Podróż lądem do Wietnamu – Małgorzata Maniecka

Małgorzata Maniecka

Czas trwania podróży: lipiec i sierpień 2001 roku

Trasa:

Warszawa – Terespol – Brześć – Moskwa – Ułan-Ude – Ułan Bator – Eriaan – Pekin – Lanzou – Golmud – Xining – Maduo – Yushu – Xiewu – Suiqu – Serxu – Maniganggo – Kanding – Leshan – Kunming – Mohan – Boten – Luang Prabang – Vientiane – Kaew Neua (Nham Phao) – Vingh – Hue – Hoi An – Nha Trang – Dalat – Sajgon – Moskwa – Warszawa

Dokumenty:

• Rosja – pieczątka AB;
• Mongolia – wiza tranzytowa lub pobytowa;
• Chiny – wiza do załatwienia na podstawie rezerwacji biletu lotniczego;
• Laos – wiza;
• Wietnam – wiza do załatwienia w biurze podróży na ul. Jana Pawła II nr 43A (biuro prowadzone przez Wietnamczyka, doskonale mówiącego po polsku). Aktualnie nie zachodzi potrzeba podawania nazw przejść granicznych.

Kursy walut:

Białoruś 1 USD = 1250 rubli białoruskich;
Rosja 1 USD = 28 rubli rosyjskich;
Chiny 1 USD = 8,08 yuana;
Laos 1 USD = 9400 kipów;
Wietnam 1 USD = 15000 dongów.

10 lipca, wtorek

Moja podróż zaczęła się o 10.42 na dworcu Warszawa Śródmieście. Pociągiem zwykłym za jedyne 9.80 zł dojechałam do Terespola. Miasteczko opanowane jest przez Rosjan handlujących wódką, spirytusem i papierosami. Dworzec jest nieprzyjemny i brudny. W kantorze na dole można kupić bez problemu vouchery – 15 zł za miesiąc. Pociąg do Brześcia odchodzi o 18.20, należy być dużo wcześniej bo mogą być kłopoty z wejściem do wagonu. Ja oraz grupa innych turystów miałam problem. Po długich prośbach udało nam się wsiąść. Pociąg rosyjski jak z innej epoki, a odprawa graniczna podobna do tej sprzed 20 lat. Nieprzyjemna, ciężka atmosfera. Nikt nic nie mówi, wszyscy czekają na swoją kolej. Przed nadejściem celników należy wypełnić deklarację. Trumpet & Mermaid Wedding Dresses
Oczywiście muszę wpisać dokładnie całą walutę, którą wiozę ze sobą. A tego jest trochę, ponieważ nie mam żadnej karty płatniczej ani też czeków podróżnych. Boję się, aby nie chcieli tego sprawdzać, bo to różnie może się skończyć. Na szczęście odprawa przebiegła bez zakłóceń. Podróż trwała 18 minut ale postój 1 godzinę. W Brześciu tempo, ponieważ pociąg do Moskwy odjeżdża już za 20 minut. W kasie nie ma kolejki i „cinkciarze” stoją pod kasą, tak że od razu można wymienić dolary na odpowiednią sumę rubli. Jest to bardzo praktyczne, inaczej nie ma szans na złapanie tego pociągu. Bilet z Brześcia do Moskwy (kuszetka) kosztuje 25 USD. Trzeba zapłacić 1 USD czyli 28 rubli dodatkowo za pościel. Przedziały są 4 osobowe, bardzo wygodne. Jest też i Wars w wydaniu rosyjskim, gdzie można wypić zimne piwo i nie tylko. W każdym wagonie jest pojemnik z wrzątkiem. Jest to bardzo praktyczne, zwłaszcza dla tych, którzy mają ze sobą zupki w proszku, kawę, herbatę itp. W nocy było bardzo duszno a okna nie dało się otworzyć. Cały czas słyszałam stukot kół i trzeszczące podwozie pociągu. Podróż trwała 12 godzin. Rzecz dziwna, ale w nocy toalety są pozamykane, a przejścia między wagonami to istny horror.

11 lipca, środa

W Moskwie udajemy się z dworca Białoruskiego na dworzec Jarosławski. Dołączają studenci z Łodzi i jedziemy wszyscy razem pięknym, starym metrem. Na dworcu oddajemy bagaż do przechowalni (31 rubli). Bilety na kolej transsyberyjską można kupić w kasie dużo taniej niż w Polsce w biurze Inturistu. Miejsce leżące w kuszetce otwartej w tzw. „płackartnyj” kosztuje do granicy z Mongolią (Nauszki) 44 USD. W Moskwie mamy całą dobę do odjazdu pociągu, więc idziemy zwiedzać miasto. Za 90 rubli organizowane są wycieczki autobusowe po całym mieście. Warto skorzystać z tego, ponieważ można trochę odpocząć a nawet zdrzemnąć się. Wieczorem idziemy wspólnie na Arbat, gdzie występuje bardzo wiele różnorodnych orkiestr. Niestety nikt nie zna Okudżawy, a tak bardzo chciałam go właśnie tutaj usłyszeć. Mnóstwo knajpek i ogródków z piwem. Ceny europejskie. Wieczorem wracamy na dworzec. Wokół pełno bezdomnych, żebrzących kalek i pijaków. Na ulicy widzi się śpiących pod gazetą. Z dworca lepiej nie wychodzić. Pociąg odjeżdża o 23.50 do Ułan-Bator. Pełen jest Mongołów obładowanych mnóstwem bagaży. Przy wsiadaniu do pociągu tzw. prowadnice czyli konduktorki wagonów (najczęściej studentki, dorabiające w okresie letnim) sprawdzają dokładnie bilety i paszporty. Znowu trzeba zapłacić za pościel, tym razem 21 rubli. Niestety toalety są otwierane dopiero po godzinie. Co kraj to obyczaj. Prowadnice w naszym wagonie są bardzo miłe, ale nie mogą spoufalać się z pasażerami. Widać, że by chciały ale mają „prikaz”. To dwie młode Buriatki, studentki z Ułan-Ude. Pod koniec podróży stają się rozmowniejsze i nawet dostaję w prezencie kilka pocztówek z ich rodzinnego miasta.

12 – 16 lipca, czwartek – poniedziałek

Kolej transsyberyjska

Dni spędzone w pociągu niczym właściwie się od siebie nie różnią. Za oknem zmieniające się krajobrazy. Zmienia się też czas z uwagi na podróż przez pięć stref czasowych. Podróż do Ułan-Ude trwa 93 godziny. Przejeżdżamy przez następujące stacje: Jarosław, Kirow, Perm II, Jekaterinburg (dawniej Swierdłowsk), Tjumeń, Omsk, Nowosibirsk, Krasnojarsk, Irkutsk, Ułan- Ude. Do Uralu widoki są takie jak u nas: miasta, wsie, ludzie i zwierzęta, ale od Uralu jest ciekawiej, pełno lasów od czasu do czasu miasto lub wieś. Na stacjach mieszkańcy miast sprzedają jedzenie, napoje i swoje wyroby. Z głodu się nie zginie. Jest też oczywiście wagon restauracyjny, gdzie podają rosół z pielemieni (coś w rodzaju pierogów z mięsem) z łyżką śmietany i szczypiorkiem. Pycha. Pierogi robione na miejscu. W wagonach jest wrzątek i u obsługi też można coś kupić. „Prowadnice” dbają o porządek, zamiatają, przecierają poręcze wewnątrz i na zewnątrz wagonu, a śmieci wyrzucają za przegub łączący wagony (Chinach pozbywanie się śmieci odbywa się tak samo). Późno w nocy pociąg dojeżdża do stolicy Buriacji Ułan-Ude. Mama Rosjanki, która jedzie z nami czeka już busem na całą ich grupę. Chcę jechać dalej ale zostaję zaproszona do domu. A tam całe przyjęcie z okazji przyjazdu gości. Są ryby smażone w occie (oczywiście z Bajkału) sałatki z buraków, z pomidorów, pierogi z mięsem na parze, ogórki małosolne i czeburiak (rodzaj pieroga wypełnionego farszem) no i oczywiście słodkie wypieki. Biedna kobieta tyle naszykowała. Potem zwiedzamy miasto. Stoi tu podobno największa głowa Lenina. Jeszcze jej nie zburzono. Miasto nie jest ciekawe. Całe w stylu socjalistycznym; turystów prawie nie ma. Jest to baza wypadowa nad Bajkał. Tutaj żegnam się ze studentami i idę na dworzec. Pociąg do Ułan-Bator (co oznacza czerwona ziemia) odchodzi po południu. Upał jest straszny, pewnie powyżej 30°C. Wsiadam do wagonu i od razu zapadam w sen. Jestem zmęczona a poza tym różnice czasowe dają się we znaki. W Nauszkach na granicy z Mongolią postój 1 godzinny. Zmieniane jest tu podwozie, gdyż tory w Rosji są szerszych niż w innych krajach sąsiednich. W tym czasie paszporty i deklaracje celne są zbierane przez celników a pasażerowie czekają na peronie. Można kupić owoce, nawet truskawki, lody, pierogi piwo i oczywiście wódkę. Kupują ją przede wszystkim obcokrajowcy bo jest dla nich bardzo tania. W pociągu mnóstwo Niemców i Holendrów. Ale są też i Rosjanie. Otwieram szampana, którego dostałam w prezencie i pijemy go za pomyślną podróż. Niestety jest za ciepły. Szampana zagryzamy rybą. Wydaje się, że kontrole graniczne nigdy się nie skończą.

17 lipca, wtorek

Rano przyjeżdżam do Ułan-Bator. Pada deszcz ale nie jest zimno. Na dworcu pełno naganiaczy. Za namową jednego z nich idę do „Idres Guest House”. Mieści się niestety w bloku niedaleko dworca mini busów. Jestem jednak mile zaskoczona. „Hotel” to tak jakby 2 mieszkania połączone ze sobą. W każdym pokoju kilka materacy na podłodze, kuchnia nawet wyposażona we wszystko co jest potrzebne, i 2 łazienki. W jednej z nich jest pralka automatyczna, gdzie za 0,5 USD można zrobić sobie pranie. Jestem mile zaskoczona. Poza tym, że jeden prysznic jest urwany to hotel ten jest godny polecenia. Nocleg w cenie 3,5 USD (1 USD = 1085 tugrików). Spotykam tu całe mnóstwo plecakowiczów z całego świata. Kuchnia doskonale nadaje się do prowadzenia rozmów i wymiany doświadczeń. Aż żal mi stąd wyjeżdżać, ale mój cel jeszcze daleko. Może innym razem. Miasto nie robi wrażenia stolicy, raczej dużej wsi. Dużo ludzi mówi tutaj po polsku i po rosyjsku.

18 lipca, środa

Kupuję bilet na zwykły pociąg do granicy do Zamyn-Ud. Niestety nie ma już miejsc leżących. Bilet prawie za darmo; 3600 tugrików, 15 godzin jazdy. Na dworcu jest bufet, poczekalnia i toaleta. Korzystam z niej, bo nie wiem jak będzie w pociągu. Jest ona w stylu tureckim, drzwi tylko do połowy a sprzątaczka chodzi w rękawiczkach i masce na twarzy. O dziwo jest czysto. Jem coś w rodzaju sałatki jarzynowej, do tego klucha na parze i rozrzedzone mleko z solą (przypomina pomyje). Płacę tylko 300 tugrików. Darmocha. Wreszcie jest pociąg. Ludzie tak się pchają, że muszę uważać, aby mnie nie zepchnęli pod wagon. Wreszcie mam miejsce wśród Mongołów, którzy koniecznie chcą ze mną rozmawiać ale nie bardzo wiem w jakim języku. Szukając wrzątku spotykam Amerykanina i 3 miejscowe dziewczyny mówiące świetnie po angielsku. Przenoszę się do nich. Przynajmniej teraz nie jest nudno i mogę dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o Mongolii i jej mieszkańcach. Toaleta to znowu horror. Albo zamknięta albo kolejka na 20 minut czekania. O czystości już nie wspominam. W nocy nawet mam miejsce leżące, o czym nie marzyłam. Współtowarzysze podróży co chwilę nas czymś częstują. Najczęściej jest to mięso małego gryzonia złapanego na stepie. O owocach i warzywach można tu tylko pomarzyć. Za oknem step, konie, owce i od czasu do czasu jakieś zabudowania. Śmieci ludzie wyrzucają na podłogę lub przez okno.

19 lipca, czwartek

O 8.30 czasu miejscowego pociąg przybywa do Zamyn-Ud, stacji granicznej z Chinami. Dworzec przypomina rosyjski w Irkucku. Pełno tu cinkciarzy, tak że z wymianą nie ma problemu. Wymieniam tugriki na yuany (1Y = 135 Tugrików). Postanawiam przekroczyć granicę z Chinami autobusem. Dziewczyny z pociągu proponują mi, że przewiozą mnie przez granicę. Mnie i tego Amerykanina. Przecież są pracowniczkami tutejszego urzędu celnego. Jeszcze jest czas do otwarcia granicy, idziemy więc coś zjeść. Potem wsiadamy do jeepa i podjeżdżamy punktualnie o 10 tej pod szlaban. Oczywiście jesteśmy pierwsi. Jest mnóstwo Mongołów czekających na granicy. Oni w przeciwieństwie do Chińczyków nie potrzebują wizy, więc handlują. Żegnamy się z miłymi dziewczynami i biegiem do odprawy. Przebiega sprawnie i szybko. Potem jest autobus, który wiezie wszystkich do chińskiego punktu granicznego (1 km). Tu wszyscy wysiadają z autobusu i zaczyna się dokładne sprawdzanie zawartości bagażu. To tak jak kiedyś było w PRL-u. Szczególnie dokładnie oglądają książki. Po godzinie można wsiąść znów do autobusu. Po chińskiej stronie w Erliaan znajduję autobus sypialny do Pekinu. Płacę 100 yuanów za 17 godzin podróży. Autobusy sypialne zabierają 36 pasażerów. Łóżka są piętrowe i podwójne. Pościel przypomina kolor czarny, towarzystwo raczej męskie. Na podłodze pełno śmieci, plwocin… Muszę się przyzwyczaić do plucia i charkania. To typowe dla Chin. Rząd zaczyna z tym podobno walczyć, bowiem wzrosła liczba zachorowań na gruźlicę. Oczywiście największym problemem w tego rodzaju środkach lokomocji jest toaleta. Podróż odbywa się po stepie, nie ma normalnej drogi. Wszędzie wciska się kurz. Ale dobrze, że można się rozprostować.

20 lipca, piątek

O 8-ej rano przyjeżdżamy do stolicy. Od razu jadę do hotelu. (JinG Hua Hotel Youthostel, Xiluoyuan Nanli, Yongdingmen Wai-Beijing, Postal Code 100077) znajdującego się na południu Pekinu. Z centrum jest autobus numer 66, który zatrzymuje się niedaleko od tego hotelu. Łóżko w pokoju, a właściwie w dormitorium kosztuje 30 yuanów. Pokoje są w suterynie i niestety wszędzie jest grzyb. Łazienka też jest tylko jedna na 20 pokoi. Woda w niej stoi po kostki, ale jest gorąca i nie ma tłoku. Jest tu również restauracja, w której jem obfite śniadanie za jedyne 5 yuanów. Poznaję mnóstwo turystów z całego świata i wymieniam doświadczenia. Można tu skorzystać z internetu, ale koło przystanku autobusowego (linii 66) jest dużo taniej. Hotel organizuje wycieczki na mur chiński i warto z tego skorzystać. Ja wybrałam się sama i zajęło mi to dużo więcej czasu. Również koszty przewyższyły te z hotelu (6 USD). Dotarcie na mur ze względu na odległość i brak komunikacji jest bardzo czasochłonne, nie wspominając już o problemach z dogadaniem się. Bardzo pomocne były rozmówki Lonely Planet angielsko – mandaryńskie oraz kalkulator. Poruszanie się po mieście nie jest trudne. Stołuję się w ulicznych garkuchniach lub na targach. Często jem potrawy, których nie umiem nazwać. Kuchnia chińska jest wspaniała, tania i nie wyobrażam sobie chodzenie po Mc Donaldach itp. Na szczęście nie mam żadnych dolegliwości żołądkowych. Nie będę opisywała miasta i zabytków, ich opisy można znaleźć w przewodniku. Większość hoteli pomaga w rezerwacji i kupnie biletów na pociągi, co na własną rękę stanowić może duży problem. Bilety należy rezerwować z wyprzedzeniem. Podróżując samotnie nie miałam takich problemów, bo jedno miejsce i do tego siedzące zawsze można znaleźć. Hotele biorą oczywiście prowizję i to w wysokości 5 USD. Kupuję bilet do Lanzou (stolica prowincji Gansu) za 215 yuanów. Miejsce siedzące, tzw. hard seat.

23 – 25 lipca, poniedziałek – środa

Pociąg do Lanzou odjeżdża o 15.10 z dworca zachodniego, największego w Azji Południowo- Zachodniej. Robi wrażenie. Tablica informująca o pociągach oczywiście po chińsku. Udaje mi się znaleźć wagon i miejsce. W środku pełno Chińczyków, którzy nieustannie kręcą się w tę i z powrotem. Z głośników płynie muzyka. Oczywiście na cały regulator. Ubikacja tak jak zawsze w stylu tureckim, na razie czysta. Wrzątek w każdym wagonie w związku z tym wszyscy jedzą zupki typu Knorr i Gorący Kubek. Co chwile obsługa pociągu przejeżdża z wózkami pełnymi żarcia. Jest też wagon restauracyjny. Na wszystkich postojach można zaopatrzyć się w jedzenie i napoje. Warunków do mycia nie ma żadnych. Przed toaletami są tylko małe umywalki, przed którymi ciągle jest tłok. Tłok jest także do toalet, a do niektórych nie da się już wejść. Niby sprzątają ale jakoś dziwnie: przed każdą stacją ubikacje są zamykane, a śmieci lądują za przegubami łączącymi wagony. Podróż trwa 29 godzin. Z czasem podkładam sobie śpiwór, bo trudno wytrzymać. Żeby się wyciągnąć to nawet nie ma mowy, chociaż niektórzy leżą na gazetach pod siedzeniami. Śpię, czytam, chodzę po pociągu i usiłuję rozmawiać z pasażerami. Jest duszno, a klimatyzacja nie działa. Wszyscy nieustannie piją zieloną herbatę. Mają specjalne pojemniki, chyba i ja muszę sobie taki kupić. Po nocy spędzonej na siedząco muszę się rozprostować. Wszędzie pełno ludzi. Dokąd oni tak jeżdżą? Ale to przecież i u nich są wakacje. Zrobiło się nagle zimno, bo włączyli klimatyzację. Konduktorzy znowu sprzątają, ze stolików też i nawet myją podłogę. Nogi w górę. Przed końcem podróży zmieniono nawet pokrowce przy zagłówkach. Chyba już dla innych pasażerów. No cóż, co kraj to obyczaj. Grunt to dobra organizacja Docieram nareszcie na miejsce. Dworzec jest w przebudowie, więc jest tylko jedno wyjście. A tu sprawdzają bilety. Nikt się nie prześlizgnie na gapę. Naprzeciwko dworca są dwa hotele polecane przez Lonely Planet. Idę do Lanzou Dasha. Hotel ma 22 piętra, oczywiście wszędzie grzyb. Dookoła rozkopane ulice i huk pracujących maszyn. Tak było w każdym dużym mieście. Jest tu też trochę turystów a szczególnie przy internecie. Próbuję kupić bilet na autobus do Golmud, ale okazuje się, że takie nie jeżdżą. Muszę jechać pociągiem. Za pomocą rozmówek kupuję bilet na miejsce siedzące do Golmud za 78 yuanów. Potem idę nad Huang-Ho (Żółta Rzeka). Kolorem przypomina jednak rzekę raczej brązową. Można przebierać w owocach, a brzoskwinie są po 2 yuany za kilogram. Przed odjazdem pociągu udaje mi się dostać do pokoju i biorę prysznic. Wieczorem opuszczam Lanzou. Pociąg taki sam jak poprzedni. Jest już trochę luźniej, mogę się wyciągnąć. Kiedy wyciągam śpiwór i do niego wchodzę, wzbudzam niesamowite zainteresowanie. Chyba jeszcze czegoś takiego nie widzieli. W nocy jestem kontrolowana przez pracowników służby bezpieczeństwa. Pytają dokąd jadę. Po chwili jednak dostaję swój paszport z powrotem. Oczywiście nie przyznaję się do tego, że zmierzam w stronę Tybetu.

26 lipca, czwartek

Rano szukając wrzątku (w naszym wagonie go brakło) spotykam grupę studentów z Polski. Są tak samo zaskoczeni jak i ja. Resztę podróży spędzamy wspólnie. Po wjeździe pociągu na stacje wszyscy obcokrajowcy są liczeni, i to kilka razy, a potem przy wyjściu sprawdzane bilety. Jest tu właściwie tylko jeden hotel, gdzie mogą spać turyści. Nocleg za 30 yuanów w pokoju wieloosobowym bez łazienki. Aby uzyskać zezwolenie na wjazd do Tybetu agencja turystyczna (bo tylko tak to jest możliwe) żąda 4000 yuanów, a po długich targach 2300 yuanow. To kupa forsy. Zastanawiam się czy starczy mi pieniędzy na dalszą podróż. Ale przecież Tybet był moim celem. Rano następnego dnia ma odjechać 10 osobowa grupa – nie zdążyłam się na nią załapać Cały czas zastanawiam się co zrobić. Miasteczko jest małe i nie bardzo jest tu co robić. Można skosztować wspaniałej kuchni ujgurskiej lub iść na internet (2 Y za godzinę).

27 lipca, piątek

Rano budzi mnie głośna muzyka, dobiegająca z głośników na podwórzu. To gimnastyka poranna. Trudno zresztą spać w Chinach. Wszędzie jest głośno. Idę do agencji turystycznej aby jeszcze raz porozmawiać o wyjeździe do Lhasy. Okazuje się, że grupa, która pojechała rano, wróciła już po godzinie. Zawrócono ją z pierwszego punktu kontrolnego i nie wiem czy oddano im pieniądze. Podobno wjazd w tym czasie ze względu na jakieś uroczystości nie był możliwy. A kiedy będzie tego nikt nie wie. Może za 3 dni a może za 2 tygodnie. Zdecydowałam się jechać dalej. Tym razem wsiadłam do autobusu sypialnego do Xiningu, stolicy Qinghai (70 yuanów). Jestem znowu atrakcją w autobusie. Łóżko dzielę ze śmierdzącym Chińczykiem, który cały czas do mnie coś mówi. Ale nawet rozmówki nie pomagają. Dystans 720 km autobus pokonuje w 20 godzin: o 14.00 następnego dnia znalazłam się już w Xiningu. Niedaleko dworca są hotele w cenie 20 Y. Znalazłam jeden, nawet czysty bo nowy. Mieszkają tu sami Chińczycy.

29 lipca niedziela

Wybieram trasę po bezdrożach prowincji Qinhgai i Sichuanu. To prawie to samo co Tybet. Zastanawiam się czy załatwiać zezwolenie na podróż po tych okolicach (bo taki jest wymóg) ale ryzykuję i jadę bez tych dokumentów. Pierwszy odcinek do Maduo (źródła Huang-Ho) jadę autobusem za 63Y. Mieści się tu tylko 25 osób. Odjazd jest oczywiście opóźniony o całą godzinę. Kiedy wreszcie ruszamy okazuje się, że musi się zatrzymać, bo za rogiem czekają następni pasażerowie. Powtarza się to co chwilę. Plują na szczęście przez okno. Siedzenia są bardzo wąskie i prawie nie ma miejsca na nogi. Rozmawiam z młodym Chińczykiem siedzącym koło mnie, który mówi trochę po angielsku. Autobus pnie się coraz wyżej, ale za oknem jeszcze zielono i pełno jaków. Nie odczuwam objawów choroby wysokogórskiej, na szczęście. Mój organizm już się przyzwyczaił. Droga do Golmud i do Xiningu też biegła przez tereny położone powyżej 3000m n.p.m. Drogi pomiędzy prowincjami Sichuan, Yunann i Xinjang należą do najbardziej dzikich i najwyżej położonych tras na świecie. W nocy w jakiejś małej dziurze psuje się auto. Naprawa trwa około 4 godzin. Jestem oczywiście atrakcją całej wsi. Wszędzie za mną chodzą. Ponieważ jest zimno, wchodzę do „restauracji” aby się rozgrzać. Jest tu nawet telewizor i mam okazje obejrzeć festiwal folklorystyczny z Yushu, który tam zobaczę na żywo. Jest bardzo zimno, i nawet zielona herbata nie jest mnie w stanie rozgrzać. Nad ranem ląduję w Madou. Jest i „hotel”, chyba jedyny w tej dziurze. Nazwałabym to zajazdem dla ciężarówek. Właściciel pokazuje mi „pokój” z jeszcze ciepłą pościelą, z której właśnie wyszedł jakiś kierowca. Jestem tak zmęczona i zziębnięta, że wchodzę do śpiwora, a potem w „cieplutką pościel”. Nie mogę się rozgrzać. Zapadam w sen. O warunkach sanitarnych nie będę już wspominać – po prostu ich nie ma.

30 lipca, poniedziałek

Jest zimno ale słonecznie, wysokość 4300 m. n.p.m. Okazuje się, że nie mam autobusu. Postanawiam jechać auto-stopem. Ale i to nie jest takie proste. Po godzinie spędzonej przy drodze w oczekiwaniu na autostop rezygnuję. Tu po prostu nic nie jeździ. Idę coś zjeść. Z zamawianiem jedzenia cały cyrk; dostaję co innego, niż zamówiłam. I do tego morze zielonej herbaty z solą. Zamiast serwetek jest papier toaletowy, a wszystkie resztki i odpadki rzucają na „podłogę” lub coś w tym rodzaju. Na środku jest piec a na nim czajniki z herbatą i ryż. Każdy dostaje herbatę, nieważne czy coś zamawia czy nic. Najczęściej pracuje cała rodzina. Po trzech godzinach nadjeżdża ciężarówka. Rozmawiam z kierowcami i na szczęście godzą się mnie zabrać. Jestem szczęśliwa. Ciężarówka chińska (Dong Feng) jest większa od naszych tir-ów. W kabinie jest miejsce dla 3 osób, ale jadą czterej kierowcy i ja. Jadą do Yushu i wiozą chyba mąkę. Mój plecak ląduje na pace. Jedziemy po bezdrożach. Widoki niesłychane, jest gorąco i kurz wdziera się wszędzie. Prędkość nie przekracza 25 km na godzinę. Na przełęczy położonej na wysokości 5300 m n.p.m robimy postój. Coś się oczywiście popsuło. Wykorzystuję czas na zdjęcia. Pełno tu chorągiewek łopocących na wietrze. Wieczorem jestem zaproszona na „kolację”. Dostaję kurczaka i kluski (okropieństwo), a oni jedzą nóżki kozie i zupę podobną do rosołu. Miejscowi mają widowisko. W nocy około trzeciej przybywamy do Yushu. Czekam na świt drzemiąc w ciężarówce, na placu jakiegoś magazynu.

31 lipca, wtorek

Znajduję hotel w samym centrum miasteczka, przy głównym skrzyżowaniu. Cieszę się, że jest prysznic ale niestety od 16 tej. Płacę 20 Y. Pod Yushu odbywa się festyn o którym wspomniałam wcześniej. Niestety jest już to ostatni dzień tej imprezy. Tybetańczycy są bardzo gościnni. Ubrani w przepiękne kolorowe stroje, ciągle się uśmiechają i zapraszają do swoich namiotów. Atmosfera zmącona jest mnóstwem chińskiej policji. Spotykam też kilku plecakowiczów. Niestety o tych okolicach Lonely Planet nic nie wspomina. Podróżuje się tu trudno, bowiem komunikacja jest bardzo słaba. Pozostaje łapanie okazji a i to nie jest takie proste. Wybieram się na dworzec, który leży około 3 km od centrum. Okazuje się, że autobus będzie dopiero za 3 dni.

1 sierpnia, środa

Z samego rana po długim oczekiwaniu łapię ciężarówkę, która wiezie mnie tylko 40 km, do rozwidlenia dróg. Podróż trwa jak zwykle długo. Po drodze wsiadają i wysiadają ludzie. W południe jestem dopiero w Xiewu. To dwie chałupy na krzyż. Ale jest i klasztor z pięknymi białymi stupami. Przechodzę za mostek na szlak prowadzący do Suiqu. I tu okazuje się, że na dobre utknęłam. Po chwili mam towarzystwo. Mieszkańcy widząc, że coś łykam (witamina C) podchodzą do mnie i na migi pokazują, że ich coś boli. Chcą dostać lekarstwo, a najchętniej aspirynę. Oni są jak dzieci. Po chwili jest też jakiś nauczyciel i pracownik Biura Bezpieczeństwa Publicznego. Oferują mi swoją pomoc. Ponownie stwierdzam, że bez tych rozmówek byłoby ciężko. Ale dobrze też, że oni umieją czytać. Po trzech godzinach nadjeżdża półciężarówka załadowana ludźmi i towarem. Decyduję się jechać, aby nie tracić czasu. Dystans z Xiewu do Shiqu to 90 km przez góry. Przez pierwsze pół godziny wiszę trzymając się linki, a drugą ręką przytrzymuję plecak, żeby nie spadł. Dopiero później samochód się zatrzymuje i mogę się ubrać. Jest zimno. Sadowię się teraz wygodnie i mogę podziwiać widoki. Niestety okazuje się, że siedzę na kanistrach z benzyną i że jeden z pojemników (są z plastiku) pęka pod wpływem mojego ciężaru no i z powodu słabej „drogi”. Cała śmierdzę, a jak się później okaże, nie będzie warunków do mycia. Mimo to ten odcinek mojej podróży był najciekawszy, zarówno pod względem widokowym jak i towarzyskim. Około 18-tej przybywamy na miejsce. Przyjazd ciężarówki to wydarzenie dla całej wsi. Wskazują mi binguan (hotel). Pokój ma kosztować 4Y. Są w nim 2 łóżka, piec żelazny i termos z wrzątkiem. Na brudnej ścianie plakat z Mao Tse Tungiem. Podłogi nie ma tylko klepisko. Na podwórzu pełno psów. Teraz śpią i nie reagują, ale w nocy mogą być niebezpieczne. Shigu ma tylko dwie ulice, jest mniejsze od Serxu i leży blisko granicy prowincji Quinghai w której kończy się cywilizacja. Zwiedzam klasztor i wieś. Potem idę zjeść coś, ale znowu mam problemy z zamawianiem. W końcu dostaję ryż z warzywami. Smażenie odbywa się na moich oczach. Co do higieny, można by mieć zastrzeżenia. W nocy nie wychodzę na dwór ze względu na psy. Spać też nie mogę, bo ujadają całą noc.

2 sierpnia, czwartek

Okazuje się, że jest zdezelowany jeep do Serxu i odjeżdża bardzo punktualnie. Tam niestety, chociaż to spora miejscowość, znowu nie ma w tym dniu autobusu. Czekam ponad 4 godziny w słońcu. Podchodzą miejscowi i pytają dokąd jadę. W końcu podjeżdża jeep (chyba nowy) i proponuje mi jazdę do Maniganggo. To już Sichuan. Uzgadniamy cenę. Jestem szczęśliwa, że nie muszę już czekać. Okazuje się jednak, iż najpierw jedziemy do warsztatu, gdzie następuje wymiana opon. Zajmuje to następne 40 minut. Potem już wyruszamy. Właściwie to śpię całą drogę. Oprócz mnie w samochodzie są jeszcze synowie kierowcy. Wcale nie są rozmowni. Na każdej przełęczy głośno się modlą i wyrzucają w powietrze kartki z modlitwami. Maniganggo leży na wysokości 4000 m. Więcej tu jaków niż ludzi. Dookoła góry (Great Snowy Mountaiu). W Maniganggo przesiadam się prawie natychmiast do spotkanej ciężarówki. Obawiam się, że potem nie będę miała żadnej innej okazji. Kierowca pozwala mi się położyć na wąskim łóżku, które jest za siedzeniami. Przynajmniej mogę się wyciągnąć. W nocy przymusowy przystanek w Ganzi. Kierowcy idą do hotelu, a ja zostaję w aucie. Pomimo zimna udaje mi się zdrzemnąć.

3 sierpnia, piątek

Pobudka. Szum na parkingu, bo jak się okazało, był to zajazd dla ciężarówek. Odjeżdżamy o 5-tej. Ganzi to stolica okręgu autonomicznego Ganzi (Garze) położona na wysokości 3800 m. Dużo tu urzędników PSB, ale mnie nikt nie pytał o zezwolenia. Po drodze wstępujemy na śniadanie. Właściciel garkuchni jest pierwszym człowiekiem, który wie co to Polska i nawet słyszał o Papieżu. Teraz jedziemy już po północnej trasie autostrady Sichuan-Tybet. Co pewien czas kontrola, pieczątki i otwieranie szlabanu. Jest gorąco i duszno. Nagle zjeżdżamy z szosy i jadąc przez pola, pagórki i rzeczki lądujemy w jakimś domu. Jak się później okazuje, to dom rodziców właściciela ciężarówki. Postój trwa do następnego dnia. Nikt z domowników nie jest w stanie się ze mną dogadać, a kierowca pojechał do żony i nie wiadomo kiedy wróci. Jestem wściekła, chociaż mam okazję zobaczenia jak ci ludzie naprawdę żyją. Jem tsampę (grubo zmieloną mąkę jęczmienną z masłem jaka i zieloną herbatą) i 3 razy kartofle usmażone na woku z sosem sojowym i z ryżem. Kiedy podają mi jogurt z mleka jaka, jestem zachwycona. Z przerażeniem patrzą, jak go jem z solą, a nie z cukrem jak oni. Śpię razem z domownikami w pokoju.

4 sierpnia, sobota

Około 12 tej zjawia się kierowca i po lunchu, na który są ponownie kartofle z poprzedniego dnia, następuje odjazd. W nocy docieramy do Kanding (3300 m. n.p.m.), gdzie jestem zmuszona nocować. Po drodze wspaniałe widoki; góry dochodzące do 7000 m. – Gonga Shan. Znowu tu muszę nocować. Najwięcej hoteli jest w okolicy dworca autobusowego. Niestety wszystkie pokoje pozajmowane. Przy pomocy policjantów znajduję nocleg w górnej części miasteczka.

5 sierpnia, niedziela

Autobus do Leshan (68 Y) odjeżdża już o 7.20. Nie ma w nim dużo pasażerów. Zaraz za miastem kontrola dokumentów. Na obiad zatrzymujemy się przy drodze. Zamawiam tofu z wołowiną. Jest dobre, ale za ostre. Co kawałek szlaban i kontrola. Około 13 tej jesteśmy na miejscu. Upał jest nieznośny. Jadę do hotelu. Nocleg w cenie 30 Y w pokoju 3 osobowym, Doskonałe warunki aby zrobić pranie, jest nawet wirówka. Zwiedzam miasto a wieczorem siedzę na internecie. (2 Y za 1 godzinę).

6 sierpnia, poniedziałek

Noc była fatalna, upał i duchota nie do zniesienia. Rano udałam się na dworzec, aby kupić bilet kolejowy do Kunmingu. Po długich dyskusjach okazało się, że muszę jechać do miejscowości Emei bo tam jest dworzec kolejowy. Można dostać się tam mini busem za 5.50 Y. Odjeżdżają co chwilę i podróż trwa około 40 minut. Dworzec jest w remoncie. Na szczęście kupuję bilet na hard sleeper za 183 Y. Stwierdziłam, że raz mogę sobie pozwolić na taki luksus. Wracam do Leshan i idę obejrzeć największego Buddę wykutego w skale (71m wysokości). Zwiedzanie utrudnione jest przez dużą liczbę turystów, również chińskich. A do tego ten upał. Wieczorem jadę znowu do Emei, aby wsiąść do pociągu. W poczekalni spędzam kilka godzin bowiem pociąg odjeżdża dopiero o 23.29, a ostatni autobus z Leshan jest już o18-tej. Potem pozostaje już tylko taksówka. A to nie wchodzi w rachubę. Zostaliśmy wpuszczeni na peron dopiero po wjeździe pociągu. Zajmuję swoje łóżko, na szczęście mam najlepsze, środkowe. Reszta pasażerów siedząc na dole, długo blokuje leżące dolne miejsca. Jestem tak zmęczona, że usypiam od razu.

7 sierpnia, wtorek

Podróż trwała 17 godzin. Na miejsce przybywam dopiero o 17-tej. Miasto bardzo czyste i nie jest już tak duszno. Tu prawie nikt nie pluje i nie charka. Stąd pochodzi najlepsza zielona herbata (Yunnan). Można bez problemu załatwić wizy do Laosu, Wietnamu i Kambodży. Poznaję grupę Polaków i przyłączam się do nich na parę dni. Następnego dnia zwiedzam Kunming. Wieczorem wsiadamy w autobus sypialny (138 Y) i udajemy się do Mengle w kierunku granicy z Laosem. W Mengle wynajmujemy mini busa do Mohan, do granicy. Tutaj niespodzianka. Nowiutki prawie hotel z łazienkami i telewizorami za jedyne 18.5 Y. Pościel czyściusieńka. Idziemy coś zjeść. Jest tu kilka knajpek, można wybierać. Potem idziemy na dyskotekę. Jest tak głośno, że po pół godzinie opuszczamy lokal.

9 – 10 sierpnia, czwartek – piątek

Rano idziemy na granicę, która jest bardzo blisko. Wypełniamy formularze i opuszczamy Chiny. Za szlabanem czeka półciężarowka, którą jedziemy ponad kilometr do przejścia granicznego z Laosem. Nie ma nikogo i po wypełnieniu druków podnoszą dla nas szlaban. W kantorze wymieniam dolary i yuany na kipy. 1 Y = 1090 Kipów, 1 USD = 9200 Y. Miejscowość Boten to kilka domostw na krzyż i niby dworzec autobusowy. Właśnie odjechał nam autobus i musimy czekać. Obok „dworca” można się posilić. Furgonetka zawozi nas za 15000 kipów do Udomxai (Muang Xai), a stamtąd dalej (za 20000 kipów) do Luang Prabang. Podróż trwała 6 godzin. Drogi są marne, ale widoki rekompensują wszystko. Przyjeżdżamy po 22-giej i jedziemy taksówką za jedyne 2000 kipów od osoby do dzielnicy tanich hoteli nad Mekongiem. Mamy kłopoty ze znalezieniem noclegu, tylu tu jest turystów. W końcu znajdujemy coś za 150000 kipów od osoby. Tanio, ale też i bardzo prymitywnie.

11 sierpnia, sobota

Od rana kropi deszcz. Wynajmujemy łódź (1 USD od osoby) i płyniemy do groty położonej 2 godziny drogi w górę rzeki. W grocie znajduje się ponad 2500 posagów Buddy. Po drodze mijamy wioski. Dzieci bawiące się na brzegu machają do nas. Wszyscy się uśmiechają. W drodze powrotnej zwiedzamy jedną z wiosek, w której można kupić Lao Lao czyli ryżową wódkę. Po południu zwiedzamy Luang Prabang.

12 sierpnia, niedziela

Rano tuk tukiem (taksówką) za 2000 Kipów jedziemy na dworzec, skąd po godzinie odjeżdżamy autobusem (50000 Kipów) w kierunku Vientiane. Jazda trwała 10 godzin. Można podziwiać wspaniałe widoki. Czasami droga jest zasypana, więc czekamy aż usuną kamienie i ziemię. Na miejscu jesteśmy dopiero około 20 tej. W centrum miasta znajdujemy hotel za 12000 K na osobę i nawet jest łazienka w środku. Hotel był akurat w remoncie, więc dlatego tak tanio.

13 sierpnia, poniedziałek

Rano udajemy się na zwiedzanie miasta i na zakupy na największym bazarze. Dużo towarów z Tajlandii i też cała masa „białasów”. Jest okropnie duszno. Kuchnia zbliżona do tajskiej. Ludzie bardzo mili i zawsze uśmiechnięci. Zafundowałam sobie masaż; 1 godzina to tylko 20000 K.

15 sierpnia, środa

Rano wsiadam w autobus do Paxan, aby dostać się do szosy B-13, ale niestety nikt nie wie, gdzie ona jest. Pokazuję mapę, lecz mam wrażenie, że oni w ogóle się na niej nie znają W końcu wysadzają mnie gdzieś na drodze. Zupełne odludzie, od czasu do czasu coś przejeżdża. Nagle zaczyna padać, a ja nie mam się gdzie schować. Urywam duży liść bananowy i próbuję chociaż ochronić plecak. Mimo deszczu jest duszno i parno. Po dwóch godzinach zatrzymuje się auto i kierowca łamaną francuszczyzną objaśnia mi, dokąd mam dojechać. Wsiadam w nadjeżdżający w tym momencie autobus, wzbudzając sensacje. Wszyscy chcą wiedzieć skąd się tu wzięłam i dokąd jadę. Próbuję im to jakoś tłumaczyć. Po 2 godzinach (8000 K) wysiadam na skrzyżowaniu w Nathon. Tu czeka już samochód (półciężarówka), którą pojadę do Laksao w kierunku granicy z Wietnamem, do Kaew Nuea. Jem szybko tutejszą zupę, zresztą bardzo pożywną i smaczną, wsiadam do auta. Oprócz mnie jedzie jeszcze kilka osób. Jestem mokra. Deszcz zacina, tak że nawet nie pomaga opuszczona plandeka. Marznę. Co pewien czas kontrola. Z przeciwka co pewien czas jadą ciężarówki. Może uskutecznia się tu szmugiel. Około 21.00 dojeżdżamy na miejsce. Idę do pierwszego hotelu z brzegu. Okazuje się, że to luksusowy hotel, chyba nie starszy niż 2 lata. Targuję się i udaje mi się zejść z 9 na 6 USD. To najdroższy hotel na mojej trasie. W pokoju jest też łazienka, ale niestety już zagrzybiona. Rozpakowuję cały plecak, bowiem wszystko jest wilgotne.

16 sierpnia, czwartek

Od samego rana leje. Pełno tu garkuchni i chętnych do podwiezienia mnie do granicy. To przejście otwarto niedawno dla turystów. Najpierw idę coś zjeść. Wybór nie jest zbyt duży i decyduję się ponownie na zupę. Cała rodzinka, pracująca w tym interesie z wielkim zainteresowaniem ogląda moje poczynania z pałeczkami. Na koniec częstują mnie zieloną herbata. Do granicy jest 20 km. Po mniej więcej 10km psuje się samochód i zostaję przeładowana na drugi. Płacę łącznie 20000 K. Oczywiście każdy z kierowców chce tą sumę oddzielnie, ale jakoś udaje mi się to im wyperswadować. Po drodze mijamy wioski na palach, bawiące się przy drodze dzieci i łażące bydło. Droga momentami pozbawiona jest nawierzchni, więc trzęsie niemiłosiernie. Na granicy nie ma nikogo, za to nowy, piękny budynek do odprawy, a w nim jeden przesympatyczny urzędnik. Z zaciekawieniem ogląda mój paszport. Żegnam Laos w strugach deszczu. Właściwie to żałuję, że nie zostałam tu dłużej, ale już nie mam odwrotu. Idę w kierunku granicy wietnamskiej około 1 km pod górę. Cały czas pada. Po drodze mijam ciężarówki, gdzie coś się ładuje i rozładowuje. W końcu docieram do granicy. Najpierw chodzę po budynku w poszukiwaniu celników. Wreszcie mnie dostrzegają. Muszę rozpakować plecak. Nie znajdują tu jednak nic ciekawego dla siebie. Po otrzymaniu stempla w paszporcie muszę zapłacić 1 USD. Nie wiem za co. Płacę w kipach, bo akurat mi tyle jeszcze zostało. Dostaję do wypełnienia deklarację celną, którą potem muszę gdzieś podbić. Chodzę po całym budynku. Oni się tu nudzą, więc mają zabawę. Nareszcie opuszczam to miejsce. Od razu przypomina mi się jak to było za komuny u nas. Szukam jakiegoś transportu, próbuję auto stopu, ale nic z tego nie wychodzi. Cały czas kierowca mini busa próbuje namówić mnie na skorzystanie z jego auta za jedyne 40 USD (80 km do Vingh). Twierdzi, że tu w ogóle nic nie jeździ. Przepychanka trwa 3 godziny i w końcu muszę skapitulować, bowiem widzę, że nie mam innej możliwości. Szkoda, bo potem spotykam Francuzów, którzy są w kilka osób i wyszłoby dużo taniej. Ale nie przewidziałam takiej sytuacji. Ustalam cenę na 20 USD. Nie bardzo mu to pasuje, ale nie ma innego wyjścia. On też już dzisiaj nie złapie żadnego turysty. Droga jest wąska, pełna zakrętów i osuwających się kamieni, a on jedzie jak szalony, mimo moich protestów. Nie zważa ani na ludzi ani na zwierzęta. Cały czas na niego krzyczę, ale to nic nie pomaga. Potem okazuje się, że oni wszyscy tu tak jeżdżą. O 5 tej jestem w Vingh i idę prosto na dworzec autobusowy, bo chcę od razu pojechać do Hue. Lecz niestety, o tej porze nic już nie odjeżdża. Kupuję bilet na autobus na następny dzień (42000 Dongów) i idę szukać hotelu. Większość położona jest przy głównej ulicy, ale rano muszę być przed 5 tą na dworcu, więc nie ma sensu oddalać się. Najtańszy hotel, jaki udaje mi się znaleźć, a sprawdziłam prawie wszystkie w okolicy dworca, kosztuje 60000 D. Niestety jest tak głośno, że ledwie udaje mi się usnąć. Idę na kolację, i tu jestem mile zaskoczona. Płacę za makaron z kurczakiem i z warzywami oraz piwo jedyne 18000 D. A oto adres hotelu: Dond Sen Hotel, 39 Quang Trung, Ving City, Nghe An, 0-38 844397.

17 sierpnia, piątek

Noc była okropna. Od huku dochodzącego z ulicy nie mogłam spać. Jeszcze po ciemku (o 4.00) idę na dworzec. Wszędzie taki ruch, jakby ci ludzie w ogóle nie chodzili spać. Kupuję coś do zjedzenia i wsiadam do autobusu. Odjeżdża nawet przed czasem. To jakiś ewenement. Natychmiast usypiam. W południe jestem już na miejscu i od razu idę do hotelu. Jest ich tu całe zatrzęsienie. Dokładnie są opisane w przewodniku. Na ulicach i w kafejkach internetowych mnóstwo turystów. Królują Australijczycy. Po drugiej stronie Parfume River jest bazar, gdzie można wspaniale i tanio zjeść. Kuchnia wietnamska jest podobno bardzo bogata, posiada ponad 500 potraw. Niestety dodaje się wszędzie sfermentowany sos rybi. Nie bardzo mi to odpowiada. Owoców też jest cała masa, niektórych nie jestem w stanie nazwać, ale próbuję wszystkich. Na szczęście nie mam żadnych dolegliwości żołądkowych. W Hue, dawnej stolicy Wietnamu jest mnóstwo biur podróży, które organizują wycieczki do większości miejsc atrakcyjnych dla turystów. Wszystko jest tak dopięte na ostatni guzik i tak tanie, że nie opłaca się jeździć samemu, gdy jest się ograniczonym czasowo. Wieczorem idę na internet, który też jest tu tani.

18 sierpnia, sobota

Hotel Binh Minht (wschód słońca) w którym się zatrzymałam jest godny polecenia. Udało mi się znaleźć pokoik jednoosobowy z łazienką za 4 USD. W Wietnamie nie istnieje pojęcie dormitorium. Można tu również zapłacić sobie którąś z wycieczek. Jadę do grobów królewskich z dynastii Nguyen, a właściwie to płynę łodzią wraz z innymi turystami. Nawet jestem odebrana samochodem z hotelu i dowieziona do przystani. Cała wycieczka kosztuje z obiadem, przygotowanym na pokładzie, jedyne 25000D. Trwa od 8-16. Groby znajdują się w odległości około 8-16 km od Hue. Niestety wstęp nie jest tani. Dla turystów 55000D a dla Wietnamczyków jedyne 5000D. Co za niesprawiedliwość. Wracając do obiadu, chciałabym ostrzec innych turystów, aby nie dali się nabrać na darmowe napoje. Po posiłku okazało się, że trzeba za nie ekstra zapłacić 8000D. Okazuje się, że nic za darmo. No ale cóż, każdy chce zarobić. Po południu poszłam ponownie na targ na drugą stronę rzeki. Tu naprawdę można się najeść za pół darmo. Owoce też bardzo tanie. Ananasy po 2000D, mango również. Mnóstwo żebraków i dzieci zbierających plastykowe butelki. Jak widzą turystę, który ma w ręku butelkę z wodą lub z napojem od razu chcą ją dostać. Czyżby to był lokalny recycling? Spróbowałam cukierków z lotosu i innych dziwnych rzeczy. Pycha. Kupiłam też 3 paczki zielonej herbaty za 13000D. Ponieważ bardzo interesuje się kuchnią załatwiam sobie „kurs gotowania” w zamian za zmywanie naczyń.

19 sierpnia, niedziela

Umówiłam się na 9 godzinę w pobliskiej „restauracji”. Pracuje tu cała rodzina, kobiety głównie w kuchni. Przez pół dnia pomagam w gotowaniu i zmywaniu naczyń. Zapisuję też przepisy i różne spostrzeżenia, bo wszystkiego nie spamiętam. Co do higieny można by mieć zastrzeżenia, ale mnie to nie przeszkadza. Potem jemy wspólny obiad: zupa rybna z warzywami, ryż, warzywa i pasta, którą oni się zajadają, a dla mnie jest nie do przyjęcia (śmierdząca). Pewnie jest w niej sfermentowany sos rybi (Nuok-Nam) używany zamiast soli. Po południu wypożyczam rower (model sprzed 50 lat) i jadę za miasto. Koszt wynajęcia na cały dzień około 1 USD. W niedziele nie bardzo można wymienić pieniądze, ale wszyscy tu chętnie biorą dolary. Wieczorem idę na internet.

20 sierpnia, poniedziałek

Wsiadam do autobusu z klimatyzacją pełnego białych turystów i jadę do Hoi An. Spotykam kilka osób, które poznałam na wycieczce do grobów królewskich. Wszyscy jadą tą samą trasą. Po dwóch godzinach zatrzymujemy się w pobliżu Lang Co Beach na obiad. Po raz pierwszy mogę zobaczyć Morze Południowo-Chińskie. Woda cieplusieńka, piasek wspaniały. Tylko z nieba leje się niesamowity żar. Za Danang, gdzie jest najwięcej szkół nurkowania i podobno najlepsze tereny (koszt kursu około 40 USD) wjeżdżamy w góry. Szosa biegnie wzdłuż linii kolejowej, jedynej łączącej północ kraju z południem. Tędy przejeżdża tzw. pociąg przyjaźni. Niestety nie starczyło mi czasu, by nim pojechać. Ale mówiono mi, że widoki z autobusu są dużo lepsze. Zatrzymujemy się na najwyższej przełęczy w Wietnamie Hai Van Pass (Przełęcz Chmur). Mnóstwo tu straganów z pamiątkami i naganiaczy. Widoki ciekawe, ale na mnie nie robi to już takiego wrażenia po tym co widziałam w górach w Chinach. Przybywamy do Hoi An. Po drodze autobus zatrzymuje się w kilku hotelach ale ja wybieram hotel w pobliżu targu. Wspólnie z poznaną Australijką bierzemy pokój za 6 USD. Wszędzie śmierdzi stęchlizną – hotel stoi nad brzegiem rzeki. Można tu zaopatrzyć się w tanie plecaki, podróbki znanych firm. Mnóstwo turystów zamawia na miarę piżamy, szlafroki i bluzki z jedwabiu.

21 sierpnia, wtorek

Śniadanie jem jak zwykle na targu. Potem wypożyczam rower za 5000D, a więc taniej niż w Hue i jadę na pobliską plażę – 5km. Nie ma tu wielu ludzi, ruch jest dopiero po południu. Rowery zostawia się na tzw. parkingu. Wstęp na plażę jest darmowy. Wzdłuż brzegu ciągną się małe restauracyjki. Wszędzie rozstawione są leżaki. Niby wszystko za darmo. Ale niestety na plaży nie da się długo wytrzymać. Po chwili trzeba kupić jakiś napój, potem obiad. Zatem miejscowi i tak wyjdą na swoje. Serwuje się tu dużo dań rybnych. Wracam do hotelu, po południu zwiedzam miasto.

22 sierpnia, środa

Wczesnym rankiem wyjeżdżam do Nha Trang. Podróż trwa od 6 rano do 18.30. Koszt 8 USD. Znowu pokazywanie hoteli i zapraszanie. Śpię w pokoju 3 osobowym za 7 USD, więc na głowę 2.35 USD. Oprócz mnie jest tu jeden Japończyk i wcześniej poznana Australijka. Hotel Osi jest bardzo prymitywny, ale obsługa przemiła. Na kolację idziemy nad brzeg morza. Jemy szaszłyki z ryb i ośmiornicy, pijemy miejscowe piwo. Tu również organizuje się mnóstwo kursów nurkowania (ceny od 40 do 90 USD). Dla mnie jest to tylko przystanek na drodze do Dalat.

23 sierpnia, czwartek

I znowu z samego rana wsiadam do autobusu „dla turystów” (7 USD) i jadę do Dalat w góry. Nim jednak opuszczamy ruchliwe i hałaśliwe miasto, kierowca zbiera ludzi z kilku hoteli, a potem jeszcze czeka na przyjazd autobusu z północy kraju. Trzeba przyznać, że mają to wszystko dobrze zorganizowane. O 13 tej jesteśmy na miejscu. W autobusie jest tak zimno, że się przeziębiłam. Po drodze są oczywiście obowiązkowe postoje na zwiedzanie kolejnych zabytków i kupowanie pamiątek. Ale ja się już na to nie dam nabrać. Wybieram hotel Mimosa, pokój dwuosobowy kosztuje 3 USD na osobę. Taniej się niestety nie da. Nawet jest własna łazienka i gorąca woda. Robię pranie, ale tu niestety jest wilgotno i kropi deszcz. Na dachu są warunki na suszenie ciuchów. Dalat i okolice można zwiedzać autobusem lub motorem. Decyduje się na to drugie. Koszt 9 USD (razem z kierowcą), inne zorganizowane wycieczki – od 6 USD w górę. Umawiam się na następny dzień. Wieczór spędzam na łażeniu po mieście i po bazarze. Można tu spotkać przedstawicieli mniejszości narodowych oferujących swoje wyroby na targu. Przybywają z okolicznych gór. Pomimo wysokości (1500 m n.p.m.) wcale nie jest tu aż tak dużo chłodniej. Odkrywam desery kuchni wietnamskiej, są wspaniałe.

24 sierpnia, piątek

Mój „przewodnik i kierowca” odebrał mnie punktualnie spod hotelu. Jego angielski był na tyle dobry, że mogłam dowiedzieć się dużo rzeczy o kraju. Samego zwiedzania nie będę opisywała. Wszystko jest w przewodniku. Po południu zaprosił mnie do knajpki na wino ryżowe. Kazał mi chwilkę poczekać i zjawił się z woreczkiem plastykowym, zawierającym wino. Twierdził, że tak jest taniej, a on zna właściciela knajpy i ten nic mu nie powie. Niby dla pozorów zamówił kawę. Myślę, że oni wszyscy tak tu robią.

25 sierpnia, sobota

Dzisiaj zaczyna się już ostatni etap mojej tegorocznej podróży. Droga z Dalat do Sajgonu, czyli do Cho Chi Min City. Miałam wcześniej szczęście, bo dziś od rana leje deszcz. Po drodze wsie i pola pełne ryżu i herbaty. Zatrzymujemy się nawet przy herbaciarni, gdzie można zaopatrzyć się w różne gatunki herbat i kaw. Kawa wietnamska podawana z mlekiem skondensowanym jest niepowtarzalna. Można tu też napić się gratis tych napojów, spróbować słodyczy wietnamskich i skorzystać nawet z toalety. I wszystko to za darmo. Ale wszędzie pełno kalek (z czasów wojny wietnamsko-amerykańskiej) i żebraków. Wysiadam na centralnej ulicy dla turystów plecakowych. Hotel na hotelu, pełno restauracji i kafejek internetowych. Biura turystyczne oferują wycieczki w różne miejsca, zresztą bardzo tanie. Idę do hotelu, położonego nieco dalej od tego zgiełku i hałasu. Dwie poznane po drodze Francuzki poleciły mi ten hotel Miss Lais Guesthaus, 178/20 Ca Giang street, 1 district – HCM-city, tel. & fax 84-8-8367973.
Rzeczywiście jest cicho i spokojnie. Śpię sama w pokoju dwuosobowym. Nocleg ze śniadaniem 4 USD. Taniej już niestety się nie da.

26 sierpnia, wtorek

Wykupuję jednodniowa wycieczkę do Delty Mekongu za 7 USD z obiadem. Autobus pełen „białasów”. Trochę jestem zła na siebie, że idę na łatwiznę jadąc na tę wycieczkę, ale sama potrzebowałabym kilka dni, aby to zobaczyć, nie mówiąc już o kosztach, takich jak na przykład wynajęcie łodzi. Delta jest bardzo ciekawa i jeśli ktoś dysponuje czasem, powinien pojechać na 3-4 dni. Obiad jest średni, ale przewodnik proponuje spróbowanie dania lokalnego: ryby zwanej uchem słonia żywiącej się owocami. W kilka osób, aby zmniejszyć koszty, zamawiamy rybę. Naprawdę warto. Wszędzie wożą nas łodziami. Zwiedzamy wytwórnie cukierków z mleka kokosowego, kosztując przy tym do woli. Coś pysznego. Oczywiście kupuję 2 paczki. Potem jest farma pszczół i degustacja alkoholu na miodzie, miodu i owoców uprawianych w Delcie Mekongu. W drodze powrotnej leje deszcz.Wedding Dresses UK Online
Na drodze ruch, mnóstwo motorów i ciężarówek. Trąbią nieziemsko. Nie wiem jak oni tu mogą żyć.

27 sierpnia, poniedziałek

Ten dzień również spędzam na zwiedzaniu, tym razem samego Sajgonu. Najciekawsze dla mnie to muzeum wojny wietnamsko-amerykańskiej. Każdy powinien to zobaczyć.

28 sierpnia, wtorek

To już ostatni dzień mojego pobytu w Wietnamie. Po południu mam samolot Aerofłotu do Moskwy. Podróż do Warszawy będzie trwała prawie 20 godzin, wliczając różnicę czasu i godzinny postój w Nowosybirsku. Bardzo się boję tego lotu, lecz nie mam wyjścia. Najchętniej wracałabym drogą lądową. Na lotnisko jadę motorkiem za 2 USD (można taksówką za 4). Lotnisko jest oddalone tylko o 6 kilometrów od centrum, więc nie ma sensu. Jestem pewna, że spotkam jakichś Polaków. Niestety, prawie sami Wietnamczycy i Duńczycy. Tego roku pojawiła się w Danii oferta: z Kopenhagi do Sajgonu i z powrotem za jedyne 500 USD. Wszyscy musieliśmy czekać na dalsze połączenia w Moskwie. Po ośmiu godzinach lądujemy w Nowosybirsku. Tu każą nam wysiąść i przejść do małego budynku dworcowego. Czekamy godzinę. Jest zimno, a ogrzewanie nie działa. Jest tu też bufet z kiełbaskami, zupą, piwem itd. Potem jeszcze trzy godziny lotu do Moskwy. Prawie cały czas śpię. Około 7-ej czasu miejscowego ląduję szczęśliwie na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie. Tu ponownie czekam trzy godziny i o 10-tej wylatuję do Warszawy. W Polsce jestem o 10-tej naszego czasu.

Jeśli chodzi o ceny zorganizowanych wycieczek w Wietnamie, to celowo ich nie podaję, ponieważ można je znaleźć w tomie V książki „Przez Świat”.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u