteczki bajkalsjkiej wody, ale jezioro jeszcze kilkadziesiąt kilometrów stąd.

Tramwaje są tu cudowne, my wsiadamy w jedynkę. Bilet normalnie kosztuje 6 rubli, plecak też musi mieć bilet. Najbardziej opłacalne jest jednak zakupienie biletu całodniowego za 15 rubli. Jedziemy do kościoła polskiego, największej diecezji na świecie, 33 razy większej od Polski. Rozmawiamy z siostrą Julianą i Bóg zapłać, zostajemy wspaniale przyjęci. Stąd został wydalony biskup Jerzy Mazur. W Irkucku oglądamy cerkiew, główny plac, i oczywiście wartką prądem Angarę. Szukamy tanich lotów, niestety takowych nie udaje się znaleźć. Odwiedzamy też Urząd Miejski, by zapytać o potrzebę rejestracji, jest ona wymagana, gdy przebywamy powyżej 3 dni na terenie danego miasta lub okręgu. Sprawa nie do końca jest jednak jasna. Odwiedzamy też polski konsulat, który zmienił swe miejsce urzędowania (inny adres od tego podanego w niedawnym przewodniku). Pytamy o możliwość powrotu przez Rosję bez wiz. Jest to możliwe, gdy najogólniej mówiąc, posiadamy bilety powrotne na przejazd przez Rosję i trwa to do 10 dni. Warto jednak sprawdzić umowę dotycząca obowiązku wizowego – paragraf 5, punkt 2, my ją na wszelki wypadek drukujemy (w przyszłości) w języku polskim i rosyjskim. Pod konsulatem jest szybka kafejka internetowa – 35 rubli za godzinę.

Listwianka. Następnego dnia ruszamy minibusem, falującą drogą, za 73 ruble do nadbajkalskiej wioski. Listwianka jest urokliwa, a składnik jej atmosfery to dym wędzonych omuli, czyli smacznych tylko bajkalskich ryb. Cena takiego omula to około 20 rubli. Dobre miejsce do przespania to stok schodzący do Bajkału, na północno wschodnim krańcu wioski. Śpimy tam w namiotach. Spotykamy Polki, Rosjan i chyba Anglików. Wieczorne ogniska rozpalają odbicia w lustrze magicznego najgłębszego jeziora świata, którego 80% zwierząt i 35% roślin to endemity. Podobno przejrzystość wody sięga 50 metrów i wraz z mongolskim jeziorem Chuwsguł, Bajkał tworzy dwie czyste siostry-jeziora. W Listwiance jest też turbaza i pokoje do wynajęcia, cen jednak nie znam. Są pamiątki buriackie, maski szamańskie, amulety, wisiory. Ja kupuję ręcznie malowany w przepiękną buriacką babuszkę kamyk za około 30 rubli. Oczywiście zawsze trzeba lub można się targować.

Port Bajkał. O 9.00 mamy już zamówiony kuter do Portu Bajkał i znów za 73 ruble dopływamy do tego miejsca tnąc taflę ‘świętego morza’. Ceny raz uzgodnione na dalekim wschodzie często nie są później przez usługodawców przestrzegane, słowo nie jest dotrzymywane. Trzeba to przemyśleć i nie obstawać na siłę przy swoim. Ta wioska to osada licząca sobie 250 osób, zapomniana, jak z filmu, po drugiej stronie Angary, w miejscu, w którym ta rzeka wypływa z Bajkału. Mieliśmy mieć turystyczną kolejkę do Sljudanki od razu jakoś popołudniu, niestety to dopiero jutro, jak się okazuje w Porcie Bajkał. W Porcie Bajkał są dwa sklepy, jedna dróżka wciśnięta jakby w tory kolejowe (które tu się kończą) pomiędzy góry i jezioro. Stare zardzewiałe dźwigi, żurawie, kutry i dziko biegające wśród tej rdzy, po całej wiosce, konie. Jedzą jakby blaszaną trawę. Panuje tu atmosfera industrialno przyrodnicza. Surrealistyczna komedia, nie wiem czy smutna dla mieszkańców? My rozłożeni cały dzień w jednym miejscu na karimatach i konie grzebiące nam w plecakach.

Wieczorem zdobywamy pobliskie wzgórze i trzy razy zanurzam się w bardzo zimnej wodzie. Radzę uczynić to każdemu. Taka moja skromna rada. Po spotkaniu rosyjskiej autostopowiczki Marianny zmierzającej do Władywostoku, nazajutrz wsiadamy w superwidokową kolejkę wijącą się tunelami brzegiem Bajkału do Sljudanki. 32 ruble to cena w szóstym wagonie, w innych wagonach cena jest turystyczna, o wiele wyższa. Za 7 godzin dojeżdżamy do Sljudanki, wymyci w kolejowych czyściutkich toaletach. Po drodze był też czas na jeszcze jedną kąpiel w Bajkale. Kolejka specjalnie się zatrzymuje na godzinę by pasażerowie mieli czas na kąpiel w małej zatoczce. Ze Sljudanki mieliśmy plan wyjść na dwa dni w góry Chamar Daban, jednak prognozy pogody i wspólna decyzja spowodowała zakupienie za 209 rubli biletu ‘obszczij’ do Nauszek. Zanim wsiądziemy do pociągu pomagamy jeszcze kupić Johnathanowi z San Francisco bilet. W Nauszkach od razu biegniemy do kasy w 15‑sto osobowym polskim wyścigu i udaje nam się kupić bilety przez granicę do Suche Bator. Ta znów biurokratyczna, obfitująca w wypełnianie różnych deklaracji i długotrwająca przeprawa graniczna, kosztuje 150 rubli. Jest 50 stopni upału, a my 5 godzin pokonujemy dystans około 20 kilometrów. Jeśli komuś nie uda się kupić biletu w kasie, należy próbować bezpośrednio u prowadnika w wagonie. Najczęściej akcja ta się powodzi i często koszt jest troszkę mniejszy. W końcu jesteśmy w Mongolii.

Ułan Bator. Z Suche Bator zaraz odjeżdżamy za 2700 tugrików do stolicy Mongolii. Stolica jest krótko mówiąc rozkopana i jakby trochę w budowie. Centrum niby nowoczesne, a zaraz w pobliżu blokowiska, jurtowiska i warunki mieszkalne zbliżone do slumsów. Bloki dziwią w tej krainie przestrzeni, zieleni, koni i koników polnych, które skaczą po dworcach. I o czym warto wspomnieć, w Ułan Bator nasze telefony odzyskują zasięg, po długiej buriacko nadbajkalskiej ciszy (dla zainteresowanych światem telefonii komórkowej zaznaczyć trzeba, że w całej podróży na daleki wschód najlepiej sprawdziła się sieć pop, potem idea, z erą było najgorzej).

W stolicy kwaterujemy się w LG Guesthouse. Miejsce bardzo ciepłe, czyste, a atmosfera domowa. W ‘dormitory’ 10‑osobowym (łóżka piętrowe) za jedno miejsce płaci się 3,5 $ lub 0,5 $ więcej za ewentualne śniadanie. Jest kuchnia, woda przegotowana nonstop, jeden komputer z dostępem do internetu (za 10 minut 100 tugrików). Do Gana Guesthouse nawet nie próbujemy się dostać. W Ułan Bator najlepiej przemieszczać się taksówkami lub miejskim autostopem. W obu przypadkach cena za kilometr to 250 tugrików. Jest sobota i ambasady pozamykane. Dopiero w poniedziałek w kilka godzin i za darmo (w przeciwieństwie do Polski) załatwiamy wizy chińskie.

W stolicy odwiedzamy klasztory buddyjskie brzmiące mantrami mnichów, trąbkami i innymi instrumentami, m.in. znany klasztor Gandan z 25‑cio metrowym posągiem jednego z bodhisattwów, Muzeum Historii Naturalnej i plac Suche Batora. Mimo, że nie jestem buddystą (moja religia to chrześcijaństwo), ryzykując (bo nie wiem czy nie obrażam buddystów) kręcę symbolicznie młynkami modlitewnymi w intencji pokoju na świecie i pokoju międzyreligijnego. W Ułan Bator znajduje się też wzgórze z kopczykiem szamańskim, z którego rozciąga się widok na pobliskie góry. Zjeść bardzo dobrze można w malutkiej podziemnej jadłodajni przy jednej z głównych ulic (zachęcam do poszukania). Chuszuur, czyli taki placek z mięsem jest za 120 tugrików, a pyszna sałatka za 300, a za 1500 na przykład kupuję mięso smażone z warzywami, ryżem, przystrojeniem, do tego dwa chuszuury i herbata.

Z Ułan Bator chcieliśmy zorganizować 10 dniowy wypad w step. Niestety ceny są najkorzystniejsze przy 4‑ lub 8‑osobowych grupach (płaci się za dzień za cały pojazd, np.35 $, plus za paliwo, np. 600 tugrików za litr, przy czym pojazd może spalać 20 litrów/100 km; tutaj trzeba dokonać wyliczenia). Nas jest jedenastu. Ostatecznie i tak nasz UAZ odjeżdża z innymi turystami, a my decydujemy najpierw popodróżować sobie po Chinach. Być może w drodze powrotnej zagłębimy się w mongolskie pustkowia, które ja traktuję z większą powagą niż Chiny. Dzika przyroda i niezurbanizowanie Mongolii (choć i rozpici przez komunizm mieszkańcy jurt) jest dla mnie czymś cudownym, chyba po prostu odrębną przygodą, inną podróżą. Jest jakiś sens w tym, że planuje się podróż tylko wtedy, gdy mamy świadomość, iż dopiero w drodze w rzeczywistości dowiemy się co dalej, gdzie podążać. Ludzki plan zawsze załamuje się w kilku punktach życia.

Datong. Ze stolicy za 4550 (‘obszczij’), mijając po drodze pasące się wielbłądy, jedziemy przez stepy, wiatr i podnóża pustyni Gobi, na południe. Dojeżdżamy do Zamyn Uud i tam znajdujemy bus, by przeprawić się przez granicę. Po utargowaniu ceny do 30 juanów za osobę, w atmosferze pustynnej (muszę przyznać, że czułem się jak na wielkim pustkowiu, gdzieś wyrzucony w świat, z dala od domu, w powietrzu czuć było ten dreszczyk wyczuwalny na granicach państw trzeciego świata). Tę atmosferę tworzy krajobraz i my.

Wjeżdżamy do Chin… to już chyba nie trzeci świat, być może nawet przyszłe imperium. Na granicy pobiera się jeszcze 5 juanów za druk deklaracyjny. Z granicznego Erlian (Erenhot) ruszamy autobusem za 47 juanów do Jining. Tam przesiadamy się na pociąg. Czwarta klasa w Chinach to ‘hard seat’. Z Jiningu do Datongu taki bilet kosztuje 10 juanów. Po raz pierwszy poznajemy, co to znaczy jechać najtańszą klasą w tym kraju. Wentylatory, dym papierosów, śmieci, plucie na ziemię, to wszystko odbywa się w tłumie. Jesteśmy cały czas mobilną atrakcją turystyczną, a nasze owłosione kończyny są pod stałą wesołą obserwacją.

Dojeżdżamy do Datongu. Mieszka tu 2,7 mln ludzi. To w Chinach wcale nie tak wiele. Dwie noce spędzimy na piątym piętrze w przydworcowym hoteliku, którego wysłannicy znaleźli nas sami. Za nocleg zapłacimy po 15 juanów. Naprzeciw naszych pokoi mała hotelowa restauracyjka, a w niej pierwsze spotkanie naszych zmysłów z żywiołem chińskiej kuchni. Pragnącym alkoholu wspomnę o piwie ogórkowym, lekkim (kosztuje 2 juany, czyli 90 groszy). Próbujemy też kurczaka w sosie sezamowym i pędów bambusa. Na przedmieściach Datongu znajdują się groty (jest ich kilkadziesiąt) Yungang. To miejsce wpisane na listę UNESCO znajduje się naprzeciw kopalnianych terenów. W grotach tysiące figurek Buddy. Bilet wstępu z kartą ISIC to 30 juanów. Ta sama cena dotyczy drugiego miejsca, które odwiedzamy. Wiszące klasztory znajdują się niedaleko wioski Hunyuan. Klasztory przyczepione są do pionowych kilkusetmetrowych ścian. W jednej z salek Budda, Konfucjusz i Laotse, przedstawieni w formie posągów siedzą obok siebie. My z Datongu do Hunyuan i dalej do Taiyuanu, dojeżdżamy wynajętym grupowo busem za 90 juanów. Z Taiyuanu pociągiem za 46 juanów udajemy się do Xian. Tyle na temat pierwszego etapu podróży przez Chiny, kraj zaskakujący.

Xian. To miasto jest znane w świecie turystycznym i nie tylko oczywiście w nim, z odkrytej w niedalekim Lin Tong terakotowej armii, czyli tysiącom żołnierzy z terakoty. UNESCO zauważyło to miejsce w sumie tragiczne, kolejne upamiętniające smutne dzieje ofiar kaprysów rządców tego świata, jako że cesarz chcąc posiadać taka terakotowa armie, nikczemnie doprowadził do wymordowania wszystkich odwzorowanych już twarzą w twarz żołnierzy. Każda twarz jest inna. Bilet wstępu kosztuje 90 juanow, a dla chińskich studentów ze specjalną książeczką połowę tej sumy. Mnie i koledze udało się poprosić chińskich studentów o zakupienie nam takiego biletu. Do Lin Tong trafiliśmy z wycieczka Chińczyków w czerwonych czapkach. Po prostu z naszego eleganckiego Royal Hotelu, w którym za noc zapłaciliśmy tylko 25 juanow (był to największy szok cenowy w moich dotychczasowych hotelarskich przygodach – prawie ze luksus wyłączając łazienkę, a cena w miarę niska), wynajęliśmy bus i objechaliśmy nim wszystkie okoliczne atrakcje turystyczne. Ja zobaczyłem tylko armię, reszta mnie interesowała średnio, ale pojeździć było fajnie, za bodajże 20 juanów od osoby, cały dzień. Nasz hotel, co najfajniejsze, położony był na uliczce pełnej małych barów i ulicznych punktów gastronomicznych. Smaczne mięso w bulce zapiekanej z sałatką za 2 juany, placek jajeczny za 3Y, i cud prosto z ognia – makaron z warzywami i jajkiem za 3,5Y (porcja na 1,5 głodnej osoby). Najpiękniejsze i dla mnie sensowne jest właśnie poznawanie tego prawdziwego życia Chin, zwykłych ludzi, zauważania każdego mijanego człowieka, próby rozmów w zaułkach uliczek, gdzie w małych klatkach sprzedaje się cykady i inne owady. Samotnie spacerowałem w ulewnym deszczu, ulice pływały, a tłumy chowały się w murach obronnych i pod parasolami. Późnym wieczorem z dzielnicy islamskiej pełnej pamiątek można się przejść przez nowe nowoczesne miasto, świecące szkłem i neonami wbijającymi znaki chińskiego języka w krajobraz ruchu ulicznego. Takie są miasta chińskie.

W samym Xian można jeszcze zwiedzić Wieżę Bębnów (obok znanej z toalet sieciowej restauracji fastfood, która przywędrowała też do Chin), Pagodę Wielkiej Gęsi i Wielki Meczet we wspomnianej dzielnicy islamskiej (przywędrował tez tu Islam). Dopóki sam nie przywędrowałem w te strony, nie wiedziałem ze tyle jest Chińczyków muzułmanów, tym bardziej, że komunizm i „nowoczesność” wprowadzają przede wszystkim ateizm, sceptycyzm i relatywizm. W końcu za 38 juanow jedziemy do Guangyuan, gdzie resztę nocy przesypiamy na przydworcowym trawniku w dźwiękach głośnego karaoke o świcie. Wysiadamy w Guangyuan, tym samym więc obieramy trasę nietypowa, o której cisza w przewodnikach i w eterze, trasę do parku Jiuzhai Gou nie przez Chengdu, lecz przez nieznane góry porośnięte po wierchy zielenią.

Jiuzhai Gou. Ten Park Narodowy i kolejne miejsce na liście UNESCO jest po pierwsze zatłoczony. Tysiące turystów codziennie. To oczywiście nie to, czego się spodziewaliśmy. Pogoda tez średnia, błękit rzadko przedziera się przez potargane niebo, a wstęp – 115 juanow. Po parku nonstop jeżdżą autobusy, na który biletu za kolejne 110Y (ważnego jeden dzień) nie kupujemy. Oficjalnie nie można przebywać w parku dłużej niż dobę, ale chyba wszyscy zdają sobie sprawę ze zagraniczni turyści śpią we wspaniałych tybetańskich wioskach (prowincje Syczuan zamieszkują Tybetańczycy). Kultura jest tu zachowana, stroje, wzory i architektura, kuchnie które zaczarowały mnie i w których przy palenisku i dymie uciekającym do nieba przesiedziałem kilka dobrych chwil. My śpimy w wiosce Shuzeng, za utargowane 12 juanów, choć normalnie śpi się za 20Y. Jedna noc spędzamy w śpiworkach pod wiata, blisko jednego z urokliwych jezior. Krajobraz parku, góry, jeziora, bajeczne dna tych jezior, wodospady, to sprawa stworzenia warta zauważenia. 30 lat temu musiało tu być jak w bajce. Teraz ilość turystów zasłania jakość tego cudu. I baśń przestaje nią być. Taki jest przemysł turystyczny i koło pieniędzy, które każdym swym wyjazdem tez trochę nakręcamy, wiec myślę, ze ważne jest jak podróżujemy.

Do Jiuzhai Gou, jak wspomniałem, dostaliśmy się alternatywna droga nad przepaściami, oczywiście kamienista (głowy ciągle uderzały w sufit) i z wieloma zdarzeniami (zatarasowanie drogi przez ogromny obryw, więc wymiana busów z jadącymi w przeciwnym kierunku; jakiś wypadek, więc budowa kamiennych mostków dla kół autobusu, by mogły przejechać stromym poboczem; i jeszcze różne inne mniej i bardziej tajemnicze postoje – z tym wszystkim trzeba się liczyć w górskich, i nie tylko, prowincjach Chin). Kierowcy ogólnie jeżdżą tu dziko (ja sobie żartuję, że widocznie dla nich reinkarnacja to nie problem). Z Gongyuan do parku dojeżdżamy za około 60 juanów zaliczając po drodze nocleg za 15Y w Wenxian. Z Jiuzhai Gou ruszamy w busie z Francuzami do Songpanu. Przyjaciele z Francji ustalają cenę na 22Y od osoby. My się z radością dostosowujemy.

Songpan. Jest to małe miasteczko, z którego można wyprawić się w góry na koniach. Noc spędzamy w pokojach na dworcu autobusowym. Cena kombinowana, bo łączymy łóżka, to niecałe 20Y. Ten górski trekking konny ma dwie opcje. Albo jedzie się w Ice Mountains (najwyższy szczyt ponad 5600 m.), albo w kierunku gorących źródeł i wodospadów. My jedenastoma decyzjami jednomyślnie wybieramy Ice Mountains. Wycieczki trwają 3 lub 4 dni. Płaci się po 100 juanow za dzień i zapewnione ma się wszystko: jedzenie w ilości wystarczającej, spanie pod namiotami, każdy swojego konia oczywiście, pieśni tybetańskie, no i wspaniała opiekę ‘dobrych wujków’ (jeden z nich przychodził nas w nocy owijać kocami). Śpi się na patykach, na które kładzione są koce i inne materiały. Codzienne ogniska są zwieńczeniem wspaniałych dni wśród dzikiej bezludnej przyrody wysokich gór. Trzeciego dnia dociera się ponad 4000 metrów i dalej już pieszo idzie się pod lodowiec. My wkroczyliśmy na sam jęzor. Góra przecudowna, wysokość dająca się we znaki swymi dziwnymi i zaskakującymi dla debiutantów objawami. W samym Songpan tez jest ciekawie, choć już stawiają tam nowoczesna architekturę (moim skromnym zdaniem nie pasuje to do krajobrazu i burzy atmosferę, a służy tylko obrotom kapitału). Jest jedna miejska łaźnia, 3Y za prysznic, bez ograniczenia czasowego (chyba). Znajduje się tu tez jedna słabo działająca kafejka internetowa. Ale to nic strasznego…

Jangcy. Z Songpanu 10 godzin przez góry jedziemy do Chengdu za 51Y. W Chengdu szybko przesiadamy się na pociąg, za 46Y, do 14‑sto milionowego Chongquing, a stamtąd za 96Y najtańszą z możliwych klasą, statkiem transportowym, a nie wycieczkowym (nam zależy przede wszystkim by zobaczyć trzy przełomy, a w tej krótszej czasowo opcji spływu ma być to nam dane), do Yichang. Odpływamy o godzinie 22‑ej, obserwując ten chiński ‘Manhattan’ na obu brzegach trzeciej rzeki świata. Wcześniej trochę chodzimy po stromych ulicach miasta, wjeżdżam tez sobie na dach jednego z drapaczy chmur. W naszej podroży, o czym przede wszystkim warto napisać, spotkaliśmy już wiele wspaniałych ludzi, zarówno obywateli Chin (rezygnujemy z zaproszenia do domu), jak i turystów. Spływając z kolei poznaliśmy przemiła studentkę chińskiego z dziadkiem, która według fonetyki pozapisywała nasze imiona po chińsku i tłumaczyła ich znaczenie. Z nią tez rozmawiałem długie chwile na statku. Po angielsku Chińczycy raczej nie rozmawiają, młodzież też w nikłym stopniu. Trudno tez porozumieć się gestami, chiński sposób rozumowania jest chyba dalece inny od europejskiego. Warto poznać system pokazywania dłońmi liczb. Przydaje się przy określaniu ilości i ceny. W restauracjach najlepiej albo wytykać palcem potrawy spożywane przez innych klientów, albo…co wymyśliliśmy, zaglądać do lodówki i garnków i bezpośrednio wybierać składniki. Lepiej tez chyba wcześniej zapłacić, bo po zjedzeniu czasem można się zdziwić – tak stało się wiele razy.

Powracając jednak do spływu, trwa on niecałe dwie doby, a w wersji turystycznej trzy doby i jest droższy. Klasa najniższa nie zapewnia kajuty, śpimy wiec po opłaceniu dodatkowych 10Y na najwyższym pokładzie, na dziobie. Wiatr i dźwięk klaksonu staja się osnowa naszego spływu. Trzy przełomy zostaną po części zalane, choć już teraz wody jest więcej niż kiedyś. Przełom środkowy, wyruszając z Chongquing wieczorem, mija się nocą, lecz nasza chińska koleżanka budzi nas i oglądamy skały przez senna mgle. W końcu docieramy do wielkiej tamy (ma tu powstać największy sztuczny zbiornik świata – ciekawi mnie rzeczywisty los milionów przesiedlonych osób) i przez piec śluz pod rząd przedostajemy się na druga stronę. W końcu też dopływamy do Yichang, a tam tylko przesiadamy się na pociąg do Pekinu. Zanim jednak się to dzieje leżę trochę chory na swej karimacie pod rozkładem jazdy w sali dworca kolejowego. Warunki są dworcowe, ale jakoś trzeba przeżyć ta gorączkę i starać się zrozumieć sytuacje chorych, opuszczonych, bezdomnych, samotnych. Do Pekinu jedziemy za 175Y.

Pekin. Czy w Pekinie nie maja nieba? To wieloznaczne pytanie nasuwa mi się na myśl jako pierwsze. Smog zmieszany z mgłą nie uchyla rąbka nieba i obłoków, a w tarczę Słońca można patrzeć wprost. Jest to wielkie miasto pełne banków i rożnych instytucji. Nowoczesne technologie widoczne są na każdym kroku. Hotelik znalazł nas sam osobami nagabywaczy, już na dworcu zachodnim, na który przyjechaliśmy z Yichang. Nocleg kosztuje nas 20Y za osobę, jest to cena utargowana, a śpimy w sześć osób na czterech połączonych łóżkach. W Pekinie wędrujemy przez plac Tiananmen, czyli plac niebiańskiego spokoju, znany niestety z masakry studentów. Z placu przez bramę z portretem wodza wchodzimy do zakazanego miasta (kolejne miejsce w Chinach wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO). Z karta studencka zwiedzić je można za 20Y.

Z Pekinu można wyruszyć na Wielki Mur Chiński. Jest kilka miejsc, w których można zobaczyć mur. My wybieramy opcje chyba najbardziej niewiadoma, czyli Huanghuan. Miejsce to oddalone jest o około 70 km. od stolicy i nie ma tam prawie w ogóle turystów. Dojazd pod mur (dokładnie niestety go nie pamiętam) jest opisany w przewodnikach, koszt to kilkanaście juanow w jedna stronę. Mur jest pozarastany i częściowo niedostępny (część muru na wschód od drogi), osobiście jednak wspominam to miejsce dobrze i kosmicznie, mimo tropikalnych warunków. Mur zwiedza się prawie za darmo, bo kilka juanów wręcza się miejscowym. I teraz opowiem o zdarzeniu bardzo ciekawym, które miało miejsce po powrocie z muru do stolicy. Otóż wróciliśmy późnym wieczorem na dworzec zachodni, gdzie zakupiliśmy za 41Y bilety kolejowe do Datongu. Kupowanie biletów w Chinach to zajęcie przygodowe i czasochłonne. Dworzec opuściliśmy po 22ej, a to już godzina, kiedy powoli przestają kursować miejskie autobusy. Co jednak ważniejsze zorientowaliśmy się, ze nie mamy zielonego pojęcia, gdzie znajduje się nasz hotelik. Język chiński jest bajecznie niezrozumiałą dla nas opowieścią, a niestety wizytówek z hoteliku nie wzięliśmy, nazw pobliskich ulic także nie znaliśmy. Tego błędu radzę nie powtarzać nikomu. Nie twierdze ze sytuacja nie była wesoła, jednakże gubić się na własne życzenie, w mym skromnym mniemaniu nie jest dobrze. Ale wracając do rzeczy to pogubiliśmy się pierwszy raz w życiu tak bardzo, ze nie wiedziałem gdzie mam nogi, a gdzie głowę. Taksówką chcieliśmy dojechać na pamięć, w efekcie znaleźliśmy się na peryferiach Pekinu. Każde miejsce wydawało nam się podobne. Nieudanie pomagali nam turyści, mieszkańcy stolicy, policjant, taksówkarze, stróż z kościoła chrześcijańskiego. Druga grupa próbowała dojść pieszo i nawet minęła okolice hotelu, by oddalić się od niego ponownie. W końcu jednak dotarli cudownie i przesłali nam smsem hotelowy numer telefonu. Złapany przez nas taksówkarz zadzwonił i już wszystko było wiadomo. Ostatecznie, kto szuka ten trafia. Nam przydarzyło się to w środku nocy. Opisując stolicę Chin można jeszcze wspomnieć, że jest kilka miejsc, w których tanio można kupić prawie wszystko (elektronika, turystyka, pamiątki, itd…). Nazajutrz opuściliśmy Pekin.

Horgo. Dojechaliśmy do Datongu, a stamtąd za podobna cenę autobusem do Erlian (Erenhot). Miasto graniczne jednak zaskakuje nas zamykana o 15.30 granica z Mongolia. Jesteśmy więc zmuszeni, wraz z naszym koreańskim znajomym znaleźć nocleg w budującym się mieście. Za 15Y śpimy w hotelu, na rogu jakichś ulic (nasz kierowca busa wskazuje nam hotelik). Rano za symbolicznego juana jedziemy riksza na dworzec busow i podjeżdżamy pod granice. Dokonujemy drugiej próby przejścia. O dziwo nie każą nam płacić za druczki. Co ciekawe i zęby zabłysnąć trochę pośród przejeżdżających tamtejszą granicę, niechcący przekraczamy ja prawie ze pieszo, a taka możliwość teoretycznie nie istnieje. Wjeżdżamy na granicę na ‘pakach’ ciężarówek, już jednak na pierwszej granicy, gdy wchodzimy do sali odpraw, ciężarówki nam uciekają. Musimy wiec znaleźć nowy środek transportu. Ja z miłym Koreańczykiem jadę jakąś ciężarówką chyba 10 km/h. Dojeżdżamy do drugiej granicy i zaczynam iść pieszo, jakoś nas przepuszczają i po kontroli z granicy tez wychodzimy na własnych nogach. Dopiero do Zamyn Uud kilka kilometrów pokonujemy taksówką za 500 tugrików.

W Zamyn Uud na dworcu kolejka ciasna i paniczna. Stoimy ponad godzinkę i kupujemy za 4100 bilecik do Ułan Bator, a stamtąd z dworca autobusowego 5 km na północ od kolejowego (bo na mapkach często pokazany jest inny, z którego w step nie da się chyba wyjechać) zaraz znajdujemy za 18000 tugrików transport do Horgo. I tutaj uwaga, by czas przejazdu przez stepy traktować z przymrużeniem oka, a nawet zamknięciem. Mieliśmy jechać 14 godzin, jechaliśmy 29 (drogi w tym pięknym kraju to drogi polne). No, ale w końcu jesteśmy w Horgo, a mój nawrót choroby pozbawia mnie wejścia na czerwony wulkan. Nie opuszczam jednak wycieczki nad ‘białe jezioro’ Terchijn Cagaan, przepięknie położone przy polu lawowym. Zapraszają nas do jurty, gdzie pijemy jak zwykle słoną herbatę i odmawiamy wycieczki na koniach. Mam obowiązek sumienia przyznać i podziękować Mongołom za ich gościnność. Dzieci mongolskie są cudowne, pomagają mi złapać ‘okazję’ w drodze powrotnej z jeziora do wioski, niestety dorośli często, prawdopodobnie przez komunizm, są pochłonięci alkoholem. W stepach wiatr jest przenikliwy i zimny, więc lepiej się ciepło ubierać. Muszę się przyznać, że osobiście spacerowałem sobie w zimowej czapce ubranej do połowy i sprawiało mi to ogromną satysfakcję. Sądzę, że jakaś forma nakrycia głowy może być czasem bardzo zdrowotna i przydatna także podczas przemieszczania się koleją mongolską.

W Horgo nocujemy w przypadkowo znalezionym, powiedzmy ‘domu noclegowym’. Jesteśmy jedynymi gośćmi i płacimy około 5000 tugrików za trzy noce od osoby, a pani właścicielka organizuje nam przejazd powrotny (w tych stronach transport publiczny, jeśli w ogóle istnieje, jest rzadki i lepiej chyba wynająć kogoś). Znajomość mechaniki samochodowej jest bardzo przydatna w tych stronach, bo pojazdy są stare, zużyte, myślę że może to czasem ocalić sporo zdrowia i czasu. Z żalem w sercach zbliża się dzień opuszczenia Mongolii (choć dla żołądków ulga, bo ‘skończy się’ baranina i słona herbata). Jest to z pewnością miejsce, do którego warto przyjechać na wiele dłużej niż my to uczyniliśmy. Dobra formą podróżowania jest chyba tutaj turystyka motocyklowa. Osobiście zainteresowany byłbym też pieszym wędrowaniem sobie przez góry i stepy.

Charchorin. Karakorum to polska nazwa starej stolicy państwa. Z tym miejscem związany był Chingis Chan. My zatrzymujemy się tu na kilkadziesiąt minut w drodze powrotnej z Horgo do stolicy. Obecnie restauruje się te ruiny i klasztory, które zbudowano później. Znajduje się tu kamienny żółw. Wypada mi zaznaczyć, że cieszę się, że zatrzymaliśmy się tam na tylko na moment, myślę, że to odpowiednia ilość czasu. Dojeżdżając do stolicy jesteśmy dwukrotnie zatrzymywani przez policję tak dla kontroli (przekracza się często dopuszczalną ilość pasażerów przewożoną w pojeździe), ale kierowca znakomicie sobie z tym radzi.

Powrót. W Ułan Bator spędzamy jeszcze trzy dni, dni odpoczynku, w tym samym miejscu co poprzednio. Trójka z nas ma wykupiony bilet ‘kupiejny’ (przedział zamknięty z leżankami) już do Nauszek (za jakieś 19000). Ja z Michałem kombinujemy wersję do Suche Bator za 2700 i dopiero przez granicę. Jest niebezpieczeństwo, że biletów nie będzie, a w Nauszkach musimy być rano 23ego sierpnia. Niebezpieczeństwo się spełnia, spełnia się też jednak nadzieja kupienia biletu w samym wagonie (a tylko jeden lub dwa jadą przez granicę). W Suche Bator spotykamy kolegów z Moskwy – grupę z Katowic, decydują się na przejazd przez przejście samochodowe w Kiachcie. Spotykamy też mongolskiego dyplomatę, mówiącego w wielu językach, w tym po polsku. Ów starszy pan pomaga nam kupić bilet u ‘prowadniczki’ wagonu za 7000 tugrików. Tym sposobem znajdujemy się w Nauszkach, gdzie korzystamy z komnat dworcowych za 60 rubli. Następnie jedziemy do Irkucka (bilety Nauszki – Irkuck za niecałe 250 rubli, Irkuck – Moskwa za ok. 2000, Moskwa – Lwów za ok. 750, kupiliśmy już w drodze do Chin w Nauszkach; można je kupić na nie dalej niż 45 dni w przyszłość, o czym już wspominałem).

Irkuck jest już jesienny, chłodny wiatr, deszcz, otwarte ciepłe kawiarnie. Cała ta atmosfera wzmaga zakochanie. Ja spaceruję spokojnie w czapce, rozmawiam jeszcze przez gadugadu, odwiedzam księgarnie i piekarnie, sklep po ostatnie zakupy (np. smakowity słonecznik za 5 rubli). Podoba mi się bardzo ta atmosfera powrotów. Odwiedzamy jeszcze polski kościół, gdzie ks. Krzysztof proponuje i odprawia dla nas mszę. Dobry powrót z dobrej podróży znów koleją transsyberyjską. Trochę gram w szachy i dużo czytam, rozmawiam też z pewną rodziną lekarzy spod Moskwy. Moskwę witamy o świcie i Plac Czerwony odwiedzamy ponownie. Transsyberia odmienia poczucie odległości. Przebyliśmy ok. 25000 km., więc teraz jak w mgnieniu oka znajdujemy się we Lwowie. W 10 dni przejechaliśmy Rosję bez wizy, bez problemu. We Lwowie spod dworca busem do granicy za 9 hrywn, pieszo przez granicę i za 2 złotówki do Przemyśla. Przed 16tą mamy pociąg do Katowic.

Koniec. Na koniec chcę prosto podziękować Bogu, ludziom, za podróż. Dziękuję serdecznie.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u