Oman (2010) – Maria, Sebastian, Michał Domżalscy

Maria, Sebastian, Michał Domżalscy

Oman – z sześciomiesięcznym maluchem

Maria, Sebastian, Michał Domżalscy

Zdjęcia z wyjazdu dostępne są na naszej stronie internetowej www.bastazja.pl i blogu www.mistrzyoda.blogspot.com.

Trasa:

Muscat – Qurayat – Wadi Tiwi – Wadi Shab – Sur – Ras al Hadd – Ras al. Jinz – Wadi Bani Khalid – Desert Discovery Camp – Al Hoota – Jebel Shams – Jebel Shams – Misfah – Jabrin fort – Nizwa – Bahla – Al Ain – Nakhal – Ar Rustaq –Al Hazm – Al Souq – Wadi Al Hawqayn – Barka – Muscat

Wprowadzenie

W Omanie szybko okazało się, że w trójkę podróżuje nam się równie dobrze jak we dwójkę. Nasz sześciomiesięczny maluch szybko zaakceptował podstawowe zasady turystyki indywidualnej. Podobało mu się wręcz, że rano nie mieliśmy pojęcia gdzie będziemy spać następnej nocy i to, że dopiero późnym popołudniem ruszaliśmy w pustynię na poszukiwanie kawałka wolnej przestrzeni pod nasz namiot. Uwielbiał miejscowe najtańsze restauracyjki, gdzie niejednokrotnie obsługa rzucała wszystkie zajęcia, żeby go pozabawiać. Bez mrugnięcia oka przyjmował „kąpiele w butelce” (tzw. bottle shower) wodą podgrzewaną słońcem, ewentualnie szybkie mycie w falach, jeśli ocean akurat był pod ręką. I tym sposobem jedyne odstępstwo od zasad prawdziwego trampingu, czyli podróż wynajętym samochodem, nie przeszkodziło nam poczuć, powąchać i posmakować prawdziwego Omanu. Zapasy jedzeniowe dla Michasia wzięliśmy z Polski. Na miejscu dostępne były tylko słodkie desery bananowe. Poza tym kiepsko.

Lot

Lecieliśmy Turkish Airlines z przesiadką w Stambule. Bilety kupione miesiąc przed wylotem kosztowały 1 500 zł za osobę.

Wizy

Wizę dostaliśmy na lotnisku, bez zbędnych problemów. Kosztowała 6 OR.

Transport

Transport publiczny nie jest zbyt dobrze rozwinięty. Autobusu kursują pomiędzy większymi miastami, nie da się jednak dojechać do większości atrakcji turystycznych, które znajdują się na uboczu, z dala od głównych tras i szlaków komunikacyjnych. Turystom pozostaje więc autostop lub wynajęcie samochodu w jednej z wypożyczalni. Auto najlepiej zarezerwować przez Internet i odebrać na lotnisku zaraz po przylocie. Rezerwacji dokonaliśmy poprzez stronę http://oman.rentalcargroup.com/, a samochód odebraliśmy w Europcar. Fotelik wzięliśmy z Polski.

Wybraliśmy najtańszy dostępny model Toyotę Yaris (w cenie 12 OR/ dzień). Po przylocie, okazało się, że zamówionego przez nas modelu akurat nie ma na składzie i w zamian dostaliśmy klasę wyższego Nissana Sunny. Samochód przez cały nasz wyjazd (łącznie przejechaliśmy 3 tys. km) sprawował się bez zarzutu.

W ostatnim czasie w Omanie zbudowano sporo nowych dróg asfaltowych. Na niektórych odcinkach jeździ się po dwóch pasmowych autostradach. Wiele z dróg – nawet tych poza głównymi miastami ma dodatkowe oświetlenie. W rezultacie niezbędny do niedawna samochód z napędem na cztery koła, nie jest już obecnie tak bardzo potrzebny. Nasz Nissan bez większego problemu wjechał nawet na punkt widokowy pod Jebel Shams. Jedynym miejsce, gdzie musieliśmy skorzystać z pomocy 4×4 był dojazd do Desert Discovery Camp na Wahiba Sands. Ale nawet tam trwały już prace nad budową normalnej drogi asfaltowej. 4×4 lub inny wyżej zawieszony samochód przydaje się za to bardzo do wyszukiwania miejsca do rozbicia namiotu (z naszym Nissanem byliśmy dość ograniczeni), no i do pokonywania progów zwalniających, bo te nie dość, że są częste w miastach, to jeszcze mają zabójcze dla zwykłych samochodów wysokości.

Paliwo kosztuje ok. 1 zł za litr. Stacje benzynowe są stosunkowo częste, a obsługa bardzo miła.

Kemping

Brak hoteli, a już szczególnie tych budżetowych i niewielka gęstość zaludnienia zachęcają do zabrania ze sobą namiotu (szczególnie gdy zamierza się wypożyczyć samochód). Choć w Omanie nie ma zbyt wielu kempingów (nam udało się znaleźć dwa: w Muscatcie i przy Jebel Shams) to w zasadzie nie ma problemu z rozbijaniem się na dziko. W całym kraju nie ma zbyt dużego problemu ze znalezieniem odpowiednich miejsc noclegowych, w niektórych miejscach może być bardziej czasochłonne. O ile ze strony Omańczyków nie spotkały nas żadne niemiłe przygody (nasz namiot witany był raczej z uśmiechem), to podczas obozowania na dziko trzeba się liczyć z towarzystwem dziki zwierząt, szczególnie tych mniejszych. (My w czasie dwutygodniowego pobytu w Omanie natknęliśmy się na skorpiona i węża).

Na kempingu przydaje się bardzo dobra kuchenka. My wzięliśmy z Polski wielopaliwową kuchenkę Primusa. Na miejscu okazało się, że w miejscowych supermarketach dostępne są butle i kuchenki gazowe.

Przewodnik i mapa

Lonely Planet Oman, UAE / Arabian Peninsula (Sept 2007) choć jest najbardziej powszechnym przewodnikiem opisującym Oman ma sporo niedoskonałości, a informacje w nim zawarte są dość lakoniczne.

Bardzo przydatne okazały się znalezione na lotnisku, darmowe książeczki opisujące poszczególne regiony Omanu pod kątem ich największych atrakcji turystycznych.

Wtyczki i kontakty

W Omanie funkcjonuje system mieszany. W niektórych miejscach spotyka się wtyczki europejskie, a w niektórych brytyjskie.

Relacja

20.11. Muscat

Pierwszy lot opóźnia się o godzinę przez to nie mamy zbyt wiele czasu w Stambule, przynajmniej do czasu, gdy okazuje się, że nasz lot do Muscatu też ma opóźnienie. I znów na odlot czekamy głównie w samolocie. Na szczęście tym razem w samolocie prawie pustki, więc Michaś może spędzać czas w swoim samochodowym foteliku na siedzeniu pomiędzy nami. Lot upływa więc bardzo przyjemnie. Koło 3-ciej lądowanie. Wychodzimy szybko wymieniamy kasę na wizę (bankomat niestety nie działa). Załatwiamy formalności, robimy zakupy w sklepie wolnocłowym, odbieramy bagaże. I możemy spokojnie rozpocząć oczekiwanie na poranek. Lotnisko jest małe, ale schludne i można by rzec przytulne. Koło 7:30 zaczynamy się zbierać. Podchodzimy do biura Europacar i pokazujemy nasz voucher z rezerwacją. Pierwszy cel Supermarket Muscat City Center. Otwierają od 9-tej, więc musimy chwilę poczekać, ale warto bo w środku czeka na nas centrum handlowe pierwszej klasy. Mają tu między innymi Zarę i Sephorę. Nas interesuje właściwie tylko Carrefour. Okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie przywoziliśmy część zapasów z Polski. Bo jest w nim wszystko od zup w proszku, kuskusu, butli Campingaza, namiotów, po pieluszki. Robimy podstawowe zakupy (w tym 60 litrów wody) i ruszamy przez miasto w stronę Sur. Naszym pierwszym celem jest Wadi Dayqah (20 km od głównej trasy, cały czas asfaltem). Długo próbujemy trafić do opisanego w przewodniku miejsca piknikowego. W końcu się jednak poddajemy, stajemy gdzieś nad wodą i ruszamy w stronę widocznej w oddali ogromnej tamy. Po dojściu pod jej skraj nie mamy zbytnio pomysłu jak nasza ścieżka miałaby tę tamę przekroczyć, postanawiamy więc zawrócić. A, że jest już dość późno ruszamy w drogę na poszukiwania jakiegoś dobrego noclegu. To okazuje się jednak dość trudne i czasochłonne szczególnie, gdy nie dysponuje się 4×4. Po 1 h godzinie udaje nam się namierzyć ładny plac campingowy oddalony kilometr od główne trasy, tuż przy szutrowej drodze. Kluczem okazują się poszukiwania nie przy plaży, a w głębi lądu. Rozbijamy namiot. Bardzo szybko zapada zmrok. Koło 6-tej jest już zupełnie ciemno. Rozpalamy kuchenkę, jemy obiad i przygotowujemy prysznic dla naszego Żabka i możemy iść spać.

22.11. Qurayat – Wadi Tiwi

Pobudka z pierwszymi promieniami słońca, czyli o 6:30. Zwijanie obozowiska zajmuje nam prawie 1,5 h. Ruszamy w stronę Qurayat, gdzie jesteśmy akurat na otwarcie fortu (0,5 OR). Zwiedzamy trochę miasto, wsiadamy w samochód i przenosimy się na nabrzeże. Tam robimy sobie krótką przerwę na jedzenie Egg sandwich (0,25 OR) i jedziemy na sam jego koniec, gdzie na cyplu znajduje się bardzo przyjemne miejsce piknikowe. Zielona trawka, widok na wieżę obronną i port. przyjemny wietrzyk, czegóż chcieć więcej od życia. No właśnie. Chyba jednak szybko nam się nudzi, bo postanawiamy ruszyć w stronę Sur. Zmieniamy trochę kolejność zwiedzania i podjeżdżamy do Wadi Tiwi. Sporo tu zmian. Jakaś ekipa buduje bardzo porządną drogę. My na razie jedziemy szutrem aż do pierwszego brodu. Tam zostawiamy samochód i zgodnie ze wskazówkami LP ruszamy dalej na piechotę „bo tak wolą mieszkańcy wioski”. Po chwili jakiś miejscowy namawia nas, żebyśmy dalej jechali samochodem, bo spokojnie damy radę. Uprzejmie dziękujemy i ruszamy dalej na piechotę. Po 1,5 h docieramy do tablicy informacyjnej, spod której oficjalnie wyrusza się na szlak w kierunku Wadi Bani Khalid. Dla nas to znak do powrotu. Przy samochodzie robimy sobie chwilę przerwy. Siadamy nad brzegiem strumienia, kąpiemy się i odpoczywamy. Po chwili ruszamy na poszukiwanie odpowiedniego miejsca noclegowego. Nie jest to proste, ale w końcu za radą przewodnika LP znajdujemy sobie ładną plażę kilka kilometrów na północ od Tiwi. Rozkładamy namiot, odpalamy kuchenkę i nagle humor psuje nam widok 10 cm skorpiona, który wędruje sobie tuż przy naszym obozowisku. Jak błyskawica wracają nieprzyjemne doświadczeniach z Sahary, kiedy jeden taki skurczybyk ukąsił Bastka. Na szczęście tym razem udaje się takich nieprzyjemności uniknąć, ale zły humor na cały wieczór pozostaje.

23.11. Wadi Shab – Sur

Budzimy się o wschodzie słońca. Widok przepiękny: z jednej strony wysoki klif, z drugiej kamienista plaża, a w oddali miasto Tiwi. Koło 7:30 podjeżdża pickup z 3 miejscowymi. Niemożliwe, przyjechali opróżnić pobliski śmietnik. Nie dość, że w takim odludziu stoi śmietnik, to jeszcze ktoś go w miarę regularnie opróżnia. Panowie bardzo mili, szczególnie dobrze reagują na widok Michasia. My już prawie spakowani, jeszcze tylko zwinąć namiot i możemy jechać do Wadi Shab. Na trasę szybkiego ruchu wjeżdżamy jakimś dzikim wjazdem. Drogę do kanionu  znamy, bo przejeżdżaliśmy nią wczoraj. Parking jest dokładnie pod estakadą. Na razie nie ma żadnych innych turystów. Dzięki pomocy jakiś dwóch młodzieńców przeprawiamy się na drugi brzeg i zaczynamy 1 godzinną wędrówkę. Droga prowadzi korytem kanionu. Na dnie jest dość zielono: trawy, palmy, a gdzieniegdzie nawet szuwary. Ostatni odcinek jest całkiem hardcorowy, szczególnie z maluchem na plecach. Ponad 2 metrowa stromizna, którą kiedyś pokonywało się przy użyciu drabiny, niestety ta się złamała i dziś trzeba chodzi po quasi-stopniach. Chwilę dalej znów trafiamy na przeszkodę w postaci głębokiej na 1,5 metra wody. Okazuje się, że to już prawie nasz cel. Rozbijamy obozowisko i na zmiany docieramy do położonej kilkadziesiąt metrów dalej jaskini i wodospadu. Super. Jesteśmy tu zupełnie sami. Pierwsi turyści zjawiają się dopiero o 12-tej, czyli dokładnie gdy my opuszczamy nasz mały raj. Mijając kolejne grupki zwiedzających szybkim krokiem wracamy do samochodu. Teraz kolej na Sur. Dość łatwo wjeżdżamy do centrum i całkiem szybko odnajdujemy wskazany w LP Sur Hotel. Po szybkich negocjacjach dostajemy trójkę za 20 OR.  W pokoju klimatyzacja, TV i lodówka. Generalnie pełny profesjonalizm. Na klatce schodowej gaśnice. Na parterze jest nawet pokój dostępny dla niepełnosprawnych. Rozpakowujemy tobołki i idziemy zjeść małe co nieco do jednej z pobliskich restauracji. Dostajemy bardzo smaczne beef masala chiapati z herbatą za 1,7 OR. Najedzeni możemy ruszać na nabrzeże. Powoli zaczyna zachodzić słońce, spada temperatura, a nad morzem pojawia się coraz więcej miejscowych. Na plaży pełno jest prowizorycznych boisk, na których gra się w piłkę. Docieramy aż do nowowybudowanego mostu. To przy nim obejrzeć można najwięcej tradycyjnych łodzi dhow. Wracamy do hotelu przez damską część suku. Niesamowite wrażenie. Wcześniej opustoszałe ulice i zamknięte sklepy teraz ożywają, nabierając nowego blasku. Spacerujemy trochę po mieście, by w końcu spocząć w hotelu.

24.11. Sur – Ras al Hadd – Ras al. Jinz

Śpimy pół godziny dłużej niż zwykle, bo do 7-mej. W sumie nie ma się dokąd spieszyć, bo zamki w Sur otwierają dopiero o 8.30. Pakujemy rzeczy do samochodu i jedziemy na podbój obu miejscowych warowni: Zwiedzić udaje nam się tylko jedną, bo druga jest w renowacji (o czym zresztą informuje spora tablica Ministerstwa Turystyki „Przepraszamy za utrudnienia”). W pierwszym też jest ciekawie, bo pan strażnik dojeżdża do położonego 100 metrów dalej, no i kilka metrów wyżej zamku samochodem, a gdy wychodzimy, zamyka i zjeżdża z powrotem do stróżówki. „Ameryka panie”. Szukamy jeszcze chwilę muzeum morskiego, ale bezskutecznie. Jedziemy, więc do Raz Al Jinz. Na całej trasie piękna asfaltowa droga, a odcinek przed ośrodkiem jest nawet podświetlony. Krajobraz za to dość monotonny: skały, kamienie jednym słowem zupełne pustkowie. Na końcu trasy naszym oczom ukazuje się betonowy moloch szczelnie wpasowany w dwa okoliczne wzgórza. Nie ma żadnych oznaczeń, więc trochę niepewnym krokiem wchodzimy do środka, ale już pierwszy moment wystarcza, żeby zorientować się, że jest to to czego szukamy. Rezerwujemy wieczorny wypad na podglądanie żółwi i zastanawiamy się co dalej. Jest 11-ta, czyli do naszej wizyty u żółwi jeszcze całe 10 godzin. Postanawiamy więc skoczyć do pobliskiego Ras Al Hadd. Tam jedziemy nad lagunę. Niestety wypoczynek na plaży musimy sobie odpuścić, bo miejsca piknikowe przy Raz al Hadd Beach Hotel są zdewastowane, a o inny cień trudno, a nasz maluch na opalanie w pełnym omańskim słońcu jest jeszcze za mały. Wracamy więc do centrum miasta, przekąsić małe co nieco, zwiedzić fort (bezpłatnie) i pogadać z miejscowymi. Koło 2-giej wracamy do Raz Al Jinz i dzięki uprzejmości obsługi wchodzimy na żółwią plażę (normalnie dostępna tylko między 8-mą a 12-tą). Bardzo ładne miejsce. Oglądamy ślady żółwi, ich jaj i dołów wykopanych przez żółwice. Po godzinie wracamy i znów wsiadamy w samochód by podjechać do przydrożnego coffe shopu na kubek kawy. Koło 4-tej wracamy do ośrodka by rozbić namiot na jednym ze wzgórz w pobliżu. Miejsce dość kamieniste, ale za darmo, więc da się przeżyć. Gotujemy sobie kuskus, a małemu kaszkę i w namiocie spędzamy ponad 2 h od zmroku do 20-tej, po czym, wybieramy się na żółwie. Właściwe wyjście zaczyna się o 21-szej (2,5 OR ze zniżką rodzinną). Nasza grupa liczy 16 osób. Mamy sporo szczęścia, bo właśnie żółwica składa jaj. Na tury w dwóch podgrupach podglądamy samicę. Ma pewnie trochę poniżej metra długości, czyli jest raczej średniej wielkości, a i tak robi spore wrażenie. Siadamy i spokojnie obserwujemy, jak zakopuje gniazdo, powoli kamuflując jego położenie. Nagle jakby spod ziemi pojawiają się małe żółwiki. Nie możemy wyjść ze zdziwienia. To światło naszej latarki sprawiło, że małe zdecydowały się przyjść na świat właśnie w tym momencie. Malutkie szybkim krokiem podążają za naszym światłem, a przewodnik próbuje je oprowadzić do oceanu. Małe kręcą się pod nogami i trzeba mocno uważać, by na jakiegoś nie nadepnąć. Przepiękne przeżycie. Całość zajmuje 2 godziny. Do namiotu wracamy śpiący, ale niezwykle zadowoleni. Ja decyduję się jeszcze ponowić całą wyprawę o poranku.

25.11. Ras al Jinz – Wadi Bani Khalid – Desert Discovery Camp

Główna różnica, to możliwość fotografowania. O ile wieczorem zdjęć nie można robić w ogóle, to rano jest to w pełni dozwolone. Minus jest taki, że trzeba wstać o 4-tej. co w połączeniu ze zwiedzaniem wieczornym jest zakrawa już o masochizm. Jakoś jednak daję radę. Przez pierwsze dwie godziny nie ma zbyt wielkiej różnicy w stosunku do wieczornej wycieczki. Jest ciemno. Można co prawda robić zdjęcia, ale w tym świetle to wymagałoby bardzo dobrego sprzętu. Szukamy żółwi, ale żadna z samic nie składa jaj. Widzimy za to martwe żółwiki, ofiary grasującego na plaży lisa. Oglądamy też młode. Stopniowo robi się coraz jaśniej i można myśleć o robieniu zdjęć. Żółwi już co prawda niewiele, ale i tak jest fajnie. Wschód słońca niestety wypada zachmurzony. Koło 7-mej wracam do namiotu. Trzy i pół godziny później jesteśmy już pod Al-Qabil Rest House, gdzie dowiadujemy się, że z noclegiem w Desert Discovery Camp nie będzie problemu, szczególnie, że 4×4 potrzebny jest na ostatnie 2,5 km. Jedziemy więc z powrotem 30 km i skręcamy w drogę do Wadi Bani Khalid. Tam po 20 minutach spaceru rozkładamy nasze obozowisko przy jednym z wodnych basenów na zmianę wskakujemy do płynącej w kanionie rzeki. Jest bosko. Mimo tego, że jest dość późno, turystów jest niewielu, ale z czasem robi się już dość tłoczno. Gdy wychodzimy na parkingu przed wejściem do kanionu stoi już ze 20 wehikułów, głównie 4×4. Wracamy do Al Qabil, tam recepcjonista umawia nam transport z Campu. Jedziemy na wskazane miejsce i w mig pojawia się kierowca z 4×4. Na miejscu dostajemy zniżkę na malucha, czyli chatę z łazienką w cenie chaty bez łazienki (40 OR z wyżywieniem). Bastek decyduje się na popołudniową przejażdżkę po wydmach. Mamy jeszcze trochę czasu, więc robimy sobie z Małym sesję fotograficzną na pobliskiej wydmie. Jazda po wydmach (2,5 OR) jest całkiem całkiem, szczególnie gdy samochód zsuwa się z wydmy bokiem, albo zjeżdża z dużej wysokości. Wieczór spędzamy w zadaszonej części wspólnej.

26.11. Desert Discovery Camp – Al Hoota – Jebel Shams

Rankiem na śniadaniu (bufet) poznajemy Tunezyjkę pracującą dla ONZ i podróżującą sporo samotnie po świecie. Gdy słońce jest już trochę wyżej pod camp przychodzą beduinki z wielbłądami i drobiazgami na sprzedaż. Marysia wybiera się na krótką, wręcz symboliczną, przejażdżkę (2 OR). Michaś niestety przesypia photo op. Kupujemy zakładkę do książki, szybko się pakujemy i jedziemy w góry. Wiemy, że następnego dnia zaczyna się święto i wszyscy mają tydzień wolny, więc nie dość, że wszystko będzie zamknięte na ten jeden dzień, to w teren ruszą setki miejscowych. Próbujemy szczęścia w jaskini Al Hoota, ulubionego celu wycieczek Omańczyków. Zbaczamy trochę z trasy na Jebel Shams, ale mamy szczęście, mimo braku rezerwacji dostajemy bilety na za pół godziny. Czekamy w nowoczesnym tourist centre. Pociąg do jaskini, jest w naprawie, więc te ok. 500 metrów musimy przejść piechotą po torach J. Jaskinia robi wrażenie, jest spora, ładnie podświetlona, na końcu trasy jest jeziorko. Niestety brakuje komentarza, przewodnik zajmuje się głównie utrzymywaniem grupy w całości, a nie jest to proste, osób jest sporo, rodziny z dziećmi hinduskiego na oko pochodzenia przede wszystkim, trochę białych i trochę miejscowych. Towarzystwo się nie rozłazi tylko dlatego, że barierki to uniemożliwiają, ale ociąga się ile może. Podsumowując, jaskinia ok, ale warunki zwiedzania średnie, szczególnie za 5,5 OR. Po ok 1 h wracamy do samochodu i tak szybko jak pozwalają warunki jedziemy w kierunku Jebel Shams. Jest już 15.30, a chcemy zdążyć na zachód słońca w górach. Dojazd do kanionu jest oznakowany. Najpierw doliną, potem ostro w górę ciągnie się asfalt. Kilka kilometrów przed końcem miejscowi w 4×4 proponują podwózkę, twierdząc, że naszym wozem wyżej nie wiedziemy. Decydujemy się podjąć ryzyko i bez większego problemu wjeżdżamy na górę. Generalnie trzeba jechać cały czas główną drogą, a na rozwidleniu w prawo za znakami na camp. Po tym skrzyżowaniu znów zaczyna się asfalt. Do pierwszego punktu widokowego jest stąd jeszcze kilka kilometrów, do drugiego trzeba podjechać jeszcze trochę szutrem. Na brzeg kanionu dojeżdżamy przed 17-tą. Podziwiamy zachód słońca, ale sam kanion jest już w zasadzie zacieniony. Ludzi sporo. Wracamy kawałek w dół, myślimy żeby rozbić się na terenie jednego z dwóch campów. Recepcjonista plącze się co do ceny, ale ostateczna oferta 20 OR za namiot przekracza nasze możliwości, no i zdrowy rozsądek. Przygodnie spotkany turysta poleca przyjemny zakątek kilkaset metrów od campu. Rozbijamy się tam już po ciemku, obok dwóch innych namiotów. Michaś daje nam i sąsiadom trochę popalić, ale jakoś dajemy radę go uśpić. Jest zdecydowanie zimniej niż na dole (w nocy pewnie koło 5 stopni).

27.11. Jebel Shams

Bastek wstaje o 6.30, żeby podziwiać wschód słońca. Znalezienie odpowiedniego miejsca nad kanionem zabiera mu trochę czasu, słońce coraz wyżej, więc będzie musiał poprawić następnego dnia. Po śniadaniu i spakowaniu auta ruszamy na trekking. Samochód zostawiamy na naszym kempingu, który zresztą okazuje się być często do tego wykorzystywany, jak wracamy 4×4 stoi wokół cała masa. Michasia ładujemy w chustę, ubieramy ciepło, bo temperatura jeszcze niska. Planujemy iść szlakiem w stronę Jebel Shams aż nam się znudzi. Ostatecznie po 5 h wędrówki po kamiennym szlaku docieramy na szczyt. Trasa jest nieźle oznaczona, po ok 1 h dochodzi się na brzeg kanionu i większa część dalszej drogi wiedzie wzdłuż przepaści. Widoki wspaniałe. Jakąś godzinę przed szczytem schodzimy ze szlaku i wpakowujemy się na skały. Przejść się da, ale wejście robi się trochę bardziej skomplikowane. Sam szczyt to teren zamknięty, obserwatorium obok też nie jest udostępniane, więc na 3000 tys. zabawiamy raczej krótko. Wcześniej mieliśmy w planach łapanie stopa na dół, ale ruch ku naszemu zdziwieniu jest zerowy, choć droga dobra. Już prawie 14-ta, więc chcemy jak najszybciej zejść na dół. Najpierw idziemy drogą, wciąż z nadzieją, że coś będzie przejeżdżać, a gdy ona odbija, ruszamy na skały na azymut. Miejsce naszego biwaku jest zresztą dobrze widoczne z góry. Wędrówka jest uciążliwa, ale po prawie 3 h docieramy do obozu. Jest na tyle wcześnie, że dajemy radę wykąpać Michasia (butelką). Trochę się biedaczyna napocił na naszych plecach, ale ogólnie był dzielny. Szybko idziemy spać. Podsumowując: szlak ciekawy, polecamy, do zrobienia w jeden spokojny dzień, raczej nie polecamy wbijania się na sam szczyt, chyba lepiej zawrócić jak szlak odejdzie od kanionu. Widoki na kanion najlepsze rano, więc warto wybrać się jak najwcześniej.

28.11. Jebel Shams – Misfah – Jabrin Fort – Nizwa

O 7.30 jesteśmy gotowi do drogi. Zjeżdżamy serpentynami i decydujemy się na jak najszybsze znalezienie hotelu, bo marzy nam się porządny prysznic. W Al Hamra nic nie ma, jedziemy 8 km dalej do Misfah. Tam znajdujemy doskonale opracowaną mapę wioski, tarasów i wadi z zaznaczonym hotelem. Zostawiamy samochód i udajemy się w gąszcz domostw, poletek i palm daktylowych. Miejsce jest urocze, szlak podąża w górę wadi, końca nie widać. Orientujemy się, że chyba hotelu tu nie będzie, wracamy do wioski, gubimy się i znajdujemy, w końcu schodzimy na dno wadi. Nadal jest piękne i nadal nie ma wymarzonego prysznica. Wracamy do góry i z mapy orientujemy się, że schodzimy w zasadzie całą okolicę, a hotelu chyba po prostu nie ma. Jedziemy dalej do fortu Jabrin, gdzie znów błądzimy tym razem po pokojach i korytarzach. Sufitu malowane są, inne zdobienia też, ale nam najbardziej podoba się zaskakujący układ pokoi, schodów i przejść. Czas jednak mija, a my nie mamy gdzie spać. Jedziemy nową autostradą bezpośrednio do Nizwy i sprawdzamy hotele. Są pełne (wolny tydzień w całym kraju), więc jak coś się znajduje w Majan Guest House, to mimo ceny (30 OR za dwójkę), bierzemy. W hotelu schodzi na trochę z rozpakowywaniem i prysznicami i koło trzeciej wsiadamy w wóz i jedziemy do centrum. Fort w Nizwie (0,5 OR) jest bardzo fajny, ale przy zamku Jabrin wypada dość blado. Bardzo dobrze zrobiona jest za to wystawa pokazująca renowację i historię fortu i miasta. Przechadzamy się też trochę po suku, ale poza 3 sklepami z pamiątkami reszta jest zamknięta. Korzystamy z Internetu, robimy zakupy spożywcze i wracamy do hotelu. Kolację zamawiamy w hotelowej restauracji i zjadamy ją w pokoju, bo Michaś jest już śpiący.

29.11. Bahla – Al Ain

Rano jakoś nie możemy się zebrać. Pogoda też nie zachęca, po raz pierwszy w czasie naszego pobytu, chmury zakrywają niebo już o poranku. Spokojnie zjadamy śniadanie w hotelowej restauracji (w cenie pokoju), wypisujemy pocztówki i powoli zbieramy się do wyjścia. Ruszamy do Bahli. Tamtejszy fort robi wrażenie, ale tylko z zewnątrz, bo nadal jest nieczynny. Jedziemy do Al Ain obejrzeć 2000-3000 letnie groby w kształcie kamiennych uli (najlepiej wyglądają przy zachodzącym słońcu). Po dojechaniu wyszukujemy na spokojnie miejsce na nocleg, nieco blisko drogi, ale co zrobić jak się nie ma 4×4. Gotujemy też sobie makaron pod przydrożnym drzewem i przed 16-tą rozkładamy piknik z pięknym widokiem na stożki. Turystów pojawia się trochę, ale nie przeszkadza to cieszyć się widokiem. Niestety słońce chowa się trochę za chmury, a później za pobliskie wzgórze, ale i tak jesteśmy zadowoleni. Po zachodzie rozkładamy biwak i szybko idziemy spać.

30.11. Al Ain – Tunuf – Muscat

O 7-mej jesteśmy już w samochodzie. Na dziś w planach dojazd do Muscatu, a po drodze zwiedzanie wymarłej wioski Tanuf. Jedzie się na tyle dobrze, a zwiedzanie jest na tyle szybkie, że już przed 12-tą jesteśmy w Muscacie. Samo Tanuf okazuje się całkiem ciekawe, ale nie warte  więcej niż 20-minutowej wizyty. Zwiedzanie stolicy zaczynamy od poszukiwania noclegu i nurkowania – czyli wyjazdu przez wzgórza do Bandar Jissah, gdzie mieści się Oman Dive Centre. Niestety nurkowanie jeszcze droższe niż sądziliśmy (40 OR za dwa), a campingu nie mają już 3 lata. Polecają nam jedno miejsce i jest to strzał w 10. W Yacht Club blisko centrum (od Old Muscat w stronę ronda Al-Bustan) pozwalają nam się rozbić na plaży za 4 OR na osobę. Kilka namiotów już stoi, choć jest to wyraźnie działalność uboczna. Nasz cieszy ocean, prysznice i Carlsberg za 1 OR. Michaś poznaje bardzo dokładnie fakturę i smak piasku. Po południu jedziemy na objazd miasta w poszukiwaniu Muscat Holiday Hotel, gdzie mieści się biuro Europacar. Poddajemy się jednak, krążąc beznadziejnie po mieście. Biuro okazuje się niedoznalezienia i jedziemy na lotnisko przedłużyć wynajem samochodu. W drodze powrotnej zatrzymujemy się na obiad i wracamy na naszą plażę. Wieczór spędzamy przy piwie i szumie fal.

01.12. Muscat

Michaś zarządza pobudkę o 6-tej, ale Bastek jeszcze walczy. Zbieramy się powoli, bierzemy po kolei prysznice (synek z butelki), jemy śniadanie – jajka na twardo dostajemy od sąsiadów. I nagle zaczyna padać. No może kropić. Zaskoczeni zmianą pogody postanawiamy spędzić dzień we wnętrzach. Do namiotu wkładamy kamień, żeby nie odleciał, jeśli wiatr się wzmoże i jedziemy do hipermarketu Lulu. Tam robimy zakupy dla dziecka (pieluszki, chusteczki) i obiadowe (gotowe dania z ryżu). W drodze do Mutrah sprawdzamy też lodowisko i jeszcze jedno centrum nurkowe (droższe).W Mutrah okazuje się, że muzeum Bait al-Baranda jest chwilowo zamknięte, więc spacerujemy po suku. Jest turystycznie, ale ok, przypomina trochę suki marokańskie. Jedziemy kawałek wzdłuż morza w kierunku dziwnego pucharu na wzgórzu. Tam trafiamy do parku, na plac zabaw i do wesołego miasteczka. Spędzamy leniwe godziny obserwując całe rodziny na piknikach i karmiąc Michasie zapasami z Polski. Samo wejście do pucharu jest zamknięte. Jedziemy do Old Muscat, podchodzimy pod pałac sułtana i robimy obowiązkowe zdjęcie. Pod wieczór przechadzamy się jeszcze po Corniche (nabrzeżu) i suqu. Wracamy do Yacht Clubu, nasz namiot bezpiecznie stoi.

02.12. Muscat – Nakhal

Michaś znów funduje nam wczesną pobudkę. Tym razem jest to nam jednak na rękę. Zwijamy całe obozowisko i jedziemy oglądać fish market. Rzeczywiście warto tu wpaść, ryb całe multum. Krótki spacer  wzdłuż poszczególnych straganów daje dobry pogląd na bogactwo oceanu. Kolejny cel to Wielki Meczet. Podjeżdżamy od tyłu i próbujemy wejść tylnym wejściem, ktoś z obsługi sprzątającej informuje nas, że otwierają dopiero za godzinę. Na wszelki wypadek idziemy jeszcze do głównej bramy i tu niespodzianka, bo meczet jest otwarty. Musimy jednak wrócić do samochodu po skarpetki, bo gołe kostki Marysi budzą zaniepokojenie pani strażniczki. Meczet olśniewa rozmiarem, a szczególnie rozmiarem dywanu, który wygląda jakby stał na swoim miejscu wcześniej niż sama budowla, bo jak inaczej można było go przetransportować do wnętrza. Mamy jeszcze sporo czasu, więc postanawiamy zahaczyć o Carrefoura w Muscat City Center. Niestety tu także wybór słoiczków z jedzeniem dla bobasów jest bardzo ograniczony. I tak robimy niewielkie zakupy i ruszamy w drogę do Nakhal. Wbrew obawom – na całej długości jest asfalt. Przed zwiedzaniem zamku postanawiamy zajrzeć do gorących źródeł. I jakie jest nasze zaskoczenie, gdy na miejscu spotykamy cały tłum miejscowych wczasowiczów. Parking jest tak zapchany, że ledwo udaje nam się znaleźć jakieś miejsce. To samo zresztą dotyczy wszystkich miejsc wokół samych źródeł. Wygląda to tak jakby pół Nakhal przyjechało tu na piknik. Znajdujemy w miarę ustronne miejsce, rozkładamy obozowisko, karmimy naszego malucha i postanawiamy wrócić do Nakhal obejrzeć tamtejszy zamek. Fajny, szczególnie ze względu na samo położenie, górujący wśród otaczających gajów palmowych. Po wyjściu z zamku jedziemy jeszcze coś przekąsić, a później zostaje nam już tylko poszukiwanie jakiegoś ustronnego miejsca na nocleg. Dość szybko udaje nam się je znaleźć.

03.12. Ar Rustaq –Al Hazm

Dziś pierwszy przystanek to fort w Ar Rustaq. Zwiedzamy go wraz z jakąś lokalną wycieczką młodzieży szkolnej. Potem robimy sobie spacer po suqu, korzystamy z Internetu i jedziemy obejrzeć miejscowe gorące źródła. Ponieważ nasz brzdąc zasnął w samochodzie oglądamy je zza szyby wehikułu i postanawiamy jechać dalej konkretnie sprawdzić opisany w omańskim przewodniku Wadi Bani Kharus. Niestety droga nie jest jeszcze dostępna dla zwykłych samochodów, ale niedługo pewnie będzie, bo cała dolina to plac budowy. Kolejny punkt dnia to zamek w Al-hazm – niestety tymczasowo zamknięty. Nic nas to nie zraża wyciągamy zestaw do gotowania i przygotowujemy sobie zakupione w Carrefurze danie obiadowe, a przy okazji podkarmiamy też Michasia – w sumie bardzo przejemy popas w cieniu palm. Niewiedząc za bardzo co dalej decydujemy się odwiedzić opisywaną w przewodniku  nadmorską wioskę Souq. Sama mieścina nie jest może zbytnio interesująca, ale ma przemiłych mieszkańców. W ciągu zaledwie jednej godziny ktoś kupuje nam 2 soki, ktoś inny zaprasza do domu, a jeszcze ktoś inny wręcza znaczek z godłem Omanu. Najciekawsza jest oczywiście wizyta u jednej z mieszkających rodzin, która widząc nas przechadzających się po mieście zaprosiła do swojego lokum, a właściwie do jednego z pokojów, Poznajemy Kalifa, który prowadzi sklep w suku, jego brata studiującego w Sohar, siostrę Fatimę, żonę i 2,5 letnią córkę. Zostajmy poczęstowani owocami i kawą. Czas powoli jechać do upatrzonego wcześniej miejsca noclegowego – tuż przy jakimś terenie Ministerstwa Obronny.

04.12. Al. Souq – Wadi Al Hawqayn – Barka

Dziś Michaś budzi nas koło 6-tej. Ciekawe, co to dziecko zrobi jak wrócimy do Polski i po zmianie czasu i przy zupełnie innym trybie dnia będzie musiał wstawać 5 godzin później. Zaczynamy od zajrzenia do Al Souq, a właściwie w jego okolice sprawdzić, czy dziś odbywa się targ, ale tak jak przypuszczaliśmy nici. Jedziemy więc do Wadi Al Hawqayn. Nie jest co prawda opisana w LP, ale miejscowe ulotki całkiem go chwalą. Na dzień dobry wita nas całkiem spory parking, trzy tablice informacyjne, coffe shop i pierwsza w Omanie płatna toaleta. Sporo infrastruktury jak na jedno Wadi. Pobieżny spacer uświadamia nam, że okolica musi być nad wyraz tłumnie odwiedzana przez miejscowych podczas ich ulubionych rodzinnych wycieczek. Wszędzie śmieci, odpadki i nieznośne muchy, sporo śladów po ogniskach, a część terenu wyraźnie spalona. A szkoda, bo okolica jest ładna, mimo że sama dolina jest dość płytka, a woda w wadi raczej nie zachęca do kąpieli. Trochę zawiedzeni zabawiamy na miejscu możliwie krótko i wracamy w kierunku morza. Wybieramy kolejną polecaną w ulotkach trasę, gdzie obiecana sporo zieleni – już tylko śmiejemy się jadąc przez suchą jak pieprz pustynię. Ale sama trasa pozwoliła nam przejechać przez kilka miejscowości nad samym morzem, popodziwiać plażę (też brudną często) i sprzęt rybacki. Obserwujemy też tłumy zmierzające do meczetów. Jedziemy na malowniczy cypel. Na jego końcu jest przyjemna plaża i można wynająć łódkę na wycieczkę na skalistą wysepkę z wieżą położoną całkiem blisko (można też przejść na piechotę w czasie odpływu). Mieści się tam również spory parking pełen samochodów, plac zabaw pełen dzieci i trochę cienia szczelnie zapchanego rodzinnymi piknikami. Znajdujemy trochę miejsca, rozkładamy alumatę i gotujemy kaszkę dla małego (wprowadzanie glutenu a podróżowanie to osobna opowieść). Mimo tłumów doceniamy odpoczynek w cieniu. Zbieramy się tak, żeby dojechać do Barki, coś zjeść zdążyć przed 16-tą na walki byków, które podobno odbywają się tam w piątkowe południa. Mamy szczęście, kiedy przyjeżdżamy byki i widownia akurat docierają. Przez 2 h podziwiamy widowisko i publiczność. Niestety sens samych walk nam umyka – byków jest sporo, walczą w parach, nie wiemy jednak zwykle, który wygrywa. Nie wygląda jakby działa im się krzywda, ale zabawa dopiero się rozkręca, gdy my ruszamy już dalej. Jedziemy do Muskatu na nasz kemping, który opłaciliśmy już wcześniej.

05.12. Muscat

Ze wstawaniem nam się dziś nie spieszy. Śniadanie zjadamy w jednej z knajpek na Corniche, chicken curry na ostro – nie ma jak mocny początek dnia. Potem wizyta w pobliskim muzeum Bait al – Baranda (1 OR). Ekspozycja w sumie niewielka, ale przedstawiona w bardzo przystępny sposób. No i sam budynek wart obejrzenia. Na przeciwko muzeum mieści się sklep z wyposażeniem campingowym; wszystko od butli camping gaza (nabijanych i przykręcanych) po przenośny prysznic i karrimaty. Parę minut przed południem wracamy do naszego ośrodka robimy generalną kąpiel naszego malucha, no i sami też na chwilę wskakujemy do oceanu. Popołudniu wyjeżdżamy do Al-Riyam Park skąd rozpoczyna się krótki szlak trekkingowy do Mutrah. Trasa fajna. Niesamowite jak szybko kończy się miasto, a zaczynają dzikie góry. Muscat nie przestaje zadziwiać, ale tak to jest jak stolicą zostaje miasto które w zasadzie nie ma gdzie się rozrastać, bo na takich nieużytkach to nawet największy magik nic nie wyczaruje. Po pół godzinie spaceru dochodzimy do ruin opuszczonej wioski, potem szlak prowadzi dnem wyschniętego strumienia i powoli schodzi do Mutrah. Akurat wypada pora naszego karmienia, siadamy więc w jednej z restauracji na kebab, a po zmroku na piechotę wzdłuż Corniche wracamy do samochodu. Wieczór spędzamy w naszym ośrodku.

06.12.

Ostatni dzień naszego pobytu spędzamy na pakowaniu i zakupach. W chwili wolnej odwiedzamy też Muzeum Sił Zbrojnych (1 OR), gdzie mamy wycieczkę z przewodnikiem – choć poziom jego angielskiego pozostawia wiele do życzenia. Hitem dnia ma być wizyta na lodowisku (3 OR z wypożyczeniem łyżew). Obiekt spokojnie pamięta lepsze dni, bo dziś wygląda na dość wysłużony. Najciekawsze je jednak to, że choć mieliśmy nadzieję na towarzystwo miejscowych to na lodzie jesteśmy zupełnie sami, towarzyszą nam tylko nieliczni widzowie odwiedzający zlokowalizowaną przy lodowisku galerię handlową. Wieczorem przenosimy się na lotnisko, oddajemy samochód i spokojnie oczekujemy na odlot naszego samolotu.

Koszty: 31 OR na rodzinę na dzień.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u