Północne Indie i Nepal 2013 – Piotr i Grażyna Wiland

Przeloty samolotem : Warszawa – Wiedeń (Austrian Airlines);Wiedeń – Delhi – Austrian Airways; Jet Airways Delhi-Kathmandu (17.02.2013) ; Kathmandu – Delhi (26.02.2013); Delhi – Monachium (27.03.2013) Lufthansa; Monachium – Wrocław Lufthansa

Ceny :

Indie (ceny w rupiach indyjskich)

Wymiana : Wymiana pieniędzy na lotnisku 1 USD = 49,80 , za wymianę potrącono przy kwocie 7 470 Rp (150 USD) – 70 Rp – otrzymałem 7 400 Rp czyli 4933 Rp za 100 USD; wymiana w kantorach 1 USD = 51 Rp, w hotelach 1 USD = 48-49 Rp

Ceny wstępów:

Wejście do Taj Mahal – Agra – 750 Rp; wejście do City Palace (Jaipur) – 300 Rp, oplata za kręcenie nieprofesjonalną kamerą – 200 Rp; wejście do Hawamahal (Pałac Wiatrów, Jaipur) , Jantar Mantar , Albert Hall , Nahargarh i Amber Palace – bilet łączony – ważny przez 2 dni – 300 Rp – wstęp od 8-17.30 (Amber) – 300 Rp (od 9 – 17.00); wejście na teren Kutb Minar, Delhi – 250 Rp, wejście na teren Mauzoleum Humayun – Delhi – 250 Rp; Keloadeo National Park – 400 Rp/osobę , wynajęcie roweru – 40 Rp. Bilety na Blue Lotus Festiwal – 2 pełne dni oraz jeden wieczór – dla 2 osób – 632 PLN = 10 562 Rp

Transport :

Organizowane przez Designer Indya (Mintu Deka) www.designerindya.com za 666 USD ( w tym bilet kolejowy, 3 noclegi- Bharaktapur, Jaipur, Delhi) i transport oraz objazd po Delhi i odbiór z lotniska; Bilet : Ajmer Shtbdi (Ajmer-Delhi , klasa CC, 15.45- 22.40) – cena dla 2 osób 1450 Rp, km 443; Cena biletu na samolot za osobę : 3 470 PLN – odcinek Warszawa-Wiedeń – Delhi- Frankfurt-Warszawa / osobę; 890 PLN – za loty Jet Airways

Wyżywienie

Restauracja : – ceny netto – (Umwaid Mahal A Heritage Castle, Bihari Marg C-20B/2, Bani Park ) woda mineralna – 1ltr – 40 Rp (45), zupa szpinakowa – 165 Rp, ryż gotowany – 110 Rp, Tandoori Aldo – 190 Rp, Tandoori Roti – 40 Rp, Mutton Tikka Magala – 350 Rp, naan (cebulowo-czosnkowy) – 70 (60) Rp – ceny netto , do tego dochodzi 10-11% podatku, ale czasem nie jest to określane jako usługa, czyli można ewentualnie zostawić napiwek; inne miejsca : (netto bez 10%) Kadamb Kunj Resort, Fatehpur Sikri Road, Bharaptur : Chicken Curry – 250 Rp, Żółty Dal Tadka – 140 Rp, ryż gotowany – 100 Rp, Chicken Sweet corn soup – 130 Rp

Noclegi:

The Grand Sarwan Raj Singh Complex , Kapasphera , New Delhi , Tel 91 11 250 63333, www.thesarwan.com – 4000 Rp oraz dodatkowo podatek

Gulab Niwaas Palace, Parikrama Marg Pushkar- pokój typu twin deluxe (www.gulaabniwaas.com) – cena za pokój dwuosobowy – 4200 Rp x 3 noce = 12 600 Rp, (ceny wyższe z uwagi na odbywający się w tym czasie Blue Lotus Festival;

Nepal (ceny w rupiach nepalskich)

Wiza na mniej niż 15 dni – 25 USD; otrzymuje się ją na lotnisku

Wymiana (02.2013) – 1 USD = 85 Rp

Opłaty za wstęp i wycieczki :

Wstęp do Chitwan NP. – jeden dzień – 1 500 Rp/osobę; wycieczki organizowane – przejazd dżipem po Chitwan NP. – za pół dnia od 13-17.30 – 12 500 rp (4 -6 osób) – zapłaciliśmy 6 250 Rp za 2 osoby; przejażdżka na słoniu przez 2 godziny po terenach Chitwan NP. – 1 850 Rp/osobę (jeśli się nie zakłada , iż tylko dla 2 osób, bo wtedy kosztuje dla 2 osób 6 000 Rp); przepłynięcie łódką po rzece (canoe trip) – mieści się w łódce do około 10 osób i wizyta w Elephant Breeding Centre (cena wliczona w wycieczkę) – 1 750 Rp/osobę – do wszystkich tych cen doliczono nam 13% podatek VAT

Pokhara – wejście na teren Seti River Gorge – 23 Rp, wejście na teren Devi’s Fall – 20 Rp, , Gurkha Memorial Museum Nepal, Pokhara – 150 Rp, robienie zdjęć – 10 Rp, kręcenie filmu – 50 Rp, International Mountain Museum, Pokhara – 300 Rp;

Bhaktapur – wejście na teren starego miasta – 1100 Rp ; Bhaktapur – National Art. Museum – 100 Rp, opłata za robienie zdjęć aparatem fotograficznym – 50 Rp; Kathmandu – wejście na teren Durbar Square – 750 Rp, w tym wstęp do pałacu

Patan – wejście na Durbar Square – 500 Rp , ale za wejście do Muzeum Patan – dodatkowo 250 Rp (warto); Swayambhunath – wejście – 200 Rp

Wyżywienie

Restauracja : – ceny netto – zupa szpinakowa , pomidorowa – 190 Rp , Dal Makhani 225 Rp, Spagetti – 325 Rp, woda mineralna – 1 ltr 50 Rp, 0,33 l Fanta – 60 Rp, , Barahi Veg Thali – 450 Rp, duży dzbanek herbaty – 155 Rp, Chicken Tikka Lababdar – 450 Rp (do tego należy dodać dodatek za usługę 10% i VAT 13% ) czyli ceny brutto są większe niż podane wyżej o 23%

Noclegi:

Katmandu – Kathmandu Eco Hotel , Thamel Bhagwaitbahal – cena za pokój dwusobowy twin deluxe – wliczone podatki (13%) i opłata serwisowa (10%) – 70 USD; Hotel Barahi Pokhara , Barahi Path, Lake Side, Pokara-6, www.barahi.com, cena za pokój 105 – 135 USD, Hotel Teh Shanker Hotel Katmandu – 105 USD (z wliczonymi podatkami ) www.shankerhotel.com.np

Transport

Taxi – okolica Pałacu Narayanhiti – lotnisko – 600 Rp, ta sama okolica – Patan-Durbar Square – i z powrotem z oczekiwaniem około 2-3 h – 1600 Rp ,

Relacja z podróży

10 . 02.2013 – niedziela

Celem naszego przylotu do Indii był udział w organizowanym po raz pierwszy festiwalu muzycznym Blue Lotus Festiwal, który miał się odbyć w Puszkarze. Zanim jednak tam mieliśmy dotrzeć zaplanowaliśmy kilkudniowy przejazd trasą Złotego Trójkątu : Delhi-Agra-Jaipur. Dla mnie to był już czwarty pobyt w Indiach, natomiast dla mojej żony Grażyny miał to być Jej pierwszy raz na tym subkontynencie.

Po siedmiu i pół godzinach lotu wylądowaliśmy już po północy na lotnisku w Delhi. Od mojego ostatniego pobytu w Delhi przed 4 laty zaszły spore zmiany. Lotnisko znacznie rozbudowano i unowocześniono. Kontrola paszportów przebiegała dość sprawnie. Na lotnisku czekał na nas jeden z pracowników firmy Travel Designer Group. Część zaliczki już wpłaciłem z wielkimi trudnościami przez system Pay Pal. Mieli oni nam zorganizować w pierwszym tygodniu pobytu w Indiach przejazd samochodem, noclegi i na końcu zwiedzanie Delhi. Klucząc samochodem ciemnymi uliczkami dotarliśmy do zarezerwowanego przeze mnie hotelu Grand Sarwan w pobliżu lotniska. Następnego dnia rano rozliczyłem się finansowo z chłopakiem z Travel Designer Group, który nas przywiózł. Wręczył mi on vouchery na hotele po drodze do Puszkaru i obiecał , iż w najbliższą sobotę ktoś od nich będzie na nas czekał na dworcu kolejowym w New Delhi

11.02.2013 – poniedziałek

Recepcja zaś była zwykłym biurkiem, przy której urzędował, a w zasadzie drzemał wąsaty jegomość . Będąc jeszcze na lotnisku wymieniłem jedynie 150 dolarów, gdyż resztę po korzystniejszym kursie miałem wymienić w biurze firmy Travel Designer Group. Ale jak to w Indiach wszystko się zmienia. Właściciel firmy, z którym najczęściej korespondowałem, był chwilowo nieobecny. Ale usprawiedliwienie było niepodważalne. Miał właśnie swój ślub i do pracy miał wrócić po „honeymoon” we wtorek. W hotelu o godzinie ósmej rano miał na nas czekać już kierowca, ale przyszło nam na niego trochę poczekać. W hotelu mogłem wymienić dolary, ale po nieco niekorzystnym kursie, czyli 48 rupii za dolara. , Wpierw jednak musiałem wyłożyć gotówkę, następnie wąsaty jegomość słał umyślnego na motocyklu, i za kolejny kwadrans miałem już upragnione rupie. Nasz kierowca , poganiany przez telefon, zjawił się z półgodzinnym opóźnieniem. Mogliśmy ruszyć w Indie, które stały przed nami otworem .

W Agrze mieliśmy być za około 4-5 godzin. Nie łatwo jednak było wyrwać się z Delhi. Jechaliśmy obrzeżami miasta. Gdzie tylko były jakiekolwiek światła czy skrzyżowanie, galimatias na naszej drodze przybierał swoje ostre, indyjskie formy. Każdy próbował się choć trochę wyrwać do przodu, zajechać komuś drogę, zdobyć kolejne metry czy centymetry w tej walce. Do tego jeszcze na drodze wałęsali się jacyś piesi czy krowy, po prostu chaos na całego. Południowa cześć Delhi – dzielnica Gurgaon przeżywa swój boom. Mijaliśmy nowoczesne bloki czy centra handlowe, które sąsiadowały z szałasami bezdomnych i pustymi przestrzeniami. Brukowane chodniki nie istniały, istna ziemia niczyja, gdzie wciąż ktoś ryje jakieś rowy, doły, rzuca wszystkie śmieci. A w dobie plastiku było ich coraz więcej. Krowy – czyścicielki tego nie zjedzą, a miotły Hindusom służą bardziej aby jeszcze więcej zakurzyć niż cokolwiek sprzątnąć.

Po dobrych dwóch godzinach jazdy wydostaliśmy się na czteropasmową szosę łącząca Delhi z Agrą. Kierowca w Indiach jest absolutnie niezbędny. Nie wiem nawet czy cudzoziemcom pożyczono by samochód na jakichś przyzwoitych warunkach. Specyfika jazdy w mieście to jedna rzecz, ale nawet na takiej „prawie autostradzie” zdarzają się różne niespodzianki. Droga czasem przebiegała przez miasteczko, gdzie oczywiście nie było żadnych bezkolizyjnych skrzyżowań czy jakichkolwiek świateł. Zbawienne są wtedy zwalniające „garby policjanta’, których jest w każdej miejscowości zatrzęsienie. Do tego często w pobliżu miasteczka nikomu się nie chce nadkładać drogi jadąc właściwym pasem i co chwilę ktoś jedzie pod prąd. To prawie norma, norma indyjska. A że sztuka kierowania samochodem to umiejętność przewidywania więc najlepiej jak przy kierownicy siedzi jednak człowiek stąd, którego nic nie zadziwi.

Agra i Taj Mahal. To był nasz cel. Zanim tam dojechaliśmy nasz troskliwy opiekun z Travel Designer Group przedzwonił , troszcząc się czy nam czegokolwiek nie potrzeba. Trzeba przyznać, iż czynił to codziennie, co niewątpliwie podnosiło w naszych oczach rangę jego firmy. Zaproponował nam też usługi przewodnika, który podobno miał nas nic nie kosztować. Ale to tylko teoria. Proponowany młodzieniec wsiadł do naszego samochodu już w Agrze. Zapewniał nas , iż możemy spokojnie dalszą drogę kontynuować nawet w godzinach wieczornych, gdyż droga do Dżajpuru jest znakomita. Był hiper.. hiper entuzjastyczny. Ale wejście do Taj Mahal to cała skomplikowana procedura, którą trzeba wcześniej dokładnie zaplanować.

Cena nie zmieniła się. Nadal obowiązywało 750 rupii dla cudzoziemców, którzy dzięki temu mają jakieś tam swoje przywileje. Mogą otrzymać ochraniacze na buty i butelkę wody. Można było wnieść aparat fotograficzny czy nawet kamerę wideo, za którą trzeba osobno płacić za filmowanie i to tylko z platformy przy bramie. Znacznie dłuższa była lista rzeczy, których nie można było wnosić. Nie sposób było ich spamiętać, na pewno niczego co nadawało się do spożycia

Z miejsca gdzie wysiedliśmy z samochodu do Taj Mahal było około 800 metrów. Jak nie jest za gorąco, a dysponuje się czasem, nie trzeba wcale korzystać z rikszy czy wózka ciągnionego przez wielbłąda. Zresztą towarzystwo jakiegokolwiek Hindusa , czy to znajomego czy też wynajętego przewodnika sprawia, iż ma się spokój z natrętnym ofiarowywaniem wszelkich usług. Ale liczba turystów, w tym i zagranicznych była przeogromna. Stąd też i proporcja tych naprzykrzających się do ich ofiar była całkiem znośna. Nie byliśmy ich ostatnią życiową szansą w tym dniu.

Przed pierwszą bramą długi sznur Hindusów oczekiwał cierpliwie ceremonii sprawdzania przez bramki. Dla cudzoziemców była krótsza ścieżka. Niestety laptop okazał się być przedmiotem niedozwolonym i nasz przewodnik odniósł to do zamykanej na kluczyk skrzynki. Była godzina piętnasta, do zachodu słońca było niecałe 3 godziny, ale zwiedzających było zatrzęsienie. Dziennie odwiedza Taj Mahal około 30 tysięcy osób. Próbowaliśmy dostać się do wnętrza mauzoleum, gdzie znajdują się dwie marmurowe cenotafy. Nie było łatwo, ani wejść ani też i wyjść. W uszach miałem tylko ciągłe gwizdanie strażników próbujących bezskutecznie opanować ten chaos. Jeszcze przed zachodem słońca dotarliśmy w pobliże Bharatpur, gdzie znajdował się hotel Kadam Kunj, wybrany i opłacony przez naszą agencję. Po chaotycznej i głośnej Agrze , znaleźliśmy tutaj wreszcie upragniony spokój.

12.02.2013 – wtorek

Budzik w komórce zaterkotał w parę minut po szóstej. Ale za oknami było wciąż ciemno. Nasz kierowca zawiózł nas tam tuż po świcie. Cena za wejście 400 rupii, a wynajęcie przewodnika to dodatkowy koszt 750 rupii. Najtaniej wyszły rowery, po 40 rupii, ale ich jakość nie poprawiła się od czasów gdy byłem tu po raz pierwszy w 2002 roku.

Mogliśmy się tylko pocieszać, iż nie ruszamy tym dwuśladem w Tour de France czy Wyścig Pokoju. Przed ponad dziesięcioma laty była susza i gdzieniegdzie tylko na pół wyschnięte bajora. Ale obecnie było lepiej. Wody było w bród, a więc i ptaki dopisały. Oczywiście najwięcej wody jest w czasie monsunu – od lipca do sierpnia. Wtedy też jest okazja, by zwiedzać park płynąc łodzią. W pobliżu znajduje się ujście dwóch rzek: Ganbhir i Banganga, skąd wodę kieruje się na rozlewiska i mokradła Keloadeo.

Dróżki stopniowo się zapełniały odwiedzającymi. Niektórzy wybierali rower, ale większość korzystała z rowerowych riksz. Bywały i riksze tylko z jednym pasażerem, gdyż obok na siedzeniu spoczywały wielkie bagaże z olbrzymimi teleobiektywami. Bo Keloadeo o tej porze roku ściąga nie tylko ptaki z północy i południa ,ale również spędzających tu wiele dni ornitologów i zapalonych „ptasich” fotografów. Robiło się coraz tłoczniej, a nam spieszyło się na śniadanie, które miało na nas czekać do dziesiątej rano. Wsiedliśmy więc na nasze skrzypiące rowery i wróciliśmy do bram, parku.

Krajobraz po drodze do Dżajpuru był monotonny, ale przez te dziesięć ostatnich lat główne drogi się zmieniły. Az do Dżajpuru jechaliśmy drogą szybkiego ruchu o czterech pasach, aby od czasu do czasu zatrzymać się po drodze w miejscach zbudowanych dla zorganizowanych turystów, którzy masowo zwiedzają Indie pokonując trójkąt Delhi-Agra- Dżajpur. Obowiązkowo w takim miejscu jest sklep z pamiątkami, bar-restauracja i toalety dla turystów. Było to tez obowiązkowe miejsce spotkań kierowców wożących tych turystów. Czy chcieliśmy lub nie, to zawsze czekała nas przerwa na pogawędkę pomiędzy szoferami.

Popołudniową porą wjechaliśmy do Różowego Miasta – Dżajpuru. Chaos w tym miejskim krajobrazie był do przewidzenia. Aż cud, iż przez miasto przedzieraliśmy się nie dłużej niż pół godziny. Pałac maharadży był wiec dla nas oazą spokoju przed tym zgiełkiem, choć i tu zwiedzających były całe rzesze. Oprócz samego pałacu zaglądnęliśmy też na teren obserwatorium astronomicznego wybudowanego przed 300 laty. Aby tam wejść należało wyjść z pałacu i znaleźć drogę biegnącą do tego obiektu. Wszystko byłoby wspaniałe na terenie tego obserwatorium tylko po co ten gwizdek za pięć piąta. Hinduscy strażnicy skutecznie nas wszystkich przepłoszyli i to jeszcze zanim cień rzucany przez cienki pręt na tarczę precyzyjnie wskazał piątą po południu – moment zamknięcia obiektu.

Trzecią wielką atrakcję Dżajpuru – Pałac Wiatrów – musieliśmy odłożyć na następny poranek. Pojechaliśmy wreszcie spocząć w hotelu Umhaid Bhawan Palace zarezerwowanym przez nasze biuro. Zbudowano ten hotel przed kilkunastu laty, ale wystrój wnętrz jak i przebogate sztukaterie czy kapiąca od zbytkownych ozdób zewnętrzna bryła budynku były imponujące. Równie wystawna okazała się być i kolacja na dachu hotelu. Gdzieś w oddali, niczym szum wiatru dochodziły dźwięki klaksonów, pyrkających aut.

13.02.2013 – środa

Z bagażami ruszyliśmy w dalszą podróż. Z samego ranka zawitaliśmy do Pałacu Wiatrów (Hawa Mahal), którego pięciokondygnacyjna fasada jest jednym z najczęstszych fotografowanych miejsc w Indiach. Niektórym przypomina gigantyczny plaster miodu pomalowany na kolor ceglasto-różowy, inni zaś widzą w tym koronę boga Kryszny. Aby tam się dostać wejścia musieliśmy poszukać na bocznej uliczce od tyłu budowli. Nie zapomnieliśmy również o zachowaniu do kontroli łączonego biletu zakupionego dzień wcześniej w Obserwatorium Astronomicznym, który był ważny też na Pałac Wiatrów. Wdrapaliśmy się na te pięć kondygnacji i mogliśmy poczuć się jak te damy haremowe spoglądające na zatłoczoną ulicę przez któreś z 953 małych okienek.

Kilkanaście kilometrów dalej , gdy przecisnęliśmy się przez malowniczy przesmyk skalny, ujrzeliśmy na pobliskiej górze Amer Fort. Można to też wymawiać jako Amber Fort, co nieodmiennie się kojarzy z zeszłorocznym upadłym parabankiem. Ale pałacu maharadżów nie grozi żadne bankructwo. Turystów było mnóstwo, i to oni musieli się ustawić w kilometrową kolejkę, aby po pół godzinie oczekiwania wsiąść na słonia i triumfalnie wjechać w mury potężnej warowni. Spory tłum nie pozwalał zapomnieć, iż znajdowaliśmy się w tzw. Złotym Trójkącie Turystycznym: Delhi – Agra – Dżajpur. Podobno rocznie przybywa tutaj prawie półtora milionów turystów, co daje dziennie przypływ ponad pięciu tysięcy odwiedzających. Przynajmniej połowa ma ochotę wjechać na słoniu i jak się ich rozstawi czwórkami na słoniowym siodle to słonie muszą co najmniej wykonać ponad pięćset kursów.

Pozbyliśmy się swojego samochodu, który miał na nas czekać przy wyjściu z fortu, ale nie uśmiechało się nam czekanie w kolejce . Trzeba było znaleźć drogę dla pieszych. Tą, po której człapały słonie, lepiej było się tam nie pchać. Słonie szły jedne za drugim i ani nie myślały aby ustąpić miejsca. Ale nawet idąc specjalną ścieżką dla pieszych dwukrotnie trzeba było przejść na drugą stronę słoniowej magistrali. A w Indiach kto większy i silniejszy ma zawsze pierwszeństwo. Sporo się tam naczekaliśmy, szczególnie gdy w grę wchodziło aby przejść przez bramę – Sun Gate – wiodącą na rozległy dziedziniec pałacowy.

Słonie bynajmniej nie miały ochoty ustąpić pieszemu w bramie. Codzienne wdrapują się na tą pałacową górę, aby tam pozbyć się tych pasażerów i następnie już bez zbędnego balastu zejść w dół, gdzie w końcu czekał ich zasłużony odpoczynek. Czasem wracały kilkanaście kilometrów do swojej stajni gdzieś pod Dżajpurem.

Pałac stanowi labirynt schodków, korytarzy, komnat, bram . Dziedzińców jest cztery, każdy z nich na coraz wyższym poziomie. Wchodząc po kolejnych schodach wkraczaliśmy z przestrzeni publicznej do prywatnej dawnych władców. Symboliczną granicą była Brama Ganesi, hinduskiego boga o głowie słonia, który usuwał swoim wiernym wyznawcom wszelkie przeciwności losu. PO zwiedzeniu ruszyliśmy drogą szybkiego ruchu z Dżajpuru aż do samego Adżmeru. Stamtąd do Puszkaru dzieliło nas tylko kilkanaście kilometrów jazdy. Centrum Puszkaru – wielkiego centrum pielgrzymkowego Hindusów stanowi święte jezioro. Tam każdy pielgrzym może zejść po schodach czyli ghatach i wykapać się w nim, aby zmyć swoje grzechy. Ale dla takich jak my – nie-Hindusów nie było łatwo wjechać do Puszkaru. Na granicach miasta grupka mężczyzn skutecznie kontrolowała ruch. Tylko miejscowi mogli wjeżdżać bez przeszkód. Naszego kierowcę zatrzymano dopóki nie wykupił się kilkudziesięcioma rupiami.

Blue Lotus Festiwal był jednym z naszych głównych celów tego wyjazdu. Odnaleziony kiedyś w „Zwierciadle” z listopada 2012 roku artykuł o tym festiwalu rozpalił moja wyobraźnię. Taki był zaczyn naszej lutowej wędrówki. Przez Internet wykupiłem bilety na spektakle poranne, popołudniowe i wieczorne przez pierwsze trzy dni. W tym dniu nasz kierowca podwiózł nas na miejsce zbiórki, Mela Ground. Dobrze , że zaraz nie odjechał. Było pusto, ciemno. Prawie godzinę od planowanego spotkania uczestników w tym miejscu pojawiło się jakieś kilka aut i wysypało się z nich kilkudziesięciu uczestników Blue Lotus Festival, w tym i gwiazda tego wieczoru, Raza Khan, uprawiającego muzykę sufich.. Zapakowaliśmy się wszyscy na wózki ciągnięte przez wielbłądy i tak się zaczęła nasza muzyczna podróż na wydmy.

Miejsce było wyborne. Trochę wprawdzie wiało, ale prawie na każdego widza czekało łoże z poduszkami. Bo najlepsza pora na słuchanie muzyki to pierwsze godziny nocy, gdy świeci księżyc i milknie gwar uliczny.

14.02.2013 – czwartek

Wczesnym rankiem pomknęliśmy do położonego z drugiej strony miasteczka centrum festiwalu – kompleksu hotelowego Ananta Spa & Resorts, gdzie odbywały się poranne i popołudniowe koncerty Tuz po obiedzie był codziennie wyjazd do świątyni w centrum miasteczka, gdzie odbywał się darmowy występ. W godzinach popołudniowych po raz kolejny dwa lub trzy zespoły grały na świeżym powietrzu w Ananta Spa Resorts; wieczorem zaś kolejna mobilizacja na „muzyczne wydmy”.

Ze spodziewanych tysięcy widzów na koncertach w hotelu bywało kilkanaście czasem kilkadziesiąt słuchaczy. Wyglądało na to, iż słuchaczy było mniej niż tych 350 ściągniętych muzyków z całych Indii. Ale bilety po 40 USD za osobę na cały dzień to było za drogo dla samych Hindusów. Wśród gości zagranicznych grupa z Polski, była chyba najliczniejsza. Wieczorem zaczęło się jak dnia poprzedniego. Wielbłądy pociągnęły dwukołowe wózki, była ta sama scena i relaksujące łoża dla widzów Konferansjerka, tak jak co dzień założyła kolejne olśniewające kolorowe sari. W połowie drugiego występu nagle wszystko ucichło. Przyjechał gazik z kilkoma policjantami, którzy zarządzili zamknięcie koncertu na wydmach. Dlaczego , dlaczego ? Krążyły różne wersje. A to, że znalazł się jakiś właściciel tego pustkowia, i przypomniał sobie, ze nikt mu za to nie zapłacił. Inni zaś mówili, iż pewnie zbliża się pustynna burza i policja próbowała nas ostrzec. Ale byli i tacy, co uważali, iż policja nie otrzymała swej doli i szuka okazji na pokazanie swojej władzy, że o niej nie należy zapominać. A na władzę nie ma mocnych. W połowie koncertu wróciliśmy do hotelu, grubo, grubo przed północą. Przynajmniej można się było wyspać. .

15.02.2013 – piątek

Pogoda była nadal wyśmienita. Nic dziwnego. Przecież była to pora sucha . I do tego Radżastan, przylegający do Pustyni Thar. Na przedpołudniowym koncercie w Ananta Spa na scenie wystąpili Baul Fakirs, w świątyni zaś w centrum Puszkaru w porze obiadowej była muzyka z Radżastanu. Gdzie pojedziemy wieczorem ?. To była wciąż niewiadoma. Organizatorzy mieli spory orzech do zgryzienia, po tym policyjnym incydencie na pustyni. Wieczorne występy odbyły się w końcu w zupełnie innym miejscu, na terenie hotelu Pushkar Fort położonego parę kilometrów od miasta. Tym razem mieli wystąpić ci, muzycy, którym policja uniemożliwiła występ poprzedniego wieczoru na pustyni. Nosili za sobą chyba jakieś fatum, gdyż po kwadransie muzykowania nagle zerwała się wprost tropikalna burza i wszyscy schronili się pod dachem. Trzeba jednak przyznać, iż pomimo tylu przeszkód koncert jednak się odbył . . .

16.02.2013 – sobota – droga do Delhi

Pora było wynieść się z Gulab Niwaas Palace. Nasz kierowca zawiózł nas z bagażami do centrum festiwalowego. Miały być tam przed południem dwa koncerty, ale zmienna pogoda pokrzyżowała szyki organizacyjne. Sobotnie poranne występy odbywały się w małej salce. Żal było nam wyjeżdżać, tak nam ta atmosfera festiwalowa przypadła do gustu.

Nasz kierowca zawiózł nas tylko z Puszkaru do Adżmeru na stację kolejową, gdzie przekazał nas w ręce tragarza. Za 150 rupii miał się nami zaopiekować. Zaniósł on nasze bagaże do poczekalni, a po pewnym czasie wniósł je nam do naszego wagonu. Zgodnie chyba z angielskim zwyczajem – podobnym do spotykanego w Kenii – nasze nazwiska mogliśmy odczytać na liście przywieszonej na wagonie.

Wagon swoje lata miał. Podobnie jak i jego angielscy pasażerowie słusznego wieku, którzy przypominali nam bohaterów filmu „Marigold Hotel”. Za 17 dolarów kolej hinduska nie tylko przewiozła nas z Adżmeru do Delhi, ale i każdego karmiła bardzo obficie, co by nam wystarczyło na dwa dni. Po obfitych frykasach w Ananda Resort nie byliśmy w stanie prosić o jakąkolwiek dokładkę ani nawet spróbować kęsa z kolejowej kuchni.

Po 6 godzinach jazdy, nieomal punktualnie pociąg wjechał na stację New Delhi. Nie mogę złego słowa powiedzieć na temat biura, które nas obsługiwało. Czekał na nas ich przedstawiciel już przy peronie. Następnego dnia miał jakiś kierowca od nich przyjechać i pokazać nam Delhi. Hotel Shanti Palace, w pobliżu lotniska zewnętrznie nie imponował jakimś przesadnym luksusem, ale pokoik był wygodny.

17.02.2013 – niedziela – Delhi już po raz trzeci

Trudno było przewidzieć , iż w porze suchej Delhi powita nas mżawką. Ale po piątkowej ulewie w jednym z najsuchszych miejsc w Indiach nic nas nie mogło zadziwić Gęste chmury zasnuły się nad miastem, a prognoza pogody na ten dzień nie brzmiała optymistycznie.

Okutani w kurtki odnaleźliśmy już nieco zniecierpliwieni tą niepunktualnością naszego nowego kierowcę pod hotelem . Siedział sobie w samochodzie nie afiszując swojej obecności. Był jeszcze bardziej ściszony niż nas poprzedni kierowca, a kontakt z nim jeszcze trudniejszy. Musieliśmy więc przyjąć go takiego jakim był. Przynajmniej wiedział jak dojechać do India Gate, mającego takie samo znaczenie symboliczne jak dla nas Grób Nieznanego Żołnierza w Warszawie Deszcz siąpił, więc najlepszym pomysłem było zwiedzenie jakiegoś muzeum pod dachem. Indira Gandhi Memorial Museum było wspaniałym wyjściem na taką pogodę. Wstęp jest wolny, ale jak to często obowiązywała kontrola rzeczy osobistych; nie można było wnosić żadnej żywności czy napojów.

W środku były całe tłumy zwiedzających, przede wszystkim Hindusów. To miejsce, to muzeum ma bowiem dla nich symboliczne znaczenie. Indira Gandhi była premierem Indii przez ponad 15 lat od 1967 do 1977 i następnie od 1980 do 1984 roku. Wybrała ona sobie na swoją rezydencję ten względnie nieduży mały, biały parterowy dom. Po jej tragicznej śmierci został on w jakiś czas później zamieniony w muzeum. Dalsze zwiedzanie Delhi stało jednak pod znakiem zapytania. Naszemu kierowcy, podczas oczekiwania na nas udało się wrzucić kluczyki do bagażnika, a następnie zamknąć auto. Patrzył tylko błędnym wzrokiem na te kluczyki za szybą i zachęcał nas do cierpliwości. Próby otwarcia innymi kluczykami pożyczonymi od innych kierowców spełzły na niczym.

Wreszcie pożyczył od kogoś inny samochód i zawiózł nas do Mauzoleum Humajuna, pierwowzoru Taj Mahal. Stopniowo się rozpogadzało. Mauzoleum to chyba jedno z najlepszych miejsc do zwiedzania w Delhi. Budynki stanowią kombinację czerwonego piaskowca i białego marmuru w stylu perskim, nie tak jak śnieżnobiały Taj Mahal. A do tego ciągle się coś jeszcze nowego dobudowuje, jak np. turkusowe wieżyczki na szczycie budowli Nie było już takich tłumów jak w Agrze, nikt nie gwizdał przy wchodzeniu do wnętrza mauzoleum, bo i po co. Gdy zakończyliśmy zwiedzanie, i wróciliśmy na parking, czekał na nas już kierowca, tym razem już ze swoim samochodem Kosztowało go to tysiąc rupii, bo tyle warta była wybita boczna szybka. Na domiar wszystkiego wczesnym rankiem na parkingu padł jeszcze ofiarą innego użytkownika dróg, który mu wgniótł boczne drzwi auta. Był więc na pewno w tym dniu mocno stratny. Ale w Indiach, mało kto wzywa policję. Rano wziął od winowajcy zwitek banknotów i być może na tym zdarzeniu wyszedł nawet na plusie, ale z wybitej szybki swojemu szefowi się już chyba nie wytłumaczy.

Ogrody Lodi są warte polecenia, szczególnie właśnie w niedzielę, gdzie wielu mieszkańców Delhi przyszło się rozkoszować coraz lepszą pogodą. Patyny i dostojeństwa nadają tej oazie zieleni w Nowym Delhi dawne grobowce władców Delhi z XV wieku. Jaka tylko szkoda, iż czasu mieliśmy tak mało. Kierowca dał nam jedynie 20 minut, abyśmy mogli jeszcze zdążyć przed zamknięciem położony dalej na południe kompleks Qutb Minar. Nawet w niedzielę korki były spore, ale udało się dotrzeć we właściwym czasie . Przed wejściem do zespołu Qutb Minar tabliczki ostrzegają, iż prawie niczego nie można wnosić , w tym również żadnych toreb. Ale jedyne co sprawdzają przy wejściu to bilety, a bramka do wykrywania metali jest już tylko zwykłą bramką, która jednak prawie stale piszczy, bo to jedyne przejście. Taka jest i praktyka w prawie każdym z lepszych hoteli, które coś takiego były zobowiązane zainstalować, ale nikomu nie przychodzi do głowy, aby to używać

Na lotnisku przy stanowisku Jetstar byliśmy ponad dwie godziny wcześniej. Lot do Katmandu nie trwa dłużej niż półtorej godziny. Wiza do Nepalu na 15 dni kosztuje na osobę 25 dolarów, ale jeszcze trzeba mieć zdjęcie. Jak ktoś nie jest zapobiegliwy to płaci kolejne 300 rupii indyjskich za 2 zdjęcia zrobione na poczekaniu. Na lotnisku już na nas czekał chłopak z Eco Katmandu Hotel gdzie mieliśmy zarezerwowane miejsce. Droga z lotniska do hotelu to już nie była jazda trzypasmową autostradą, ale podskakiwanie na jakichś wertepach. Nasz hotel mieścił się w dzielnicy Thamel, która tuż przed północą jeszcze się w najlepsze bawiła.

18.02.2013 – poniedziałek

Katmandu jest bramą wjazdową dla większości przybywających do Nepalu. Brzmi zawsze z odrobiną tajemniczości, Ale ten czar szybko mija, gdy wjedziemy taksówką na którąkolwiek z ulic wypełnioną po brzegi wszystkim co terkocze, jeździ, wznieca kłęby dymu. Zanim jednak wyjechaliśmy wziął nas do biura First Environmental Trekking (P.) Ltd. czyli jakiś brat czy swat kogoś z hotelu; zaczęliśmy negocjacje szczegółów biznesowych naszej wędrówki przez Nepal. Koniec końcem otrzymaliśmy do swojej dyspozycji samochód z kierowcą i przewodnikiem, który miał nas zawieźć z Katmandu do Chitwan, następnie do Pokhary i z powrotem do Katmandu. Oczywiście według dyrektora tej firmy wszystko było znacznie poniżej kosztów, omal wyglądało , że dokładał do tego interesu. Ale cyfry były spore. Wpierw wolałem wiedzieć ile sobie życzy za sam transport bez jakichkolwiek kosztów za hotele. Wyszło na 500 USD za sześć dni podróży z kierowcą, choć do tego jeszcze miał być wliczony przewodnik, który miał nam służyć swoim doświadczeniem podczas całej podróży. Potem zaczęły się kolejne koszty. Dobry hotel Bahari w Pokhara miał kosztować 135 USD za jedną noc , a druga noc była warta 105 USD, hotel na szczycie w Sarangkot oraz transport innymi samochodami w okolicach Pokhary kosztować miało dodatkowo około 120 USD. Do tego jeszcze wycieczka za 42 dolarów w okolice Kathmandu.

Trochę zmitrężyliśmy czasu w tym biurze. Pora było ruszać w obiecaną wycieczkę w miasto. Katmandu jest największym miastem w Nepalu. Położony w kotlinie, co przy tych setkach tysięcy pyrkających pojazdach powoduje, iż nie można tam mówić o zdrowym, górskim powietrzu. W ostatnich latach, w sposób dość chaotyczny zamienił się w sporą, milionową metropolię. Gdy do tego dodać sąsiadujące miasteczka i miasta , to ludność aglomeracji tego miasta należy szacować na dwa i pól miliona. Zdążyliśmy zobaczyć największą stupę Azji – Bodhnath oraz położoną w innym miejscu świątynię Pashupatinath, głównym sanktuarium hinduizmu. Cena za wstęp była tam znacznie wyższa dla cudzoziemców – kosztowało 500 rupii za osobę i nie dotyczyła wejścia do świątyni. Albowiem tam mają prawo wejść tylko wyznawcy hinduizmu, czyli miejscowi. Turystom pozwolono zaś oglądać wszystko albo z zewnątrz albo z wysokich tarasów (Wzgórza Mrigasthali). Zanim przekroczyliśmy się most na rzece Bagmati – po jej drugiej stronie zobaczyliśmy kilka stosów pogrzebowych. Spoczywały na nich ciała zmarłych przykryte pomarańczowym całunem z nagietków lub już podpalone, z którego unosił się gęsty dym. Tuż za mostem natrafiliśmy na kolejną grupę samych mężczyzn niosących na marach ciało zmarłego okryte szatą, którą posypywano pomarańczowymi płatkami nagietek. Przy wyjściu nie omieszkałem sfotografować czteroosobową grupkę sadhu, którzy siedząc na ławce aż zapraszali do zrobienia zdjęć. Oczywiście za wolne datki. Cenę można jednak negocjować i sto rupii po czterokrotnie większej sumie wyjściowej też zaakceptowali.

Po powrocie do samochodu okazało się , że nastąpiła niespodziewana zmiana planów. Następnego dnia miały się odbyć w całym kraju protesty i strajki inspirowane przez partię opozycyjną, która się wyodrębniła z współrządzącej komunistycznej partii Nepalu i droga z Katmandu na ten dzień miała być zamknięta. Trudno było przełożyć wszystkie już wcześniej zarezerwowane noclegi. Stąd też mieliśmy przerwać nasze zwiedzanie i ruszyć późnym popołudniem do Parku Chitwan, gdzie planowo mieliśmy ruszyć następnego dnia o poranku.

Nasz dyrektor biura ustalił już nocleg w innym hotelu na tę noc, ale oczywiście musiałem dopłacić sumę 6000 rupii (4000 rupii za hotel, a 2000 rupii pewnie dla kierowcy i przewodnika, którzy mieli być w drodze jedną noc dłużej i też mieli gdzieś tam spać) i po szybkim lunchu ruszyliśmy w drogę. Po godzinie było już zupełnie ciemno, zaś samochodów szczególnie tych ciężarowych wielkie zatrzęsienie. Droga z Katmandu wpierw wznosiła się wysoko w górę – może nawet na 1600 m n.p.m., aby po dwóch czy trzech godzinach zjechać na około 400 metrów n.p.m. Szosa była wąska, w wielu miejscach w bardzo złym stanie (podobno z powodu pory monsunowej, która się skończyła już pięć miesięcy temu), nasz kierowca czasem wyprzedzał ślimaczące się wielkie ciężarówki buchające ciemnym, a niekiedy prawie czarnym dymem, naciskając klakson do dechy, aby ostrzec tych z przeciwka. Nieraz i nas mijano i to autobusy, których o takie przyspieszenie bym nigdy nie podejrzewał. Ale one miały swoją masę i przez swą wielkość łatwiej je było zobaczyć z naprzeciwka. Na miejscu byliśmy około 22.30 czyli po prawie sześciogodzinnej jeździe. Sporą niespodzianką okazał się hotel na skraju miejscowości Sauraha. Tuż przed północą była wciąż ciepła woda i znacznie lepsze warunki niż w poprzednim Eco Hotel

19.02.2013 – wtorek

Po śniadaniu wzięliśmy bagaże i przejechaliśmy miejscowym transportem do wcześniej zarezerwowanego za 55 USD za noc Sapana Village Lodge. Obiekt był naprawdę godny polecenia. Mieszkaliśmy na piętrze w domkach wolnostojących, bardzo gustownie urządzonych, a menadżer ośrodka czynił wszystko aby nam dogodzić. Zbudowano go podobno z pomocą przyjaciół z Holandii , toteż i goście często trafiają z tego kraju. Za naszego pobytu prawie, że połowę gości pochodzili z Holandii. Nie ma się co dziwić , że tam przyjeżdżają .Okolica była prześliczna. Rankiem gęste mgły opatulały rzekę, aby odsłonić się zawsze punktualnie za piętnaście ósma.

Z tarasu restauracji, gdzie spożywaliśmy śniadanie rozciągał się widok na leniwie płynącą rzeczkę i miejscowych wieśniaków, łowiących w niej ryby. Stanowiło też miejsce kąpieli słoni, zawsze pomiędzy 11 a 12 zwykle z aktywnym udziałem gości ośrodka. Żelaznym punktem kąpieli było oprócz szorowania samego słonia polewanie gości przez słonia. Trąba słonia ma bowiem różnorodne zastosowanie. Tereny parku narodowego Chitwan znajdowały się bardzo blisko naszego hotelu. Spośród licznych ofert składanych przez menagera ośrodka wybraliśmy na pierwszy dzień jazdę jeepem przez tereny parku . Cena za jeepa za pół dnia wynosiła 12 500 rupii, ale można było się podzielić ceną z Nowozelandczykami, którzy byli naszymi współtowarzyszami. Trwać to miało około czterech godzin (od 13 do 17.30). Naturalną granicę parku Chitwan stanowi rzeka Rapti. Można się przez nią przeprawić wąskimi łodziami, które wydają się , iż za chwilę zatoną jak wsiądzie jeden pasażer więcej. Ale rzeka jest płytka w miejscu przeprawy i suchą nogą przepływa myliśmy na drugą stronę. Po drugiej stronie oczekiwał nas już dżip.

Ruszyliśmy oczekując w każdej chwili , iż przespaceruje po drodze jakieś wielkie zwierzę. W parku zamieszkuje ponad 500 nosorożców, i ponad 100 tygrysów. Lista do zobaczenia jest dość długa, ale gęsty las liściasty nie daje nam zbyt dużych szans na spotkanie tych drapieżników oko w oko. Dżip był odkryty, ale mogliśmy czuć się bezpiecznie, szczególnie gdy mijaliśmy wędrujących o dżungli turystów w asyście przewodnika uzbrojonego jedynie w gruby kij. Piesze wędrówki po Chitwan trwają często po 2-3 dni; mają oni wtedy dużo większą szansę na zobaczenie nosorożca czy tygrysa, ale już znacznie mniejszą szansę na ucieczkę przed nimi.

Park jest usiany różnej wielkości zbiornikami wodnymi; przy jednym z nich leżakują i ładują swoje „akumulatory” krokodyle. Wczesne popołudnie to najlepsza dla nich pora na wylegiwanie się w pełnym słońcu. Sporadycznie pokazywały się nam bardzo płochliwe cętkowane jelenie chitwan. Honor parku pełnego zwierzyny ratowały tylko pawie, dla których droga była często miejscem zalotów.

Dobrze przynajmniej, iż w centrum parku znajdowała się tzw. ochronka dla gawiali, bliskich krewniaków krokodyli i aligatorów. Przynajmniej nasze oczy mogły na czymś spocząć. Liczba gawiali katastrofalnie spadła w ostatnich latach, stąd był pomysł na taki ośrodek (Gawial Breeding Centre).. Za wysoką siatką trzymane są one od momentu wyklucia z jaja aż osiągną wiek dorosły w wieku 5-6 lat. Potem z powrotem trafiają na wolność. Tuż przed zachodem słońca powróciliśmy nad rzekę i następnie do hotelu. Na pocieszenie usłyszeliśmy od napotkanych Holendrów, iż chociaż wzięli dżipa na cały dzień, to też niczego nie udało im się zobaczyć. Ale za to jazda na słoniu była według nich znacznie bardziej ekscytująca. A to mieliśmy w planie już następnego ranka

20.02.2013 – środa

Byliśmy umówieni na rozpoczęcie naszej przygody ze słoniem na piętnaście po ósmej , ale spóźniliśmy się o akademicki kwadrans. I być może nadal byśmy się notorycznie spóźniali, gdyby nie menadżer hotelu, który uświadomił nam, iż w Nepalu czas jest inny niż w Indiach. Różnica niewielka o 15 minut, ale wbiło to w dumę , tych którzy kiedyś to wymyślili, iż Nepal jest niepodległym państwem i zasłużył sobie na innych czas niż w Indiach. To nie jedyna ciekawostka co do panującego tutaj czasu. Naszemu przewodnikowi z pewną trudnością przychodziło przeliczanie roku 2013 na ich nepalski kalendarz, który już posunął się do 2069 roku.

Tuż obok naszego domku mieściła się stajnia dla słoni. Wiele ośrodków w miejscowości Sauhara trzyma swoje słonie. Mają one zapewniony ośmiogodzinny dzień pracy. Ze swoimi opiekunami wędrują na miejsce zbiórki w pobliżu rzeki, aby następnie czterokrotnie (rano od 7 do 9 i od 9 do 11 oraz popołudniu od 13 do 15 i 15 do 17) w czasie dwugodzinnego spaceru po dżungli przewieźć na swoich grzbietach turystów. Zwykle na specjalnym siodle może się pomieścić do czterech osób, ale nasz słoń musiał udźwignąć tylko 3 pasażerów; mnie przypadła jazda w drugim rzędzie, czyli prawie na ogonie. Widok miałem ograniczony, gdyż zamykaliśmy tą całą karawanę liczącą sobie może i piętnaście czy dwadzieścia słoni. W drodze powrotnej nastąpiło nagle wielkie poruszenie w pobliskich zaroślach. Dobre kilka metrów niżej w krzakach buszowały dwa nosorożce: matka i jej dziecko. Nie miały z nami łatwego życia. Wszyscy chcieliśmy je koniecznie zobaczyć i nosorożce z tej matni same wyjść nie mogły. A więc coś nam się jednak udało, gorzej z nosorożcami, dla których pewnie nie była to pierwszyzna.

Popołudniową porą (od 14.30) wyruszyliśmy ponownie. Pływaliśmy łódką wzdłuż Rapti River, do ośrodka gdzie dorastały słonie do wieku dorosłego , pozostając całkowicie na utrzymaniu rządu nepalskiego. Spacer po dżungli z naszym przewodnikiem dał nam przedsmak tego, co mogą poczuć ci, którzy wędrują przez kilka dni. Dzień wcześniej zapytany przez nas przewodnik przyznał się, że tygrysa w swoim życiu widział nie więcej niż z siedem razy. Przyciskany do muru dodał, że trzeba by wyjechać z trzydzieści razy, aby ujrzeć pana dżungli podczas eskapady dżipem. I choć kręciliśmy się po tym lesie szukając jakiejś przygody, to przygoda znalazła sobie jakiś inny adres. Co chwilę natrafialiśmy na liczne kopce termitów na wysokość może i metra, choć nie tak wysokie jak kiedyś widzieliśmy w Australii.

W końcu doszliśmy do miejsca, gdzie trzymane są słonie. Głównym celem ośrodka jest wytrenowanie słoni do różnorodnych prac, ale tutaj zajmują się głównie wożeniem turystów. Początek tego treningu wyglądają okrutnie. Mały słoń, w wieku 2-4 lat jest oddzielany od swojej matki, i przywiązywany liną i łańcuchami bardzo blisko słupa, ogranicza mu się również jedzenie i picie. Trwa to przynajmniej 3-4 tygodnie. Ale nie ma innej drogi, aby słoń w czasie tego treningu nie uczynił krzywdy swojemu trenerowi a w przyszłości i turystom.

21.02.2013 – czwartek

Nepal – według naszego przewodnika Madhu – jest nie tylko nazwą państwa, ale i synonimem Never Ending Peace And Love . Przez ostatnie dni nie widzieliśmy żadnego pożytku z naszego przewodnika, który znikała na cały dzień, ale też nam nie był zbytnio potrzebny. Tym razem przed nami były Himalaje. Droga trwała ponad 5 godzin. Już w trakcie jazdy ukazały się przy idealnie czystym niebie białawe szczyty kilku ośmiotysięczników.

W Pokharze hotel Bahari, zaproponowany jako wysoki standard przez nasze biuro, położony był w dzielnicy Lakeside. Do brzegu jeziora Phewa (Fewa) i przystani mieliśmy może z 400 metrów do przejścia. Niedługo potem, tym razem już z naszym przewodnikiem ruszyliśmy nad wodę. Było słonecznie, ale na wysokości siedmiu czy ośmiu tysięcy metrów nadciągnęły chmury. Można było do woli wybierać w oferowanych łódkach. Przybiliśmy na drugi brzeg jeziora, aby wspiąć się o 300 metrów wyżej do śnieżnobiałej Pagody Światowego Pokoju. Wzniesiona ona była z japońską pomocą, aby szerzyć na świecie pokój. Po godzinie byliśmy na górze. Nagrodą były widoki. W tym momencie szczyty wyłoniły się z otulających ją chmur. Ponownie zaczęliśmy poznawać kolejne szczyty Annapurny, którą to nazwą ochrzczono aż cztery wierzchołki (od I do IV w kolejności wysokości, nie usytuowania).

22.02.2013 – piątek

Niespiesznie opuściliśmy hotelowe pielesze, zostawiając większość bagaży, aby wynajętą taksówką przez naszą firmę udać się w pobliskie góry. Mieszkańcy Pokhary bronią się przed konkurencją z innych miast i miejscowe przepisy nie pozwalają samochodom z innych regionów Nepalu obwozić turystów po okolicach. Tak nam to relacjonował nasz przewodnik. Nasz kierowca mógł więc sobie zrobić wolne przez te trzy dni, bo w góry zawiózł nas jakiś miejscowy taksówkarz. W towarzystwie naszego przewodnika wjechaliśmy wysoko do miejscowości Naudanda, aby przez kolejne 10 kilometrów zrobić sobie przyjemny spacer, czy też nazwijmy to poważniej odbyć trekking do Sarankot.

Droga była płaska, a co najbardziej nam dokuczało, iż widok śnieżnych szczytów był przed nami ukryty. Za to życie mijanych wiosek mieliśmy jak na dłoni. Żółte pola, bardzo często ułożone tarasowato, o tej porze ukwiecone były gorczycą , z której wytwarza się olej. Minęła już pora monsunu (czerwiec – wrzesień), kiedy sadzi się również ryż. Domki były parterowe, czasem jednopiętrowe w zależności od zamożności gospodarzy. Dachy były płaskie, i niestety najczęściej przykrywane blachą falistą, szybko rdzewiejącą. Na niej kładzie się ciężkie kamienie, aby pokrycie domu nie pofrunęło w siną dal. Często w tym samym domu , na parterze trzymane są zwierzęta domowe, najczęściej kury czy kozy.

Sarankot stanowi kultowe miejsce dla zjeżdżających z całego świata miłośników paralotniarstwa. Najlepsze wiatry w tej okolicy są pomiędzy 11 a 13, stad niebo aż zaroiło się od różnokolorowych skrzydeł. Aż dziw brał, że przy tej liczbie jakoś rzadko dochodzi do zderzeń w powietrzu. Rozsiedliśmy się na trawie, aby przyglądać się jak to się wzlatuje w niebo. Czasu mieliśmy dużo, bo do zachodu słońca było jeszcze sporo czasu.. Mogliśmy trochę podpytać się naszego przewodnika jak mu się tutaj żyje. Madhu od ponad 10 lat pracował w tej agencji, którą wynajęliśmy. Standardowy dzień na trekkingu to około 4-6 godzin marszu, ale dla Madhu znacznie intensywniejsze chodzenie nie sprawiało trudności.. Ale nawet jeśli turyści, którzy zaplanowaną 10-dniową trasę przejdą dwa razy szybciej, to i tak na tym nie oszczędzają. Podczas trekkingu płaci się za wstępy do parków narodowych np. Annapurny, płaci się tragarzom, stąd ceny trekkingu nie są wcale małe. Panuje zwyczaj, iż za wszystkie napoje ciepłe czy zimne, klient płaci sam. Biorąc pod uwagę, że w górach trzeba dużo pić, to często turysta płaci więcej za napoje niż agencja za jego wyżywienie i schronisko. Nas to też dotknęło. Zamawialiśmy sobie podwójne herbaty, czy wodę mineralną i wyszło nam 800 rupii, choć posiłki w Szerpa Resort mieliśmy wliczone w cenę naszej eskapady.

Po tych wszystkich rozmowach i wynurzeniach naszego przewodnika pora było wspiąć się na szczyt Sarankotu. Amatorów zachodu słońca coraz bardziej przybywało. Część z nich w pobliżu nocowała, a niektórzy przyjechali na ten spektakl z Pokhary, aby o właściwej porze wejść na ten szczyt.

23.02.2103 – sobota

Wschód słońca miał zupełnie inny scenariusz. Ludzi było wprawdzie równie dużo, ale było też i znacznie chłodniej. Nie od razu wzeszła zza widnokręgu słoneczna kula, zakryły ją kłębiące się warstwy chmur. Za to co kilka minut każdy z wielkich szczytów stopniowo nabierał jasnych kolorów, na początku położony gdzieś tam hen, hen na horyzoncie Dhaulagiri, a po kilkunastu minutach to zjawisko dotarło nad masyw Annapurny.

Czas było wracać do Pokhary. Była sobota, dzień dla Nepalu świąteczny i dzień wolny od pracy. Toteż w tym dniu wiele osób udaje się o poranku do świątyni z pują czyli ofiarą. Wstąpiliśmy do położonej na wzniesieniu świątyni Bindhya Basini poświęconej Durdze, żony Sziwy. Niedaleko stamtąd znajdowało się Muzeum poświęcone Gurkhom. Ich motto „Lepiej umrzeć niż okazać się tchórzem” najlepiej oddaje ich waleczność. Z kolei w południowej części miasta postawiono spory budynek będący siedzibą International Mountain Museum. Opowiada ono eksponatami, opisami i makietami o górach Nepalu, jej mieszkańcach i himalaistach. Do 1964 roku zdobyto wszystkie ośmiotysięczniki. Gdy pierwsi polscy himalaiści przybyli w latach siedemdziesiątych do Nepalu zabrali się za odkrywanie nowych dróg wejścia na poszczególnie ośmiotysięczniki czy też wchodzenie w porze zimowej. Śledząc dokładne opisy wejść na różne szczyty odnajdywaliśmy i polskie nazwiska, uświadamiając naszego przewodnika Madhu, iż Polacy sporo wnieśli w historii zdobywania szczytów Himalajów.

24.02.2013 – niedziela

Nie mieliśmy już czego szukać w Pokharze. Wyjechaliśmy z niej wczesnym rankiem . Droga do Kathmandu zajęła nam ponad sześć godzin. Najtrudniejsze odcinki do pokonania znajdują się już w pobliżu Katmandu. Droga wznosi się serpentynami z doliny rzeki prawie tysiąc metrów wyżej. Przez kilkanaście kilometrów trwały wzdłuż drogi wielkie prace rozbiórkowe. Okazało się, iż rząd, aby móc poszerzyć drogę, co mu się chwali, bo czasem te wyprzedzanie na zakrętach dymiących ciężarówek, ma w sobie coś z rosyjskiej ruletki, nakazał wszystkim mieszkańcom opuszczenie domów położonych zbyt blisko głównej magistrali Nepalu. Setki domów w jednym czasie były wyburzane, a porządku pilnowały silne oddziały policji .

Po wcześniejszej, intensywnej korespondencji z dyrektorem naszego biura mieliśmy pojechać bezpośrednio do Bhaktapuru, jednego z trzech najważniejszych miast w Dolinie Katmandu w okresie dynastii Mallów. Łatwo było zaprojektować, gorzej z realizacją . W tym dniu wszyscy się uwzięli, aby przyjechać lub wyjechać z Katmandu. A tymczasem raz się jakaś rura popsuła , a gdzieś tam dalej stanęła ciężarówka i postoje mieliśmy murowane. Nie ma mowy o jakichś zasadach ruchu drogowego w tej części świata, każdy chce pierwszy przejechać.

Za wejście do miasta trzeba sporo zapłacić przy wejściu do centrum: 15 USD za osobę. W pałacu w Bhaktapurze przy placu Durbar mieściło się muzeum. Zbiory może były i interesujące, ale co z tego, jak trafiliśmy na tzw. planowe wyłączenie prądu. Do tego trzeba przywyknąć w tym kraju, w którym podobno produkowana energia zabezpiecza nieco więcej niż połowę zapotrzebowanie na prąd. Te lepsze hotele mają swoje generatory i po chwili ciemności prąd włącza się ponownie, ale w innych hotelach jak np. Sapana Village Lodge, generator pracował tylko po zmroku. Oczywiście są to wyłączenia planowe i Madhu w swoim domu wiedział, w jakich godzinach i w jakich dniach prądu mieć nie będzie. Zresztą nawet korespondencja mailowa na tym cierpi. Gdy wysłałem maila do naszego dyrektora , to odpowiedział mi dopiero po 2 dniach, gdyż miał komputery wyłączone z powodu przerwy w dopływie prądu.

Wróćmy jednak do Bhaktapuru, który zamieszkuje sto tysięcy mieszkańców. Znajduje się kilkanaście kilometrów od Katmandu. Praktycznie w każdym z tych trzech miast Doliny Katmandu spotkać można Plac Durbar czyli pałacowy, gdyż każde z nich było osobnym królestwem ze swoim własnym królem. Na tym placu mogłem poczuć , iż świat nie jest taki wielki. Trzy dziewczyny zagadnęły mnie czy czasem nie jestem z Polski. Poznały mnie, gdyż kiedyś widziały mnie jako prelegenta podczas OSOTT w Szczyrku w 2010 roku na prelekcji o święcie Holi.

Powróciliśmy późnym popołudniem do Eco Hotel. Ale kolejną ostatnią noc w Nepalu chcieliśmy spędzić w lepszych warunkach. Okazało się , iż można było następnego dnia się przenieść do hotelu Teh Shanker Hotel Katmandu z imponującym ogrodem, położonym vis a vis dawnego pałacu królewskiego

25.02.2013 – poniedziałek – Katmandu – Patan

Do serca Katmandu czyli Placu Pałacowego (Durbar) było stamtąd około kilometra. Mając w pamięci potworne korki w poprzednim dniu postanowiłem dojść tam na piechotę. Trzeba zdać się na to, iż wszystkie drogi pewnie i tak prowadzą na ten plac, gdyż o tabliczkach z nazwami ulic należy zapomnieć. Jedynym punktem orientacyjnym były więc kolejne świątyńki, z których Kathesimbhu Stupa przyciągnęła mnie oczyma Buddy podobnymi do widzianych już w Buddastupa.

Wreszcie doszedłem do celu. Przed wejściem , na teren usiany wprost świątyńkami podobnymi do tych widzianych w Bhaktapurze, cudzoziemiec musi wykupić bilet wstępu. Jego cena wciąż rośnie. Przed dwoma laty wzrosła z 300 rupii na 750 rupii. Nie było żadnego ogrodzenia pomiędzy ulicą a Placem Durbar w Katmandu. Wszystko było dość umowne, bo przez plac i tak przejeżdżają bokiem wszelakie pojazdy, to cudzoziemca i tak zawsze można wyłowić i sprawdzić. Dobrze przynajmniej, iż bilet ten był ważny na wejście do pałacu. Po tym co widziałem w dniu poprzednim byłem już nieco rozczarowany. Wszystkie trzy miasta w Dolinie Katmandu, które stanowiły siedzibę odrębnych królestw aż do połowy XVIII wieku chełpiły się świątyniami poświęconymi tym samym bóstwom i oczywiście wszędzie stawiano pałac królewski. Ale to samo może powiedzieć Nepalczyk gdy przyjedzie do Wrocławia czy Krakowa i uzna , że te kościoły są chyba wciąż takie same. Różnica tkwi w szczegółach.

Sam pałac rozczarowywał. Najczęściej spotykałem tabliczki „No photography” lub „No entry” , albo było zamknięte. Można było tylko wejść na pierwsze piętro i obejrzeć komnaty królewskie, ale po zdeponowaniu plecaków w skrytce. Przy Durban Square znajduje się dom, który zamieszkuje żywa bogini Kumari. Milczącej audiencji udziela wszystkim zebranym na małym dziedzińcu. Byłem tam może dziesięć minut, a w tym czasie pokazała się aż dwa razy. Ostry makijaż na twarzy zupełnie nie pasował do jej dziesięciu może dwunastu lat. Obok niej w oknie siedział mężczyzna, który pilnował m.in. czy aby czasem ktoś nie wyciąga aparatu fotograficznego, gdyż jest to surowo zabronione. Audiencja była skończona, mogłem wracać do hotelu Eco . Opuściliśmy dzielnicę Thamel, aby ostatni dzień spędzić w hotelu Shanker. Położony w pobliżu palacu królewskiego Narayan był dla nas ostoją i schronieniem przed wiecznym zgiełkiem i kurzem Katmandu. Popołudniową porą ruszyłem sam do trzeciego królewskiego miasta Patan. Miejscowość położona jest po drugiej strony rzeki Bagmati, na południe od Katmandu. Można ją traktować jako przedmieście stolicy kraju. Wybrałem się tam wynajętą taksówką, która miała na mnie czekać aż do zachodu słońca. Cena za przejazd wynosiła 1600 rupii (nieco mniej niż 20 USD). Pałac królewski w Patanie jest siedzibą Muzeum Patanu, które ze wszech miar mogłem określić jako perełkę muzealną. W swoich wnętrzach zaprezentowano tam przegląd tego co najważniejsze w panteonie bóstw hinduistycznych i licznych wcieleń Buddy. Tym razem nie było mowy o wyłączeniu światła, albo i trafiłem na odpowiednią porę. Doskonałe opisy przybliżały odwiedzającym , szczególnie tym, którzy się w to chcieli wgłębić, zawiłości religii , odpowiadały na liczne wątpliwości.

26.02.2013 – wtorek

Skoro świt, tuż po śniadaniu , podjechałem taksówką do położonej na przedmieściach Katmandu świątyni Swajambhunath. Taksówka podrzuciła mnie prawie na sam szczyt góry, ale pielgrzymi zwykle wstępują po 300 stromych schodach. Czasem mówi się o niej jako świątyni małp, ale tego poranka królowały psy, układające się do spoczynku w każdym prawie z wolnych miejsc do leżenia , konkurując przy tym ze zmęczonymi pątnikami. Małpy wybrały jako swój teren łowiecki schody biegnące na świątyni i trzymały się nauk Buddy z daleka. Wokół zaś rozciągało się milionowe Katmandu zanurzone w swoim kurzu i, spalinach.

Zaczynał się i dla nas powrót do domu. Taksówką na lotnisko jechaliśmy zwyczajowo strasznymi wertepami, przypominając nam nasz pierwszy wieczór. W bagażniku z trudem mieściła się jedna walizka, drugą zaś ustawiliśmy obok kierowcy na przednim siedzeniu. Po drodze kontrolowała nas policja czy czasem nasz kierowca nie robi jakichś machlojek z taksometrem. Dla nas to nie miało dużego znaczenia, bo cena była i tak ustalona z góry (600 Rp). Najczęściej taksówką w Kathmandu bywa samochód produkcji indyjskiej marki Maruti Suzuki. mogące mieć na oko jakieś dziesięć czy dwadzieścia lat. Wśród samochodów na ulicy królują indyjskie pojazdy. Oznaką luksusu i dobrej jakości jest posiadanie japońskiego samochodu. Zdarza się też zobaczyć Skodę Superb.. O pojazdach z Chin natomiast nepalscy taksówkarze mają podłe zdanie.

Na lotnisku w Kathmandu – tak jak w całym mieście – było tłoczno, ale za to rygory bezpieczeństwa potrafiły wzbudzić rozbawienie, szczególnie tych, którzy mają łaskotki. Czterokrotnie przechodziliśmy kontrolę osobistą: pierwszy raz przy wejściu na lotnisko, następnie przy sprawdzaniu bagaży, po raz kolejny przy wyjściu z bramki do autobusu, a na sam koniec czekało nas to jeszcze przed wejściem do samolotu. Stąd przy sprawdzaniu osobna była kolejka dla mężczyzn i kobiet. Nic więc dziwnego, że zaleca się zgłaszanie na 3 godziny przed odlotem samolotu. Zdążyliśmy jeszcze w sklepiku na lotnisku upłynnić ostatnie nepalskie rupie i w drogę.

Podczas lotu z daleka rysował się śnieżny łańcuch Himalajów, a my cofaliśmy się w zegarowym czasie o 15 minut. To nie był jedyny przeskok. Indie na prowincji czy w bocznych uliczkach Delhi niczym nie różniły się od Nepalu. Tu i tam porządek dotyczy tylko własnego obejścia czy sklepiku, tuż przed nim może być i olbrzymie śmietnisko, ale to nikogo już nie interesuje. Ale co innego kiedy przylatujemy czy odlatujemy z Delhi. Po opłaceniu taksówki w punkcie prepaid taxi, mogliśmy spokojnie poszukać naszego wehikułu. O tej porze dnia nie podbiegał do nas żaden tłum ludzi polujących na tych, co właśnie przybyli do Indii. Mogłem o sobie z dumą powiedzieć , iż to jest już mój piaty pobyt w Indiach. Ale nikt się nawet o to nie pytał. W hotelu Shanti Palace byliśmy już po raz drugi. Niedługo później zmrok zapadł nad Delhi. Byliśmy coraz bliżej domu. W hotelowej restauracji wtorek był dzień wegetariański. Ale przy tej różnorodności potraw wcale mnie to nie zmartwiło. , .

27.02.2013 – środa

Na lotnisku w Delhi należało być 3 godziny wcześniej przed odlotem. Po iluś tam godzinach lotu i przesiadce w Monachium wieczorową porą dotarliśmy wreszcie do Wrocławia 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u