Rowerem przez Himalaje – Piotr Strzeżysz

Piotr Strzeżysz

W wakacje 2005 udało mi się zrealizować samotną, rowerową wycieczkę w Himalaje, podczas której przejechałem przez kilka najwyżej położonych na świecie przejezdnych przełęczy świata, będąc prawdopodobnie pierwszym Polakiem, który na uważaną za najwyższą przełęcz drogową świata – Khardung La – wjechał na rowerze dwukrotnie z obu stron, północnej i południowej. Zapłatą za poniesiony trud i zmęczenie były niezapomniane chwile, które mogłem przeżywać po drodze, obcując z mozaiką nowych dla mnie kultur i wyznań, pośród cudownych krajobrazów przepięknych himalajskich dolin.

Upał, hałas i kurz

Kiedy o północy wyszedłem z samolotu na lotnisku w Delhi temperatura sięgała 40 stopni Celsjusza, a wilgotność była tak duża, że momentalnie cały pokryłem się potem. Na zewnątrz dworca czekał już tłum naganiaczy. To nic, że miałem rower, i tak proponowali podwiezienie do centrum. Jeden przez drugiego wykrzykiwali, że noc, że niebezpiecznie, że trudno znaleźć drogę itp. Tak naprawdę w tym, co mówili nie było wiele przesady, o czym za chwilę miałem się sam przekonać. Opisywane w przewodniku prawo dżungli panujące na indyjskich drogach nie było ani o jotę ubarwione. Choć była pierwsza w nocy, większość najprzeróżniejszych pojazdów jechała bez świateł, wszyscy niemiłosiernie trąbili, niektórzy jechali pod prąd, wielkie ciężarówki z rykiem silników i ogłuszającym dźwiękiem klaksonów wyprzedzały mnie zahaczając o sakwy, wzniecając przy tym gęste tumany kurzu i pyłu, który wciskał się w nozdrza i razem z potem pokrywał całe ciało. Gdyby nie wszechogarniający smród i zaduch, nieznośny hałas, wilgoć i upał, to może i jazda byłaby przyjemniejsza i cieszyłbym się, że oto jestem w Indiach i właśnie zaczęła się moja wymarzona wakacyjna podróż w Himalaje. Jednak po godzinie jazdy w stronę centrum, zupełnie zdezorientowany co do położenia względem wymiętoszonej mapy miasta, spocony i zmęczony, byłem w stanie dalekim od euforii.

Nocne spotkania z indyjską rzeczywistością

Wielokrotnie zatrzymywałem się, aby upewnić się co do kierunku jazdy, pytając o drogę przejeżdżających rowerzystów lub też często spotykane policyjne patrole. Policjanci byli bardzo mili i chętni do pomocy i choć ich angielski pozostawiał wiele do życzenia, to można się było dogadać. Po kolejnej godzinie jazdy dojechałem wreszcie na dworzec kolejowy. Uczucia jakich doznawałem jadąc wśród miejskich zaułków na wpół uśpionego miasta były niczym w porównaniu z tymi, jakie wywołał we mnie widok okolicy dworca. Pomimo drugiej w nocy było tam mrowie ludzi. Niektórzy spali na zakurzonej, zaśmieconej ziemi, inni siedzieli lub włóczyli się między straganami, niektórzy wołali za mną oferując najprzeróżniejsze usługi, niektórzy po prostu stali pod dworcową halą, wodząc tępo wzrokiem za lekko wystraszonym rowerzystą. Klucząc między wychudłymi ciałami ledwo przepasanymi dziurawymi szmatami, między rikszami, straganami i wałęsającymi się bezwiednie krowami, wśród hałasu z gardeł i klaksonów, wśród mieszaniny smrodu, brudu i zaduchu, znalazłem się wreszcie przy kasach biletowych. Nie zdążyłem nawet oprzeć roweru o ścianę, kiedy to znalazło się przy mnie dwóch Hindusów i pytają, gdzie chcę jechać. Mówię, że do Shimli. Oni na to, że bilety dla turystów są gdzie indziej, że tutaj nie kupię. Nie wykazując ani krzty zdrowego rozsądku, poszedłem za nimi, kierując się w stronę pobliskich straganów.

Kara za naiwność

W wąskiej, kipiącej życiem uliczce znaleźliśmy się przed wejściem do obdrapanego budynku z wymalowanym nad drzwiami w pstrokate kolory napisem ‘Tourist Information Centre”. Weszliśmy do ciasnego pomieszczenia, gdzie na podłodze spało czterech wychudzonych mężczyzn i dwa zabiedzone psy. Na nasz widok mężczyźni leniwie unieśli się i zaczęli rozmawiać z tymi, którzy mnie przyprowadzili. Choć na ścianie wisiał napis ‘Tourist Tickets & Info’ czułem jakiś wewnętrzny niepokój, który pogłębił się za chwilę. Poproszono mnie o pójście na górę krętymi i wąskimi schodami, co posłusznie uczyniłem, pełen najgorszych przeczuć spoglądając na rower. Na górze zastałem pusty pokój i biurko zawalone papierzyskami, lekko unoszącymi się pod wpływem ruchu powietrza, wzniecanego przez olbrzymi, zwisający z sufitu wiatrak. Było potwornie gorąco. Przez dłuższą chwilę nikt nie przychodził i już miałem schodzić z powrotem, kiedy to usłyszałem odgłos skrzypiących schodów. Za moment w drzwiach ukazała się potężna postać hinduskiego urzędnika, który rozpostarłszy się za biurkiem, brudną chustką starł pot z czoła, rzucając mi przy tym przeciągłe spojrzenie. Stanowczym ruchem ręki odgarnął stos papierów i wyjął z szuflady jakiś folder, pytając dokąd chcę jechać. Do Shimli albo chociaż do Chandigarh, mówię. Pan urzędnik wymawia cenę 540 rupii. Bez wahania otwieram portfel i kładę na stół potrzebną gotówkę. W tym momencie pan dzwoni aby upewnić się, czy na pewno są jeszcze wolne bilety. Za chwilę przerywa rozmowę, prowadzoną w zupełnie dla mnie obcym języku i mówi, że na drugą klasę nie ma już biletów ale mogę jechać pierwszą. Pytam o cenę. 830 – odpowiada. Muszę się zastanowić, mówię. W międzyczasie wchodzą do pokoju dwaj Hindusi, którzy mnie przyprowadzili. Nie wiedzieć czemu, zupełnie nie zdziwiła mnie cena biletu, niewspółmiernie wysoka w porównaniu z tą, jak była wymieniona w przewodniku. Czułem się stłamszony przez tą niezbyt komfortową pod każdym względem sytuację. Nie po to pedałowałem przez całe miasto, by teraz nad ranem szukać noclegu i jechać pociągiem następnego dnia. Zgodziłem się więc na proponowaną cenę, na co postawny jegomość urzędowym gestem podniósł słuchawkę i wykręcił numer po raz kolejny. Za moment dowiedziałem się, że na pierwszą klasę też już nie ma biletów, co więcej, wykupione są do końca tygodnia, ale mogę jechać autobusem następnego dnia o 22.00. Z wielce zatroskaną miną mówię, że będę musiał gdzieś przenocować. Kolejny telefon. Po odłożeniu słuchawki pan urzędnik bierze kartkę i długopis i oto przede mną na papierze pojawia się napis: ‘room + bus = 1730 rupii’. To bardzo dużo, mówię i zaczynam się rozwodzić, że mam mało pieniędzy, że studiuję itp. Kolejny telefon. Cena spada do 1320 rupii. Hindusi siedzący z tyłu mówią ‘very cheap, very cheap, now all rooms booked, high season’. Nagle klapki z oczu mi opały i powoli, ale niezmiernie wyraźnie, z całą groteskowością sytuacji dotarło do mnie, że to miejsce, to nie jest żadne biuro turystyczne a ci ludzie, to zwykli naciągacze, którzy o drugiej nad ranem znaleźli polskiego, zdesperowanego frajera. Teraz należało tylko ostrożnie się wycofać. Dobrze, mówię, zgadzam się, tylko muszę na chwilę iść na dół i napić się wody. Wstaję i szybkim krokiem zmierzam do drzwi. Postawny Hindus coś mówi, ale już go nie słucham. Prawie zbiegam po schodach, słysząc kroki za sobą. O dziwo, rower ciągle stoi, depczę po skomlących psach, otwieram drzwi i próbuję wytaskać rower na zewnątrz. Hindusi już zbiegli na dół i chwytają za bagażnik. Trochę szamotaniny i jestem na ulicy. Tutaj już mnie nie szarpią, ale ciągle biegną za mną wykrzykując: sir!, sir! Uciekam jak przed sforą wściekłych psów. Po kilku minutach zatrzymuję się, myśląc co dalej. Perspektywa noclegu w ciemnym zaułku nie napawa mnie optymizmem. Nagle jak spod ziemi pojawia się policjant i pyta czego szukam. Nie bardzo wiedząc co mam odpowiedzieć pytam o dworzec i możliwość dostania się do Shimli. Kasa dla obcokrajowców jest otwarta od 5.00, mówi, a pociąg odjeżdża o 6.00. Była prawie 4.00, pomyślałem więc, że tę godzinę jakoś wytrzymam, jeśli nie na samym dworcu, to gdzieś w jego pobliżu.

Nieoczekiwana pomoc

Zbliżałem się już prawie do głównej hali, kiedy to zobaczyłem młodego chłopaka, z którym kilka godzin wcześniej rozmawiałem w samolocie. Co za wspaniały zbieg okoliczności! Nie tylko byłem teraz chroniony przed natarczywością naganiaczy, ale miałem wreszcie jakiś punkt zaczepienia, oparcia, w tej obcej, otaczającej mnie indyjskiej rzeczywistości. Fahd (tak miał na imię mój nowy znajomy) jechał do Kalkuty. Nie tylko pomógł kupić bilet (który kosztował jedyne 124 rupie razem z biletem na rower), ale zaprosił również na posiłek do pobliskiej restauracji-dhaby. Tam, wśród skwierczących i dymiących patelni oczekiwaliśmy na posiłek, popijając pyszną indyjską herbatę z mlekiem zwaną čajem. Mój humor i samopoczucie po przygodzie w fikcyjnym biurze turystycznym diametralnie się odmieniły. Nowi znajomi doradzili, że kiedy kanar w pociągu będzie sprawdzał bilety, to powinienem dać mu w łapę 50 rupii a wtedy on przeniesie mnie w lepsze miejsce. Punktualnie o 6.00 pociąg wjechał na peron. Ciżba przypuściła szturm do wejść. Spokojnie czekałem, aż wszyscy się wtłoczą by na koniec wtaszczyć rower do środka. W przedziale ludzie zaczęli wznosić w moją stronę gniewne okrzyki, ale nie bardzo rozumiałem o co chodzi. Dopiero po chwili zauważyłem, że zatarasowałem wejście do ubikacji. Przesunąłem trochę rower i jakoś dało się przejść, co za moment udowodniła otyła dama owinięta pomarańczowym sari. Wreszcie pociąg ruszył. Do wnętrza przez otwarte drzwi i pozbawione szyb okna wpadał ożywczy podmuch wiatru. Cyrkulację poprawiały jeszcze elektryczne wiatraki umieszczone na suficie, ale i tak było potwornie gorąco i z każdego ciała obficie spływały krople potu. Za oknem miasto budziło się do życia. Jechaliśmy przez slumsy pełne brudu i zgnilizny, których widok wywoływał we mnie jednocześnie obrzydzenie i współczucie, wzbudzał wstręt i litość, ohydę i żal. Świat potwornej nędzy widziany czasem w telewizji, ale nigdy z tak bliska.

W drodze do Kalki

Na kolejnych stacjach dosiadali się nowi ludzie i robiło się coraz ciaśniej i goręcej. Rower, jak można było się tego spodziewać, wzbudzał powszechne zainteresowanie. Prawie każdy, kto stał obok mnie, komentował, macał siodełko, kierownicę, zmieniał przerzutki, naciskał dźwignie hamulca, opony itd., co oczywiście nieco mnie drażniło, ale cóż miałem robić? Uśmiechałem się tylko potakując głową, próbując zrozumieć co do mnie mówią. Czasem ktoś mówił jako tako po angielsku. Na każdej stacji istny cyrk – gromady wydzierających się Hindusów, w nieopisanym gwarze oferujących jedzenie i picie, wzajemne przepychanie się wchodzących i wychodzących i coraz większy tłok. Za kolejną stacją prawie już leżę na rowerze. Można sobie wyobrazić jak wiele samozaparcia wykazywali teraz ci, którzy próbowali się dostać do ubikacji, pokonując po drodze zbitą masę ludzkich ciał, by na koniec natknąć się na największą przeszkodę, mój rower, skutecznie broniący dostępu do wychodka. Wkrótce ubikacje zostały zajęte przez kilku mężczyzn, którzy zamknęli się od środka. Dopiero wielka kłótnia wywołana histeryczną reakcją jakiejś zdesperowanej Hinduski, dosłownie stojącej na moim rowerze i części pleców, zmusiła panów do otworzenia drzwi. Kiedy Hindusi opuścili ubikację, zrobiło się tak potwornie ciasno, że zacząłem obawiać się o stan roweru, jednak kiedy po chwili pani zrobiła co trzeba (przy drzwiach otwartych) mężczyźni weszli tam z powrotem i zabarykadowali się ponownie.

Indyjska biurokracja po raz pierwszy

Wreszcie dojechaliśmy do Kalki, gdzie czekała mnie przesiadka do wąskotorowej kolejki, jadącej do Shimli. Na miejscu okazało się, że są dwa pociągi – jeden dla osób posiadających rezerwację i drugi dla reszty, czyli i dla mnie. Ten drugi miał tak wąskie drzwi wejściowe, że nie było mowy o przeciśnięciu przez nie roweru. Poszedłem więc w stronę wagonu bagażowego, ale do niego nie chciano mnie wpuścić. Jeden z bagażowych poszedł gdzieś w stronę najbliższego budynku i za chwilę powrócił z kobietą o bardzo bujnych kształtach, która to z kolei zaprowadziła mnie do niedużej budy i tam dała jakieś papiery do wypełniania. Były to kwity na bagaż, które skrupulatnie wypełniłem. Do odjazdu pierwszego pociągu pozostało pięć minut, a pani bagażowa gdzieś poszła i nie raczyła wrócić. Poszedłem więc raz jeszcze pod wagon bagażowy i wykorzystując nieobecność urzędników upchnąłem rower do środka. Wtedy to pojawiła się pani od kwitków i gniewnie wykrzykując dała mi do zrozumienia, że mam wagon opuścić. Z jej mieszaniny angielskiego i hinduskiego wywnioskowałem, że tym pociągiem jechać nie mogę i mam iść do drugiego. Na nic się zdały moje tłumaczenia, że tam się nie zmieszczę, bo są za wąskie drzwi. Może i bym w tym wagonie został, gdyby nie interwencja dwóch panów, którzy bezceremonialnie wyrzucili mój rower na peron. Złorzecząc niemiłosiernie poszedłem do drugiego pociągu, ale za mną ciągle szła pani od kwitków bezustannie coś wykrzykując. Niczego już nie rozumiałem. Przecież kwitki wypełniłem, mówię i podtykam jej pod nos. Wreszcie zjawiła się jakiś Hindus, który zaczyna mi tłumaczyć, że rower to bagaż specjalny i nie mogę przewieźć roweru w tym pociągu. Tego już było za wiele. Z prawego peronu odjechał właśnie pierwszy pociąg a do odjazdu drugiego zostało niewiele czasu. Nie bacząc na okrzyki pani od kwitków i łagodnych perswazji pomocnego skądinąd Hindusa, wtaszczyłem rower do wagonu. Zielona ze złości kobieta oddaliła się w kierunku budynku za peronem, prawdopodobnie po pomoc w wyrzuceniu niecnego chłopaka, który tak zlekceważył piastowany przez nią urząd i ośmielił się jej sprzeciwić. Nie zamierzałem jednak rezygnować. Cierpliwie czekałem na dalszy rozwój wypadków i liczyłem minuty do odjazdu pociągu, mając nadzieję, że kobieta nie zdąży już wrócić. Niestety szła w towarzystwie jakiegoś umundurowanego mężczyzny i za moment przekomarzanie rozpoczęło się od nowa. Już prawie zrezygnowałem i zamierzałem wyjść, gdy nagle pojawiła się grupa Hindusów, którzy zaczęli wchodzić do wagonu. Pani od kwitków krzyczała głośniej niż cała reszta. Zrobił się niesamowity rozgardiasz. Teraz to nawet gdybym chciał, to nie mógłbym wyjść, bo kilkunastoosobowa grupa wypełniła cały niewielki wagon. Przyszła jeszcze jakaś para turystów i pytają mnie czy mogą zostawić tu plecaki. Czyżbym wyglądał na bagażowego? – pomyślałem. Oczywiście, odpowiedziałem i upchnąłem plecaki za siebie. Hindusi zaczęli się rozkładać na podłodze, część wspięła się na półkę pod sufitem, a ci najbliżej wyjścia głośno dyskutowali z pozostawionymi na peronie panią od kwitków i jej umundurowanym towarzyszem. Pewnie gromada moich ‘wybawców’ bezprawnie zajęła wagon bagażowy dla siebie, pomyślałem. No i na pewno nie posiadali żadnych kwitków. Wreszcie pociąg ruszył i mogłem odetchnąć z ulgą.

Niezapomniana podróż wagonem bagażowym

Według tego co napisali w przewodniku, podróż powinna trwać jeszcze dodatkową godzinę, najwyżej dwie. Gdybym wiedział, że będziemy jechać kolejne sześć godzin, nie wiem czy nie wolałbym przenocować w Kalce i wyruszyć następnego dnia. Po dwóch godzinach skończyło mi się picie i zupełnie wyschło gardło. Pociąg zatrzymywał się bardzo często i na stacjach była woda ale wiedząc, czym picie z takich ścieków mogłoby się skończyć, wolałem nie ryzykować. Było bardzo gorąco, duszno i po dwóch godzinach jazdy nie mogłem już ustać dłużej w tej samej pozycji. Moi współtowarzysze podróży także kombinowali, jakby tu się przemieścić, zyskując choćby odrobinę nowej przestrzeni dla siebie, nie stojąc jednocześnie na stopach drugiej osoby. Wreszcie pół żywy ze zmęczenia, niemiłosiernie poskręcany, skuliłem się pod rowerem, będąc przygnieciony częściowo przez koło, bagaż i jakieś stare kosze. Zasnąłem, ale obudziłem się z braku powietrza. Dosłownie nie było czym oddychać. Czułem, że jeśli zaraz nie zaczerpnę powietrza, to się uduszę. Wygrzebać się spod roweru nie było łatwo, zacząłem więc wydawać z siebie jęki. Poskutkowało. Chyba nie wyglądałem zbyt dobrze, co odczytałem z zatrwożonych twarzy współtowarzyszy. Nikt niestety nie mówił po angielsku, ale domyśliłem się z tego co pokazywali, że chcą abym wszedł pod sufit. Stąpając dosłownie po głowach i ramionach, zostałem wciągnięty przez kościste ramiona na półkę i tam mogłem się jako tako położyć. Podano mi kubek z wodą. Zapominając o ewentualnych konsekwencjach swojego czynu, wypiłem zawartość przydrożnego ścieku. Oczywiście zostało to okupione kilkudniowym rozwolnieniem, ale na szczęście żadnej ameby nie złapałem. Kiedy wysiadłem na peron na dworcu w Shimli musiałem wyglądać jak zombi. Pojawiła się para od plecaków i na mój widok bez żadnych pytań podali mi butelkę z wodą. Wypiłem kilka łyków i od razu poczułem się lepiej.

Rozczarowany naganiacz

Pojechałem w stronę centrum, szukając jednego z najtańszych wymienionych w przewodniku hoteli w mieście. Po drodze byłem oczywiście zagadywany prawie przez każdego mijanego Hindusa, czy przypadkiem nie szukam hotelu. Dość skutecznie wszystkich ignorowałem do momentu, kiedy nieopatrznie wymieniłem nazwę hotelu, którego szukałem. Hindus tak stanowczo, a jednocześnie uprzejmie zaoferował pomoc w znalezieniu owego miejsca, że choć kilkakrotnie powiedziałem dziękuję, w końcu uległem i pozwoliłem się zaprowadzić pod wskazany adres. W hotelu Vikrant dostałem pokój za 220 rupii, co stanowiło równowartość około siedemnastu złotych. Był w nim telewizor, dywanik, mała szafka nocna i duże łóżko, nad którym wisiał ogromny wentylator. Kiedy zszedłem na dół i dałem naganiaczowi pięć rupii, ten aż zbladł ze zdziwienia. No cóż, zapewne dałbym mu więcej, ale reszta banknotów jakie mi pozostały, miały nominał 500 rupii. Naganiacz zaczął coś wykrzykiwać i wymachiwać rękoma, ale boy hotelowy, który zszedł ze mną spławił go śmiechem i wymownym ruchem ręki. Chłopak pomógł wnieść bagaż, co nie było proste, bowiem schody prowadzące do hotelu były bardzo strome i wąskie. Rower został zamknięty za kłódkę w jakimś pomieszczeniu wyglądającym na magazyn a ja wróciłem do pokoju.

Wieczorny spacer i kolacja z tubylcami

Rozłożyłem się na łóżku jak kłoda, rozkoszując się przyjemnym, chłodnym powiewem powietrza, wprawionego w ruch przez wirujące nade mną skrzydła wentylatora. Wreszcie mogłem odpocząć. Z ulicy ciągle dobiegał hałas ludzkich głosów i ryk klaksonów przejeżdżających pojazdów. Z jednej strony byłem tak zmęczony, że nie miałem ochoty nigdzie się ruszać, z drugiej jednak ciekawość nowego miejsca i świata była tak duża, że zdecydowałem się na wieczorny spacer. Poza tym musiałem jeszcze coś zjeść.

Na zewnątrz było już ciemno, ale harmider i rozgardiasz był nie do zniesienia. Tłumy ludzi wszelakiej maści spieszących się we wszystkie strony, samochody i ciężarówki, riksze z ich kościstymi właścicielami, upierdliwie nagabywający mnie ‘hello sir, where are you going?’, no i oczywiście wałęsające się leniwie ‘święte’ krowy, zajadające papiery i skórki od bananów. Do tego z każdego rogu dochodziły mnie najróżniejsze zapachy, od drażniącego nozdrza zapachu jedzenia unoszącego się ze skwierczących patelni, po nieopisany odór z płynącego nieopodal rynsztoka; wszystko to tworzyło krajobraz dla mnie nowy i w tamtej chwili bynajmniej niezbyt zachęcający do dłuższej nocnej wędrówki. Byłem zbyt zmęczony podróżą abym miał w tym upale, smrodzie i hałasie delektować się odkrywaną właśnie nową rzeczywistością.

Wybrałem jedną z ulicznych obskurnych restauracji, by tam zjeść kolację. Czułem się trochę nieswojo, może po części dlatego, że moja obecność wzbudziła dość duże zainteresowanie wśród stołujących się osób. Była to bowiem typowa dhaba dla tamtejszych mieszkańców, z których to miejsc turyści korzystają raczej rzadko, wybierając bardziej komfortowe miejsca, gdzie przynajmniej właściciel mówi po angielsku i można dostać menu. Z braku tego ostatniego i wobec napotkanej bariery językowej zamówiłem akurat to, co gotowało się w wielkim garze. Dostałem dhal, soczewicę, niemiłosiernie ostro przyprawioną a do tego ryż i placki z mąki pieczone na blasze, czyli popularne čapati. Naokoło wszyscy jedli rękoma i przeżuwając, wlepiali we mnie uporczywe spojrzenia. Po chwili przysiedli się do mnie dwaj chłopcy obserwując każdy mój ruch i pytając co jakiś czas ‘ok, sir?’ Choć nie czułem się komfortowo, częstym skinieniem głowy, uśmiechem i słowami ‘very good, ok’ utwierdzałem ich w przekonaniu, że jedzenie jest pyszne i sir jest wielce z obsługi zadowolony.

Wróciłem do hotelu, umyłem w wiadrze z zimną wodą i rozłożyłem na łóżku. Ciągle oszołomiony różnorodnością wrażeń myślałem, jak bardzo zmęczył mnie ten pierwszy dzień mojej podróży, która tak naprawdę jeszcze się przecież nie zaczęła, bo dopiero z Shimli miałem dalej jechać na rowerze. Przesuwające się myśli szybko zamieniły się w senne marzenia. Zasnąłem szybko i spałem jak kamień.

Wątpliwe atrakcje

Następnego dnia w okropnym skwarze zwiedzałem Shimlę. Może gdyby nie było tak gorąco, albo nie było takiego smrodu i brudu albo byłby mniejszy hałas, to miasto wywarłoby na mnie przyjemniejsze wrażenie. Niestety pod wieczór czułem się potwornie zmęczony i to chyba bardziej psychicznie niż fizycznie. Bolała mnie głowa i do tego dopadło mnie rozwolnienie. Wymieniony w przewodniku jako główna atrakcja spacer po wyłączonej z ruchu motorowego ulicy The Ridge być może stanowi atrakcję dla niektórych, jednak ja nie dostrzegłem w nim niczego urokliwego. Atmosfera a la Krupówki w Zakopanem. Zupełnie nie bawiło mnie przepychanie się wśród tłumu ludzi, zaglądanie do sklepów z tandetą, odganianie od żebraków i bezustanne odmawianie hindusom oferującym wszelakie usługi, włączając tak oryginalne jak czyszczenie uszu. Wieczorem myślałem już tylko o jednym – uciec stąd jak najszybciej w góry, z dala od hałasu, smrodu, śmieci, wszędobylskich tłumów i nieznośnego upału.

Wreszcie na rowerze

W czwartek, 23 czerwca 2005 roku wsiadłem wreszcie na rower, kierując się w stronę doliny Spiti. Duża wilgotność powietrza sprawiała, że przejrzystość powietrza była wyjątkowo słaba, przez co dalekie zbocza i szczyty Himalajów były ledwo widoczne. Do wieczora udało mi się przejechać prawie sto kilometrów. Co mnie bardzo mile zaskoczyło to ludzka uprzejmość. Większość mijanych osób serdecznie mnie pozdrawiała, uśmiechała się, machała przyjaźnie rękoma, wołając ‘hello, how are you?” albo ‘where are sou going?’. Niestety, zazwyczaj na tym kończyła się znajomość angielskiego, więc czasem nawet z pomocą języka gestów trudno było się dogadać. Do tego należy dodać specyficzny ruch głową, który to po kilku dniach sam przejąłem, kręcąc nią wymownie podczas każdej konwersacji, co bynajmniej nie zwiększało szansy wzajemnego, choćby pozornego porozumienia, a prowadziło tylko do kolejnych nieporozumień.

Do miejscowości Narkanda jechałem ciągle pod górkę, potem zaczął się zjazd ale pełna kolein droga nie pozwalała na rozpędzenie roweru i przez cały zjazd byłem zmuszony mocno naciskać dźwignie hamulców. Kiedy stan drogi stał się znośniejszy, nieoczekiwanie złapałem gumę. Obok stało czterech mężczyzn, którzy podeszli bliżej i w milczeniu przyglądali się wykonywanym przeze mnie czynnościom. Pomagali przytrzymać rower kiedy pompowałem założoną już dętkę i w ogóle było bardzo śmiesznie, bowiem przez cały czas jedynym słowem jakie usłyszałem było ača towarzyszące znajomemu już tikowi głową. Pożegnałem ich uśmiechem i pomknąłem dalej drogą ciągle prowadzącą w dół doliny.

Zatrzymałem się w miasteczku Kingal, gdzie poszedłem do pierwszego znośnie wyglądającego budynku, w którym właśnie zamykano sklep spożywczy. Właściciel na szczęście rozmawiał po angielsku. Zacząłem tłumaczyć, że szukam miejsca na rozbicie namiotu, że jest już późno i do Rampur tego dnia nie dojadę. Właściciel nie tylko pokazał mi miejsce i zapewnił, że będę tam mógł bezpiecznie przenocować, ale również zabezpieczył mój rower we własnym domu. Trochę niepewnie patrzyłem jak rower znika we drzwiach razem z nieznajomym mężczyzną, ale moje obawy były zupełnie bezzasadne. Po drodze jeszcze nie raz spotykałem się ze szczerą, ludzką życzliwością, ze spontanicznie okazywaną pomocą, wtedy jednak, drugiego dnia jazdy, ciągle jeszcze byłem pełen nieufności, uprzedzeń i lęków.

Pierwszy kurczak na ostro

Namiot rozstawiłem w zapadającym zmroku co oszczędziło mi zbiegowiska towarzyszącego jego rozkładaniu (czego później jeszcze niejednokrotnie miałem doświadczyć). Obok sklepu znajdowała się dhaba, co prawda wyglądająca z daleka na zamkniętą, ale i tak udałem się w jej stronę. Podchodząc bliżej natknąłem się na dwóch młodych chłopaków, z których jeden dość dobrze mówił po angielsku. Wyjaśniłem, że jestem głodny i chciałbym gdzieś kupić coś do jedzenia, na co on odpowiedział, że to on jest właścicielem pobliskiej dhaby i zaprasza mnie na poczęstunek. Ja na to, że przecież ta dhaba jest zamknięta. Zaraz będzie otwarta specjalnie dla ciebie, odpowiedział. Niezbyt ufnie poszedłem z nim, ale rzeczywiście to co mówił, wydawało się być prawdą, bowiem miał klucze do budynku i za chwilę na ogniu pojawiły się ogromna patelnia, dwa wielkie gary i rozpoczęło się przygotowanie posiłku. Z dań które wymienił najbardziej przypadł mi do gustu kurczak. Właściciel restauracji – Sanjay, zaczął nazywać mnie swoim bratem, ale to fraternizowanie średnio przypadło mi do gustu. Byłem pewien, że tylko dlatego jest taki miły, bo oto nadarzyła się okazja do wykorzystania naiwnego turysty, czyli mnie. Kurczak został podany, ale chociaż miał nie być na ostro i tak potwornie pali gardło i przełyk. Zresztą samego mięsa było niewiele, a na grubych, drobno posiekanych kawałkach kości była prawie sama skóra z bardzo grubą warstwą przypraw. Mój ‘brat’ wyglądał na lekko zdegustowanego, kiedy to większość tych przypraw odgryzałem i odkładałem na sąsiedni półmisek i w końcu uległ moim namowom i przyłączył się do uczty.

Po posiłku zamierzałem udać się do namiotu ale ‘brat’ bardzo stanowczo odradzał, proponując nocleg w dhabie, na co może i bym przystał gdyby nie fakt, że nie było tu okien a ja obawiałem się komarów malarycznych. Poza tym nie byłem do końca pewien, czy pozostawienie namiotu bez opieki z częścią bagażu w środku było rzeczą rozsądną. Na moją prośbę o rachunek za jedzenie, ‘brat’ odparł, że nie chce żadnych pieniędzy, jedynie prosi mnie abym został na noc w jego dhabie. Wiedziony dziwnymi podejrzeniami i pełen uprzedzeń co do szczerości zamierzeń mojego nowego ‘krewnego’, stanowczo odmawiałem, co tylko wzmagało jego upór. Wreszcie całe to przekomarzanie zaczęło mnie drażnić i ton mojego głosu zdradzał co najmniej wyraźne zniecierpliwienie. Brat dał za wygraną i pozwolił mi pójść do namiotu, ale uparł się, że pójdzie ze mną. Wszystko to wydawało mi się bardzo dziwne i powoli zacząłem tracić cierpliwość. Zupełnie już gniewnym głosem powiedziałem, że jestem zmęczony i chcę się wreszcie położyć. ‘Brat’ zaczął mnie przepraszać, mnie również zrobiło się głupio, że się tak odezwałem i już z uśmiechem powiedziałem, że rano na pewno przyjdę na śniadanie.

W nocy w namiocie było potwornie gorąco. Pomimo otwartego wejścia leżałem zlany potem i bardzo długo nie mogłem zasnąć. Nikt mnie w nocy nie niepokoił a poranne słońce szybko i skutecznie wypędziło mnie z rozgrzanego jak piec namiotu. Poszedłem po rower do otwartego już sklepu i wróciłem złożyć namiot i przygotować rower do dalszej jazdy. Czynnościom pakowania bagaży przyglądała się niemała gromadka dzieci i dorosłych.

Tak jak obiecałem, poszedłem odwiedzić ‘brata’. Kiedy nadeszła wreszcie pora mojego odjazdu pytam ile jestem winien za jedzenie. ‘Brat’ na to, że on nie chce żadnych pieniędzy, że to była przyjemność mnie gościć, że jestem jego bratem itp., itd. To mnie zupełnie zamurowało. Pomyślałem, że to jednak ze mną jest coś nie tak. Byłem pewien, że cała ta serdeczność była spowodowana chęcią wyłudzenia ode mnie jak największej ilości pieniędzy. Zwykłą życzliwość, serdeczność i gościnność odebrałem jako chytry podstęp. Czułem się naprawdę głupio. Pożegnaliśmy się wylewnie i ruszyłem w stronę Rampur. Słońce już mocno dawało się we znaki i ciągle bezwietrzna pogoda potęgowała tylko uczucie zmęczenia.

Odkrywania Indii ciąg dalszy

Około południa byłem w mieście, gdzie w hotelu Highway Home za dwójkę z ogromnym łóżkiem i wentylatorem zapłaciłem jedynie 100 rupii (czyli równowartość około ośmiu złotych). Pokój był dość obskurny, ale wygód i tak nie szukałem. Łazienką była zagrzybiona, cuchnąca nora o wymiarach metr na pięćdziesiąt centymetrów, z zepsutym kranem, robactwem na ścianach i wiadrem z zimną wodą. Ubikacja wyglądała podobnie, z tym że była w niej jeszcze wybita pośrodku podłogi dziura. Ponieważ Hindusi nie używają papieru toaletowego a tylko podmywają się lewą ręką, nieodłącznym wyposażeniem każdej ubikacji jest wiaderko albo kubek z wodą. W większych miastach na szczęście nie ma problemów z kupnem papieru, więc nie trzeba zabierać dużych zapasów z Polski.

Na zewnątrz temperatura 42 stopnie w cieniu, dużego samozaparcia wymagało ode mnie wyjście na miasto, ale musiałem cos zjeść i kupić zapasy butelkowanej wody. Niestety moje próby zamówienia czegoś bez pikantnych dodatków spełzły na niczym i musiałem zadowolić się porcją cholernie piekącego dhalu z ryżem, popitego ogromną ilością pepsi. Za dwa litry wody butelkowanej zapłaciłem jedyne 17 rupii, do tego odkryłem smak przepysznego soku mango, gęstego, pożywnego, z grubą warstwą owocowej pulpy. Kupiłem również trochę owoców – banany i cytryny, wszystko elegancko opakowane w gazetę. Zadzwoniłem do domu i ponarzekałem trochę mamie do słuchawki, na co mama słusznie odpowiedziała ‘trzeba było siedzieć w domu, a nie włóczyć się po świecie’. Przynajmniej z telefonami nie ma na razie żadnych problemów. Są nawet w najmniejszych wioskach, trzeba tylko poszukać budy lub sklepu z wymalowanymi napisami STD, PCO, ISD. Płaci się po wykonaniu rozmowy. Kilkuminutowa rozmowa do Polski to wydatek rzędu kilku złotych. Spacer po mieście w piekącym słońcu nie zrobił mi zbyt dobrze, ale przynajmniej dowiedziałem się jednej istotnej rzeczy. Otóż o pozwolenie na wjazd do doliny Spiti powinienem się starać w Rekong Peo a nie w Rampur i nie powinno być żadnego problemu z jego otrzymaniem. Tak czy inaczej miałem tamtędy jechać więc właściwie było to bez znaczenia, gdzie to pozwolenie dostanę.

Nowi znajomi

W Rampur spędziłem tylko jeden dzień. Ranek powitałem ostrym bólem głowy, który wzmógł się bardziej po rozpoczęciu jazdy. Przez pierwsze kilkanaście kilometrów droga ciągle prowadziła pod górkę. Potworny upał, wszechobecny brud i rzucająca się w oczy bieda, klaksony przejeżdżających pojazdów i bardzo słaba przejrzystość powietrza nie uprzyjemniały jazdy. Około południa zatrzymałem się w miejscowości Jeorii na uzupełnienie płynów. Zupełnie wyczerpany, usiadłem w cieniu obok przydrożnego sklepu, popijając zimną wodę i zajadając ciastka. Kiedy zastanawiałem się czy nie było byłoby lepiej poczekać kilka godzin i zaprzestać jazdy w samo południe, przysiadł się do mnie sympatyczny mężczyzna ubrany w czerwony t-shirt Lacoste i charakterystyczne wełniane zielono-szare nakrycie głowy, zwane tu thepang i zaprosił do siebie na poczęstunek. W zacienionej altance jego domu było zdecydowanie przyjemniej, ale nadal nieznośnie gorąco. Poznany mężczyzna miał na imię Mohan i był nauczycielem z pobliskiej szkoły. Zjawiła się żona i troje dzieci, wszyscy zasiedliśmy za dużym stołem i zjadaliśmy śliwki. Nawet oni twierdzili, że jest wyjątkowo gorąco i że nadejście monsunu przeciąga się. Kiedy upał trochę zelżał, ruszyłem w dalszą drogę. Za Jeorii zostałem obrzucony kamieniami przez gromadkę dzieciaków. Na szczęście żaden kamień mnie nie dosięgnął, a ucierpiało tylko nieznacznie tylne koło roweru. No cóż, nie wszyscy są tak przyjaźni jak myślałem.

Niedługo potem spotkałem zupełnie inną gromadkę. Otóż zatrzymałem się aby zrobić kilka zdjęć, kiedy widzę, że z pobliskich namiotów, będących tymczasowym domem dla pracowników drogowych i ich rodzin, biegnie do mnie kilkoro dzieci. Potwornie brudni i umorusani domagali się abym zrobił im zdjęcie, wołając ‘one photo!, one photo!’ Z ich twarzy biła taka radość i szczęście, że nie mogłem odmówić. Jedna dziewczynka zabrała mi z roweru małą zieloną żabę-maskotkę i choć zastanawiałem się przez chwilę czy jej żaby nie zostawić, to jednak w końcu, ze smutkiem ją odebrałem. Z jednej strony Kermit był mi zbyt bliski, żebym miał go ot tak zostawiać, po za tym zwiedził ze mną nie jeden kraj ale z drugiej… Ta dziewczynka pewnie nigdy w życiu podobnej żaby nie dostanie.. nawet butów nie miała…

Nocleg u gościnnych tubylców

Zaczęło się ściemniać kiedy dojechałem do Wangtu i podobnie jak dwa dni wcześniej w Kingal, tu również zamierzałem zapytać kogoś o możliwość rozbicia namiotu. Zauważywszy trzech młodych chłopaków siedzących przy drodze podjechałem bliżej i pytam o bezpieczne miejsce na nocleg. Niestety, nie dość że w niczym nie pomogli, to jeszcze chcieli ode mnie wyłudzić pieniądze. Na szczęście nie rzucali za mną kamieniami. Jakiś kilometr dalej zatrzymałem się przy ostatnich już prawie zabudowaniach i chociaż nikt nie znał angielskiego, jakoś się dogadałem i dostałem zgodę na nocleg. Sympatyczny pan o chińskich rysach twarzy proponował mi nocleg w środku budynku, ale ja wolałem rozstawić swój namiot. Czynnościom jego rozstawiania przyglądali się wszyscy domownicy razem z sąsiadami – razem kilkanaście osób. Z gestykulacji mogłem się domyślić, że sam namiot zrobił na nich duże wrażenie. Rozpinali suwaki, macali, zaglądali do środka, wymieniając uwagi w niezrozumiałym dla mnie języku. W obskurnej łazience mogłem się trochę podmyć i już zamierzałem się kłaść spać kiedy to podano mi kolację! Mile zaskoczony usiadłem przy stole i zajadałem ryż z warzywami. Oczywiście reszta siedział obok w milczeniu i przyglądała się jak jem. Choć jedzenie było wyjątkowo ostre, to kiwałem głową z uśmiechem, na co reszta odpowiadała kiwnięciem podobnym, dodając czasem słowa :‘ok, good’. Szkoda, że na tym kończył się ich zasób angielskiego słownictwa, bo wszyscy mieliśmy ochotę na pogawędkę no ale samym kiwaniem głową wiele wyrazić się nie da.

Ranek był wyjątkowo chłodny a szczyty gór zasnute grubą warstwą chmur. Dostałem śniadanie – čapati w jakimś sosie, no i oczywiście pyszny, gorący čaj – herbatę z mlekiem. Nie wiem czy dobrze zrobiłem, że chciałem za gościnę zapłacić, bo pan o chińskich rysach twarzy wyraźnie się obraził. Polskiej monety również nie chciał wziąć.

O jeden most za daleko

Ciągle jechałem w górę rzeki Sutledź, mając nadzieję dojechać tego dnia do Rekong Peo. W wiosce Karcham czekała mnie przykra niespodzianka. Podchodzi do mnie dwóch żołnierzy i mówią, że dalej nie mogę jechać, ponieważ rzeka zerwała most przed Rekong Peo i droga będzie otwarta dopiero po osiemnastej. Pozostawało mi albo czekać pięć godzin na jej otwarcie albo pojechać do położonej dwadzieścia sześć kilometrów dalej Sangli. Wybrałem dwudziestosześciokilometrowy podjazd licząc, że po drodze napotkam jakieś dhaby, miałem bowiem już bardzo mało wody i jedzenia. Niestety, przeliczyłem się. Po godzinie podjeżdżania, czy tez powinienem raczej napisać podchodzenia, jako że częściej prowadziłem rower niż na nim jechałem, miałem juz serdecznie dosyć dalszej jazdy. Zastanawiałem się, czy nie będzie lepiej zjechać do Karcham i poczekać na otwarcie drogi. Do Sangli miałem jeszcze kilkanaście kilometrów, słońce znów bardzo mocno grzało, do tego silnie wiał wiatr, a mój zapas wody prawie się skończył. Po kilku następnych kilometrach byłem bliski omdlenia. Zatrzymałem samochód. Kierowca nie miał niczego do picia, ale dowiedziałem się, że za kilkaset metrów jest mała świątynia, w której mają wodę. Rzeczywiście, za kolejnym zakrętem ukazał się zarys małego budynku, gdzie trzech świętych mężów przypalało aromatyczne zioło. Dostałem wodę, ryż z gorącym mlekiem i jakieś słodkie kamyki, którymi święci mężowie częstowali osoby z przejeżdżających samochodów, za co dostawali drobne pieniądze.

Bariera komunikacyjna

Ostatnie kilometry przed miastem jechałem już tylko z pomocą sił woli, bo siły fizyczne zupełnie mnie opuściły. Wreszcie dostrzegłem jakieś budynki. Nie była to jeszcze Sangla ale nie miało to żadnego znaczenia, liczyło się, że zaraz kupię coś do picia. Niestety, w jedynym sklepie w wiosce nie było ani butelkowanej wody ani żadnych innych napojów a ja nie miałem ochoty na drażnienie i tak już nielicho rozregulowanego przez niezdrową dietę mojego biednego żołądka. Zdecydowałem się na kupno arbuza. Siedziałem przed sklepem, łapczywie pogryzając soczysty owoc, aż tu nagle patrzę – kilka osób wychodzi ze sklepu w kawałkami arbuza, siadają niedaleko mnie i ciekawsko mi się przyglądając, zajadają swoje kawałki. Pełna symbioza! Wspólne spożywanie arbuza w wesołej gromadce wśród wzajemnych ciamkań, potakiwań głową i uśmiechów wpłynęło zdecydowanie na poprawę mojego samopoczucia.

Kiedy wróciłem do sklepu zapłacić za owoc, właściciel zapytał mnie czy nie mam ochoty jeszcze czegoś zjeść. Tak mi się przynamniej wydawało. Zostałem zaproszony do pustej, dość dużej sali, gdzie zająłem miejsce za stołem. Wypiłem szklankę ciepłej wody i czekałem na posiłek, ale kiedy po dwudziestu minutach jedzenie nie pojawiło się na stole, postanowiłem się o nie upomnieć. Zadane pytanie wyraźnie zaskoczyło właściciela. Po kilku dniach pobytu w Indiach powinienem się już przyzwyczaić, że zdania o rozbudowanej angielskiej składni spotykają się z odpowiedzią typu ‘heee?’ albo miną lekko zdezorientowaną. Powtórzyłem więc pytanie mówiąc: ‘food? eat?’, pomagając w zrozumieniu ruchem ręki przysuwając ją do ust. Mężczyzna wydawał się wyraźnie zażenowany i powtórzył ‘food, sir?’ No nie, tego już było za wiele. Poza tym, wziął mój pięciusetrupiowy banknot, którym zapłaciłem za arbuza, zrozumiawszy być może, że nie chcę reszty, a ja tylko powiedziałem, żeby doliczył rachunek za obiad i wydał resztę później. Upomniałem się o resztę, co nie było łatwe, ale jakoś się udało i wkurzony wyszedłem na zewnątrz. Tam jakiś chłopak jeździł sobie w najlepsze na moim rowerze, co jednak nie szło mu zbyt sprawnie. Kiedy mnie zobaczył, skręcił w moją stronę ale miał problemy z hamowaniem i pięknie się wyłożył.

Odcięci od świata

W Sangli dowiedziałem się, że most w Karcham, którym jeszcze kilka godzin wcześniej jechałem, już nie istnieje, jak również kilka następnych w drodze do Rampur. Droga do Rampur, podobnie jak do Rekong Peo została zmyta przez masy skalne niesione przez wezbraną rzekę Sutledź. Za kilka dni podobno mają przylecieć helikoptery i będzie można się dostać do Shimli. Na kilka dni zostałem odcięty od świata.

Wycieczka do Chitkul

Następnego dnia, w poniedziałek, wybrałem się na wycieczkę do Chitkul – wioski położonej na wys.3450 m. n.p.m. Zamierzałem tam pojechać autobusem, zabierając ze sobą rower by potem móc na nim zjechać do Sangli. Niestety, autobus tego dnia do Chitkul nie kursował więc byłem zmuszony całą drogę pedałować. Często musiałem pokonywać przeszkody w postaci płynących w poprzek drogi dość szerokim nurtem strumieni. Przy jednej z takich przeszkód natknąłem się na grupę żołnierzy, którzy właśnie po drugiej stronie zakładali buty. Z ich min odczytałem, że odradzali mi pokonanie przeszkody na rowerze, ale odpowiednio się rozpędziłem i udało się. Po drugiej stronie pomyślałem, że można by tam zrobić bardzo fajną fotkę, przejechałem więc strumień z powrotem, odczepiłem jedną sakwę i dałem aparat jednemu z żołnierzy, tłumacząc o co mi chodzi. Jeden z żołnierzy wyglądający na dowódcę, wymachując karabinem (oczywiście bez żadnych złych intencji) dał mi do zrozumienia, że chce się przejechać. Do pewnego momentu nawet nieźle sobie radził, ale kiedy zaczął skręcać w naszą stronę jakoś tak niefortunnie skręcił kierownicą, że wywrócił się i upadł prosto w brudne bajoro. Zacząłem się głośno śmiać lecz szybko spoważniałem kiedy spojrzałem na miny innych żołnierzy. Udawali, że niczego nie zauważyli i wydawali się być lekko skonsternowani. Ubłocony dzielny wojak oddał mi rower a ja nie bardzo wiedząc jak się zachować, rozłożyłem ręce w przepraszającym geście mówiąc ‘sorry’. Pożegnałem miłą gromadkę i ruszyłem dalej do Chitkul. Wioska jest pięknie położona i jest w niej dużo przyjemniej niż w Sangli. Jest tam tylko kilka budynków, żadnych hałasów i tłumów. Z kilkoma nowo poznanymi osobami zjadłem kolację pod dachem jedynej otwartej restauracji. W drogę powrotną ruszyłem późno, zbyt późno by móc zdążyć przed zmrokiem. Po około dziesięciu kilometrach złapałem gumę i pozostałe szesnaście kilometrów w zupełnych ciemnościach przebyłem pieszo prowadząc obok rower. Oczywiście tym razem strumienie musiałem przechodzić wpław, do tego nawet te niewielkie zamieniły się teraz w wezbrane potoki.

Kłopotliwy bagaż

Po trzech dniach, we środę, przyleciał helikopter, który miał zabrać pierwszą grupę turystów. Były jakieś zapisy i listy, ale żołnierz z helikoptera miał swoją listę. Zrobił się straszny rozgardiasz i część osób, która już weszła do środka musiała wyjść. Wszystko skończyło się na tym, że helikopter odleciał nikogo nie zabrawszy. O tym wszystkim dowiedziałem się wieczorem od poznanej pary Polaków, którzy stwierdzili, że jeśli jutro będzie podobnie, to pójdą na piechotę do Tapri. Rzeczywiście mieli powody do niezadowolenia, bowiem oni byli wśród tych, którzy już siedzieli w środku helikoptera. Ze względu na swoje kiepskie samopoczucie ja postanowiłem jeszcze jeden dzień odpocząć. W hotelu dowiedziałem się, że można wydostać się stąd na piechotę idąc wzdłuż rzeki od Karcham do Tapri i dalej są podobno autobusy. Jeżeli kursują autobusy, to i na rowerze będę mógł przejechać, pomyślałem.

Następnego dnia oczekiwałem z dużą grupą ludzi na lotnisku na przylot helikoptera, który pojawił się około ósmej. Od żołnierza dowiedziałem się, że owszem, może i mnie zabiorą, ale rower trzeba będzie zostawić. Na koniec dodał, że może jutro. Ja jednak nie miałem ochoty czekać, żeby się następnego dnia dowiedzieć, że może jutro a może pojutrze. Ruszyłem więc w dół do Karcham na rowerze. Po drodze odwiedziłem jeszcze świętych mężów, którym znów musiałem odmówić, kiedy zaprosili mnie do wypalenia świętej gandzi.

Przeprawa przez góry

Na dole w Karcham rzeczywiście po moście ani śladu. Spotykam żołnierzy, którzy mówią, że na piechotę nie da się dostać do Rampur bo rzeka zmyła drogę. Słucham ich z niedowierzaniem. Czyżby wszyscy ci, którzy mówili o możliwościach dostania się na piechotę do Taprii mylili się? To niby mam teraz wracać dwadzieścia sześć kilometrów do Sangli? Jadę do wioski. Tam jacyś oficjele zatrzymują mnie i pytają dokąd jadę. Mówię, że do Rampur. Śmieją się, mówiąc, że nie ma drogi. Tłumaczę, że podobno jest jakiś wiszący most i dalej można się dostać do Taprii przez Urnii na piechotę. Wyglądający na przełożonego mężczyzna mówi, że na piechotę można, ale z rowerem nie. Sytuacja robi się nieciekawa, bo ja uparcie twierdzę, że z rowerem dam radę, oni natomiast swoje, że nie wolno. Idziemy na kompromis. Mówię, że pewnie i tak wkrótce przekonam się, że droga jest nie do przejścia a chciałbym tylko pojechać kawałek dalej i zrobić parę zdjęć, szczególnie kolejce linowej. Nie wiem czy zrozumieli dokładnie, co do nich mówiłem, ale wreszcie się zgodzili i mogłem jechać dalej. Na początku nie napotkałem żadnych problemów. Asfaltowa droga prowadziła przez pierwsze kilometry po płaskim terenie, potem jednakże zaczęła się stromo wznosić i wkrótce dojechałem do jakiejś wioski. Tam tłumaczą mi na migi, że muszę zejść aż do rzeki bardzo stromą ścieżką. Nawet bez roweru miałbym problemy ze schodzeniem po tej ledwo widocznej pod gęstymi zaroślami dróżce, a co dopiero z rowerem obładowanym ponad trzydziestokologramowym bagażem. Gdyby nie pomoc trzech chłopców z wioski to może i rzeczywiście wróciłbym do Karcham a na pewno zejście zajęłoby mi niewspółmiernie więcej czasu, pochłaniając cały zapas energii, jaki mi jeszcze został na resztę dnia. Kiedy znaleźliśmy się nad rzeką i myślałem, że koszmar przedzierania się przez krzaki, korzenie i strumienie się skończył, okazało się, że trzeba iść dalej po wyjątkowo grząskim brzegu, gdzie po każdym kroku noga zapadała się po kostki w mokrym piasku. Kiedy muł się skończył, zaczęło się przechodzenie przez wielkie zwalone głazy, co musiałem robić na raty, gdyż nie byłem w stanie unieść roweru z całym bagażem. W praktyce wyglądało to tak, że przenosiłem cześć rzeczy, zostawiałem w jednym miejscu i wracałem po resztę. Jedynie upór ciągle pchał mnie do przodu i nie pozwolił zawrócić. Wreszcie z oddali zobaczyłem kolejkę a raczej coś, co wyglądało jak kolejka. Jeszcze trochę wysiłku i byłem na miejscu, gdzie mogłem przygotować się do przeprawy. Kolejką był niewielki metalowy koszyk o wymiarach ok. 60-60 cm, ciągnięty na dość cienkich stalowych linach przez ludzi znajdujących się po obu stronach rzeki. Zastanawiałem się, czy lepiej będzie ‘przesłać’ rower beze mnie i potem sam się dać przeciągnąć, kiedy to pojawił się jakiś tutejszy mieszkaniec i ofiarował się wziąć rower na kolana. Trochę wątpiłem w to, czy aby się zmieszczą, ale kiedy zdjąłem jedno koło, kierownik i siodełko to jakoś się udało. Jeszcze chwilka i za moment składałem rower po drugiej stronie rzeki.

Nieprzejednany służbista

Zacząłem kolejny mozolny marsz aż w końcu pojawił się asfalt. Nie na długo, niestety. W pewnym miejscu rzeka podmyła brzeg i zupełnie zniszczyła drogę a przede mną piętrzyły się zwalone głazy. Co było za zakrętem nie widziałem, ale mogłem się spodziewać, ze droga będzie wyglądać podobnie. Nie zapowiadało to szybkiego marszu. Niemożliwe było przeniesienie roweru po kamieniach, więc zdjąłem część bagażu, zapakowałem jedną sakwę do plecaka i na raty zacząłem przenosić rzeczy. W praktyce było to dużo bardziej niebezpieczne, niż wydawało mi się z góry. Stawiałem ostrożnie kroki na mokrych, śliskich kamieniach, w każdej chwili ryzykując upadek do błotnistej, kipiącej, spienionej topieli. Kiedy znalazłem dobre miejsce na pozostawianie części bagażu, dostrzegłem żołnierza w towarzystwie dwóch wyrostków, stojących obok mojego roweru. Żołnierz miał minę groźną i wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Z całego potoku słów jakie z siebie wyrzucał, zrozumiałem tylko ‘back, back’ ale wymachując karabinem w stronę skąd przyszedłem, był aż nadto przekonujący. Chcąc nie chcąc musiałem wracać. Dalej poszliśmy razem w stronę obozu wojskowego. Po drodze myślałem, że może zechce mi pomóc w wydostaniu się stąd helikopterem, bo jakże inaczej miałbym się stąd ruszyć dalej, ale były to tylko płonne marzenia. Żołnierz ten okazał się być wyjątkowo upierdliwym i uprzykrzającym życie człowiekiem. Najpierw zaprowadził mnie pod obóz, skąd wrócił w towarzystwie kilku kolegów. Wszyscy zawzięcie i gorąco dyskutowali i choć bezdyskusyjnie temat stanowiła moja osoba, to niewiele mogłem zrozumieć odnośnie samej treści. Wreszcie nadszedł ktoś wyglądający na wyższego rangą. Dowiedziałem się, że wzdłuż rzeki z rowerem iść nie mogę i jutro powinienem wracać do Sangli, skąd zabierze mnie helikopter. Żołnierz zaprowadził mnie w miejsce, gdzie stało kilka obskurnych baraków i tam wskazał na jeden z nich mówiąc, że mogę w nim przenocować. Na moje prośby o pozwolenie rozbicia namiotu stanowczo odpowiedział ‘nie’, z uwagi na spadające ze stromych zboczy kamienie. Właściwie to miał rację, ale nora do której mnie przyprowadził, byłaby niewygodna nawet dla psa. Nie tylko nie zmieściłby się w niej rower, ale nawet ja musiałbym spać z podkulonymi nogami na wilgotnej glinie. Postanowiłem się jak najszybciej wojaka pozbyć i uspokoiłem go uśmiechem, dodając, że miejsce jest dobre, że się tu prześpię, a jutro wrócę do Sangli. Przy pożegnaniu zapytałem jeszcze czy można tu gdzieś coś zjeść. Oczywiście, odpowiedział, kilometr stąd jest dhaba. Udałem się więc we wskazanym kierunku i wkrótce zajadałem pyszny chowmein w towarzystwie miłych chłopców z pobliskiej wioski Miroo, z których jeden okazał się być właścicielem dhaby.

Kolejna pomocna dłoń

Poznałem również dziwnego człowieka, któremu wszyscy wokoło kłaniali się wpół, a który uparł się, że po posiłku muszę z nim pójść do jego domu i napić się sherry. Powiedział również, żebym się nie martwił wojskowymi i on wszystko załatwi, tak że nie będę musiał wracać do Sangli, a następnego dnia zawiezie mnie sam do Urni, skąd już dam radę dojechać na rowerze do Rampur.

Dom był wielki, zadbany, zdecydowanie najładniejszy z tych, które miałem okazję oglądać od środka do tej pory. Zona kilka dni temu pojechała odwieźć syna do szkoły do Rekong Peo i od tamtego czasu nie może wrócić. Śpi u jakiejś znajomej i na razie ma co jeść, a w przyszłym tygodniu prawdopodobnie już będzie się mogła stamtąd zabrać helikopterem. Dostałem ryż na kolację, ale nie zjadłem zbyt wiele bo godzinę wcześniej jadłem przecież makaron. Parvindear, mój nowy hinduski znajomy był bardzo miłym człowiekiem, który niesamowicie dużo wiedział o Polsce. Mówił, że się interesuje historią i w obecnej chwili pisze książkę na temat historii doliny Kinnaur. Po piątym kieliszku sherry język strasznie mi się rozwiązał i pomyślałem, że jeszcze jeden i nie będę w stanie sam wrócić do namiotu. Parvindear proponował zostanie u niego na noc, na co może i bym przystał, ale niepokoiłem się trochę o pozostawiony z częścią bagażu namiot. Może bezzasadnie, ale jednak uparłem się, że do namiotu wrócę.

Rankiem obudziły mnie głosy krzątających się ludzi. Była dopiero szósta trzydzieści ale niektórzy już przyszli na śniadanie. Wygrzebałem się zaspany z namiotu i powitałem wszystkich gromkim namaste!, które znaczy zarówno ‘dzień dobry’ jak i ‘do widzenia’. Zwinąłem namiot, czemu jak zwykle liczna gawiedź przyglądała się z wielkim zainteresowaniem i zamówiłem śniadanie – omlet z tostem. Parvindear tak jak obiecał poprzedniego dnia, przyjechał dużym jeepem i zarzuciwszy rower na samochód, ruszyliśmy do Urni.

Spotkanie w drodze do szkoły

Podjazd do wioski był bardzo długi i bardzo stromy. Wzdrygnąłem się tylko na myśl, ile wysiłku kosztowałoby mnie wjechanie do wioski na rowerze. Do samego Urni zresztą nie dojechaliśmy, bo droga w pewnym momencie była zawalona kamieniami, ale z pomocą dwóch mężczyzn pokonałem strome zbocze i znalazłem się na ubitej drodze prowadzącej już prosto do wioski. Tam natknąłem się na grupę dzieci idących do szkoły – wszyscy w jednakowych niebieskich mundurkach i z zeszytami pod pachą. Po drodze dołączyło do nas jeszcze kilkanaście osób i taką wesołą gromadką doszliśmy do szkoły. Pomyślałem, ze może dobrze byłoby podejść i przywitać się z nauczycielami. Tak też zrobiłem. Zostałem zaproszony na uroczysty apel, którym codziennie rozpoczynają się zajęcia. Dzieci najpierw paradowały w uroczystym, zwartym szyku dookoła boiska, potem było śpiewanie hymnu narodowego, modlitwa, były też wystąpienia uczniów, którzy omawiali najświeższe informacje dotyczące świata i Indii. Na zakończenie, w rytmach marszu wybijanego na bębnach przez kilkoro uczniów, wszyscy uroczyście i w szeregu rozeszli się do klas. W podobny sposób zaczynają się zajęcia każdego dnia. Wszystko to było bardzo sformalizowane i porządnie przygotowane i zrobiło na mnie naprawdę duże wrażenie. Nie przyszło mi do głowy poprosić o możliwość uczestniczenia w zajęciach, może to przez upał nie pomyślałem o naprawdę wyjątkowej okazji zobaczenia lekcji w indyjskiej szkole, tym bardziej, że sam pracuję jako nauczyciel. Ale o tym pomyślałem później, kiedy byłem już daleko od Urni.

Spacer do rzeki

Jakiś kilometr za wioską wjechałem na niewielkie wzgórze, za którym roztaczała się panorama leżącej poniżej doliny, z przecinającą ją wstęgą zamulonej rzeki. Maleńkie punkciki w dole to były zapewne zabudowania miasteczka Tapri, do którego teraz zmierzałem. Czekał mnie długi, kilkunastokilometrowy, przyjemny zjazd. Z każdą chwilą coraz wyraźniej zbliżał się do mnie rwący nurt wezbranej rzeki. Wreszcie dojechałem do miejsca, gdzie przy drodze stało kilkanaście zaparkowanych kolorowych ciężarówek. Utkwiły w miejscu, z którego nie mogły teraz ruszyć w żadną stronę. Niedaleko wąską ścieżką tragarze na placach znosili pakunki w dół doliny. Spojrzałem za nimi z niezbyt zachwyconą miną bowiem wiedziałem, że jest to droga, którą za moment sam będę musiał schodzić. Do tego zdołowały mnie komentarze kierowców, którzy zaczęli mnie przekonywać, że z Taprii się nie wydostanę bo dalej nie ma drogi. Ile to jednak razy przez ostatnie dwa dni słyszałem, że nie ma drogi a jednak jestem coraz bliżej Rampur. Tak czy inaczej, do miasteczka dostać się musiałem, zacząłem więc morderczy spacer w dół, częściej niosąc rower niż go prowadząc. O jeździe nie mogło być mowy – ścieżka był zbyt stroma. Półżywy ze zmęczenia znalazłem się w miasteczku.

Kolejne przeszkody

Za Tapri mogłem wreszcie jechać po równej, asfaltowej drodze. Nie ujechałem jednak daleko, kiedy to za jednym z zakrętów zobaczyłem postaci kilku żołnierzy stojących w miejscu, gdzie asfalt nagle się kończył i wpadał prosto w kipiącą toń rzeki. Duża część zbocza została podmyta i przez zwalone kamienie odgradzające nurt rzeki od stromej ściany skalnej, ostrożnie przechodziło trzech tragarzy. Żołnierze kategorycznie oświadczyli, że dalej jechać nie mogę. Przejść i owszem, ale rower musi zostać. Moja cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Ale że cierpliwość panią rzeczy to dopiąłem swego i po usilnych i gorących prośbach dostałem zgodę na przejście. Żołnierze pomogli nawet przenieść rower na drugą stronę. Zanim dojechałem do miejsca, skąd już bez przeszkód mogłem pedałować do Rampur, jeszcze kilkakrotnie musiałem pokonywać podobne zwaliska kamieni, ale już bez żołnierskich patroli. Wreszcie po pokonaniu kolejnej przeszkody dowiaduję się, że dalej droga wolna.

Rozkoszowałem się jazdą zjeżdżając z dość dużą szybkością ze wzniesienia, kiedy to widzę przed sobą grupę robotników wymachującą rękoma i wznoszącą okrzyki stop stop!. Tylko nie to, pomyślałem, kolejna niespodzianka w postaci podmytej drogi? Zatrzymałem się przed nimi, oni z ożywioną gestykulacją próbują mi coś powiedzieć, ale nic nie rozumiem. Myślę, pojadę za zakręt i sam sprawdzę, ale chwytają mnie za rękaw i znów krzyczą stop, stop! Nagle – buuuum! – niespodziewany, potężny wybuch wstrząsnął powietrzem i odbił się echem po dolinie. Teraz zrozumiałem. Za moment mogłem jechać dalej. Kilometr dalej robotnicy kilofami rozdrabniali ukruszony przez wybuch dynamitu kawał skały. W Wangtu zatrzymałem się na chwilę w miejscu, w którym tydzień wcześniej tak gościnnie zostałem przyjęty. I tym razem dostałem poczęstunek i gorący čaj.

Spotkanie z tradycją

Pod wieczór byłem w Jeorii, gdzie zamierzałem poprosić o nocleg spotkanego tydzień wcześniej nauczyciela. Nie było go w domu, ponieważ z żoną i z dziećmi poszedł na zakupy, ale był jego brat, który przyjął mnie bardzo serdecznie. Niedługo wrócił również Mohan i po godzinie wszyscy siedzieliśmy w pokoju na ogromnym łóżku, zajadając ryż z warzywami, popijając čajem, albo, jak co niektórzy, piwem. Atmosfera była wspaniała, Mohan z bratem śpiewali piosenki, wtórowały im kobiety, które przyszły z sąsiedztwa, dzieci tańczyły a ja wybijałem rytm na bębenku, który dostałem od pani domu. Cały czar gwarnego, radosnego spotkania prysnął jak bańka mydlana, kiedy włączono telewizor. Wszyscy wpatrywali się w odmóżdżający ekran, co jakiś czas komentując kompletnie idiotyczny program rozrywkowy. Ech, smutno mi się zrobiło, jak pomyślałem, że może to co przeżywałem godzinę wcześniej było i dla nich przeżyciem wyjątkowym i niecodziennym. Wolałem nie pytać.

Prawo dżungli w autobusie

Poszedłem spać przed północą a wstać musiałem około czwartej, spieszyłem się bowiem na odjeżdżający o 6.00 z Rampur autobus do Kullu. Miałem dużo szczęścia. Na dworcu byłem dokładnie o 6.15 i okazało się, że autobus do Kullu odjeżdża o 6.30. Za pomocą grubego sznura przywiązałem rower na dachu autobusu. Bilet kupiłem już w środku. Razem z rowerem cena wyniosła 191 rupii. Pan konduktor bardzo skrupulatnie sprawdzał bilety i przepychał się do każdego nowego pasażera. Posiadał duży, gliniany gwizdek, którego używał przy każdej nadarzającej się okazji, np. w celu poinformowania kierowcy o konieczności zatrzymania autobusu, jak też ruszenia dalej. Przez pewien czas siedział obok mnie i gwizdał mi prosto do ucha. Robiłem w jego stronę zdegustowane miny i zatykałem ostentacyjnie uszy, ale on jakby tego nie zauważał i gwizdał równie często, jeśli nie częściej. Zająłem miejsce na końcu pojazdu, co nie było dobrym pomysłem o czym przekonałem się później, kiedy autobus zaczął skakać na łabach i wybojach nierównej nawierzchni.

Podróż ciągnęła w nieskończoność a w samym autobusie panowało prawo dżungli. Na jednym z postojów wysiadłem rozprostować kości a tu po powrocie widzę, że sakwy z siedzeń zostały zrzucone na podłogę, a na miejscu zajmowanym do tej pory przeze mnie, usadowiły się niezbyt ładnie pachnące, ale wyjątkowo kolorowo ubrane starsze panie. O nie, pomyślałem, jeszcze się jakoś wepchnę. Oczywiście zaczęły coś głośno gderać, ale jakoś się wcisnąłem i, aby załagodzić konflikt, przybrałem wielce skruszoną minę, posyłając im kilka wyjątkowo słodkich uśmiechów. W ogóle w autobusie zrobiło się niesamowicie ciasno. Gdy tylko ktoś wysiadał na jakimś przystanku, zaraz kilka osób rzucało się na jego miejsce, wśród przepychanek, szturchańców i wzajemnych inwektyw. Kiedy wydawało mi się, że już nawet mucha się do autobusu nie wciśnie, pomiędzy mnie a siedzące obok kobiety jakiś Hindus wbił jedno kolano a drugie włożył w moją na wpół otwartą sakwę, po czym zawisnął nad nami jak pająk, co wywołało straszliwe skrzyczenie kobiet i w rezultacie gwizdy pana konduktora, który gdzieś ze środka autobusu zaczął przeciskać się w naszą stronę. Po minucie wrzasków wszyscy się w miarę uspokoili, jedynie staruszki co jakiś czas stękały i rozpychały się łokciami. Musiałem dość mocno się zapierać, żeby mnie nie wypchnęły a wyjątkowo perfidnie starały się mnie z siedzenia pozbyć. Było duszno i gorąco, autobus skakał po wybojach, bardzo ostro wchodząc w zakręty, nic dziwnego, że po sześciu godzinach takiej jazdy zebrało mi się na wymioty. Na szczęście jakoś udało mi się powstrzymać a po dwóch kolejnych godzinach byliśmy w Kullu. Następnego dnia dojechałem do Manali.

Góry pokazują swe groźne oblicze

W Manali bierze początek druga co do wysokości przejezdna droga na świecie. Jadąc przez prawie pięćset kilometrów z Manali do Leh przejeżdża się przez kilka cztero i pięciotysięcznych przełęczy, z których najwyższa – Tanglang – znajduje się na wysokości 5328 m. n.p.m. Według przewodnika trasę tą ciężarówki i autobusy zazwyczaj przemierzają w dwa dni. Ja jeszcze nie wiedziałem ile dni zajmie mi dojechanie do Leh i ile trudu i samozaparcia będzie to kosztować. Około południa rozpocząłem 52-kilometrowy podjazd na przełęcz Rohtang. Kręta i stroma droga pięła się wieloma zakrętami ku przełęczy, wśród rzadkich sosnowych lasów, porastających strome górskie zbocza. Po kilku godzinach jazdy wyraźnie popsuła się pogoda i w czasie gdy jadłem późny posiłek w przydrożnej dhabie, zaczął siąpić drobny deszcz. Było około osiemnastej kiedy schowałem się pod skalnym okapem, z nadzieją, że wkrótce się przejaśni. Niestety, nadzieje były płonne i po godzinie nic nie wskazywało na poprawę pogody. Chcąc nie chcąc, musiałem jechać dalej. Rozpadało się na dobre i zapewne zostałbym pod jakąś, dającą schronienie przed deszczem skałą, gdyby nie to, że byłem tak blisko wioski Marhi. Bardzo gęsta mgła i zapadający zmrok zredukowały widoczność do kilkunastu metrów, tak więc najpierw usłyszałem hałas a potem zobaczyłem wyłaniające się z mgły światła. Myśląc, że to już wioska, skręciłem w tamtą stronę. Były to jednak tylko duże namioty, przerobione na restauracje i przy okazji miejsca do spania dla tych, którzy przyjechali tutaj z innych części Indii aby zarobić trochę na turystach. W namiocie, do którego wszedłem, zobaczyłem kilkoro młodych ludzi, tańczących w rytm indyjskiego disco. Zapytałem, czy będę mógł tu zostać na noc, na co jeden z młodych chłopców wziął mnie za rękę i zaprowadził do ustronnego, przyjemnego kąta, gdzie mogłem rozłożyć swoje rzeczy. Ty spać tutaj, powiedział. Mogłem się wreszcie przebrać, zjeść ciepły posiłek i napić gorącego čaju. Na zewnątrz rozpętała się prawdziwa ulewa. Impreza w sąsiednim namiocie trwała na całego, ale ja byłem zbyt zmęczony, żeby brać w niej udział. Zostałem poczęstowany ryżową wódką, którą chętnie wypiłem, ale za dobrze się po niej nie czułem. Zresztą, wysokość na jakiej się znajdowałem pewnie też przyczyniła się do tego, że po zjedzeniu kolacji poczułem dziwne zawroty głowy. Wstałem z wygodnego posłania lecz nie mogłem ustać na nogach, czułem się jakbym właśnie zszedł z karuzeli. Zrobiłem dwa kroki, ale się przewróciłem i nie miałem siły wstać, potwornie kręciło mi się w głowie. Zostałem wyciągnięty na zewnątrz, gdzie zwróciłem wszystkie strawione i niestrawione resztki. Zaciągnięto mnie z powrotem do łóżka, przykryto kocem i co jakiś czas zaglądano czy wszystko ze mną w porządku. Za pół godziny musiałem znów wyjść na zewnątrz, i potem jeszcze raz… W nocy czułem się fatalnie. Dotkliwy i przejmujący ból głowy nie pozwalał mi zasnąć, poza tym ciągle czułem się jak na rozkołysanym statku. Chwytały mnie mdłości, ale nie byłem w stanie podnieść się o własnych siłach, z ledwością mogłem przekręcić się na drugi bok. Prawdopodobnie były to objawy choroby wysokościowej, które na szczęście ustąpiły następnego dnia.

W oczekiwaniu na słońce

Całą noc padał rzęsisty deszcz i na zewnątrz coraz mocniej wiało. Z niepokojem patrzyłem na lekko przymocowany foliowy dach, który odkształcał się na wszystkie strony pod wpływem coraz silniejszych podmuchów wiatru. Chłopcy mieszkający w tych namiotach byli na tyle mili, że pozwolili mi zostać aż pogoda się poprawi. Na śniadanie dostałem čaj i tosty a na obiad momo, czyli pierogi nadziewane jakimiś warzywami. Zagrzebałem się w swój śpiwór i próbowałem jak najmniej zawadzać. W namiocie, w którym spałem mieszkały dwie rodziny, razem dziewięć osób. Wszyscy bardzo serdeczni i uprzejmi ale tylko jedna osoba znała jako tako angielski, więc komunikacja była dość utrudniona.

Ranek następnego dnia nie przyniósł żadnej poprawy. Około południa minęło czterdzieści godzin od czasu, kiedy zaczęło padać. Kiedyś przecież musi wyjrzeć słońce, pocieszałem się w myślach, ale humor miałem nietęgi. Trochę się zżyłem z całą gromadką lecz i tak czułem się nieswojo, siedząc tam już tyle godzin i wyjadając zapasy. Chłopak, który najlepiej mówił po angielsku miał na imię Szerpa i ciągle mnie zagadywał, próbując się jak najwięcej dowiedzieć o Polsce i w ogóle o innych krajach, o czym naprawdę miał nikłe pojęcie. Ot, zwykli, prości ludzie, którzy w skrajnie trudnych warunkach próbują zarobić trochę rupii na zimę. Ale choć blade mieli pojęcie o tym, gdzie leży mój kraj i jak wygląda, to mogłem im tylko pozazdrościć wewnętrznego ciepła, radości i umiejętności cieszenia się z najprostszych rzeczy. Czasem gorąca herbata, dobre słowo, wszystko bez pośpiechu, z uśmiechem. Każdy miał tam swoje miejsce, każdy starał się pomóc w przygotowaniu posiłku, sprzątaniu, zmywaniu. Kilkakrotnie chciałem jakoś pomóc i coś zrobić ale w odpowiedzi słyszałem tylko rest, Peter, relax. Wszystkie problemy sprowadziły się do zaspokojenia podstawowych potrzeb: snu, jedzenia, ciepła, czynności fizjologicznych bez jakichkolwiek zasad poszanowania higieny. Ich plany, marzenia? Być szczęśliwym, zarobić trochę rupii, kupić ciepłe ubranie na zimę, wychować zdrowe dzieci, wrócić do do domu…

W ciągu dnia wielokrotnie wychodziliśmy na zewnątrz łatać rozrywany foliowy dach i mocować na nowo wyrywane maszty od namiotu, który to coraz bardziej przeciekał. W środku czuło się przejmującą wilgoć i dokuczliwe zimno. Szczególnie dzieci wyglądały na wyjątkowo zmarznięte, zagrzebane w dziurawe koce i szmaty. Ja w swoim puchowym śpiworze aż tak bardzo nie marzłem, ale przez unoszącą się w powietrzu wilgoć i mnie również było coraz zimniej. Wszyscy tam czekaliśmy na słońce i z tego czekania zrobił się jakiś rytuał, który zbliżał do siebie, tak że w pewnym momencie naprawdę czułem się jak jeden z nich na tonącym statku, któremu wkrótce groziło zatopienie. Około dwudziestej wiejący wiatr przywiał z zewnątrz czyjeś przytłumione okrzyki. Okazało się, że sąsiedni namiot został zupełnie zniszczony. Do naszego namiotu przyszła część osób, zrobiło się ciaśniej, ale wcale nie cieplej. Za godzinę postanowiono, że kobiety i dzieci przejdą do Marhi, bo naszemu namiotowi groziło w nocy podtopienie przez niebezpiecznie wezbrany strumień, który to zamienił się w rwącą rzeczkę i płynął już w odległości metra od namiotu. Przyszło również kilku mężczyzn z krótkofalówkami i wszyscy wyglądali na mocno podenerwowanych. Jeden z nich spisał moje dane z paszportu i podawał komuś przez krótkofalówkę. Podobno zmyło drogę do Manali, tak więc mój powrót do miasta był teraz wykluczony.

Przez całą noc prawie nie spałem a niepokój wszystkich udzielił się również mnie. Szerma jak zwykle próbował mnie uspokoić mówiąc, relax, Peter, relax, ale swojego stanu nie nazwałbym zrelaksowanym. Największym problemem była, podchodząca coraz bliżej namiotu, woda z rwącego strumienia. Wiatr przybrał na sile i wkrótce przeszedł w zawieruchę. Około trzeciej nad ranem rozpaliliśmy w środku ognisko, od czego zrobiło się trochę cieplej, ale zaczęło się gromadzić coraz więcej dymu i musieliśmy wkrótce ognisko zagasić.

Drugie podejście na przełęcz Rohtang

Rano wreszcie zaczęło mniej padać lecz ja myślałem już tylko o jednym – żeby jak najszybciej zjechać do Manali. Przed południem przyjechał jeep i razem z kilkoma chłopcami, między innymi z Shermą, zjechałem do miasta. Droga na odcinku, który został podmyty przez lawinę błotną została na tyle naprawiona, że jeep mógł się jakoś zmieścić. Kiedy znaleźliśmy się w Manali, padał już tylko lekki kapuśniaczek. Powoli dotarło do mnie, że oto zakończyła się dla mnie próba dojechania do Leh na rowerze. Patrząc na rozpogadzające się niebo, zrozumiałem jednak, że popełniłem duży błąd, decydując się na zjazd do miasta. Przecież przyjechałem do Indii głownie po to, żeby zdobyć przełęcz Khardung i tak łatwo się poddałem? Cały wysiłek włożony w podjazd kilka dni temu miałby spełznąć na niczym?

Na dole pożegnałem się ze wszystkimi i ruszyłem w dół. Nie ujechałem jednak może jednego kilometra kiedy to nagle postanowiłem, że wracam na górę. Rozpocząłem więc podjazd po raz drugi, wcześniej jeszcze zrobiwszy porządne zapasy jedzenia. Niestety, i tym razem nie miałem szczęścia. Po kilku godzinach jazdy niebo znów zasnuło się chmurami i zaczął siąpić drobny deszczyk. Nad przełęczą zaczęły gromadzić się ciemne chmury i pogoda zaczęła się gwałtownie psuć. Nie pozostawało mi nic innego, jak po przejechaniu dwudziestukilku kilometrów zjechać do Manali i poszukać miejsca na nocleg. Góry okazały się wyjątkowo niełaskawe.

Wreszcie w dolinie Lahaul

Następnego ranka obudziłem się o 5.30 ze zdecydowanym postanowieniem wjechania na przełęcz Rohtang, bez względu na pogodę. Na szczęście dla mnie niebo było bezchmurne i jedynie daleko na południu widać było kłębiaste chmury. Około ósmej rozpocząłem po raz trzeci wjazd na przełęcz Rohtang. O czternastej byłem znów w obozie moich hinduskich znajomych. Cóż to była za różnica widzieć ich namioty w tak pięknym słońcu! Na przełęczy byłem dopiero około dwudziestej, kiedy już zaczęło się porządnie ściemniać. Widoki na drugą stronę fantastyczne a to był przecież dopiero początek mojej drogi do Leh. Z wysokości 3 980 m. n.p.m., czekał mnie karkołomny zjazd w zupełnych już ciemnościach do Gramphu.

Rano cudowna pogoda, na niebie ani jednej chmurki. Zebrałem się sprawnie i szybko i zjechałem do pobliskiego Khoksar, gdzie w dhabie zjadłem pyszne čapati z ziemniakami, wielgachny omlet i dwa jogurty. Musiałem też okazać paszport na posterunku policji.

Za Keylong niespodzianka. Jadąca w stronę miasta para na motocyklu zatrzymuje się i siedząca z tyłu dziewczyna przekazuje mi z przejęciem informację, że kilka kilometrów dalej droga jest zablokowana i nawet z rowerem nie dam rady przejechać. Podziękowałem, myśląc sobie ile to już razy Hindusi próbowali mnie przekonać, że drogi nie ma, a jakoś ciągle jadę do przodu. Zawrócę, jak sam zobaczę, pomyślałem. Po drodze jeszcze dwukrotnie informowano mnie o przeszkodzie. Z daleka nie wyglądało to dobrze. Rumowisko zwalonych głazów zatarasowało zupełnie drogę a powyżej wystające kawałki skały wyglądały, jakby za moment miały powiększyć pokaźny już kopiec. Na szczęście nie dojechali jeszcze żadni żołnierze, ani oficjele, bo z pewnością by mnie nie przepuścili. A tak, ostrożnie, udało mi się przejść na drugą stronę.

Następnego dnia do późnego popołudnia nie wyprzedził mnie żaden samochód, co znaczyło, że droga jeszcze nie była odblokowana. Spokojnym tempem zmierzałem do Darcha, kiedy to nagle wyprzedził mnie rowerzysta! Był to Anglik o imieniu Cass, który razem ze swoją dziewczyną organizował komercyjną wycieczkę w Himalaje i już czwarty raz jechał tą samą drogą jako przewodnik dla ośmioosobowej grupy rowerzystów. Przed Darchą zaczęły nas wyprzedzać motocykle, samochody i na koniec korowody ciężarówek. Zupełnie zapomniałem o tym, że w Darcha jest punkt kontrolny, na którym trzeba pokazać paszport i wizę, więc kiedy dojechaliśmy na miejsce, była tam już kilkukilometrowa kolejka. Oczywiście na rowerach udało się trochę przecisnąć do przodu, ale i tak musieliśmy odstać kilka godzin, zanim dostaliśmy pozwolenie na dalszą jazdę. Nocleg spędziliśmy w cudownej górskiej scenerii, rozbijając namioty nad małym jeziorkiem w Patsio, na wysokości 3 810 m. n.p.m.

W górę i w dół

Następny dzień wspominam jako jeden z najbardziej wyczerpujących. Podjazd na przełęcz Baralacha, leżącą na wysokości 4 892 m. n.p.m., okazał się niebywale męczący. Pogoda była piękna, słońce świeciło intensywnie i mocno piekło skórę. Po stromo nachylonej, kamienistej drodze, którą spływały strumienie, częściej prowadziłem rower, niż na nim jechałem. Miałem niewielkie trudności z oddychaniem, ale myślałem, że będzie gorzej. Droga za przełęczą była bardzo wyboista, pełna kamieni, kolein i szeroko rozlanych potoków, które pod wieczór zawsze niosą więcej wody ze stopionego w ciągu dnia śniegu.

W Sarchu, na wysokości 4 250 m. n.p.m., spędziłem około trzech godzin, zanim znów wsiadłem na rower. Zrobiłem porządne zapasy – ciastka, chowmein, wodę i napoje. Przez około trzydzieści kilometrów za Sarchu był doskonały asfalt. Mając wiatr w plecy i jadąc ciągle w dół doliny mogłem bardzo szybko pokonać ten odcinek i podjechać pod tzw. Gala Loops – serpentyny ciągnące się na odcinku kilkunastu kilometrów. Czekał mnie prawie dwudziestokilometrowy podjazd, ale moje nadzieje, że potem będzie lżej, okazały się złudne, bowiem podjazd ciągnął się dalej, tyle że był już pozbawiony karkołomnych zakrętów.

Przełęcz, którą wreszcie zdobyłem, stanowiła dla mnie wielką niespodziankę. Widziałem co prawda na mapie, że przełęcze są dwie, ale nie spodziewałem się, że po pokonaniu jednej leżącej na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów, będę musiał zjechać kilkaset metrów i za moment pokonywać kolejną, leżącą na podobnej wysokości. Pierwszą z przełęczy była Nuchli i kiedy zacząłem z niej zjeżdżać, moim oczom ukazała się szeroko dolina, za którą w oddali na sąsiednim zboczu ujrzałem wijącą się linię, po której poruszały się mikroskopijnej wielkości punkciki. Widok był zupełnie dołujący i odebrał mi resztę sił. Czyli teraz, kiedy myślałem już tylko o odpoczynku w ciepłym namiocie, miałem zjeżdżać do doliny i za moment z powrotem wspinać się na kolejną przełęcz? Niestety nie pozostawało mi nic innego, jak jechać naprzód. Ostatnie kilkaset metrów pod kolejną przełęczą, Lachalang, nie miałem już siły jechać i prowadziłem rower. Na przełęczy ubrałem się we wszystkie ciepłe ubrania jakie miałem ze sobą a i tak nie było mi zbyt ciepło. Świadomość, że właśnie pobiłem swój kolejny rekord wysokości, będąc na 5 065 m. n.p.m., trochę poprawiała nastrój. Zjazd był równie koszmarny jak podjazd, bowiem droga ze zwałami kamieni i szerokimi, płynącymi po niej strumieniami przypominała bardziej górski szlak, niż drogę przejezdną dla jakiegokolwiek pojazdu.

Kamienie, błoto i śnieg

W Pang, na wysokości 4 630 m. n.p.m. zrobiłem duże zapasy na dalszą drogę. Czekał mnie dość trudny odcinek, bowiem następne miejsce, w którym można było kupić coś do jedzenia, Ramsey, było już po drugiej stronie przełęczy Tanglang, a dzieliło mnie od niego jakieś sto kilometrów. Zaraz za Pang był posterunek wojskowy i potem zaczął się podjazd na równiny Morei, gdzie miałem okazję spotkać koczowniczych Khampów. Krajobrazy po drodze były fantastyczne, jedynie wiatr wiejący prosto w twarz odbierał trochę przyjemność z jazdy. Pomimo tego, że jechałem prawie po płaskim terenie, to przez pierwsze kilometry za Pang prędkość nie przekraczała 10 km/h. Po kilku kilometrach droga skręciła na prawo i wiatr zaczął być dla mnie przychylniejszy. Jeszcze kilka kilometrów dalej i mknąłem popędzany przez porywiste podmuchy. Z przewodnika oraz z relacji osób, które były tu przede mną wynikało, że równina ta jest zupełnie pozbawiona wody. Nie jest to do końca prawdą, bowiem często mijałem całkiem duże strumienie, więc nie trzeba było zabierać ze sobą dodatkowych litrów. Dojechałem do miejsca, gdzie rozpoczynał się podjazd na przełęcz i na wysokości ok. 4800 m. n.p.m. spędziłem noc w namiocie w otoczeniu jakichś ruin, które skutecznie chroniły mnie przed bardzo silnie wiejącym wiatrem. W nocy często się budziłem i miałem lekkie problemy z oddychaniem, ale poza tym żadnych innych dolegliwości związanych z wysokością.

Następnego dnia po pokonaniu około dwudziestokilometrowego podjazdu około jedenastej przed południem byłem na przełęczy Tanglang, na wysokości 5360 metrów n.p.m. Do końca dnia przejechałem jeszcze siedemdzięsiąt kilometrów i właściwie gdybym się bardzo uparł, to mogłem już dojechać do Leh. Chciałem jednak jeszcze zwiedzić buddyjskie klasztory w Thikse i Shey.

Odpoczynek w mieście

Do miasta Leh dotarłem następnego dnia około osiemnastej, pokonując prawie pięćsetkilometrowy odcinek z Manali w osiem dni, czyli jedynie czterokrotnie dłużej niż kursowy autobus.

Miałem duże problemy ze znalezieniem hotelu, przy którym pozwolonoby mi rozstawić namiot, ale w końcu się udało. Właściciele Shanti Guest House wyglądali na wyraźnie zdziwionych moją prośbą. Wieczorem udałem się na załatwienie formalności z uzyskaniem pozwolenia na wjazd do doliny Nubry, które to pozwolenie uzyskałem prawie od ręki. Kosztowało sto rupii i było ważne siedem dni od daty wydania.

Podczas spacerów po mieście natknąłem się na kilka miejsc, które warte są wzmianki. W pralni Dzomsa można napełnić puste butelki czystą wodą za 7 rupii za litr. Na targu tybetańskim za marne grosze można kupić całkiem porządnie wykonane podróbki firmy North-Face, jeśli więc ktoś potrzebuje kurtki, butów albo plecaka na jedną czy dwie górskie wycieczki, to czemu nie skorzystać, nie jest to jednak sprzęt, który mógłbym polecić bardziej wymagającym użytkownikom. W ‘Mero Equipments’ na Fort Road można również kupić butle gazowe do palników epi-gaz. Cena iście europejska – 300 rupii za 250-gramowy pojemnik. Wieczorem byłem na spacerze na starym mieście a potem poszedłem obejrzeć pokaz tańców ladackich. Trochę drogo, bo aż 250 rupii, ale widowisko naprawdę warte swojej ceny.

Na dachu świata

W piękny poniedziałkowy poranek, mając nad sobą lekko zachmurzone niebo, w doskonałym humorze i świetnym samopoczuciu, ruszyłem w stronę przełęczy Khardung. Do wojskowego posterunku w South Pullu minęło mnie tylko kilka ciężarówek i kilka jeepów z turystami. W obozie należało pokazać pozwolenie na wjazd i zostawić jedną kopię na posterunku. Na pytanie gdzie są pozostałe trzy osoby, które były wymienione na urzędowym druku (m.in. jakiś Remi z Izraela ) odpowiedziałem, że przyjadą jutro. Za South Pullu podjeżdżało mi się gorzej z każdym kilometrem. Chciało mi się wymiotować i coraz bardziej bolała głowa. Z zawrotami głowy i okropnymi nudnościami wreszcie wjechałem na przełęcz. Kręciło się tam dużo wojska i w ogóle różnego pokroju ludzi, ale moje pajacowanie ze statywem i kilkanaście zdjęć na tle tablicy z oznaczeniem wysokości na jakiej się znajdowałem, nie wzbudziło większego zainteresowania. Zapewne wszyscy tam przywykli do podobnych widoków.

Dolina pełna wrażeń

Droga schodząca do doliny Nubry była w fatalnym stanie, mnóstwo kamieni, śniegu, błota i strumieni. W oddali na horyzoncie lśniły szczyty pasma Karakorum. Noc spędziłem w wiosce Khardung, obok jednej z maleńkich, glinianych chatek.

Za wioską w stronę doliny jechało się cudownie. Jakość drogi wyraźnie się poprawiła a wspaniała pogoda i przepiękne krajobrazy towarzyszyły mi do samego Khalsar. W dolinie spędziłem kilka dni, odwiedziając kilka klasztorów, podziwiając cudowne krajobrazy i spotykając się na każdym kroku z ludzką życzliwością. Ponieważ pozwolenie do doliny Nubra umożliwia jazdę tylko do Panamiku, nie mogłem jechać już dalej na północ, w kierunku spornej ciągle granicy z Pakistanem. Choć obecnie między oboma krajami panuje zawieszenie broni, w okolicy, podobnie jak w całym Ladakhu i Kaszmirze, stacjonuje mnóstwo wojska.

W Sumur spotkałem grupę Francuzów, od której dowiedziałem się o jakimś festiwalu odbywającym się w głębi wioski. Pojechałem we wskazanym kierunku i rzeczywiście było duże zgromadzenie i odbywało się coś na kształt zebrania. Niestety nie wiem co było jego powodem, jedna osoba próbowała mi wytłumaczyć i zrozumiałem tylko tyle, że ma to jakiś związek z pełnią księżyca. Na dużym placu siedzieli dookoła ludzie, kobiety i dzieci po lewej stronie, natomiast bardziej dojrzali chłopcy, dorośli mężczyźni po prawej. Były jeszcze wydzielone miejsca dla kilku, wyglądających przynajmniej na lat osiemdziesiąt, dziadków. Na środku placu rozstawione było wyglądające jak ołtarz podwyższenie a obok wielkie niebieskie wiadro, z którego kobiety do małych naczyń i butelek (m.in. po coca coli ) nalewały gęsty jasnobrązowy płyn. Płyn ten następnie był rozdawany mężczyznom, którzy pili go po odtańczeniu dziwnego tańca, do którego i ja byłem usilnie, acz bezskutecznie zaproszany. Właściwie to nie wiem dlaczego odmówiłem, ale zamiast przy dźwiękach bębnów i fletów tańczyć zrytualizowany taniec, wołałem stać pod drzewem i obserwować. Tańczyli tylko mężczyźni, ubrani w jednakowe długie płaszcze i spodnie, chodząc drobnymi krokami dookoła podwyższenia z kubłem, robiąc czasem dziwne ukłony i kiwając się w rytm hipnotyzującej muzyki. Co rzuciło mi się w oczy, to że mężczyźni wcale nie tak chętnie się do tego tańca garnęli. Dwie bardzo żywiołowe pani naprawdę mocno musiały się naprosić i nachodzić, żeby zebrać gromadkę do tańca. Na początku większość wydawała się bardzo zażenowana tym podrygiwaniem, ale potem jakby wciągnął ich jednostajny rytm wydobywany z bębnów i już bez zahamowań tańczyli w coraz szybszym tempie, powtarzając te same, zrytualizowane ruchy. Przed muzykami postawiono wielkie ciasta, wyglądające jak polskie kołacze a tańczący mężczyźni wrzucali do postawionego obok kosza pieniądze. Kiedy wreszcie muzyka stała się tak szybka, że kroki zaczęły się plątać, koło utworzone przez mężczyzn przerwało się i wszyscy rzędem wykrzykując jakieś nieartykułowane dźwięki pobiegli za pobliski budynek. Po chwili przerwy podobny taniec odtańczyły kobiety, z tą różnicą, że tańcząc, cienkimi głosikami śpiewały jakąś wesołą pieśń.

Ostatnie kilometry dzielące mnie przed Panamikiem miały być przyjemną przedwieczorną przejażdżką, a okazały się być morderczym pokonywaniem każdego metra. Wiał bardzo silny wiatr, który momentalnie zwiewał mnie prawie z drogi i uniemożliwiał szybszą jazdę niż siedem/osiem kilometrów na godzinę. Miałem nawet obawy czy w takich warunkach dam radę dojechać przed wieczorem do wioski. Przy pierwszej chacie zobaczyłem siedzące na werandzie, owinięte w koce cztery starsze kobiety. Pomyślałem, że przed domem byłoby doskonałe, dobrze osłonięte od wiatru miejsce do spania. Podchodzę bliżej i na migi staram się wytłumaczyć o co mi chodzi. Kumy z uśmiechem kiwały głowami, co odczytałem na znak zgody. Bardzo żywiołowo komentowały moje próby rozbicia namiotu przy wiejącym wietrze, który nawet w tym osłoniętym miejscu skutecznie próbował mi przeszkodzić w jego rozstawieniu. Jedna z kobiet w czasie kiedy mocowałem się z namiotem, zrobiła mi gorący čaj i przyniosła suchary. Podziękowałem serdecznie ale, że ciągle miałem pusty żołądek a żadnych zapasów, zostawiłem rzeczy i poszedłem do wioski poszukać jakieś restauracji. Nie musiałem długo szukać. Niedaleko od chatki był Guest-house Hot- Spring, którym za trzydzieści pięć rupii zjadłem największą jak do tej pory porcję ryżu z warzywami. Porcja naprawdę była ogromna. Aby uczcić dojechanie do Panamiku kupiłem sobie piwo za całe 90 rupii, ale wypiłem je już w namiocie. Wieczór był cudowny. Wzeszedł księżyc w pełni, w którego świetle przepięknie odbijały się ośnieżone szczyty gór. Wiał wiatr, było mi ciepło, siedziałem sobie wpatrzony w niebo, popijając piwko, myśląc jak niewiele ludziom potrzeba do szczęścia. Obok mnie cztery kobiety zawinięte w porwane koce, leżąc przed wejściem do chaty nuciły cicho jakąś pieśń. Ciekawy byłem o czym one śpiewały. Może dziękowały za przeżyty dzień, prosiły o dobrą noc i poczułem wtedy obecność kogoś jeszcze i choć chciałem się do niego zwrócić, to nie mogłem znaleźć ani imienia ani słów. I wydaje mi się, że wcale nie były one potrzebne… Jakbym zamiast słów emanował jakimś uczuciem, które unosiło się, ulatywało ze mnie, jakbym dzielił się z kimś przeżywaniem tamtej chwili i ta część, która unosiła się, była zaraz zastępowana inną, wyraźniejszą, bardziej intensywną i to było jakby zapadanie się w siebie, a ta wymiana uczuć była jak rozmowa, ale poza jakimkolwiek słowem, poza jakimkolwiek kształtem, niewidzialna materia ducha wzlatywała i opadał w rytm melodii dochodzącej od coraz ciszej śpiewających kobiet…

Wróciwszy do Khalsar, rozpocząłem sześćdziesięciodwu-kilometrowy podjazd na przełęcz Kahardung, na którą wjechałem następnego około szesnastej, będąc wg nieoficjalnych źródeł pierwszym Polakiem, który wjechał na rowerze na Khardung La z obu stron. Z wioski Khardung do obozu North Pullu miałem do pokonania dziewiętnaście kilometrów. Dojechałem tam około południa i zatrzymałem się na kolejny posiłek. We trzech najbliższych dhabach proponowano mi jedynie magi – czyli zupka w proszku z makaronem, oczywiście mocno przyprawiona. W czwartej, trochę oddalonej od reszty natknąłem się na grupę Polaków, ale nie miałem ochoty na pogawędki. Udało mi się zamówić chowmein, który dostałem po prawie godzinie czekania. Było bardzo dużo turystów a tylko dwie osoby krzątające się w kuchni. Kiedy wreszcie porcję dostałem i zajadałem w najlepsze, uwagę moją zwrócił hałas i krzyki dobiegające z ulicy. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem ludzi pokazujących coś na zboczu. Spojrzałem w tamtym kierunku i zobaczyłem staczającą się po stoku ciężarówkę. Za moment pobiegło w tamtą stronę mnóstwo wojska lecz jak się później okazało, już nikomu pomóc nie mogli. Może to przynajmniej tych, co widzieli wypadek, nauczy trochę ostrożniejszej i mniej brawurowej jazdy, pomyślałem. Ostatnie piętnaście kilometrów na przełęcz wjeżdżało się ciężko ale zdecydowanie lżej niż od strony południowej. Zjeżdżając do Leh wielokrotnie zatrzymywałem się robiąc zdjęcia, tak więc do miasta wjechałem już w całkowitych ciemnościach.

Wzdłuż rzeki Indus

Następnego dnia byłem znów w drodze, kierując się w stronę oddalonego o około 120 km na zachód od Leh Lamayuru. Z miasta wyjechałem późnym popołudniem, kierując się w stronę Basgo, gdzie zamierzałem spędzić noc. Chociaż przez pierwsze kilometry jechałem po równinie, to bardzo silnie wiejący przeciwny wiatr nie pozwalał na szybką jazdę. Żeby nie było mi zbyt lekko to po kilkunastu kilometrach zaczął się podjazd prawie do samego Nimu. Przez cały dzień słońce bardzo mocno świeciło, przez co zużyłem już prawie całą tubkę kremu. Tym się akurat bardzo nie martwiłem gdyż w Indiach nie ma problemu z jego zakupem. Przejechałem jeszcze kilka kilometrów za wioskę, ale kiedy zobaczyłem, że zbliżam się do następnego długiego podjazdu, pomyślałem, ze tego dnia już wystarczy. Po lewej stronie drogi stał duży dom i zza ogrodzenia słychać było jakieś nawoływanie. Podszedłem bliżej, myśląc, że to może mnie ktoś zauważył i woła lecz była to tylko jakaś staruszka stukająca do zamkniętych drewnianych drzwi. Nagle drzwi otworzyły się i pojawiła się druga kobieta. Bez namysłu podszedłem i na migi pokazuję, że chciałbym rozstawić tam namiot. Staruszki uśmiechając się do mnie chichotały między sobą i wzruszały ramionami aż w końcu jedna zniknęła za murem i za moment przyprowadziła ze sobą córkę, która znała angielski. Zostałem zaproszony do środka, gdzie za ogrodzeniem znalazłem świetne miejsce w ogrodzie na nocleg. Potem wspólnie zjedliśmy w domu kolację, niestety przy włączonym telewizorze, z którego dobiegały okropne dźwięki indyjskiego disco-polo. Późnym wieczorem do domu wrócił mąż pani, która tak gościnnie mnie przyjęła. Był żołnierzem, akurat na przepustce. Narzekał na armię podobnie jak spotykani do tej pory przeze mnie żołnierze, ale temu zostało już tylko niecałe dziesięć lat do zakończenia służby. Na śniadanie dostałem pyszne grube tybetańskie čapati i tybetańską herbatę, która jest solona. W Basgo zwiedziłem rozpadający się czterystuletni klasztor, w którego świątyni znajduje się posąg Buddy Maitreji i następnie udałem się w stronę Likir, gdzie dotarłem około południa. Skręciwszy na prawo z głównej drogi już za pierwszym zakrętem ukazał się zarys wspaniale usytuowanego klasztoru. Przed zwiedzeniem zjadłem jeszcze obiad w przydrożnej restauracji, gdzie w towarzystwie młodych mnichów za jedyne dziesięć rupii dostałem porcję momo z zupą. Nie ma żadnych opłat za zwiedzanie klasztoru, jedynie za obejrzenie muzeum należy zapłacić dwadzieścia rupii. Wspaniale spacerowało się wśród pomieszczeń klasztoru i najchętniej zostałbym tam dużo dłużej. Byłem również świadkiem pudźi, czyli buddyjskiej ceremonii rytualnego ofiarowania i modlitwy. Późnym popołudniem opuściłem wspaniały zakątek i udałem się do Alchi, gdzie dojechałem już wieczorem. Rozbiłem się przed samą wioską na zupełnym pustkowiu w zagłębieniu chroniącym mnie skutecznie przed wiatrem.

Droga z Alchi do Nurli ciągnęła się wzdłuż rzeki Indus, czasem pnąc się po stromym zboczu by za chwilę prowadzić ostrym zjazdem do brzegu rzeki. Ruch na szosie był niewielki, najczęściej wymijały mnie albo wyprzedzały niewielkie, białe jeepy z turystami jadącymi prawdopodobnie w to samo miejsce do którego i ja zmierzałem, czyli do Lamayuru. W Nurli zjadłem potężną porcję ryżu z warzywami za trzydzieści rupii. I dostałem gorącą wodę z cukrem na herbatę.

Wyrozumiali mnisi

Następny przystanek zrobiłem w Khalsi, gdzie zatrzymałem się na odpoczynek. Za miasteczkiem kontrola paszportowa, zaraz przed rozjazdem. Na prawo droga odbijała do Dha-han, a na lewo do Lamayuru. Przejechałem Indus nowiutkim mostem i po około dwóch kilometrach odbijam na lewo jadąc następnie wspaniałym wąwozem wzdłuż jednego z dopływów Indusu. Za kilka kilometrów niespodzianka – kolejny rozjazd, z którego wynikało, że chcąc jechać do Lamayuru krótszą drogą powinienem skręcić na lewo, co zupełnie nie zgadzało się z posiadaną przeze mnie mapą. Nadjeżdżająca ciężarówka i chwila rozmowy z kierowcą rozwiały moje wątpliwości. Obie drogi prowadziły do Lamayuru ale ta na lewo była dużo krótsza. Jeszcze kilka kilometrów lekkiego podjazdu we wspaniałej górskiej scenerii i kolejna niespodzianka – bardzo stroma, pnąca się do góry serpentyna o nachyleniu czasami tak dużym, że brakowało mi przełożeń i musiałem prowadzić rower. Do tego okropna nawierzchni – dziury, kamienie i wszędobylski pył wzniecany przez silny wiatr, jak również koła przejeżdżających samochodów. Po około ośmiu kilometrach morderczego podjazdu dojechałem wreszcie do wioski. Brudny, spocony i wyczerpany pod sam klasztor już nie podjeżdżam, tylko zostawiam rower pod jedną z restauracji i po krótkim odpoczynku idę zwiedzać klasztorne budynki. Mam szczęście, bowiem znów jestem świadkiem pudźi, podczas której niestety zasypiam. Po wygodnym usadowieniu się w kąciku i wsłuchany w jednostajne mruczenie mnichów bezskutecznie próbowałem walczyć z ogarniającą mnie sennością. Kilkakrotnie rozbudzał mnie dźwięk uderzanego blaszanego bębna, ale kiedy przestano w niego uderzać zasnąłem jak kamień na wygodniej ławie. Uśmiechnięty mnich obudził mnie podczas przerwy w modlitwie, częstując gorącym čajem podanym w porcelanowej filiżance. Wkrótce musiałem pożegnać gościnnych mnichów i ruszyłem w dół do Khalsi.

Zachłanni kierowcy

Zapewne dotarłbym tam przed wieczorem, gdybym nie wpadł na głupi pomysł zatrzymania się na postoju ciężarówek, znajdującym się około pięć kilometrów przed miasteczkiem. Pomyślałem, że może zapytam jakiegoś kierowcę, czy nie jedzie następnego dnia do Leh, a obok była restauracja i dużo miejsca na ewentualny nocleg w namiocie. Zacząłem więc się wypytywać, co z uwagi na barierę językową, wcale nie było taki łatwe jak początkowo przypuszczałem, że będzie. Dowiedziałem się, że jedna ciężarówka jedzie, ale dopiero koło północy, co właściwie było mi bardzo na rękę, gdyż zamierzałem z Leh do Manali pojechać autobusem, który odjeżdżał o 4.30. W międzyczasie zainteresowali się mną inni kierowcy próbowali namówić, abym jechał z nimi. Nawet w końcu dałem się przekonać jednemu i już prawie mocowałem rower na dachu kabiny, kiedy słyszę, że ta dwu-trzygodzinna przejażdżka miałaby mnie kosztować trzysta rupii! Wypchajcie się, pomyślałem i wróciłem do poprzedniego kierowcy, który to jednak mówi, że jedzie dopiero następnego dnia. Wkurzyłem się trochę, ale co mogłem zrobić? Poprosiłem właściciela restauracji, w której zjadłem palący ryż z dhalem o możliwość rozbicia namiotu lecz on zaproponował mi nocleg pod dachem na podłodze w dhabie. Położyłem się około dwudziestej drugiej obok grającej cicho figurki Buddy. Do dhaby ciągle wchodzili jacyś ludzie i noc nie zapowiadała się na zbyt spokojną. Zastanawiałem się już nawet czy nie lepiej będzie wyjść na zewnątrz i rozbić namiot, jednak w końcu zjawił się właściciel, wyłączył wszystkie światła i wszystkich wyprosił. Rozłożyłem karimatę na brudnej, śmierdzącej posadzce i zakopałem się w śpiwór. Ciągle jednak ktoś się kręcił. Najbardziej denerwowały mnie skrzeki starej baby, która bardzo podniesionym głosem ciągle coś komentowała. Niechby sobie tak gadali i całą noc, ale oni weszli do restauracji, rozsiedli się przy stolikach i zachowywali się tak, jakby mnie tam wcale nie było. Rozmawiali bardzo głośno zupełnie nie zwracając uwagi na fakt, że ktoś obok próbował zasnąć. Po godzinie miałem dosyć. Wstałem, wkurzony potwornie i zacząłem się ubierać, mówiąc do właściciela (który pojawił się kilka minut wcześniej), że idę jednak rozbić namiot, ponieważ tutaj jest za głośno a ja jestem bardzo zmęczony i nie mogę zasnąć. To my sobie stąd pójdziemy, odpowiedział na to. Po ich wyjściu zrobiło się wyjątkowo cicho i nawet skrobanie kotka do drzwi zupełnie mi nie przeszkadzało. W porównaniu ze skrzekami starej baby i wtórującymi jej basami mężczyzn, te skrobnięcia były jak kojący szum wolno płynącego, górskiego potoku.

Powrót do Leh

Spałem jak kamień do około piątej rano, gdyż o tej godzinie zaczęła się już krzątanina w restauracji. Siedziałem przed wejściem i robiłem notatki z podróży, kiedy to nagle zdałem sobie sprawę jak późno się zrobiło. Była godzina dziesiąta a ciężarówki jeszcze ciągle stały. Na szczęście rozsądek wrócił mi do głowy i około dziesiątej trzydzieści ruszyłem do Khalsi, gdzie podobno o jedenastej miał być autobus do Leh. Rzeczywiście na dworcu dowiedziałem się, że o jedenastej odjeżdża autobus, ciężko tylko było ustalić, który z kilku stojących na placu jedzie do Leh. Na dworcu poznałem trzech młodych Francuzów, którzy również jechali w tzm samzm kierunku. W końcu jakoś udało nam się dopytać, który autobus był właściwy i za moment z pomocą nowych znajomych umocowałem rower na dachu pojazdu. W międzyczasie przyjechał nowy autobus, po brzegi wyładowany ludzką ciżbą. Za minutę kierowca naszego autobusu, w którym zajęliśmy już wolne siedzenia mówi, że nie jedzie do Leh ale jedzie właśnie ten, który przed chwilą przyjechał i żebyśmy się pospieszyli bo za kilka minut odjeżdża. Największym problemem było szybkie i sprawne odwiązanie roweru i umieszczenie do na dachu drugiego pojazdu, co jakoś się udało. Autobus już ruszał, kiedy ja w biegu wrzucałem namiot i karimatę przez otwarte drzwi a sam zostałem dosłownie wciągnięty przez Hindusów do środka, słysząc nad uchem gwizdek pana konduktora. Bilet, bez opłaty za rower, kosztował jedynie siedemdziesiąt rupii. Na miejscu byliśmy o 15.30.

Pożegnanie gór

Następnego dnia ruszyłem autobusem w drogę powrotną do Manali. Pobudka o 3.30 – w Polsce północ! Kiedy dotarłem na dworzec, było jeszcze ciemno. Ruszyliśmy o piątej, kierując się w stronę Upshi, gdzie zatrzymaliśmy się na śniadanie. Za miasteczkiem zaczęło mi się robić niedobrze od jazdy i z każdą godziną mój stan pogarszał się. Sądząc po twarzach niektórych współtowarzyszy podróży, nie tylko ja czułem się źle. Bolał mnie brzuch, nerki, nogi, a najbardziej głowa, jeszcze dziś na myśl o tej jeździe robi mi się niedobrze. Po piętnastu godzinach męki dotarliśmy do Keylongu, gdzie od razu po wyjściu z autobusu obskoczyła nas chmara ludzi oferujących nocleg. Jeden z młodych chłopców zaoferował pokój za dwadzieścia pięć rupii. Dwadzieścia pięć rupii, myślę sobie, pewnie, że idę. We wspólnej sali spałem z dwiema Polkami i czeską parą, która wybrała się na roczną podróż po Azji. Na poranny autobus ledwo zdążyłem. Za pięćdziesiąt rupii (razem z rowerem) kupiłem bilet do Gramphu, skąd już zamierzałem jechać na rowerze. W autobusie jechało się podobnie fatalnie jak poprzedniego dnia, na szczęście jedynie dwie godziny a nie piętnaście. Samo Gramphu i ja, i pan konduktor, przegapiliśmy i kiedy ten ostatni się zorientował, gwizdkiem zatrzymał autobus na środku drogi. Zrobił się mały korek, bowiem za nami jechał korowód wojskowych ciężarówek, a ja miałem problemy z odwiązaniem roweru na dachu. Kiedy wreszcie się z tym uporałem i autobus już ruszał, przypomniałem sobie o jednej sakwie, która została w środku pod siedzeniem. W oparach czarnego dymu unoszącego się z wielkiej rury wydechowej zacząłem biec za rozpędzającym się autobusem krzycząc: ‘blue sack!, blue sack!’ Kiedy autobus znikał za zakrętem, z moich ust wylatywały już tylko polskie przekleństwa. Przez głowę przebiegło mi mnóstwo myśli, co tu teraz zrobić, gdy nagle patrzę, jak przez otwarte drzwi wypada niebieska sakwa, stacza się po pochyłej drodze i znika pod jadącą za autobusem ciężarówką. No to koniec, myślę, ale za moment widzę sakwę na poboczu drogi. Oddycham z ulgą.

W drodze do Mandi

Na samej przełęczy gruba warstwa mgły ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów. Hindusi w kożuchach i butach gumowcach biegali po lodowcu, rzucając się zmarzniętym śniegiem. Widok przedni! Za przełęczą odwiedziłem znajomych z namiotu pod Marhi. Czułem się jakbym zajechał do rodziny. Spontaniczna radość, ciepło i serdeczność. Odpocząłem kilka godzin, ale pomimo usilnych próśb nie zostałem na noc, tylko zjechałem do Manali. Właściwie to do samego miasta nie zajeżdżałem, tylko pojechałem prosto w stronę Naggar, drogą prowadzoną po prawej stronie rzeki Beas. Tak jak pisali w przewodniku, droga po tej stronie doliny jest naprawdę niezwykle malownicza. Na nocleg zatrzymałem się około dziesięciu kilometrów na północ od Kullu, rozbijając namiot przy drodze, obok hinduskiej świątyni. Spałem jak kamień do szóstej rano. Bez śniadania siadłem na rower i pomknąłem dalej w dół rzeki po doskonałej jakości drodze. Za Bhuntar, po przejechaniu ponad trzydziestu kilometrów na czczo, zatrzymałem się wreszcie na śniadanie. Zjadłem pyszne placki ziemniaczane, wypiłem colę i dwie znakomite kawy z mlekiem. W telewizorze teleturniej ‘Milionerzy’, nawet muzyka ta sam, tylko Urbański inny . Podczas konsumpcji dosiadł się do mnie jakiś Hindus i bez ceregieli zaczął oglądać mój leżący obok zeszyt. Spiorunowałem go wzrokiem, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Wręcz przeciwnie, przyniosło skutek zupełnie odmienny od zamierzonego, bowiem zaczął ze mną konwersować, na co naprawdę nie miałem wielkiej ochoty. Na koniec przyniósł aparat i zrobił mi zdjęcie, kiedy połykałem ostatnie kawałki placka. Kiedy wreszcie sobie poszedł i myślałem, że w spokoju będę mógł dokończyć robienie notatek, dosiedli się dwaj kelnerzy, którzy akurat nie mieli innego zajęcia i zaczęli oglądać mapę. Jak to już kilkakrotnie miałem okazję zauważyć, również i tym razem mapa wzbudziła niezmierne zainteresowanie, a kelnerzy wydawali się być bardzo szczęśliwi, kiedy udało im się znaleźć znajome miejscowości.

Po śniadaniu, jak na złość, musiałem jechać pod przeciwny wiatr. Wiało tak mocno, że chwilami miałem wrażenie, że na większości zjazdów szybciej był podjeżdżał, niż zjeżdżałem. Po drodze, po raz pierwszy w Indiach, jechałem przez wykuty w skale tunel. Był kiepsko oświetlony, z wielką dziurą u wylotu, w którą o mało nie wpadłem, a że akurat był zjazd, a w tunelu opory powietrza są minimalne, nietrudno zgadnąć, że jechałem bardzo szybko. Ciekawe jak bym wyglądał, gdybym w ową dziurę wpadł, brr. W Mandi postanowiłem zakończyć podróż na rowerze i do Delhi pojechać autobusem. Znalazłem nocleg w hotelu Standard za osiemdziesiąt pięć rupii, czyli równowartość około dwóch dolarów. Pokój z telewizorem i wentylatorem, ma się rozumieć . W Mandi jest naprawdę ładny i czysty rynek i bardzo przyjemnie spędziłem na nim wieczór, zajadając na dość czystej trawie wegetariański chowmein.

Męcząca stolica po raz drugi

Sobotni poranek powitałem potężnym rozwolnieniem i naprawdę trudno mi powiedzieć, co było jego przyczyną. Czekało mnie dwanaście godzin jazdy w autobusie do Delhi i martwiłem się, co będzie, jak mnie dopadnie ból brzucha w trakcie jazdy, ale w ciągu dnia żołądek jakoś się wyregulował. Może dlatego, że przez cały dzień prawie nic nie zjadłem, więc nie bardzo było co wydalać. Za bilet do Delhi zapłaciłem razem z rowerem dokładnie 390 rupii (w tym 130 rupii za rower). W stolicy oczywiście znów tłum osób oferujących nocleg lub podwiezienie, ale ja wolałem znaleźć drogę sam. Dzięki przerzutkom, pomimo ciężkiego bagażu, w porównaniu z rikszami, na światłach ruszałem jak rakieta, a szybka i pewna reakcja na indyjskiej drodze, to reakcja bezpieczna. Nocleg znalazłem w hotelu Navrang, gdzie za sto rupii za noc dostałem pokój bez okien przypominający zapchloną, duszną norę. Pozostały mi dwa dni do odjazdu, które zamierzałem spędzić głownie na wałęsaniu się po mieście i robieniu zakupów. W obezwładniającym upale zwiedzałem cuchnące zaułki stolicy, przeciskając się przez kłębowiska ludzi i stragany handlarzy, mijając bezpańskie wychudłe krowy, żebraków, ascetów i gro¬mady włóczących się bez celu obszarpań¬ców. Bezskutecznie próbowałem uciec przed natarczywością rikszarzy, sklepikarzy i wyjątkowo upierdliwych pucybutów. Upór pucybutów szczególnie wzbudzał moje wdziwienie, bowiem moje buty były już w stanie rozkładu. Tłumaczenia, że buty są stare i zamierzam je tego dnia wyrzucić na lotnisku, były zbyt skomplikowane, nie pozostawało mi więc nic innego, jak kilkakrotne powtarzanie no, no, no. No dobrze, mogłem zrozumieć, że niektórzy chcieli je kleić, ale czyścić? Zresztą sami mieli lepsze buty na nogach, bo chętnie bym im swoje zostawił.

Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie 🙂

Ostatni dzień spędziłem w wyjątkowo zadbanym parku, w bogatej dzielnicy, gdyż odlot do Polski miałem dopiero nad ranem. Późnym wieczorem pojechałem na lotnisko. Na samą halę odlotów mogłem wejść dopiero na trzy godziny przez odlotem, więc czas oczekiwania spędziłem na zewnątrz. Nie mogłem również wejść na poczekalnię, gdyż była płatna (30 rupii) a ja pozbyłem sie indyjskiej waluty, zostawiwszy sobie osiemdziesiąt dolarów na ewentualną nadpłatę za nadbagaż. Wreszcie zostałem wpuszczony do hali odpraw, gdzie ustawiłem się do kontroli paszportowej. Wcześniej musiałem prześwietlić cały bagaż, rower oczywiście też. Stałem niepewnie w kolejce, z pogłębiającym się uczuciem niepokoju, czy aby uda mi się wrócić do Polski z rowerem. Obawy były naj najbardziej uzasadnione. Okazało się bowiem, że rower to według indyjskiego celnika very special baggage i byłem zmuszony dopłacić do biletu …trzysta dziewięćdziesiąt dolarów (390 $). Na nic się zdały moje tłumaczenia, że mam tylko osiemdziesiąt, że w jedną stronę zapłaciłem równowartość siedemdziesięciu dolarów i myślałem, że teraz będzie podobnie, tym bardziej, że mój bagaż był teraz dużo lżejszy. Celnik był nieugięty. Czas płynął, wzajemna irytacja powoli przeradzała się w coraz ostrzejsze słowa i wreszcie pan celnik nie wytrzymał i poszedł po kolegę. Cena za rower spadła do stu pięćdziesięciu dolarów i to było wszystko, co mogli dla mnie zrobić. Czas nieubłaganie płynął i zostało pół godziny do odlotu. Stałem obok, zupełnie zrezygnowany, w czasie kiedy kolejni podróżni byli bez problemów odprawiani i nagle wpadłem na genialny pomysł. Zasugerowałem panu za kontuarem, że odczepię koła, opakuję resztę w folię i wtedy nie będzie to już bagaż specjalny, tylko zwykły bagaż. Bez kół to już nie będzie rower, mówię. Potem go zważymy i ewentualnie zapłacę tylko za zwykły nadbagaż. Pan uniósł brwi wysoko i mówi: ‘ok, ale zostało ci dziesięć minut’. Odczepiłem koła, pobiegłem do miejsca, gdzie specjalna maszyna upodobniła mój rower do kokonu i prześwietliwszy go raz jeszcze (były potrzebne nowe nalepki) wróciłem na miejsce odprawy. Pan rzuca okiem na pakunek i mówi, że rower miał być bez kół. W ostatniej chwili zmieniłem zdanie i odczepione koła dołożyłem do ramy. Oblepiony, rozłożony na części rower gabarytowo był całkiem niewielki i nie powinno to chyba stanowić żadnej różnicy. Mężczyzna pokręcił głową, ale zgodził się abym rzucił rower na wagę. Okazało się, że razem z namiotem i drobiazgami, które oddałem jako bagaż główny miałem trzy kilogramy więcej niż dopuszczalne 20 kg, i za te trzy kilogramy extra zapłaciłem równowartość siedemdziesięciu dolarów. Byłem niezmiernie wdzięczny panu za kontuarem, który jednak mojej radości nie podzielał. Nie wiem, czy nie będę miał przez to kłopotów, powiedział. Na pewno wszystko będzie ok., odpowiedziałem. Jako ostatni pasażer wbiegałem do samolotu, który to nie wiem, czy nie przeze mnie wystartował z lekkim opóźnieniem… W samolocie mogłem odetchnąć z ulgą. Jeszcze długo nie mogłem uwierzyć, że jednak wszystko się udało. W Kijowie, gdzie miałem przesiadkę, pytano mnie przy kontroli paszportowej, cóż to takiego przewożę, że za jeden kilogram nadbagażu zapłaciłem w Delhi równowartość prawie dwudziestu pięciu dolarów. To tylko rower, mój najlepszy przyjaciel, odpowiedziałem z uśmiechem.

Garść informacji praktycznych:

Jedzenie:

Indyjskie potrawy są niezmiernie ostre i zawierają ogromne ilości przypraw – czyli masala. Chociaż zapachy unoszące się ze skwierczących patelni i parujących garów miło drażnią powonienie, to palącego uczucia w gardle ciężko jest się pozbyć. Radykalna zmiana diety przez pierwsze dni pobytu w Indiach gwarantuje kilkudniowe rozwolnienie, a może również spowodować hemoroidy, tak więc osoby o wrażliwych żołądkach powinny zabrać trochę jedzenia z Polski a do indyjskiego powoli się przyzwyczaić. Stołując się w miejscach, gdzie komunikacja werbalna jest utrudniona z uwagi na zaskakująco niską znajomość języka angielskiego wśród mieszkańców Indii, należy wypowiedzieć magiczną formułkę: no masala, no chili, co z reguły pomagało. Będąc w Indiach nauczyłem się jeszcze jednego zwrotu, za pomocą którego próbowałem wyrazić swoją prośbę o podanie czegoś nieostrego. Brzmiało to mniej więcej tak: dżiada masala mirć, nehi hona cziahie, saada khana i zazwyczaj wywoływało szeroki uśmiech na twarzach i dodatkowe pytania, na które niestety nie potrafiłem odpowiedzieć inaczej, jak tylko wzruszeniem ramion.

Wszędzie po drodze, co kilkadziesiąt kilometrów znajdziemy dhaby. W dhabach można zjeść dhal (ostry sos warzywny z soczewicy), čapati (placki z mąki i wody, czasem z dodatkiem ziemniaków), momo (pierogi), chowmein (makaron z warzywami i/lub mięsem), omlet i oczywiście ryż.

Jeśli chodzi o owoce często jadałem banany, arbuzy i śliwki. W dużych miastach wybór innych owoców jest przeogromny, należy tylko pamiętać aby je koniecznie umyć, lub przynajmniej obrać ze skórki

Ze względu na dość jednostajną i ubogą dietę warto zabrać z Polski dodatkowy zestaw witamin.

Woda:

Bez problemu można kupić butelkowaną, która jest zupełnie bezpieczna. Cena w dużych miastach za półtora litra wody to około 12-15 rupii (czyli jeden polski złoty). Jeśli ktoś ma ochotę pić wodę ze strumieni wysoko w górach, na wszelki wypadek dobrze zabrać tabletki do odkażania albo sprzęt do gotowania. Osobiście piłem wodę kilka razy prosto ze strumieni, ale było to naprawdę na dużych wysokościach, gdzie nie było wyżej juz żadnych osad, tak więc nie było komu jej zabrudzić.

Zdjęcia paszportowe:

Nie wykorzystałem żadnego w celach urzędowych, natomiast stanowiły pamiątkę dla tubylców, którzy często za nocleg lub jedzenie nie chcieli wziąć ode mnie żadnych pieniędzy.

Szczepienia i lekarstwa.

Nieodzowne na żółtaczkę WZWA/B, dur brzuszny, tężec, polio. Do tego na wszelki wypadek na zapalenie opon mózgowych. Szczepienia są dość kosztowne i dobrze zacząć je odpowiednio wcześniej przed wyjazdem, jako że niektóre otrzymuje się w kilku dawkach wymagających odpowiednich przerw w podaniu. Z leków na biegunkę miałem tylko loperamid, który w zupełności wystarczył. Do tego Arechin na wypadek malarii. Z innych lekarstw wziąłęm jeszcze antybiotyk Bactrim (na szczęście się nie przydał), polopirynę, Pyralgin, witaminę C, Cholinex i Tantum Verde.

Wiza:

Wiza jest bezpłatna, ważna na sześć miesięcy pobytu w Indiach. Otrzymuje się ją w Ambasadzie Indii po okazaniu ważnego paszportu i biletu do Indii. Wszystkie formalności wizowe można załatwić w jednym dniu, należy tylko przyjść koniecznie przed południem (czyli przed sjestą:)

Aklimatyzacja:

Rzecz bardzo ważna, o czym przekonałem się na własnej skórze. Podczas aklimatyzacji pojawia się przyspieszony, płytki i nieregularny oddech, lekki ból głowy, zwiększone wydalanie moczu. Podczas zdobywania coraz większych wysokości, wszystkie te dolegliwości są nieuniknione w większym lub mniejszym stopniu. Należy podjeżdżać stopniowo i w razie wystąpienia objawów choroby wysokościowej (AMS – Acute Mountain Sickness), do których należą: brak apetytu, mdłości, wymioty, osłabienie, ból głowy i kłopoty z zaśnięciem, należy zostać na tej samej wysokości tak długo, aż objawy ustąpią, albo najlepiej zjechać kilkaset metrów. Należy również pamiętać aby w miarę możliwości nocleg spędzać niżej, niż najwyższa wysokość, jaką przejechaliśmy danego dnia.

Części zapasowe i narzędzia:

Zabrałem tylko najpotrzebniejsze, które zazwyczaj zabieram ze sobą na wszystkie dłuższe wyjazdy, czyli zestaw kluczy, smar, linki, dętki, łatki, jedną oponę, szprychy, nyple, klucz do kasety, ‘bacik’ i kombinerki. Przez sześć tygodni złapałem tylko dwa razy gumę, po najechaniu na ostry kamień.

Noclegi:

W górach i poza miastami często nocowałem u przygodnie spotykanych tubulców. Spotkania te były wspaniałą okazją do poznania życia i nierzadko skrajnie trudnych warunków, z jakimi muszą się ci niezmiernie życzliwi ludzie borykać na codzień. Jeśli byłem na zupełnym pustkowiu, to oczywiście spałem w namiocie. W miastach bez problemu można znaleźć przyzwoity nocleg w hotelu za równowartość 10-15 złotych. Oczywiście warunki są często spartańskie, ale ja nie pojechałem do Indii szukać wygód.

Koszty:

Najdroższy był przelot. Za bilet powrotny do Delhi Ukraińskimi Liniami Lotniczymi Aerosvit zapłaciłem 2300 zł. Do tego 212 zł za osiem kilogramów nadbagażu na lotnisku w Warszawie i siedemdziesiąt dolarów za trzy kilo na lotnisku w Delhi. Szczepionki kosztowały około 700 zł. Przez czterdzieści dwa dni podróży wydałem na jedzenie, przejazdy, noclegi i pamiątki dokładnie dwieście pięćdziesiąt dolarów, czyli średnio rozstawałem się z gotówką w ilości około sześciu dolarów dziennie. Doliczając do tego wydatki na filmy do aparatu, na przygotowanie roweru do jazdy i różne inne drobiazgi, koszta wyjazdu można zamknąć w kwocie 5000 zł.

Wyprawa nie była sponsorowana, jedynie od sklepu Scott w Warszawie (ul. Anielewicza 2, róg Andersa) dostałem na przetestowanie nową kolarską kurtkę firmy Berkner, która sprawdziła się doskonale. Chciałbym również wyrazić słowa wdzięcznośćci panu mechanikowi ze sklepu Scotta za solidny serwis i wzorowe przygotowanie roweru do wyjazdu.

trasa wyprawy:

Wylot poniedziałek 20.06.2005 Warszawa – Kijów – Delhi

1 dzień wtorek 21.06. 2005 Delhi – Shimla – pociąg

2 dzień środa 22.06.2005 Shimla

3 dzień czwartek 23.06.2005 Shimla – Kingal: 95 km

4 dzień piątek 24.06.2005 Kingal – Rampur: 37 km

5 dzień sobota 25.06.2005 Rampur – Wangtu: 50 km

6 dzień niedziela 26.06.2005 Wangtu – Sangla: 57 km

7 dzień poniedziałek 27.06.2006 Sangla – Chitkul – Sangla: 47 km

8 dzień wtorek 28.06.2005 Sangla

9 dzień środa 29.06.2005 Sangla

10 dzień czwartek 30.06.2005 Sangla

11 dzień piątek 1.07.2005 Sangla – Miroo: 32 km

12 dzień sobota 2.07.2005 Miroo – Jeori: 66 km

13 dzień niedziela 3.07.2005 Jeori – Rampur (rower); Rampur – Kullu (autobus); Kullu – Manali (rower): 57 km

14 dzień poniedziałek 4.07.2005 Manali – przed Marhi: 48 km

15 dzień wtorek 5.07.2005 okolice Marhi

16 dzień środa 6.07.2005 okolice Marhi

17 dzień czwartek 7.07.2005 okolice Marhi – Manali (zjazd w jeepie) + powtórna próba podjazdu na rowerze na przełęcz Rohtang + zjazd na rowerze do Manali : 37 km

18 dzień piątek 8.07.2005 Manali – okolice Gramphu, czyli przełęcz Rohtang po raz trzeci: 72 km

19 dzień sobota 9.07.2005 okolice Gramphu – ok. 10 km za Keylong: 61 km

20 dzień niedziela 10.07.2005 ok. 10 km za Keylong – Patsio: 38 km

21 dzień poniedziałek 11.07.2005 Patsio – ok. 5 km przed Sarchu: 49 km

22 dzień wtorek 12.07.2005 ok. 5 km przed Sarchu – ok. 5 km przed Pang: 84 km

23 dzień środa 13.07.2005 ok. 5 km przed Pang – okolice przełęczy Taglang: 55 km

24 dzień czwartek 14.07.2005 okolice Taglang La – Karu: 92 km

25 dzień piątek 15.07.2005 Karu – Leh: 40 km

26 dzień sobota 16.07.2005 Leh

27 dzień niedziela 17.07.2005 Leh

28 dzień poniedziałek 18.07.2005 Leh – Khardung przełęcz – Khardung wieś: 73 km

29 dzień wtorek 19.07.2005 Khardung – Diskit – Hunder – Diskit: 70 km

30 dzień środa 20.07.2005 Diskit – Sumur – Panamik: 58 km

31 dzień czwartek 21.07.2005 Panamik – okolice Sasomy – Panamik – Khardug wieś: 83 km

32 dzień piątek 22.07.2005 Khardung wieś – Khardung przełęcz po raz drugi  – Leh: 82 km

33 dzień sobota 23.07.2005 Leh – Basgo: 51 km

34 dzień niedziela 24.07.2005 Basgo – Alci: 40 km

35 dzień poniedziałek 25.07.2005 Alci – Lamayuru – Khaltsi (postój ciężarówek): 85 km

36 dzień wtorek 26.07.2005 Khaltsi – Leh: 112 km

37 dzień środa 27.07.2005 Leh – Keylong (autobus)

38 dzień czwartek 28.07.2005 Keylong – Gramphu (autobus), Gramphu – przełęcz Rohtang –Manali – okolice Kullu: 90 km

39 dzień piątek 29.07.2005 okolice Kullu – Mandi 79 km

40 dzień sobota 30.07.2005 Mandi – Delhi (autobus)

41 dzień niedziela 31.07.2005 Delhi

v42 dzień poniedziałek 1.08.2005 Delhi

2.08.2005 powrót Delhi – Kijów – Warszawa

razem około : 1850 km


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u