Pętla Annapurny – podróż życia – Wiktor Marczak

Wiktor Marczak

Tak się złożyło, że data wyjazdu zbiegła się z wyborami do Sejmu. Z rana spełniamy więc z córką obywatelski obowiązek i szybko na lotnisko. Tam spotykamy resztę ekipy, czyli jeszcze trzech znajomych. Najmłodsza jest moja córka Iwona (prawie 25), najstarsi – Boguś (ponad 60) i ja (niewiele mniej). Wszyscy mamy doświadczenie górskie, ale nikt nie był tak wysoko, jak planujemy.

Przelot do Nepalu jest kłopotliwy. Niestety, LOT nie widzi potrzeb polskich turystów indywidualnych i dawno wycofał się z lotów do Delhi (słyszałem, że wobec kryzysu na linii do USA rozważany jest powrót na subkontynent indyjski). Lecimy Finnair-em do Helsinek i do Delhi, a dalej liniami JetAir. Bilet z DEL do KTM i z powrotem wykupiliśmy w polskim biurze (całość 3150 zł/osobę). Czasu na przesiadkę w HEL nie ma dużo (ok. 1,5 h), ale wszystko idzie bardzo sprawnie. Do DEL mamy 5200 km, co zabiera ponad 6 h i lądujemy przed północą miejscowego czasu.

I od razu popełniamy błąd wychodząc z hali przylotów. Hala odlotów jest bowiem po drugiej stronie ulicy, ale wpuszczają na nią na 3 h przed odlotem, a my jesteśmy pomiędzy … Zalegamy więc pod ścianą dworca otoczywszy się wózkami z naszym bagażem. Wśród koczujących tak tubylców wyróżniamy się na tyle, że przechodzące patrole policji i wojska parę razy zatrzymują się pytając, czy wszystko w porządku. Warto dodać, że jeden z kolegów po wyjściu z samolotu poszedł za strzałką „Transit” i pozostał na dworcu aż do odlotu spędzając noc w lepszych warunkach. Nie wiemy tylko, co stałoby się z jego bagażem, gdybyśmy my go nie odebrali.

22.10. Przelot do KTM odbywa się bez przygód, dziwimy się jedynie, że lecimy samolotem Air Sahara, ale ponoć obie te linie lokalne się łączą. Z góry widać nad chmurami kilka szczytów – rozpoznajemy Dhaulagiri.

Na lotnisku w KTM pełna Azja – nikt nic nie wie, a nawet gorzej – każdy wie, co innego. Trzeba wypełnić deklaracje wjazdowe, gdzie są formularze? Jakiś urzędnik pokazuje stolik pod oknem. Są, wypełniamy je i stajemy w kolejce. W ostatniej chwili okazuje się, że wypełniliśmy niewłaściwe deklaracje. Te dobre leżą gdzie indziej. Potem zmieniamy bramkę wyjściową, bo skierowano nas do niewłaściwej i po opłaceniu wizy (30 $) jesteśmy przed dworcem.

Bierzemy dwie taksówki, za które przepłacamy (powinno być 5-6 $). Przepłacamy również za hotel (5 $ za osobę za noc w pokoju 2-os. z łazienką), ale wychodzimy na swoje, bo spędzamy tam jedynie dwie noce. W hotelowym holu jest bowiem biuro agenta turystycznego, u którego zamawiamy permity do ACAP (po 2000 Npr), tragarza na 25 dni (po 20 $ za dzień) oraz bilety na autobus do Besisahar po 10 $). W sumie płacimy po 160 $ wliczając w to 13% podatek. Kurs w kantorach wynosi 62,16 Npr za 1 $, agent oferuje nam 62,50, więc korzystamy. Agent twierdzi, że powinniśmy mieć średnio po 20 $ dziennie na osobę. Chyba trochę przesadza, ale ceny są rzeczywiście wyższe niż ubiegłoroczne poznane w Internecie. Kurs dolara jest niski, a w Kathmandu odbywa się kolejny festiwal, jest wielu przyjezdnych Nepalczyków i to także podnosi ceny. Zmęczeni późno zasypiamy.

23.10. Mamy tylko ten dzień na zwiedzanie Kathmandu, bo bilety do Besisahar mają być na jutro rano. Ruszamy w miasto. Przez cały Thamel jedząc po drodze śniadanie (180 Npr na 2 osoby) docieramy na Durbar Square. Mnóstwo wrażeń: widoki, dźwięki, zapachy i smaki atakują zewsząd. Natłok wrażeń jest tak wielki, że nie ma czasu myśleć o pozostawionych w kraju problemach. Mózg skupia się na reagowaniu na nowe dla niego bodźce. Cyfrowe aparaty fotograficzne pozwalają na robienie zdjęć bez ograniczeń – w trakcie całego miesięcznego pobytu w Nepalu wykonaliśmy z córką ich po ok. 1500. Na Durbar Square wchodzimy bez biletów – nie zauważyliśmy kasy. Na Patan idziemy pieszo, co zajmuje nam 1,5 h. Wiszącym mostem przechodzimy cuchnącą rzekę i trafiamy do lepszej dzielnicy konsulatów, placówek ONZ, jednostek wojskowych. Do Durbar Square na Patanie docieramy o 14:30 i okazuje się, że nie mamy czasu na jego zwiedzanie. W planie mamy przecież jeszcze Swayambunath, a wieczorem w hotelu mamy spotkać się z naszym tragarzem. Taksówką za 400 Npr jedziemy pod Świątynię Małp. Podczas wspinaczki po schodach małpy nie dają się nam we znaki – pewnie nie są głodne o tej porze. Wstęp kosztuje 100 Npr. Wewnątrz jest bardzo wielu miejscowych, którzy zjechali do stolicy na wspomniany festiwal – jakieś święto religijne. Za 250 Npr wracamy taksówką pod hotel. Po drodze robimy z córką zakupy na jutrzejszą podróż: placki, ciasteczka, suntale i woda mineralna – razem 180 Npr.

W hotelu czeka Krishna – nasz tragarz. Jego angielski jest słaby, ale podobno dobrze zna trasę wokół Annapurny. Ma mały plecak i torbę na nasze bagaże. Torba nie budzi zaufania i przeznaczamy na ten cel jeden z pokrowców na plecaki. Krishna bierze od nas po 5 kg, nam zostaje po ok. 17 kg. Zamawiamy dwie taksówki (2×100 Npr) na jutro rano na dworzec autobusowy.

24.10. Autobus odjeżdża o 8:15, z hotelu wychodzimy o 7:30 zostawiając w hotelowym depozycie (darmo) rzeczy na podróż powrotna do kraju i parę kupionych wczoraj pamiątek. Wyjeżdżamy z małym opóźnieniem i o 16:00 osiągamy punkt startowy trekingu.

Planowaliśmy dojść tego dnia na nocleg do Khudi, ale dowiadujemy się, że za godzinę będzie autobus do Bhulbule. Kupujemy więc bilety (50 Npr) i czekamy … do 18:15. Wreszcie jest autobus, ale sprzedano tak dużo biletów, że miejsca mamy na dachu. Świeci księżyc, droga wyboista, parę potoków pokonujemy w bród. 12 kilometrów pokonujemy w prawie godzinę. Taka podróż stanowi przeżycie warte każdych pieniędzy! Nocleg za 80 Npr, ale woda praktycznie zimna, w jednym z pokoi brak światła, dużo ludzi. Ale śpimy dobrze – zmęczenie oraz zmieszane z szumem rzeki dźwięki cykad działają kojąco.

25.10. Za nocleg, kolację i śniadanie płacimy 780 Npr. (Od tego momentu ceny noclegów i posiłków podawane będą za dwie osoby, chyba że zaznaczę inaczej.)

Ruszamy o 8:00 i od razu trafiamy na wiszący most. Iwona, która żywi pewną niechęć do takich przepraw bohatersko stawia mu czoła. Przechodzimy przez osuwisko i schodzimy do drugiego wiszącego mostu za Ngadi. Kolejne mosty Iwona pokonuje coraz pewniej, wszystko jest kwestią wprawy. Zresztą nie są to mosty, na których kręcono sceny do filmów z Indiana Jonesem, solidne stalowe konstrukcje. Po ciężkim (parno – jesteśmy w strefie podzwrotnikowej) podejściu do Lampata  następuje łagodny odcinek, a potem znowu ostro w górę do Bahundanda. W tej okolicy są najładniejsze na trasie tarasowe pola ryżowe. Tuz po południu na 1310 m (jak na Turbaczu) jemy obiad. Potem następuje strome zejście, długi trawers do Syange i zejście do mostu. Za mostem osiągamy hotel Taleku. Planowaliśmy dojść do Jagat, ale jest już 16:30 i za godzinę będzie ciemno. Gospodarze są mili i uczynni. Dostajemy ciepłą wodę w wiaderku i polewamy się kubkiem. Wypiłem dzisiaj pewnie ze 4 litry płynów i prawie wszystko wypociłem.

26.10. Za kolację, nocleg i śniadanie płacimy 760 Npr. Startujemy o 7:15, o 8:55 jesteśmy w Jagat, a o 10:35 w Chyamje. Trasa wiedzie do góry, ale są też strome zejścia. Nie zauważyliśmy ścieżki do gorących źródeł w Jagat, chociaż po drodze były tablice informacyjne na ich temat. Tibetan House nie jest już pierwszym hotelem w Chyamje – ok. 15 minut wcześniej wybudowano 3 nowe. Mijamy jaskinię, gdzie nocują karawany, w jednej z lodgy właściciel pokazuje nam na szybie nalepkę polskiej szkoły górskiej Samotnia. Kolejnym mostem przechodzimy na lewy brzeg rzeki i mijamy wielkie bloki skalne. Zaczyna się ciężkie podejście do Sattare i dalej do Tal Besi, gdzie o 14:00 jemy obiad. Następnie nadal w górę do Tal.

Na siodle przed wioską czeka nas niespodzianka: stolik, czerwona flaga z sierpem i młotem. Maoiści liczą sobie po 100 Npr za planowany dzień pobytu w rejonie Annapurny. Wydają pokwitowania za „dobrowolne” datki wspierające ich działalność, wpisują je do księgi. Trochę to trwa, więc zebrało się kolo stolika ok. 10 osób. Przechodzimy z córką obok, ale nasi koledzy nie wykazują takiej determinacji. Drogę zabiega nam młody aktywista, jednak musi zejść z drogi, abyśmy go nie staranowali. Wtedy dogania nas szef bojówki i grozi jakimiś konsekwencjami, jeśli nie zapłacimy. Mówi, że jego partia wyszła przed miesiącem z rządu i znowu pobierają opłaty. Tłumaczymy, że to nie nasz problem i idziemy dalej. Coś woła za nami i pokazuje radiotelefon, którym zapewne zawiadomi kolejny posterunek na naszej trasie. My też blefujemy i nie reagujemy. Zatrzymani zostaliśmy dopiero w drodze powrotnej, ale o tym – potem. Prawie godzinę czekamy na naszych kolegów, którzy pokornie pozostali przy stoliku i zapłacili po 500 Npr.

Już po ciemku, po17:00 dochodzimy do małej osady nad rzeką i tam nocujemy. Jest czysto, woda ciepła, nie ma elektryczności.

27.10. Płacimy 1060 Npr. Wyruszamy o 7:15, po 20 minutach mijamy most, o 8:30 jesteśmy w Kharte.

O 9:35 przechodzimy Darapani tracąc pół godziny na posterunku ACAP podczas potwierdzania permitów. Jest nas w sumie około 10 osób, 2 urzędników wpisuje (litery chyba przerysowuje?) skrupulatnie nasze dane w 3 księgach, dwukrotnie stemplują każdy permit, pytają skąd i dokąd idziemy dzisiaj. Nie mając czasu można takie posterunki mijać nie zachodząc.

W Bagar Chhap o 10:45 jemy tutejszą szarlotkę – smaczną, ale stosunkowo drogą (120 Npr). Z prawej strony dochodzi tu trasa wokół Manaslu, którego masyw mamy na wschodzie, a po lewej – na zachodzie –Lamjung Himal. Cały teren wsi to osuwisko, jednak nie zauważyliśmy pomnika ofiar niedawnej tragedii. Za Danaque zaczyna się podejście – po przejściu betonowego mostka zakosami w górę ok. 400 m aż do Timang Besi, gdzie jesteśmy o 14:00.

Na górze dogania nas trójka trekerów z lekkimi plecakami. Młody człowiek, usłyszawszy naszą rozmowę, pozdrawia nas: Cześć! To syn z matką i narzeczoną. Oboje pochodzą z Polski, teraz mieszkają ona we Francji, on w Kanadzie. Świat jest mały. Zaraz pierwszego dnia treku poznaliśmy Polaka z grupą „all included” z USA, a potem jeszcze kilkoro Polaków. Na ok. 2600 m oglądamy mecz piłki nożnej w wykonaniu miejscowych drużyn.

Do Koto docieramy o 16:15. Brak ciepłej wody, ale jest cennik za prysznic i za ładowanie akumulatorów. Jednak wieczorem wysiada elektryczność i nie płacimy. Córka zjadła zbyt wiele kiełbasy i czosnku podczas obiadowego postoju w Timang i lekko boli ją brzuch.

28.10. Koszt kolacji, noclegu i śniadania – 990 Npr. Po pół godziny marszu osiągamy Chame, gdzie można skorzystać z Internetu. Po drodze widoki na Lamjung Himal i Annapurnę 4 po lewej i z przodu oraz Manaslu do tyłu. Po kolejnej godzinie, o 8:45 jesteśmy w Kreku (Taleku). Mijamy urwiska Obole Dome, fragment drogi prowadzi półką wykutą w klifie. W wielu miejscach po drodze widzieliśmy wysadzane skały – budowana jest szeroka droga. O 9:50 jesteśmy w Bratang, a o 12:25 – w Dukre, gdzie jemy obiad (390 Npr).ze spotkaną parą młodych ludzi z Warszawy. Nasze drogi się rozchodzą, bo oni idą dolną drogą do Manang. Droga jest bardzo przyjemna, sosnowe lasy przypominają nasze góry.

Przed Pisang droga rozwidla się: główna trasa wiedzie dołem prosto do Dolnego Pisang. W prawo do rzeki, przez drewniany most i w górę do Górnego Pisang prowadzi trasa, którą wybraliśmy planując trek. Tu zaczyna się najładniejszy odcinek dzisiejszej trasy. Do tyłu widać Manaslu i Obble Dome, do przodu Chulu, po lewej Annapurna 4, po prawej – stoki Pisang Peak. Upper Pisang wygląda z dołu jak kamienna twierdza, osiągamy go po 200 m podejścia. Zaraz za bramką wejściową do wsi mamy okazję obejrzeć grupową młockę jęczmienia. Nie ma już ciepłej wody, bierzemy więc wiaderko gorącej, co wystarcza na nas dwoje. Nocujemy z grupą Francuzów, z którymi ciężko się rozmawia.

Wieczorem odwiedza nas Piotr z USA. Jego grupa planowo idzie dolną drogą, ale tak go zachęciliśmy naszymi planami, że chce do Manang iść z nami. Na noc musi jednak wrócić na dół. My śpimy na 3300 m – po raz pierwszy tak wysoko. Ściany w pokoju są dziurawe, do tego mamy wywietrznik na strych. Boimy się zimnej nocy i ubieramy ciepłą bieliznę.

29.10. W nocy było jednak zbyt ciepło. Płacimy 1490 Npr i ruszamy o 7:30. Po morderczym 500 m podejściu osiągamy Gyaru, a o 13:00 w Ngawal jemy obiad (770 Npr). Stąd już tylko płasko i  w dół do Braqa. Dzień jest długi i ciężki, pomiędzy Gyaru i Ngawal wychodzimy na 4000 m. Cały czas mamy piękne widoki, oprócz widzianych już szczytów ukazują się Annapurna 2 i 3 , Gangapurna, Khangsar Kang, Tilicho Peak szczyty nad jeziorem Tilicho i przełęczą Thorung La oraz cała grupa Chulu. Widać także naszą trasę na parę dni naprzód. W New Yak Hotel w Braqa jest ciepła woda, a za 40 Npr można naładować akumulatory. Spotykamy Piotra z USA oraz znajomą rodzinę z Francji i Kanady.

30.10. Ceny rosną wraz z wysokością – płacimy 1545 Npr. Dzisiaj planujemy lekki dzień. Startujemy później – o 8:00 i o 9:00 jesteśmy w dolnym Manangu. Na poczcie jest Internet, ale poczta jeszcze zamknięta. Kupujemy pieczywo na trasę do Tilicho, bo tam będzie jeszcze drożej. W Khangsar jesteśmy o 13:00 i jemy tam obiad (470 Npr). Według Krishny hotel jest w górnej części wsi około godzinę stąd. Owszem, mijamy tam zamkniętą gompę, ale hotel jest dopiero w Tho Kharka na 4070 m po kolejnej godzinie podejścia. Myjemy się pod kranem na dworze. Wkrótce słońce chowa się za Wielką Barierą i robi się przeraźliwie zimno. Pod oknem pokoju leży śnieg.

Przepakowujemy bagaże, bo zostawiamy tutaj depozyt. Bierzemy żywność na 3 – 4 dni, śpiwory, ciepłą bieliznę, kurtki i aparaty. Pół godziny przed Tho Kharka był rozstaj ścieżek – jedna z nich prowadzi do Yak Kharka na głównym szlaku i tym skrótem pójdziemy w drodze powrotnej. Wieczorem pojawiają się chmury, których podstawa obniża się do naszej wysokości. Akumulatory bierzemy na noc do śpiworów.

31.10. Noc była nie tyle zimna, ile ciasna, bo spaliśmy w ciepłej bieliźnie. Płacimy 1510 Npr. Pogoda znowu piękna. W miarę zyskiwania wysokości, na wschodzie w przedłużeniu doliny pojawiają się kolejne 7-tysięczniki. Nie znamy ich nazw, gdyż znajdują się poza mapą.

W przewodnikach piszą, że dolna ścieżka do Tilicho Base Camp jest niebezpieczna, ale Krishna radzi tę właśnie trasę. Jest krótsza i na nią się decydujemy. Tak naprawdę jest to środkowa trasa, bo dawna dolna ścieżka wiodąca wzdłuż rzeki jest odcinkami całkiem zniszczona. Idzie się lekko bez części bagażu i już po 12:00 jesteśmy w TBC (wyszliśmy po 8:00). Po drodze spotkaliśmy tablice ostrzegające przed osuwiskami, ale przy suchej pogodzie nie było zagrożenia. Przy śniegu, lodzie lub podczas deszczu niektóre miejsca mogłyby okazać się niebezpieczne.

Podczas, gdy siedzimy grzejąc się w ostatnich promieniach słońca, znad jeziora nadchodzi karawana ze sprzętem do nurkowania. Dwa tygodnie przed nami była tu polska wyprawa! Pobili rekord głębokości nurkowania (30 m) na tej wysokości. Na pamiątkę zostawili przybitą do ściany jadalni płetwę ze stosownym napisem. Przywieszamy tam także nasz proporczyk.

1.11. Śniadanie jemy o 5:30 i wychodzimy na lekko. Pokonujemy 800 m podejścia przez niekończące się boczne żebra zamykającego próg kotliny jeziora grzbietu. Dno doliny poniżej zajmuje brudny, zasłany piargami lodowiec, spod którego czoła wypływa potok.

Na ok. 4800 wchodzimy na śnieg. Mijamy małe jeziorka i po półtorej godziny osiągamy czorten i tablicę informacyjną nad jeziorem. Jest 11:00 i jesteśmy na 4913 m. Krajobraz jest prawdziwie wysokogórski. Robimy krótką sesję zdjęciową, bo trzeba szybko wracać. Dzisiaj mamy Święto Zmarłych, zapalamy przywieziony w tym celu z kraju znicz za tych, którzy odeszli … Po 4 godzinach jesteśmy w TBC, jemy obiad. Za kolację, nocleg, śniadanie i obiad płacimy 2120 Npr. Trzeba dodać, że część jedzenia mieliśmy własnego.

O 15:20 ruszamy na dół i po 16:00 docieramy do Tho Kharka już w cieniu. Po drodze udało nam się sfotografować błękitne owce. To był ciężki dzień, ale tym sposobem jesteśmy jeden dzień przed planem!

2.11. Pospaliśmy dłużej i wyruszamy dopiero o 9:00. Płacimy 1350 Npr. Mamy znowu ciężej, bo ubyło jedzenia, ale dopakowaliśmy depozyt.

Po 15 minutach jesteśmy na wcześniej opisanym rozwidleniu ze strzałką „Yak Kharka seasonal trail”. Tą ścieżką podchodzimy do już opuszczonej sezonowej wioski na 4200 m.  Pod nami widać Manang, do którego nie musimy schodzić. Za wioską  ścieżka wznosi się jeszcze trochę wyżej wzdłuż kamiennego ogrodzenia, za którym pasą się pozostawione tu do pierwszych śniegów jaki, dzo, kozy i konie. Pasą się na resztkach wyschniętej trawy, kolczastych krzewach, badylach. Musi im to wystarczyć jeszcze na około miesiąc. Osiągamy najwyższy punkt trasy (4400 m), gdzie łopocą modlitewne flagi. Rozciąga się stąd rozległy widok w dół doliny Marsyangdi, w stronę Tilicho i w stronę Thorung La. Pod nami po drugiej stronie doliny widać główną trasę do Thorung Phedi. Podczas wypadu nad Tilicho widzieliśmy tylko paru trekerów, teraz czeka nas powrót na łono ludzkości. Zejście jest nieco niebezpieczne, gdyż na północnym stoku wśród karłowatych brzóz na ścieżce leży zlodowaciały śnieg. Już nad rzeką, o 12:00 z resztek zabranego prowiantu robimy obiad. Po drewnianym mostku pokonujemy potok i wspinamy się do głównej trasy.

W herbaciarni pijemy hot lemon i colę. W Yak Kharka nocujemy w drugim z kolei hotelu Thorung Peak. Jest 15:30, ale w dolinie jest cień i robi się zimno. Zamawiamy gorącą wodę, aby się lepiej umyć po 3 dniach. W hotelu duży tłok – nocuje tu dzisiaj 65 osób. Życie towarzyskie skupia się oczywiście w jadalni. Próbujemy znaleźć drugiego tragarza na przejście do Muktinath.

3.11. Płacimy 1300 Npr. Tragarz się znalazł, ale jest drogi. Za dwa dni płacimy mu 4000 Npr. Przepakowujemy się oddając po 5 kg. Nam pozostaje po około 11 kg. Ruszamy o 8:20 mijając co 30 – 45 minut herbaciarnie. Po 4 godzinach jesteśmy w Thorung Phedi. Po zjedzeniu drogiego (1040 Npr) obiadu i skorzystaniu z Internetu wyruszamy do High Camp. Chcemy nocować jak najwyżej, aby skrócić jutrzejszą trasę. Jest stromo i szybko zdobywamy wysokość, jednak co 20 minut musimy odpoczywać. Iwona uskarża się na lekki ból głowy Wreszcie o 15:00 jesteśmy u celu na 4750 m.

Hotel High Camp mocno rozbudowano. Może tam nocować ponad setka trekerów. Nie śmierdzi naftą, pokoje są przyzwoite. Najgorsze są toalety i na tyle osób jest ich zbyt mało. Ból głowy przechodzi córce, postanawiamy nie brać żadnych leków. Pijemy tylko wyjątkowo dużo. Przez to w nocy wstajemy dwa razy. Zresztą Iwonę zaczyna boleć brzuch.

4.11. Płacimy 1650 Npr. Wychodzimy jako jedni z ostatnich o 6:00, już za dnia. Bardziej nerwowi startują już o 4:00, ale nie ma to sensu, bo do Ranipouva można i tak spokojnie zdążyć przed nocą.  Na 5100 m jest herbaciarnia, gdzie wzmacniamy się przed ostatnim podejściem. Na Thorung La wchodzimy o 9:20. Pierwszy z naszej grupy był tu dużo wcześniej, ale okupił to szumem w uszach. Ten szum i wczorajszy lekki ból głowy Iwony są jedynymi objawami choroby wysokościowej w naszej grupie. Po herbacie i sesji zdjęciowej rozpoczynamy zejście do Mustangu.

Zejście jest gorsze niż podejście, a na pewno dłuższe. Szczególnie daje się we znaki moim kolanom. W herbaciarni na zejściu można także zanocować – wisi tabliczka: hotel. W Muktinath jesteśmy o 16:00. Zwiedzamy kompleks świątyń, a w tym czasie Krishna załatwia hotel w Ranipouva. Jest ciepła woda. Golę się i robimy małe pranie.

5.11. Płacimy 1180 Npr. Dzisiejsza trasa jest krótka, ale ciekawa. Idziemy powoli robiąc wiele zdjęć. Po 40 minutach jesteśmy w Jharkot z górującym nad wsią klasztorem. Po kolejnych 40 minutach – wieś Kinga. Pole orane jest wołami zaprzężonymi do sochy, na ulicy stoją jaki, przy plocie rośnie marycha, na ulicy kobiety na archaicznych krosnach tkają kilimy z wełny jaków. Wszystko to warto zapisać na kartach naszych aparatów. Na drodze mija nas dżip i motocykl. Z Jomsom można dojechać dżipem do Muktinath. Mimo późnego wyjścia (9:30), w Kagbeni jesteśmy już o 14:00. Miasteczko z góry wygląda uroczo, zostawiamy bagaże w hotelu i zwiedzamy je fotografując.

Jesteśmy już nad Kali Gandaki i powyżej Kagbeni, do górnego Mustangu można wejść tylko za specjalnym drogim zezwoleniem. W miasteczku jest stacja przeładunkowa karawan, wiele ciekawych budynków z charakterystycznymi oknami, świątynia bez okien, do której wchodzi się w pozycji schylonej oraz ciekawostka: rzeźby – symbole męskości i kobiecości.

6.11.   Płacimy 1150 Npr i wychodzimy o 8:00. Idziemy w dół częściowo szerokim do 500 m łożyskiem rzeki. Można tu znaleźć czarne amonity. Pogoda się psuje, chmury ograniczają widoki na góry. O 11:00 jesteśmy w Jomsom. Lotnisko otoczone jest zasiekami i budkami wartowniczymi. Dokuczliwy wiatr jeszcze się nie zerwał. Postanawiamy skorzystać z nowo uruchomionej linii dżipowej do Lete i zaoszczędzić drugi dzień na trasie. Kupujemy bilety (po 500 Npr dla nas i 260 dla tubylców) i czekamy na odjazd objadając się sernikiem i szarlotką. Smaczne, ale drogie. Przyjeżdża dżip, bagaże wędrują na dach, a my jak śledzie – do środka. Wyjeżdżamy o 13:30. Ciasno, bierzemy Krishnę na kolana. Moje kolana po pół godzinie jazdy zaczynają protestować coraz bardziej dojmującym bólem, Ale za to mamy bezpieczną drogę, bo jedzie z nami jakiś dygnitarz z żoną i obstawą. Po drodze policja mu salutuje i składa meldunki. Droga jest wyboista i zakurzona, zrywa się też tutejszy nieprzyjemny wiatr. Cała podróż trwa 2,5 godziny. Wysiadamy w Lete i staje się jasne, dlaczego dalej dżipy nie jeżdżą: wąską stromą ścieżką schodzimy do wiszącego mostu. Dżip tędy nie przejedzie. Z tego samego powodu jedna linia jeździ z Jomsom w górę do Muktinath, a druga w dół do Lete – w Jomsom są jedynie wiszące mosty.

O 16:20 jesteśmy w Ghasa, gdzie zastajemy tłumy trekerów. Są kłopoty z noclegiem. Na domiar złego zaczyna kropić deszcz. Krishna zasięga języka i ruszamy dalej. Może w dolnej Ghasie będzie luźniej. W ostatnim hotelu we wsi znajdujemy małe pokoiki. Ciepłej wody nie ma. Tłok panuje także w jadalni. Ważne, że mamy dach nad głową, bo pada coraz bardziej. Może dlatego, że to 13 dzień w Himalajach. Zeszliśmy na 2000 m i daje się odczuć duże ocieplenie.

7.11. Płacimy 970 Npr. Po wczorajszym deszczu pozostało zachmurzenie i snujące się po zboczach mgły. Wchodzimy znowu w strefę wiszących mostów. Przechodzimy na lewy brzeg rzeki i wspinamy się do Tal Bagar, by potem zejść na złamanie karku do Kopchepani i kolejnego mostu. Przechodzimy do Rukse Chhara, gdzie jest wielopiętrowy duży wodospad. We wsi Dana jest kilka domów z ciekawymi rzeźbionymi oknami. Na obiad (380 Npr) zatrzymujemy się na końcu wsi o 13:00. Chmury nieco się podnoszą i mamy fragmentaryczne widoki. O 15:40 dochodzimy do Tatopani.

Pokoje zamówił nam Krishna przez swojego znajomego, który raniutko wyruszył z Ghasa do Pokhary. Zamawiamy kolację na 19:00 i idziemy do gorących źródeł (20 Npr od osoby). Są tu dwa wybetonowane baseny 10×10 m około 0,5 m głębokości. W wypływającej z nich wodzie można się wykąpać, zrobić pranie. Temperatura wody jest tak wysoka, że daje się w niej wysiedzieć pół godziny. Potem trzeba wstać i ochłodzić się na powietrzu. W sumie wytrzymujemy na basenach 1,5 h i wracamy do hotelu. Jutro mamy wolny dzień, więc siedzimy dłużej w jadalni przy kartach.

8.11. Wstajemy o 9:00, o 10:00 jemy śniadanie i potem chodzimy po wsi robiąc zdjęcia i zakupy. Obiad (390 Npr) jemy w drugim końcu wioski. Znowu zaczyna kropić. Ledwie wróciliśmy do hotelu, kiedy zrywa się burza. Wysiada elektryczność i nie możemy się dowiedzieć o prognozę pogody. Nici także z powtórnej kąpieli w gorących źródłach.

9.11. Za dwa noclegi, dwa śniadania i dwie kolacje płacimy 2950 Npr za dwie osoby. Pogoda nieco lepsza, na wyższych zboczach widać świeży śnieg, ochłodziło się. Wychodzimy o 8:15. Z tylu za nami ukazuje się Nilgiri. Przekraczamy dwa mosty i wychodzimy w lewo w górę zbocza doliny, częściowo po schodach.

Z przeciwka schodzi akurat kondukt pogrzebowy z żałobnymi białymi flagami. Niosą ciało i wiązki drewna. Schodzą nad Kali Gandaki, aby skremowane prochy na pewno dotarły do świętego Gangesu.

Iwonę dopadają kurcze brzucha, torsje. Zostajemy we dwójkę z tyłu. Daję córce loperamid i nospę oraz zabieram część bagażu. Jest tak słaba, że idziemy 20 m do góry i odpoczywamy. Zużywa też w zastraszającym tempie wodę mineralną. Musi dużo pić, aby się nie odwodnić podczas częstych wizyt na stronie. Na skalną grańkę, gdzie zaczyna się wieś Ghara wychodzimy o 12:00 z pomocą Krishny, który wrócił po bagaż. Na wspomnianej grańce jest herbaciarnia, gdzie Iwona kuruje się gorącym napojem. Jemy też zupę i wreszcie córka staje na nogi. W deszczu przechodzimy rozległą wieś i na jej końcu wypijamy jeszcze po herbacie.

O 15:30 osiągamy wreszcie Sikha i tutaj nocujemy w spartańskich warunkach. Musimy zamówić ciepłą wodę dla Iwony. Wieczorem przestaje padać i odsłaniają się Dhaulagiri, Tukuche Peak i Mustang Himal oraz Nilgiri.

10.11. Po chłodnej nocy nastaje rześki poranek. Na 6000 m snują się warstwowe chmury zasłaniające szczyty. Płacimy 880 Npr. Mijamy Phalate i przed Chitre dowiadujemy się od idących z przeciwka Australijczyków, że za wsią jest posterunek maoistów. Podczas obiadu (400 Npr) ustalamy taktykę, żeby tym razem nikt z nas nie zapłacił okupu.

Przed Ghorepani rzeczywiście zatrzymują nas maoiści. Każę wszystkim iść dalej, co tak zaskakuje bojówkarzy, że zatrzymują tylko mnie idącego jako ostatni w grupie. Lekceważę zatrzymującą mnie młodą dziewczynę i zaczynam rozmowę z noszącym w klapie czerwony znaczek szefem bojówki. Mówię głośno, stanowczym tonem i … po rosyjsku. Są kompletnie zaszokowani: „W jakim języku do nas mówisz?”. Przechodzę na angielski: „A który kraj był pierwszym na świecie państwem komunistycznym?”, wiedzą: „Rosja”, „Ja właśnie mówię do ciebie po rosyjsku. Co z ciebie za komunista, skoro nie znasz tego języka?”. Aby nie przeciągać struny, porzucam rolę złego policjanta i teraz staję się tym dobrym. W efekcie nie płacimy, otrzymujemy ich manifest ideowy na partyjnej firmówce z pieczęciami i rozstajemy się w zgodzie. Manifest może się nam kiedyś przydać przy spotkaniu z partyzantką Świetlistego Szlaku ;-).

Po 16:00 zaczyna padać, ale wieczorem znowu się przejaśnia. Po raz pierwszy widzimy Annapurnę Południową i główny wierzchołek masywu – Annapurnę 1. Idziemy wcześnie spać.

11.11. Święto Niepodległości czcimy wstając o 5:00 i nieco później wychodząc na Poon Hill. Drogę zaczynamy przy czołówkach, ale wkrótce przestają być one potrzebne. Idziemy w sznurze trekerów. Jesteśmy jedni z ostatnich i wyprzedzamy kilka grup. Wejście zabiera nam 45 minut i wierzchołek osiągamy 15 minut przed pierwszymi promieniami słońca na Annapurnie.

Zostajemy z Iwoną na sąsiednim wierzchołku nie chcąc tłoczyć się w tłumie ok. 150 trekerów. Widok mamy ten sam, a jest cicho. Pod wieżę idziemy dopiero po 7:00, gdy większość obserwatorów zeszła na dół. Pogoda dopisuje i świetlny spektakl robi na nas duże wrażenie. Wracamy powoli robiąc po drodze wiele zdjęć oblodzonych i oszronionych roślin. W sumie tego ranka robimy z Iwoną po około 200 zdjęć. Śniadanie mamy zamówione dopiero na 9:00 i po rozliczeniu się (910 Npr) ruszamy na drugą stronę na dół w rododendronowy las. Większość zejścia odbywa się po upiornych schodach. Kolana protestują boleśnie. W Birethanti jesteśmy o 12:00, w Ulleri jemy obiad (370 Npr). Godzinę później jesteśmy w Tinkendunga. Przechodzimy dwa mosty i już widać miejsce naszego noclegu – Hille.

Ten radosny widok tak mnie odpręża, że stawiam nieuważnie nogę i niemal słyszę zgrzyt i czuję ból w prawym kolanie. Ostatni odcinek pokonuję z pomocą kolegów. Jest ciepła woda – bierzemy kąpiel i golenie. Na noc robię sobie okład z altacetu na spuchnięte kolano.

12.11. Nie daję rady iść z plecakiem. Załatwiamy konia z przewodnikiem do Naya Pull. Koń niesie mnie, a przewodnik – mój plecak. Wrażenia z tej konnej przejażdżki są niezapomniane. Zjeżdżamy po schodach, których nie widzę pod koniem, mam wrażenie, że jestem już poza ścieżką nad urwiskiem. Ale wystarczy zaufać konikowi, który zna trasę i radzi sobie znakomicie. Kosztuje mnie ta podróż 4000 Npr.

W Naya Pull spotykamy Polaków Jolę i Tomka, którzy czekają na transport do Pokhary. Jest nas teraz razem 8 osób i bierzemy busa płacąc po 200 Npr od osoby. Jola poleca nam New Pokhara Lodge, w której nocowali poprzednio. Płacimy tam po 250 Npr za łóżko w dwójce z łazienką. Poza tym cicho tam i spokojnie, bo hotel leży w małej uliczce około 300 m od głównej trasy. Jest też bez przerwy ciepła woda, Internet za darmo, a z dachu piękny widok na masyw Annapurny z Machupuchkare na pierwszym planie. Noga nadal mnie boli, ale chodzę o kijkach samodzielnie.

13.11. Przeznaczamy ten dzień na zakupy i łażenie po mieście. Żegnamy się z Krishną płacąc mu za bilet do Katmandu i pozostawiając nadwyżkę dniówek jako premię. Zjadamy tani (170 Npr za dwie osoby) i smaczny obiad w lokaliku dla miejscowych. Plany poznanej dwójki Polaków są zbieżne z naszymi i razem zamawiamy w hotelu bilety na jutro do Chitwan (po 310 Npr) i taksówki na dworzec (2×20 Npr).

14.11. Sniadania nie jemy, zabieramy na drogę kupione wczoraj pierożki (95 Npr). Autobus wyjeżdża o 7:00. Z jego okien mamy widok na Himalaje od Dhaulagiri poprzez Annapurnę po Manaslu. O 11:00 jest postój na posiłek. My jemy swoje pierożki z warzywami, jeden z kolegów zjadł jakiegoś hamburgera przy odjeździe z Pokhary i teraz źle się czuje. Do wsi Souraha w Chitwan docieramy o 14:20.

Tu odbywa się polowanie na wysiadających. Opada na zgraja naganiaczy. Najlepsze wrażenie robi na nas człowiek z hoteliku Chilax. Jak się potem okaże, nie zawiedliśmy się. Dżipem dowozi na miejsce.

Przed kolacją robimy wycieczkę do bardzo skromnego muzeum Parku oraz na brzeg rzeki, aby obejrzeć zachód słońca. Widok na dżunglę na drugim brzegu rzeki oraz na różowiejące śniegi Himalajów jest naprawdę piękny. Poza tym odczuwa się tu zupełnie inny niż w górach nastrój. Na jutro zamawiamy rejs łodzią i spacer po dżungli (1050 Npr od osoby, w tym 500 Npr za samo wejście na teren Parku), a na popołudnie – przejażdżkę na słoniach (po 650 Npr). Proponują nam też safari na dżipach, ale o tym zdecydujemy później.

15.11. Śniadanie jemy o 6:30 i idziemy do łodzi. Płynąc taką dłubanką z początku ma się obawy, czy nie zaleje jej woda, ale to kwestia zaufania do przewoźnika. Podczas godzinnego rejsu obserwujemy ptactwo wodne, udaje się zobaczyć gawiala. Wysiadamy na drugim brzegu ok. 5 km w dole rzeki stamtąd wracamy pieszo przez dżunglę, co zabiera około dwóch godzin. Po drodze fotografujemy kwiaty, motyle, małpy. Obiad zjadamy po powrocie we wsi.

Potem zabierają nas dżipami na północno-zachodni skraj wsi, gdzie czekają słonie. Jest ich około 10, każdy zabiera 4 osoby na niewygodną platformę na grzbiecie. Po 14:00, po załadowaniu ze specjalnych platform wszystkich chętnych, kawalkada rusza w dżunglę. Nie jesteśmy na terenie Parku, ale widzimy więcej niż na jego terenie. To dlatego, że zwierzęta nie reagują na słonie. Nas siedzących na ich grzbietach chyba nie zauważają. Przede wszystkim widzimy nosorożce (matka z młodym), poza tym krokodyle, kilka gatunków jeleni, pawie. To jest udana wycieczka. Z safari na dżipach rezygnujemy, ale na pojutrze zamawiamy rafting.

Wieczorem gospodarze przynoszą gitarę i mamy wieczór przyjaźni nepalsko-polskiej. Gramy i śpiewamy na zmianę. Syn gospodarzy uczy nas nepalskiego tańca.

16.11. Dzisiaj śniadanie mamy o 9:00, a potem idziemy na kąpiel ze słoniami. Jest to duża frajda i warto pobawić się w rzece z kąpiącymi się słoniami. Przyjemność jest w zasadzie za darmo – zwykle na koniec podaje się słoniowi banknot 100 Npr, który ten delikatnie chwyta trąbą i oddaje swemu właścicielowi. Należy ubrać strój kąpielowy, gdyż słonie na komendę właścicieli robią prysznic, zrzucają do wody, a potem pomagają z niej wyjść i wleźć z powrotem na swój grzbiet.

Po południu wypożyczamy w trójkę rowery (po 50 Npr do wieczora) i jedziemy do Centrum Hodowli Słoni. Pod koniec podróży zostawiamy rowery nad rzeką (nikt nie pilnuje, ale i nikt nie kradnie) i przekraczamy ją w bród. Na drugim brzegu trwa właśnie mecz polo na słoniach. Zbliżają się prestiżowe rozgrywki i miejscowa ekipa pilnie trenuje. Siadamy na pagórku nad rzeką i spędzamy godzinę obserwując mecz, wracające z dżungli kolorowo ubrane kobiety niosące na głowach pęki liści i żerdzie, przeprawiających się przez rzekę ludzi i bydło. A wszystko to na tle odległych śniegów Himalajów. Pełna sielanka. Potem udajemy się do Centrum. Jest tam około 20 matek z młodymi. Nawóz słoni jest palony i w ten sposób przerywany jest chyba cykl rozwojowy wielu pasożytów – w powietrzu nie ma dokuczliwych owadów.

17.11. Wyjazd na rafting (po 25 $ i 200 Npr) jest o 6:30. Ja nie jadę, bojąc się o niesprawne kolano. Sam spływ trwa 2 godziny, ale zajmuje to cały dzień. Dojazd nad rzekę i powrót odbywa się autobusami rejsowymi i traci się na to wiele czasu. Rejs okazał się łatwy, a mankamentem był brak możliwości robienia zdjęć.

18.11. Po późnym śniadaniu idziemy powtórzyć kąpiel ze słoniami. Po południu robimy zakupy na drogę do Kathmandu (bułki, suntale, woda mineralna – 180 Npr) oraz pamiątki. O zmierzchu pojawia się plaga komarów. Do tej pory ich nie było, ale i tak śpimy pod siatkami. Malaria już tu nie występuje i nie bierzemy żadnych leków.

19.11. Za 5 dni (noclegi, śniadania i kolacje) płacimy za dwie osoby 4030 Npr. O 9:30 odjeżdżamy do Kathmandu, gdzie docieramy o 16:30. Wysiadamy w pobliżu Thamelu i idziemy do hotelu, w którym 4 tygodnie temu pozostawiliśmy depozyt. Tym razem wykorzystujemy nasze doświadczenie – za łóżko w dwójce z łazienką na korytarzu wytargowujemy dwukrotnie mniejszą cenę – po 150 Npr. Wieczorem wyruszamy na ostatnie zakupy. Wydajemy ostatnie pieniądze zostawiając tylko na śniadanie, opłatę lotniskową (po 1356 Npr) i taksówki na lotnisko (2×400 Npr za 5 osób).

20.11. Rozliczamy się za hotel, płacimy jeszcze 20 Npr za Internet. Łapiemy dwie taksówki. Umawiamy się, że po drodze podwiozą nas do Pashupatinath. Chcemy zobaczyć tam ghaty.

Okazuje się, że aby wejść na tarasy widokowe trzeba zapłacić po 250 Npr, a my nie mamy już kasy. Obchodzimy świątynię w lewo do góry i wychodzimy na brzeg rzeki powyżej ghatów, skąd robimy zdjęcia „od kuchni”.

Taksówki czekają i o 12:00 dowożą nas na lotnisko. Znowu to samo zamieszanie z paszportami, opłatami, deklaracjami. Ale po miesiącu w Azji uodporniliśmy się. Kontrola osobista powtarza się chyba z pięć razy, ostatnia odbywa się na schodkach do samolotu. Odlot opóźnia się o godzinę, ale nie ma problemu – o tyle mniej będziemy koczować w Delhi. Poprosiliśmy o miejsca po prawej stronie i dzięki temu niemal do lądowania oglądamy Himalaje z góry. Teraz Dhaulagiri, Annapurna i Manaslu okazują się łatwo rozpoznawalne. W Delhi już nie opuszczamy hali przylotów.

21.11. W bagażu mamy picie i jedzenie zakupione w Kathmandu (140 Npr), więc spokojnie wytrzymujemy do 2:35, kiedy odlatujemy do Helsinek. O 6:30 lądujemy w Helsinkach. Zaskakuje nas drobiazgowa kontrola osobista. Przecież to zewnętrzna granica Unii, a kierunek, z którego przybywamy jest dość zagrożony. W holu stoi choinka – już za miesiąc Święta. Po krótkim oczekiwaniu na kolejny lot i przelocie w chmurach lądujemy na Okęciu i o 11:30 opuszczamy halę przylotów. Trwająca miesiąc podróż życia dobiegła końca.

Kilka uwag:

  • Szczepienia żółtaczki i tężca należy zacząć co najmniej pół roku wcześniej i najlepiej w „żółtym tygodniu” – można zaoszczędzić 120zł.
  • Najdroższą częścią wyjazdu jest bilet WAW – HEL – DEL – KTM i z powrotem (3150zł), dlatego warto zacząć wyszukiwać połączenia, promocje itd. kilka miesięcy wcześniej.
  • Najwięcej wydaje się w kraju – do biletów i szczepień trzeba dodać wizę indyjską (184zł), zakup apteczki i ew. żywności (zabraliśmy na dwoje 0,7 kg suchej kiełbasy, 1,2 kg suszonych owoców, 40 batonów Prince Polo i 15 tabliczek czekolady).
  • Na wyżywienie i nocleg trzeba przyjąć średnio 650 Npr, czyli 10,5 $ na osobę. Jeśli bierze się tragarza ( na 3 – 5 osób na pewno warto!), trzeba dodać po ok. 5 $, plus przejazdy, wstępy. Razem wyjdzie prawie 20 $ na dzień – agent w biurze w KTM miał jednak rację. We dwoje wydaliśmy w Nepalu 1600 $, z tym, że 400 $ poszło na pamiątki i prezenty.
  • Warto szybko przestawić się na miejscową jarską dietę, kłopoty z żołądkiem były tylko po zjedzeniu mięsa.
  • W programie warto uwzględnić tzw. górną drogę do Manang oraz jezioro Tilicho. Wydłuża to trek o trzy dni, ale można zrezygnować ze specjalnego dnia aklimatyzacji, bowiem wypad do Tilicho daje świetną aklimatyzację. Nie ma problemów z orientacją w terenie, także na skrócie do Yak Kharka. Przy suchej pogodzie nie ma trudności technicznych.
  • Można zaoszczędzić dzień przejeżdżając z Jomsom do Lete. Nie warto rezygnować z przejścia z Muktinath przez Kinga i Kagbeni.
  • Nie należy rezygnować z Poon Hill.
  • Warto spędzić parę dni po treku w Chitwan. W Souraha polecam rodzinny hotel Chilax, kąpiel ze słoniami i podróż do dżungli na słoniach.
  • Nie są potrzebne środki przeciwmalaryczne.
  • Przewodnik trekingowy Janusza Kurczaba jest wystarczająco dokładny.

Namaste – Wiktor Marczak (Wikmar)

PS. W przypadku szczegółowych pytań proszę je kierować na marczakw@zus.pl – postaram się odpowiedzieć


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u