Oman – Tytus Lewandowski

Tytus Lewandowski

Koniec roku, krótki urlop i świadomość, że spędzę go sam, nie zachęcały do dalekich, ryzykownych wypraw. Miało być tanio, blisko i bezpiecznie. Kilka godzin buszowania w sieci, kilkaset sprawdzonych taryf lotniczych, rzut oka na kursy walut i informacje MSZ. Lecę do Omanu…

Termin.

22 listopad – 08 grudzień 2008.
Przelot.

Samolotem linii KLM z Berlina z przesiadką w Amsterdamie do Muskatu. Powrót tak samo. Cena 1.615,25 zł. Trasę Szczecin – Berlin pokonałem busami firmy Interglobus za 102,00 zł (w dwie strony).

Waluty.

1 USD = 0,384 riala

Ceny.

Oman jest drogim krajem, co wcale nie znaczy, że aby go zwiedzić trzeba wydać dużo pieniędzy. Bardzo drogie noclegi, bez problemu można ominąć śpiąc w namiocie, a brak transportu podróżując bardzo łatwym i bezpiecznym autostopem. Płatnych wstępów jest niewiele i nie są drogie. To samo dotyczy jedzenia. W Omanie jest chyba najtańsza pepsi – cola na świecie (0,2 USD za puszkę). Butelka 1,5 litrowej wody kosztuje (0,4 USD), a szawarma (mała) do ręki (0,7 USD). W sumie na miejscu wydałem 500 USD (czyli, około 33 USD na dzień), z czego 285 USD na te nieszczęsne noclegi.

Przewodnik.

Od lat niezmiennie Lp. Tym razem, Oman, UAE & Arabian Penisula z 2007 roku.

Wiza.

Otrzymywana bez problemu na lotnisku (koszt 6 riali).

Szczepienia.

Żadne szczepienia ochronne nie są wymagane. Zalecane są natomiast szczepienia na wirusowe zapalenie wątroby A i B, błonicę, tężec oraz dur brzuszny.

Bezpieczeństwo.

Oman jest jednym z najbezpieczniejszych krajów świata.
Trasa.

Muskat – Nakhal – Rustaq – Barka – Muskat – Salalah – Mughsail – Salalah – Taqah – Khor rouri – Mirbat – Salalah – Job’s Tomb – Salalah – Nizwa – Al Mintirib – Wadi Bani Khalid – Al Ashkhavah – Ras al – Jinz – Sur – Bibi Miriam – Wadi Shab – Muskat – Nizwa – Jabrin – Bahla – Misfat al – Abreen – Jabal Shams – Muskat.
Noclegi.

Noclegi są drogie i bardzo drogie. Na szczęście część z nich spędziłem goszcząc u miejscowej Polonii, śpiąc w namiocie lub też jadąc nocą autobusem. Te, za które płaciłem kosztowały następująco.

– Salalah – Salalah tourist hotel (12 riali – około 31 USD), samemu w dwójce z łazienką,

– Ras al – Hadd – Turtle beach resort (21 riali – około 54 USD), w dwójce z kolacją i śniadaniem, łazienka na zewnątrz,

– Sur – Sur hotel (15 riali – około 39 USD), samemu w dójce z łazienką,

– Nizwa – Tanuf residency (15 riali – około 39 USD), samemu w dwójce z łazienką,

– Nizwa – Majan hotel (20 riali – około 52 USD), samemu w dwójce z łazienką, ze śniadaniem.
Standard noclegów był dobry (Salalah, Sur, Nizwa nr 1) lub bardzo dobry (Ras al – Hadd, Nizwa nr 2).

Były to oczywiście najtańsze noclegi, jakie znalazłem. Często miałem zresztą kłopoty ze znalezieniem czegoś wolnego nawet za te ceny. W Omanie niestety nie ma w ogóle takich klasycznych azjatyckich metek za parę dolarów. Moim zdaniem, bardzo dobrym rozwiązaniem jest zabranie ze sobą namiotu (zwłaszcza, gdy wypożycza się na miejscu samochód). Kraj jest bezpieczny, a pięknych miejsc, gdzie można rozbić budkę bardzo dużo.
Wstępy.

Wstępy prawie do wszystkich fortów kosztują 0,5 riala (około 1,3 USD). Ja płaciłem raz czy dwa razy. Czasami byłem przed otwarciem, czasami wchodziłem z kimś z miejscowych, czasami nie mogłem znaleźć wartownika. Odniosłem wrażenie, że nie za bardzo przywiązuje się wagę do tych biletów.

Bilet na plażę w Ras al – Jinz kosztuje 3 riale (około 8 USD). Można tam wejść tylko z przewodnikiem w zorganizowanej grupie, aby nie wystraszyć składających tam swoje jaja żółwic.

Transport.

Oman ma wielkość podobną do Polski, ale ponad 10 razy mniej ludzi (około 3 miliony). Ponadto większość mieszkańców ma własne samochody. Skutkuje to tym, że publiczny transport jest mocno limitowany i de facto mało przydatny. Zazwyczaj niezorganizowani turyści przyjeżdżający do Omanu wynajmują na miejscu samochód (przyjazd w czwórkę z namiotami, myślę, że byłby niezłym patentem na ten kraj). Ponieważ ja byłem sam, a wynajęcie samochodu jest bardzo drogie, radziłem sobie w inny sposób. Skorzystałem z transportu publicznego (oprócz kilku przejazdów busami w Muskacie) jedynie dwa razy jadąc z Muskatu do Salalah (7,5 riali – około 19 USD) oraz wracając z Salalah do Nizwy (6 riali – około 15 USD). Autobus jedzie w nocy i można tym samym zaoszczędzić na noclegu. Oprócz tego, przemieszczałem się tylko i wyłącznie autostopem. Jak na razie to najlepszy autostopowy kraj w jakim w życiu byłem. Nawet w Muskacie kilka razy w ten sposób jechałem. Także autostopem dojechałem do ciężko dostępnych miejsc (Wahiba Sands, Wadi Bani Khalid czy Jabal Shams). Omańczycy są bardzo mili i uczynni, a stojący przy drodze białas z plecakiem sprawiał na nich wrażenie jak na nas niedźwiedź polarny na zakupach w supermarkecie. Z podwożeniem często powiązany był jakiś poczęstunek czy nocleg.

Zamiast tradycyjnego dziennika podróży, garść refleksji zawartych w moich prawie codziennych mailach do rodziny i znajomych.

24 listopada 2008.

No i jestem w Omanie. Zanim jednak do tego doszło, jak zwykle nie obyło się bez przygód. Droga do Szczecina była bezproblemowa, tak samo jak pobyt w Szczecinie. O 18 miałem busika na dworzec Tegel w Berlinie. Miałem, to dobre słowo, bo jak się okazało jechałem sam. Myślałem, że ten Tegel to jakieś poważne lotnisko (stolica Niemiec!), a to taki trochę większy kurnik. Dość powiedzieć, że o 21 odleciał ostatni samolot, o 22 przyleciał ostatni samolot, a o północy po prostu zamknęli lotnisko… Miałem drobny problem, bo mój samolot był o 6 rano, ale na szczęście okazało się, że jest otwarta hala na jednym terminalu, więc jakoś przeczekałem do rana. Lot do Amsterdamu bez emocji, tak samo jak pobyt na lotnisku w Amsterdamie. Do czasu aż na tablicy koło mojego samolotu pojawiło się magiczne słowo „odwołany”. Wprawdzie po około 10 sekundach słowo „odwołany” zostało zastąpione na „opóźniony”, ale co przez te 10 sekund przeżyłem to moje. Opóźnienie miało być najpierw 30 minut, potem 1 godzinę, a w końcu zakończyło się na 2 godzinach. W międzyczasie okazało się, że najpierw lecimy do… Kuwejtu. Tak też się stało i tym samym postawiłem stopę
(wprawdzie jedynie poprzez koło samolotu, bo nie mogliśmy wyjść) w kolejnym kraju. Później już bez przeszkód dolecieliśmy do Muskatu. Wysiadłem z samolotu, kupiłem wizę i wyszedłem z klimatyzowanej sali… no i przeżyłem szok. Moje ciało wymęczone dwudniową podrożą, wymarznięte ostatnimi przymrozkami się zbuntowało. Zrobiło mi się tak słabo, że musiałem usiąść. Ale trudno się dziwić – 27 stopni C o godz. 22.00!!!

25 listopada 2008.

Muskat, czyli stolica Omanu rozciąga się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów, ale nie dlatego że mieszka tu tak dużo ludzi, lecz dlatego, ze wszędzie są wysokie góry, które rozdzielają poszczególne dzielnice. Umówmy się, to nie jest jakieś bardzo ciekawe miasto. Zabytków jest raczej niewiele. Kilka arabskich bram wjazdowych, kilka nadmorskich fortów, pałac sułtana, nadmorski bulwar i muzea, (w których nie byłem). Dodatkowo wszędzie trwają jakieś remonty i budowle. Chyba nie byłem jeszcze w mieście, w którym by tyle się równocześnie budowało. Pomimo jednak tego, miasto ma swój klimat. Jest bardzo ładnie położone (nad morzem, a wokoło góry), jest sporo ciekawych knajpek i restauracji. Przy tym jest nieprawdopodobnie czyste (pomimo tych nieszczęsnych remontów). Ludzie są mili i uprzejmi. Godzinę temu obraziłem się na taksówkarzy (Ci są chyba na całym świecie tacy sami) i wybrałem się na piechotę do dzielnicy, w której jeszcze nie byłem. Był jeden problem – to jakieś 7 kilometrów autostradą. Nie uszedłem nawet 100 metrów, gdy zatrzymał się miejscowy, który spytał czy mnie podwieźć. Ja nie chcąc go urazić, ostatecznie zgodziłem się (aczkolwiek od rana marzyłem o kilkukilometrowej przechadzce po rozgrzanej autostradzie). Rano byłem na targu rybnym, gdzie sprzedawcy też nie mieli pretensji, że ich fotografuję z tymi fantastycznymi rybami.

26 listopada 2008.

Pierwszy dzień poświęciłem na zwiedzaniu stolicy kraju, ale już dzisiaj wyruszyłem w interior. Oman słynie ze swoich licznych fortów, zamków i twierdz. To pozostałość po czasach okupacji Portugalczyków, ale także architektoniczne pomysły miejscowych. Jedne z najbardziej znanych są położone o kilkadziesiąt kilometrów od Muskatu. Najbardziej podobały mi się forty w Nakhal i Rustaq, a byłem jeszcze w forcie w Barce. Do wszystkich fortów można wchodzić, są one odnowione i naprawdę robią wrażenie. Są olbrzymie, z białego piaskowca, na dodatek położone w malowniczych okolicach. Najładniej położony jest ten w Nakhal, wmurowany w skały, cały otoczony palmami, a w niedalekiej odległości już zaczynają się góry. Z fortu roztacza się piękny widok na miasteczko. Ponieważ dotarłem tam bardzo wcześnie (przed otwarciem) wszedłem starym, harcerskim sposobem (nie płacąc).

W moim przewodniku jest napisane, że podróżowanie po Omanie autostopem jest trudne, bo miejscowi nie chcą zabierać turystów. No cóż… Dzisiaj tylko pierwszy przejazd miałem taksówką, (za którą też zresztą nie płaciłem, ale o tym za chwilę) a później porzuciłem komercję i zszedłem do autostopowego undergroundu (łącznie 12 pojazdów). Wyglądało
to mnie więcej tak, że stawałem przy drodze, wyciągałem rękę i po chwili ktoś się po prostu zatrzymywał. Kilka razy zdarzyło się, że moi kierowcy zbaczali nawet ze swojej trasy, żeby mnie podrzucić gdzie chciałem. Omańczycy są bardzo mili i uczynni, a turysta, a zwłaszcza samotny turysta z plecakiem, to w tym kraju cały czas nowość. Ponieważ prawie wszyscy oprócz arabskiego znają też angielski to można się bez problemu porozumieć i dowiedzieć wiele ciekawych rzeczy o ich kraju. Tylko jeden z kierowców nie mówił w ogóle po angielsku, ale za to oprócz arabskiego znał na szczęście także język włoski. Dla mnie nie miało to oczywiście żadnego znaczenia, bo nie umiem żadnego z tych języków. W ciągu jednego dnia odbyłem jednak więcej rozmów z miejscowymi, niż czasami w czasie całej
wyprawy. Oprócz tego, ze Omańczycy chętnie się zatrzymywali i mnie podwozili to jeszcze trzykrotnie zapraszali mnie na obiad. Raz skorzystałem i Ali zrobił taką rybę, że palce lizać (tylko trochę za ostra jak dla mnie).

Z tym taksówkarzem to z kolei była taka przygoda, że pomimo tego, że umówiliśmy cenę, po przyjeździe chciał więcej. Ja mu na to, że chyba rano mleka nie pił. To on coraz bardziej zdenerwowany zaczął krzyczeć po arabsku, to ja znowu, że nie znam urdu. Tym go dobiłem, bo Omańczycy są mili względem białych, ale już względem swoich mniejszości (a mają dużą populację Hindusów, Pakistańczyków i innych) już tacy nie są. Obraził się i powiedział, że to nie urdu tylko arabski i w takim razie on nie weźmie żadnych pieniędzy ode mnie. To z kolei ja się uniosłem honorem i powiedziałem, że dam mu tyle ile on chce. Ale to on postawił na
swoim…

27 listopada 2008.

W Omanie generalnie są dwa liczące się rejony. Północny ze stolicą i szeroko pojętymi przyległościami i południowy z Salalah i wąsko pojętymi przyległościami. Pomiędzy nimi jest czarna dziura, a raczej kilkusetkilometrowa pustynia. Tak, więc zazwyczaj wszyscy zwiedzają tylko północ, a niektórzy jadą także na południe, co też i ja zrobiłem. Do Salalah można z Muskatu albo dolecieć samolotem (drogo) albo dojechać autobusem (taniej, ale nie tanio). Ja oczywiście wybrałem tą drugą opcję. Mój autobus startował o 19 wieczorem z Muskatu. Myślałem, że będę miał kłopoty z zaśnięciem, ale moje obawy były bezpodstawne. Przed wyjazdem profilaktycznie starannie umyłem nogi, ale już po kilku minutach przebywania w autobusie stwierdziłem, że nie każdy może to o sobie powiedzieć. Około 23 zbudził mnie przerażający wrzask. Myślałem, że coś się stało, zacząłem nerwowo szukać kalesonów, ale okazało się, że to tylko kierowca włączył film rodem z Bollywood (jak się domyślacie skład autobusu był prawie jednolity – Hindusi, Bangla, Nepalczycy oraz jeden bałwan z Polski, no i oczywiście ani jednego Araba – oni latają samolotami lub jadą własnymi samochodami). I tak jechaliśmy przez centrum Omanu, roześmiani, klaszczący i śpiewający Hindusi i ja zjadający własne sandały. Impreza trwała do 3 w nocy, bo wtedy stał się cud i dvd nagle odmówiło posłuszeństwa.

Po przyjeździe do Salalah byłem tak zmęczony, że porzuciłem chwilowo swoje ambitne plany biwakowania w namiocie i poszedłem spać do hotelu. Tam oczywiście miałem kolejne przygody, bo załoga chciała mi wcisnąć chyba najdroższy pokój, jaki mieli na stanie. Po długich wahaniach pokazali mi wreszcie pokój, o którym mówili, iż się dla mnie nie nadaje. Mieli rację – dwa łóżka, klimatyzacja, czyste posłania, ręczniki, telewizja, mydło, szampon… Ciekawe jak wyglądały te pokoje, które mi na początku proponowali?

Samo Salalah (drugie, co do wielkości miasto w Omanie) nie jest może szczególnie ciekawe, ale jest świetną bazą wypadowa do wojaży po okolicy. Ja zacząłem, od Mughsail. Oczywiście w ogóle przestałem sobie zawracać głowę jakimiś taksówkami czy mikrobusami tylko od razu poczłapałem na drogę wyjazdowa. Tym razem zatrzymał się pierwszy samochód, jaki jechał, a kierowca wprawdzie jechał tylko kilometr dalej, ale zaproponował, że podwiezie mnie te dalsze 29 kilometrów. Trochę mi było głupio, ale on stwierdził, że ma dziś wolny dzień i chętnie pojedzie ze mną. Najpierw jednak wstąpiliśmy do jego znajomych na herbatę, a potem już w drogę. A droga? Po prostu bajeczna. Po prawej stronie piękne, chociaż kamieniste góry,
przechadzające się to tu to tam wielbłądy, a po lewej stronie błękitne morze. Samo Mughsail to taka sobie nadmorska wioska, ale okolica jest po prosu rajska. Najpierw jest olbrzymia jaskinia, z której są nieziemskie widoki. I tak po prawej stronie są najprawdziwsze klify, naprzeciwko jest morze, które z impetem wpada w szczeliny między skałami a w górę wzbijają się strumienie wody (nawet na kilkanaście metrów). No a po lewej stronie jest kilkukilometrowa piaszczysta plaża. Pamiętając, że jeszcze kilka dni temu skrobałem szyby w oknach samochodu, poczułem się jak jajko na miękko. Był tylko jeden problem. Dlaczego nikt się nie kapie? No cóż jesteśmy w kraju muzułmańskim. Plażowanie miejscowych wyglądało mniej więcej tak, że mężczyźni siedzieli (oczywiście w ubraniu) na plaży i z
zadumą kontemplowali dym z papierosów. Kobiety (oczywiście w ubraniu) brodziły po kostki w wodzie. Jedyna nadzieja w dzieciakach, które pluskały się w wodzie (większość oprócz majtasów miała także koszulki), aczkolwiek żadnego nie widziałem żeby pływał. No i jeszcze ja, ze swoim wielkim brzuchem i jeszcze większymi planami. Przeszedłem chyba ze 3 kilometry, zanim znalazłem na tyle bezludne miejsce, że dokonałem tego, o czym marzyłem odkąd zobaczyłem wodę. Dałem nura…

28 listopada 2008.

Dzisiaj rano miałem zamiar zrobić to o czym myślałem od pewnego czasu, czyli opuścić hotel, zarzucić plecak na ramię, ruszyć przed siebie, znaleźć przytulne, ciekawe miejsce, rozbić namiot i … o 18.00 położyć się spać…

Tutaj niestety o 17.30 się ściemnia. W takiej sytuacji powstaje dramatyczne pytanie. Co przez następne 13 godzin robić samemu w namiocie? Nie zapominajmy, że jesteśmy w kraju muzułmańskim. Jedyne drinki, jakie od kilku dni stosuję, to woda z tabletkami musującymi. To tyle na razie o namiocie, bo przejdę do historii jako ten, co opisuje to, czego nie zrobił, zamiast skupić się na tym, co zrobił.

Dzisiejszy dzień poświęciłem na dalszej eksploracji okolic Salalah, a bohaterem dnia był Said Ali. Tym razem nie było wielu przygód z przesiadkami, bo kierowca przez cały dzień był jeden i właśnie go poznaliście. Said Ali ma 26 lat, dwie siostry nauczycielki, skończył studia, jest bogaty, ale ma jeden podstawowy problem. Nie miał jeszcze kobiety. Zanim jednak do tego dotarliśmy, najpierw odbyliśmy tradycyjne bajdurzenie o Omanie, Polsce, piłce i.t.p. W międzyczasie zajechaliśmy też do domu Said Alego w Taqah, małej uroczej rybackiej wiosce. Tam zaraz na wstępie puściłem dwa bąki. Najpierw próbowałem pozdrowić przechadzające się po domu dziewczyny myśląc, że to siostry Saida. Po chwili okazało się, że to nie jego siostry, lecz służące z Nepalu. Siostry Saida były na piętrze, więc logicznym było, że Said nie poszedł po nie lub ich nie zawołał, lecz zadzwonił po nie telefonem komórkowym. Do sióstr zaraz wrócimy, bo ja w międzyczasie już szykowałem kolejny strzał. Ponieważ właśnie przywieźli Saidowi meble, więc zaproponowałem, że pomogę mu je wnieść do domu. Said najpierw nie zrozumiał, a potem popatrzył na mnie jak na idiotę. Od wnoszenia mebli były przecież chłopaki z Bangladeszu, którzy te meble przywieźli. My tymczasem zasiedliśmy do przygotowanej przez Nepalskie dziewczyny strawy. Po pół godzinie zeszły w końcu siostry Saida, które cały czas się podobno przebierały. Efekt był doskonały. Tak się przebrały, że równie dobrze mógłby mi przedstawić swoich braci. Nawet oczy miały zasłonięte. Said, gdy już dopilnował, że meble są wniesione, zabrał mnie do ruin Khor Rouri. Według legendy to właśnie z tego miejsca Królowa Saba miała odpłynąć na spotkanie z Salomonem. Później pojechaliśmy do kupieckiego miasta Mirbat. Pochodziliśmy po mieście, pooglądaliśmy stare kupieckie domy i fort, a potem poszliśmy nad wodę. Said Ali nie umiał pływać, więc został na plaży, a ja dałem nura, najpierw za siebie, a potem na wszelki wypadek także za niego. To właśnie na plaży po wyczerpaniu innych tematów, zaczęliśmy rozmawiać o kobietach. Muzułmanie mogą mieć 4 żony, ale raczej jest to rzadkość, albowiem tylko niektórych mężczyzn na to stać (w zdecydowanej większości kobiety nie pracują). Saida stać było na miejscową żonę, ale marzyła mu się Europejka.

29 listopada 2008.

Dzisiaj pojechałem do Grobu Hioba. Sielska okolica, góry, co chwilę radośnie machające ogonem wielbłądy. Po prostu bajka. Dzisiaj wyjątkowo nie jechałem z Omańczykami (zazwyczaj oni się zatrzymują), lecz w jedną stronę z Hindusami, a z powrotem z chłopakami z Bangladeszu. Ponieważ dzisiaj wracam na północ, wymeldowałem się w końcu z mojego hotelu i pojechałem do Muzeum Archeologicznego. Do Muzeum prowadziły dwie drogi, odpłatna (od strony kasy biletowej) i darmowa (od strony morza), o czym jednak początkowo nie wiedziałem. Doszedłem jednak do wniosku, że jak nie wejdę do Muzeum to nic się nie stanie, ale jak nie wskoczę jeszcze raz do morza, to nie daruję sobie tego do końca wyjazdu. Poszedłem, więc na pobliską plażę, a tam zastałem dobrze mi już znany motyw. Kilometry białego piasku, błękitne, cieple morze i co? No właśnie i nic. Nie ma nikogo i niczego. Żadnej infrastruktury, żadnych turystów, żadnych miejscowych. Przez dwie godziny byczenia się na plaży moimi druhami były jedynie stada ptaków. Jak się okazało, o czym już wspomniałem, od strony morza można było wejść do tego Muzeum, co też zrobiłem.

Wyjeżdżam autobusem o 19 i myślę, że rano będę w Nizwie na północy kraju. Profilaktycznie nie umyłem nóg, przed jazdą autobusem. Ja im dopiero pokażę…

30 listopada 2008.

Jak pamiętacie wczoraj pożegnałem się z Wami (z nie umytymi nogami) na dworcu w Salalah. Pałętając się tu i tam, potknąłem się i chyba mi się wyrwało jakieś polskie pozdrowienie. Jakież było moje zdziwienie, gdy po chwili ktoś powiedział po polsku „cześć”. Obejrzałem się i wow… Myślałem, że to jakiś Oman, tzn. omam. Przede mną stały dwie blondynki i to takie baaardzo wypasione. Dodatkowo bardzo do siebie podobne. Jak się okazało nie było w tym nic dziwnego, albowiem jedna była matką drugiej, a druga córką pierwszej. Wybaczcie moment ekscytacji, ale jedynymi kobietami, jakie tu widuję są całkowicie pozasłaniane Arabki, ewentualnie grube (no powiedzmy puszyste) Hinduski plus kilka Niemek w mocno abstrakcyjnym wieku. Okazało się, że Caren i Imra stacjonują w
pięciogwiazdkowym Salalah Beach Hotel i właśnie wybrały się na wycieczkę do Muskatu. Były mocne zestresowane, albowiem po pierwsze były jedynymi białymi kobietami w promieniu najbliższych kilku kilometrów, po drugie były jedynymi białymi blondynkami w promieniu najbliższych kilkudziesięciu kilometrów i po trzecie były jedynymi białymi baaardzo ładnymi blondynkami w promieniu najbliższych kilkuset kilometrów. Oczywiście od razu się pode mnie podłączyły, a miejscowi potraktowali mnie jako przewodnika tego blondwłosego stada. Miało to taki skutek, że kierowca autobusu, który w międzyczasie nadjechał od razu nas zawołał żebyśmy wsiedli jako pierwsi do jego pojazdu. Jeden z miejscowych Hindusów, który stał pierwszy w kolejce zaprotestował, ale spotkał się z takim ostracyzmem innych pasażerów, że podkulił ogon i potulnie przepuścił ojca rodziny, (czyli mnie) oraz przyległości (te dwie blondyny). W autobusie posadzili nas na najlepszych miejscach, a ja dodatkowo dostałem bonus, bo nikt się do mnie nie dosiadł (chyba po to żeby nie burzyć szczęścia naszej tymczasowej rodziny). Przy okazji zostałem z tymi nie umytymi nogami jak Himilsbach ze swoim angielskim…

No i wreszcie ruszyliśmy. Dziewczyny okazały się Europejkami. Rodzice matki (a tym samym dziadkowie córki) byli Duńczykami, którzy jako lekarze włóczyli ją po Islandii, Grenlandii i Norwegii. Ona sama, chociaż urodziła się w Danii czuje się Norweżką, a jej córka już sama nie wie, kim się czuje, bo jej mama to właśnie ta dunko – norweżka, a jej ojciec jest Polakiem, ale miał babkę z Kazachstanu. A w ogóle to mieszkają w Szwecji. Fajnie nam się rozmawiało, ale około 22.00 klimat zepsuł prowadnik zapuszczając bollywodzkie filmy. I znowu jak trzy dni wcześniej, cały autobus śpiewał, klaskał i tańczył, a my szukaliśmy pistoletu (okazało się, że mój został pod poduszką w domu).

Do celu zamiast o 5 rano dojechałem o 3.30, co było o tyle bolesne, że
właśnie zaczynałem przysypiać. Pożegnałem się z dziewczynami i przy wielkim zdziwieniu kierowcy wysiadłem (żeby go nie stresować, powiedziałem, że dołączę do rodziny
wieczorem). No i tak stanąłem o 3.30 na drodze na jakimś zadupiu w centrum Omanu. Do Nizwy miałem 10 kilometrów, do najbliższego hotelu 5 kilometrów. Postanowiłem w końcu wykorzystać ten namiot, o którym już tyle pisałem. Znalazłem w miarę płaskie miejsce niedaleko od szosy, skryłem się za przytulnym małym budynkiem, rozbiłem budkę i poszedłem spać.

Po kilku godzinach obudziły mnie pewne organiczne odgłosy i to bynajmniej nie moje. Bardziej zdziwiony niż zniesmaczony tym faktem wyjrzałem z namiotu i okazało się, że przytulny, mały budynek, za którym się rozbiłem to po prostu kibel. Wyobraźcie sobie, jakie miny mieli miejscowi, gdy z postawionego przy toalecie namiotu wychylił się białas. Mnie nie pozostało nic innego jak się uśmiechnąć i pozdrowić wszystkich skinieniem ręki

01 grudnia 2008.
Wahiba Sands to jedna z głównych atrakcji Omanu, a jest to po prostu piaszczysta pustynia, ale taka jak się ogląda w filmach. Kilometry pofałdowanych wzgórz z żółtym lub pomarańczowym piaskiem. Aby się jednak tam dostać trzeba albo wykupić drogą wycieczkę w biurze turystycznym albo dysponować samochodem 4 WD i umiejętnością jeżdżenia po piasku (a podobno wcale nie jest to takie łatwe) albo liczyć na szczęście. Ponieważ mnie nie interesowała pierwsza opcja, a druga była dla mnie niedostępna, więc liczyłem na cud. Jak wiemy te zdarzają się bardzo rzadko, ale jesteśmy przecież w Omanie, państwie najbardziej pomocnych ludzi pod słońcem. Mój cud nazywał się Rashid i zmaterializował się swoim samochodem w okolicy Al – Minitrib, gdzie w którymś momencie wylądowałem podróżując z Nizwy autostopem. Rashid wprawdzie nie miał samochodu 4WD, ale miał coś być może lepszego – wiedzę, gdzie można dojechać do piasków normalnym samochodem. No i dojechaliśmy. Kluczyliśmy po jakiś zakamarkach, a w pewnym momencie Rashid się zatrzymał, wysiedliśmy, skręciliśmy za budynkiem i … jest. Przede mną była po prostu
kilkunastometrowa góra piachu. Weszliśmy na nią, później na następną i jeszcze następną. No i w końcu nadszedł ten moment, o którym marzyłem. Gdzie bym się nie obejrzał, wszędzie był piękny, czyściutki, pomarańczowy piasek.

W międzyczasie zaczęło się ściemniać, więc wróciliśmy szybko do samochodu Rashida, a później pojechaliśmy do jego domu. Rashid proponował wprawdzie żebym został na noc, ale wiedziałem, że za godzinę ma wrócić jego żona z dzieckiem, a on o 4 rano ma wstać do pracy. Nie chciałem nadużywać gościnności, więc podziękowałem. Rashid, zgodnie z moją prośbą wywiózł mnie za wioskę, pożegnaliśmy się i zostałem sam. Ok, no i co dalej? Oczywiście mając na uwadze moje namiotowe przełamanie noc wcześniej planowałem podobny numer. Pokręciłem się tu i tam. Jakoś tak wszędzie ciemno było… Zobaczyłem jakieś światło, więc poczłapałem tam. Akurat była jakaś rodzinna popijawa (kawą oczywiście) na dywanie przed domem. Jakie mieli miny, gdy zobaczyli wyłaniającego się z mroku białasa z dwoma plecakami potraficie sobie pewnie wyobrazić. Ale to trwało tylko chwilę. Zaraz mnie posadzili i zawołali mówiące po angielsku córki, no i zaczęli karmić. Nie byłem głodny (jadłem u Rashida), a dodatkowo normy sanitarne akurat w tym miejscu były wyraźnie zaniżone. Jedna wielka misa z jedzeniem i 20 sięgających do niej rąk. Były też jednak owoce, kawa, herbata, wiec jakoś się przemknąłem. Przy okazji zobaczyłem naprawdę
wyzwolone dziewczyny (a było ich tam z 10), albowiem wszystkie bez wyjątku miały odsłonięte twarze, uśmiechały się i ciągle coś mi podstawiały (cały czas obracamy się tylko w kręgu jedzenia). Pogadaliśmy trochę i czas się było kłaść spać. Mnie ulokowali w takiej przybudówce, ze żwirowym podłożem. Przynieśli mi jednak jakieś koce, poduszki i wielki wentylator. Leżąc na tym wszystkim ciągle słyszałem jakieś chrobotania i inne szumy. Zaciekawiony i przestraszony szukałem, co jest tego przyczyną i okazało się, że jestem w jakimś mateczniku ogromnych żuków (takich na 5 – 7 cm). Na początku miałem względem nich zbrodnicze plany, ale jak zabić żuka, który co chwila przewraca się na plecy i wierzgając nogami nie może powstać? Dałem spokój żukom, ale na wszelki wypadek rozbiłem pod tą przybudówką namiot.

Noc już minęła bez atrakcji, ale od rana ciągle ktoś tam do mnie zaglądał. Gdy w końcu się wygrzebałem okazało się, że przed moim hotelem rozłożony jest znowu dywan, na nim kilka dziewczyn i (chyba dla ochrony, ale nie wiem czyjej) jeden mężczyzna. Było mi głupio, że mam ich jeszcze objadać, ale na szczęście miałem całą paczkę cukierków z Polski, którą im dałem. Później ja jadłem śniadanie, a wszyscy wkoło patrzyli jak jem, podtykając mi kolejne dania. Najpierw wystartowałem z jakimiś plackami z białym sosem (trochę o smaku majonezu), potem był kolejny sos tym razem mięsny z ryżem, a w końcu owoce i herbata.

02 grudnia 2008.

Znowu jestem przy drodze, moje plecaki (jeden duży z całym majdanem, a drugi mały podręczny) leżą na poboczu, a ja macham. Najpierw jeden samochód, potem drugi. Na szczęście nic się nie zmieniło i autostop dopisuje. W końcu wylądowałem przy drodze do jednego z moich celów, czyli Wadi Bani Khalid.

Tu mała dygresja. Oman nie może się poszczycić jakimiś nieziemskimi zabytkami. Najważniejsze są forty, które faktycznie są imponujące, ale równocześnie do siebie podobne. Po zobaczeniu kilku, żaden kolejny mnie nie zaskoczył. Największą atrakcją Omanu są przyroda i ludzie. O ludziach piszę cały czas, więc tym razem czas na przyrodę.
Oman znany jest z wielu pięknych, wciśniętych między góry Wadi (dolin), a jedną z najbardziej znanych jest właśnie Wadi Bani Khalid. Ponieważ Oman to kraj samochodów, więc do większości dolin można się dostać samochodem. Ja zabrany przez kolejnego miejscowego dobrodzieja jechałem sobie (tym razem na pace pick – upa) podziwiając krajobrazy. W Omanie wszędzie są góry, ale zupełnie inne niż u nas. Zamiast pięknych szarych, czy też porośniętych zielenią szczytów, mamy tu brązowo – bure kopce pokruszonego kamienia. Tak to mniej więcej wygląda, aczkolwiek najwyższe z tych „kopców” mają nawet po 3000 metrów. Mnie bardziej od ich wyglądu podoba się ich tajemniczość, posępność i niedostępność (trudno po tym chodzić, bo człowiek czuje się jakby chodził po ostrych, kruszących się kawałkach popiołu). W końcu dojechałem prawie do celu. Po bokach wysokie góry, a przede mną jeziorka ze szmaragdową wodą połączone ze sobą różnymi kanalikami i wodospadami. Nad tym wszystkim już wytwory ludzkie, ale bardzo ładnie wkomponowane w otoczenie – kładki dla pieszych, mostki, ławeczki. Wyglądało to wszystko cudownie i oczywiście nikogo oprócz mnie tam nie było. To zresztą symptomatyczne dla tego kraju. Tam gdzie jest szansa na super kąpiel nie ma nikogo chętnego (oprócz mnie). Rozłożyłem się ze swoimi manelami przy ławeczkach i już chciałem dać nura, gdy przyszło dwóch miejscowych i powiedziało żeby się nie kąpać. Wprawdzie oficjalnie jest to dozwolone, ale oni tu badają jakieś ekosystemy czy coś. Nie wiem czy było to prawdą, ale w myśl kultywowanej przeze mnie od lat zasadzie, że za granicą zachowujemy się lepiej niż we własnym kraju odpuściłem. Ale to tylko jedna atrakcja. Następne czekały w zasięgu ręki, bo idąc obok wody, wąwóz robił się coraz węższy, ściany coraz wyższe, a woda płynęła coraz szybciej. Wędrówka w górę potoku zajęła mi z godzinę aż w końcu postanowiłem wracać. Mój plecak na szczęście czekał na mnie w miejscu gdzie go zostawiłem, a kolejny przyjacielski Omańczyk zawiózł mnie do głównej drogi, gdzie bez problemu znalazłem kolejny transport.

03 grudnia 2008.

Jedną z największych atrakcji Omanu jest plaża, na której 90 % światowej populacji żółwi zielonych składa swoje jaja. Wygląda to tak, że żółwice pływają sobie przez trzy lata pomiędzy półwyspem arabskim, Indiami i Australią, a gdy nagle mają ochotę na figle dopuszczają niezliczoną ilość żółwi i płyną do Omanu złożyć jaja. Wyłażą (tylko w nocy) na plażę, kopią wielki dół i tam je składają. Następnie jaja zakopują, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje z małymi i chyłkiem uciekają do wody. Chcąc zobaczyć to zjawisko dojechałem na tą plażę. Tam mała konsternacja. Miał się tam znajdować jedyny w Omanie camping (od tego zaczął się mój pomysł na zabranie ze sobą namiotu), a zamiast tego znajdował się gigantycznych rozmiarów luksusowy hotel. W recepcji powiedziano mi, że faktycznie camping tu był, ale dwa miesiące temu go zlikwidowano. Nie jest to jednak żaden problem albowiem mają akurat wolne miejsca w hotelu. Widząc wystrój hotelu nawet się nie pytałem o cenę. Ponieważ miałem chwilowo dosyć noclegu w namiocie, a żadnych siedlisk ludzkich tam nie było, dojechałem do hotelu nad morzem z bungalowami. Trochę drogi, ale z kolacją i śniadaniem. Aby odzyskać część pieniędzy starym harcerskim sposobem najadłem się tak, że nie wiedziałem gdzie przód, a gdzie tył.

No dobra, ale wracamy do żółwicy. O 21 opuściłem hotel i pojechałem na plażę. Można tam wejść jedynie z przewodnikiem w grupie, bo to rezerwat ścisły. No to idziemy. Ciemno jak wiadomo gdzie, nic nie widać, bo nie możemy używać żadnego światła. W końcu nasz przewodnik się zatrzymał, kazał nam być cicho, ustawił nas wokół i zapalił latarkę…

No i była. Nigdy nie widziałem takiego wielkiego żółwia, nawet w zoo. Ponad metr długości, a wokoło niego z 5 – 6 maleńkich, kilkucentymetrowych osesków. Były takie bezradne, ciągle się przewracały na plecy, ciągle wpadały do dołu, w którym leżała żółwica. Przewodnik powiedział jednak, że nie można im pomagać, bo oni nie interweniują w przyrodę. No i tak siedzieliśmy przez pół godziny i patrzyliśmy na tego żółwia. Ta żółwica z kolei pewnie myślała, „co ta banda debili tak siedzi i patrzy mi się na tyłek?”. Pomimo tego, że spodziewałem się czegoś więcej (myślałem, że zobaczymy więcej żółwi) to jednak przeżycie było duże (zwłaszcza te maluchy). Koniec przedstawienia to wyjście żółwicy z dołu i sprint do wody. Tyle, że nasza wybranka miała poważne kłopoty z wydostaniem się z gniazda. W końcu nasz zniecierpliwiony przewodnik podciągnął ją do góry. Jeden złośliwiec z Polski od razu zapytał czy to nie jest „interwencja w przyrodę”, ale przewodnik poważnie odpowiedział, że nie chce, żeby nas nad tym żółwiem świt zastał.

04 grudnia 2008.
Pożegnaliśmy się patrząc na odbyt wielkiej żółwicy zwanej przeze mnie po prostu żółwicą. Następnego dnia pojechałem do Sur. To takie w sumie średnio ciekawe nadmorskie miasteczko, słynne jednak z historycznej produkcji łódek dhow. To zupełnie inna metoda niż obecnie. Łódki są budowane w takim starym stylu, jak na filmach o piratach. Wysokie, cienkie, no i z drewna. Połaziłem po porcie, przepłynąłem na drugi brzeg wąskiego przesmyku do ładnej rybackiej wioski i postanowiłem, że zostanę na noc w hotelu zobaczyć jak się bawi wieczorne Sur. Hotelik miałem w samym centrum suqu, ale to nie są takie suqi, jakie pamiętam z Syrii czy Maroka. Ludzi mniej, egzotyki mniej, a zamiast Arabów, głównie Hindusi, Pakistańczycy i Nepalczycy. Wieczorem jednak trochę klimatu się pojawiło. Siadłem sobie na dachu hotelu, posłuchałem śpiewu muezzinów i klaksonów samochodów,
powdychałem zapach smażonych potraw, popatrzyłem na kręcących się po ulicach ludzi. To te momenty będę później sobie przypominał będąc już w Polsce…

Następnego dnia zebrałem zabawki i poczłapałem na drogę. Tradycyjnie ktoś się zatrzymał (tym razem policjant, ale po cywilu) i podwiózł mnie do pierwszej atrakcji tego dnia, czyli wymarłego miasteczka Bibi Miriam, z którego aktualnie pozostała jedynie niewielka świątynia. Miejsce to jednak wyjątkowe, bo odwiedzali je tacy podróżnicy jak np. Marco Polo. No i widoki. Świątynia jest na wzgórzu, z którego roztacza się piękna panorama okolicznych gór, a z drugiej strony morza.

Kolejną atrakcją była Wadi Shab. Już na samym początku napotkałem tabuny turystów. Mówimy oczywiście o normach omańskich, czyli w ciągu dwóch godzin widziałem ich około 50. To byli przede wszystkim turyści zorganizowani (jak ja ich nazywam „niemieccy”). Cechami charakterystycznymi turysty „niemieckiego”, (chociaż tym razem byli to głównie Francuzi) jest stadność (przynajmniej kilka osób), zorganizowanie (z miejscowym przewodnikiem, a czasami kilkoma), wygoda (poruszanie się klimatyzowanym autobusami i silna potrzeba powrotu do lodówki następująca po kilku minutach przebywania w naturalnym środowisku) oraz uprzejmość (w zadawaniu mi idiotycznych pytań jak się czuję w sytuacji, gdy łażę po górach ze swoimi dwoma plecakami na garbie). Z ubioru i ekwipunku wyróżniłbym aparaty dyndające w okolicach pasa z obiektywem większym niż okolice pasa i krótkie spodenki (w krajach arabskich, jak pamiętamy, w krótkich spodenkach chodzą jedynie „niemieccy” turyści i czasami dzieci).

Wadi Shab okazała się dla mnie totalnym zaskoczeniem, bo z przewodnika nie wynikało, iż jest aż tak piękna. Dla mnie to bezsprzecznie numer jeden w Omanie. Wygląda to tak, że najpierw idzie się dnem doliny, przez którą przepływa szmaragdowa rzeka. Po bokach są wysokie ściany kanionu, wzdłuż których rosną palmy. Po pewnym czasie woda zaczyna być coraz głębsza i aby iść dalej trzeba trochę się wspinać na specjalnie w tym celu wykutą w ścianie drogę. Cały kanion poprzecinany jest siatką leżących kamieni, małymi wodospadami i oczkami wodnymi. Po około 45 minutach (lub po około 1 godzinie, gdy idziemy jak ja z dwoma plecakami) dochodzi się do końca drogi. Dalej jest już tylko woda, ale to jeszcze nie koniec atrakcji. W tym miejscu należy zostawić swoje rzeczy, wrzucić na siebie strój kąpielowy i popłynąć, bo prawdziwa perełka czeka jeszcze dalej. Po przepłynięciu około 100 metrów znajduje się bardzo wąskie gardło, którym można wpłynąć do jaskini z wodospadem. Zupełnie nieprawdopodobna sprawa. Ja się nie mogłem przez gardło przecisnąć, więc musiałem dać nura, chwila klaustrofobicznych wizji (przez moment płynąłem pod skałą
bez możliwości wypłynięcia na powierzchnię) i w końcu jestem. Szeroka na kilkanaście metrów i długa na kilka metrów jaskinia. Wewnątrz jasno, bo z boku znajduje się otwór, przez który wlewa się potok wody. Podpłynąłem pod ten naturalny wodospad i poleżałem pod nim…
Mam swoja prywatna listę moich cudów świata. Wadi Shab do pierwszej dziesiątki wskoczyło bez problemu.

05 grudnia 2008.

Nie wiem czy wiecie, ale mam zwyczaj zabierania na wyprawy stare skarpety i inne koszulki. Korzyść podwójna, czyszczę, co jakiś czas szafę z rupieci, no i nie muszę tego na wyjazdach prać. Zakładam raz i po prostu wyrzucam albo gdzieś zostawiam, a plecak jest coraz lżejszy. Tak też było i tym razem z tym, że oprócz drobnicy wziąłem także do pozostawienia spodnie i to nie zwykłe, tylko moje legendarne, kultowe spodnie, w których byłem na pierwszym wyjeździe w 1998 roku na Bliskim Wschodzie. Oczywistym jest, iż tego samego dnia, gdy pożegnałem się z moimi starymi spodniami zostawiając je w Sur, moje nowe spodnie, najpierw delikatnie, a potem jednak stanowczo, rozdarły się. Chyba Wam nie muszę pisać, w jakim miejscu… Jak się domyślacie, świecenie majtkami w żadnym kraju nie jest polecane, kraje muzułmańskie nie są w tym względzie wyjątkiem. No i tak jechałem z kolejnymi przygodnymi kierowcami przez Oman trzymając plecak w okolicach pachwin. W ten sposób dojechałem ponownie do stolicy kraju Muskatu. Trochę się przeorganizowałem, wyprałem rzeczy, odszorowałem, zarzuciłem wieczorem mocnego drinka (woda + 3 tabletki musujące!!!) i spać.

06 grudnia 2008.

Dzisiaj nie bardzo chciało mi się wstawać, ale w końcu się przemogłem. Teraz Muskat podobał mi jeszcze mniej niż za pierwszym razem. To po prostu kolejny miejski moloch, z którego trzeba jak najszybciej zmykać. Co też zrobiłem (uprzednio zainwestowawszy 30 USD w nowe spodnie). Do tego stopnia rozochociłem się z autostopem, że zacząłem go łapać już w stolicy. Na początku trochę nie szło, ale jakoś się w końcu z tego miasta wydostałem. No a potem to już poszło szybko. Najpierw jeden, a potem drugi samochód i jestem w moim dzisiejszym celu, czyli w byłej stolicy kraju Nizwie. W samym centrum znajduje się olbrzymi i bardzo ładny meczet, a zaraz obok niego jest równie wielki fort. Wokół tego, sklepy, sklepiki, knajpki, mnóstwo ludzi. Bardzo przyjemne miasto.

07 grudnia 2008.

Dzisiaj udałem się na Jebel Shams, czyli najwyższy szczyt Omanu (3009 m.n.p.m.). Myślicie, że musiałem się wspinać? Gdzie tam. Jesteśmy przecież w Omanie, kraju gdzie wszędzie dojeżdża się samochodem. Na najwyższy szczyt też. Do niedawna można było tam się dostać jedynie samochodem 4 WD, ale właśnie otwarli wygodną, asfaltową drogę. Zwykły samochód się pomęczy, ale też wjedzie. Na szczycie (bardzo płaskim), jest świetny
widok na rozciągający się nieopodal kanion, a poza tym po raz pierwszy od przyjazdu do Omanu założyłem sweter (temperatura spadła do dramatycznych 15 stopni C). Ze szczytu wracałem z czwórką angoli (dwójką miejscowych i dwójką ich gości), którzy przez całą drogę mnie denerwowali, nie mogąc się nadziwić, co też sam robię w Omanie i pytając czy mieszkam w Anglii czy Irlandii. Odpowiedziałem, że mieszkam w Polsce i że u nas w kraju też można parę złotych zarobić. Strasznie ich to zaintrygowało i zaczęli mnie podpytywać, czym się trudnię w Polsce (moje dwa plecaki i z lekka przybrudzone dwutygodniową podróżą ubranie, sytuowało mnie w ich oczach gdzieś między kloszardem a bezrobotnym). Gdy powiedziałem im w końcu, czym się param, to się obrazili. W Nizwie chciałem ich już pożegnać, bo znowu coś zaczęli smucić, to znowu złapaliśmy gumę. Głupio było ich tak zostawić (goście okazali się jeszcze większymi technicznymi ignorantami niż ja). Zorganizowałem pomoc i jakoś wróciliśmy do Muskatu.

08 grudnia 2008.

Dzisiaj ostatni dzień, czyli delikatne zakupy (okazało się, że w Omanie nie produkuje się prawie żadnej żywności) i odwiedziny w gigantycznym meczecie Sułtana. Meczet jest naprawdę imponujący, a wewnątrz znajduje się największy na świecie dywan. Przy okazji zobaczyłem tam po prostu setki turystów. Strasznie mnie to zdziwiło, bo wewnątrz kraju, specjalnie ich nie było widać. Potem jeszcze pożegnanie z miejscowymi Polakami, którzy mnie podczas pobytów w Muskacie cudownie gościli i powrót.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u