Od Madrasu do Kerali – Indie zimą – Piotr Wiland

Piotr Wiland

Piotr Wiland

Od Madrasu do Kerali – Indie zimą

Informacje praktyczne ogólne

Dolot

Samolot Lufthansa Warszawa – Frankfurt – Madras (Chennai) i z powrotem

Zdrowie

W Indiach południowych zagrożenie malarią istnieje, choć w lutym jest dość sucho i zagrożenie malarią jest mniejsze niż w miesiącach letnich. Przez okres pobytu w Indiach brałem Doxycyclinę (1 x 100 mg)

Klimat w Indiach Południowych

Zależy od regionu i pory roku i wybrzeża; najwięcej deszczu spada na wybrzeżu wschodnim (stan Tamil Nadu – Madras w okresie od sierpnia do grudnia, a najcieplej jest (35-38 stopni) od kwietnia do sierpnia); natomiast po stronie zachodniej (stan Kerala) bardzo duże opady deszczu występują od maja do sierpnia, średnie temperatury są mniejsze niż w Madrasie i bardziej stałe przez cały okres roku (średnio 28-31 stopni)

Ceny

Zgodnie z kursem z dnia 11.01.2005 (w nawiasie z okresu wyjazdu – 20.02.2004)

1 Euro = 57,4 (57,4) Rupii indyjskich (Rp)

1 USD = 43,9 (45,2)Rupii indyjskich (Rp)

1 PLN = 14,1 (11,7)Rupii indyjskich (Rp)

Hotele

New Wodlands Hotel – Madras – 1030 Rp (www.newwoodlands.com oraz newwoodland@vsnl.com

The Metropolitan – Ernaculam – 1150 Rp (www.metropolitancochin.com oraz metropol@md3.vsnl.net.in)

Periyar House (Thekkady) w rezerwacie 1194 Rp (periyar@sancharnet.in) Hotel See Bee – Kollam 1120 Rp

Hotel Wildpalms – Thrivandrum 1245 Rp (śniadanie), Mathrubhoomi Road, e-mail wildpalm@md3.vsntl.net.in , lub www.wildpalmsguesthouse.com

Hotel Padman w Maduraj – 600 Rp (Town Hall Road , 1 Perumal Tank West Street )

Transport

Bilet kolejowy II A – Chennai – Ernaculam – 1184 Rp

Bilet na statek po jeziorze Periyar – 90 Rp (górny pokład) – kursują o 7:00, 9:30, 11:30, 14:00 i 16:00.

Bilet kolejowy Quilon –Trivandrum 74 Rp

Bilet kolejowy Trivandrum- Kanyakumari – 362 Rp (88 km ) – 2 A

Bilet kolejowy Kanyakari-Maduraj 554 Rp (2AC)

Bilet kolejowy AC – 3 Tier Maduraj-Madras– 604 Rp

Taxi

Taxi zamówione Lotnisko- Woodlands – 485 Rp + 30 Rp (około północy)

Wynajęcie samochodu – 1600 Rp

Hotel Pandian – taxi cały dzień – 1300 Rp

Dworzec Egmont – lotnisko (wieczorem) 300 Rp

Wstęp do rezerwatu:

Wstęp do rezerwatu Periyar 50 Rp

Opłata za trekking pieszy – Rezerwat Periyar – 100 Rp

Wstęp do sanktuarium ptaków Wedanthangal – 5 Rp

Opłata za wykonanie zdjęć w tym sanktuarium – 25 Rp

Ceny wstępu do muzeów i budowli

Wstęp do Mahabalipuram 250 Rp (ważne na Świątynię Przybrzeżną oraz Pięć Rathas); dla

Hindusów 10 Rp, wejście od 6.30 do 18.00

Video Mahabalipuram – 25 Rp

Bilet Kathakali – 100 Rp (www.devankathakali.org)

Buty 50 paisów przed świątynią

Backwater Kerala – 300 Rp ( informacje qln_dtpcqln@sancharnet.in)

Pałac – wejście Krishnap – 3 Rp

Sri Ekkambaranathar – Kańczipuram : Wykonywanie zdjęć –10 Rp, kręcenie filmu 25 Rp Wstęp na występ taneczny w Naradha Gana Saba w Chennai – datek spodziewany (impreza dobroczynna) – 250 Rp

Internet :

15 minut – 10 Rp

45 minut – 20 Rp

60 minut 25 – 40 Rp

Agencja

Pan Overseas Travel & Tours (Hotel Pandian, 15, Kenneth Lane, Egmore Chennai) zorganizowała mój wyjazd do Kańczi.

Ceny żywności w restauracjach w Indiach

Coca cola 1,5 l – 30-35 Rp

Fanta – 1,5 l 30 – 35 Rp

Piwo 60 Rp

Zupa 25 Rp

Średnio obiad w dobrej restauracji 150-250 Rp

Wiza

Do Indii jest bezpłatna, ale mieszkając z dala od Warszawy, najprościej jest skorzystać z usług firmy pośredniczącej, co zwiększa koszt w graniach 100 PLN; jest to tańsze niż przejazd do Warszawy.

Dziennik podróży

Warszawa – Frankfurt – Madras 13 – 14.02.2004

Przelot Warszawa-Frankfurt i dalej do Madras. W czasie podróży przedsmak Indii stanowił filmowy hinduski romans: on przeraźliwie smutno-romantyczny i te dwie, które walczą o niego. Treść nie była zbyt skomplikowana i już po 15 minutach stymulowała do zaśnięcia.

w końcu nastąpiło długo oczekiwane lądowanie prawie o samej północy. Prawie sprintem pobiegłem do kontroli paszportowej. Czekała na mnie już umówiona taksówka do Hotelu New Woodlands. Pokój klasy średniej (za tą cenę mógłby być nieco lepszy). Zasypiałem z mocnym postanowieniem pobudki przed 8 rano czyli o 3.30 czasu warszawskiego.

Madras – Mahabalipuram 15.02.04

Madras wygląda nawet nieco dostatniej niż Delhi, a przynajmniej nie widzi się tak dużych kontrastów. Położony jest nad samym morzem i posiada bardzo rozległą i szeroką plażę. Spotkać tutaj można liczne kościoły, z których jeden mieści podobno prochy św. Tomasza.

Za pośrednictwem recepcji wynająłem samochód, choć nie było to tanie rozwiązanie jak na indyjskie warunki. 6,5 rupii za kilometr, ale minimum musiało być ich 200 km, ponadto dodatkowo 200 rupii i jeszcze jakiś podatek. W sumie łącznie 1620 Rupii za wypad samochodowy na cały dzień. Za tą sumę miałem samochód i kierowcę do dyspozycji na 10 godzin.

Najpierw pojechałem na Dworzec Centralny w Madrasie. Na pierwszym piętrze biurowca ( w niedzielę do 14) mieściło się biuro rezerwacji – i do tego osobno – dla cudzoziemców. Bilety do Ernakulam były – choć tylko w II klasie AC. Pociąg w ciągu 12 godzin miał dojechać do Kerali. Ale to miało być dopiero wieczorem, wyruszyłem więc do Mahabalipuram, Choć jest to tylko 60 kilometrów na południe, ale na jazdę samochodem trzeba przeznaczyć około 1,5 godziny.

Mahabalipuram żyje z pielgrzymów i turystów. Podjechałem pod słynną płaskorzeźbę skalną „Pokuta Ardżuny”. Stoi ona w samym środku wioski, wraz z mnóstwem straganów, żebraczek i przewodników-amatorów. Ale nie są oni tak natrętni jak na północy Indii. Można z nich się stosunkowo łatwo otrząsnąć utrzymując wystudiowaną obojętność i kamienną minę. Dookoła skałki granitowe, w których wykuto kaplice poświęcone różnym bogom hinduskim.

Wokół mnóstwo hinduskich turystów przeważających nad nielicznymi z krainy białych. Do mnie, pod pozorem nauki języka angielskiego, dołączył się jakiś 14-latek, który towarzyszył mi w zwiedzaniu. Ale rzadko kto, na widok białego ma tutaj bezinteresowne inklinacje do rozmowy. W końcu się okazało, że młodzian próbuje zaprosić mnie do swojej szkoły, gdzie były wystawiane różne dzieła miejscowych artystów. Na końcu wyciągnął swoje podręczne słoniki i inne drobnostki. Aby więc wspomóc miejscową młodzież zakupiłem od niego wisiorek za 30 rupii. I tak było to za dużo, choć cena wyjściowa wynosiła 150 rupii.

Następnie podjechałem do świątyni nadmorskiej. Najciekawsze jednak jest to co się dzieje tuż obok na publicznej plaży. Najważniejszą zasadą było, aby nie wejść zbyt głęboko do wody, gdyż jak głosiła obok tabliczka – można się w oceanie utopić. Wokół całe targowisko – strzelnica, jazda na koniu i tłum stojący tuż przy plaży sekundujący śmiałkom, w grze „Kto się pierwszy utopi”.

Trzecim hitem Mahabalipuram jest Pięć Rathas. Są to małe świątyńki wykute w jednej skale. Mają one przypominać swym kształtem wozy procesyjne. Niedaleko jest mnóstwo warsztatów rzeźbiarskich, które produkują masowo według starych wzorów. Czas było już wracać do Madrasu, gdzie odwiedziłem kościół św. Tomasza, chwilowo będący w remoncie. I tak oto około 19:15 pojawiłem się na dworcu, aby spróbować tym razem kolejowej przygody.

Madras – Ernakulam – Kochin 16.02.2004

Dworzec nie wyglądał wcale na miejsce, gdzie trzeba przeciskać się między tłumem żebraków i ludzi z samego dna. Wagony z zewnątrz nie wyglądały pociągająco. Przedziały były oddzielone od siebie tylko kotarą, a ponadto siedzenia czy leżanki były również rozmieszczone wzdłuż okna z drugiej strony. Mnie przypadło miejsce równoległe do okna. Miałem za sobą przespaną noc, a ponadto nie byłem przyzwyczajony do zasypiania o tak wczesnej europejskiej porze.

Pociąg odjechał punktualnie o 19:30 i miał przybyć do Ernaculum o 6:30 czyli całe 11 godzin miałem spędzić w pociągu. Od 21 można rozłożyć miejsce siedzące na leżące i zgodnie z regulaminem utrzymać to do 6:00. rano. Dobrze, że wybrałem miejsce na dole, gdyż mogłem odpowiednio strzec mojego plecaka. Jechałem klasą II A.

Skoro świt wysiadłem w krainie pełnej palm. Wziąłem rikszę za 50 rupii i to podobno była „morning price”, a tak wcześnie rano nie miałem zamiaru się targować i do tego z tym bagażem. Rzuciłem nazwę hotelu : Metropolitan, którą wyczytałem w Lonely Planet i już wkrótce byłem w recepcji. Pokój całkiem zachęcający: 1000 rupii oraz podatek 150 – łącznie 1150 rupii. Skorzystałem również ze śniadania wliczonego w cenę pokoju i mogłem ruszyć w kierunku Fortu Kochin. Dowiedziałem się, że przejazd rikszą do przystani nie powinien kosztować więcej niż 15 rupii. I to poskutkowało – choć cena wyjściowa była równa 30 rupii. Odwiedziłem informację turystyczną, gdzie załatwiłem wszystko na następne 2 dni, czyli samochód, nocleg i wszelkie potrzebne wiadomości odnośnie wyjazdu do Parku Narodowego Periyar.

Promem przepłynąłem do Fortu Cochin. Przy nabrzeżu ciągnie się rząd olbrzymich chińskich sieci. Nie była to jednak pora połowów. Ale nawet nieruchome sieci robiły wrażenie swoją wielkością, mechanizmem i usytuowaniem. Postanowiłem jednak zwiedzić miasto będące mieszaniną kultur – miejscowej, portugalskiej, holenderskiej i angielskiej.. Niektóre domy wyglądające okazale najbardziej przypominały daleką Holandię. Trafiłem do bardzo przyjemnego lokalu, jakim okazał się Kashi Art Cafe, który w samo południe był wymarzoną oazą chłodu.

Kiedy już obszedłem na piechotę ważniejsze części miasta, wsiadłem do autorikszy, aby podjechać do Holenderskiego Pałacu. Nazwa nieco myląca, gdyż zbudowali go Portugalczycy przed 450 laty dla miejscowego radży, aby uzyskać od niego lepsze warunki dla swojego handlu. Niestety w środku nie można robić zdjęć. A ciekawe były portrety wszystkich radżów z Koczinu z ostatnich 150 lat. Wiele oni w tym czasie zrobili, aby dorównać cywilizacyjnie ziemiom zarządzanym przez Brytyjczyków. Sprawili, że dzisiaj w Kerali nie istnieje zjawisko analfabetyzmu.

Kerala jest do tej pory ośrodkiem handlu pieprzem i przyprawami. A gdzie jest wielki handel, tam są również i Żydzi oraz synagoga. Zwana jest Synagogą Pardeli, a ponieważ większość społeczności żydowskiej wyemigrowała do Izraela to obecnie stanowi atrakcję turystyczną, a nie miejsce modlitwy. W porze największego upału jest zamknięta do godziny 15:00. Wielokrotnie wspomina o niej Salmon Rushdie w swojej książce „Ostatnie westchnienie Maura”. Synagoga wyglądała niepozornie, wciśnięta w ślepą uliczkę. W środku było mnóstwo zwiedzających; można też było rozpoznać zgodnie z opisem z książki S. Rushdie chińską błękitną mozaikę, która kontrastowała z panującym tu kultem Jahwe. U wylotu ulicy czekał już na mnie rykszarz, który bardzo chciał mnie zawieźć do hotelu. Kiedy zorientował się, że nie, to „ może do przystani”. Ponadto zupełnie przypadkowo był kolekcjonerem jednodolarówek. Ale nie zaspokoiłem jego hobbystycznych skłonności, gdyż jazda rykszą warta była o pół dolara mniej.

Wróciłem dość późno do hotelu. Jedynie przez chwilę odpoczywałem, aby w te pędy udać się na występ kathakali. Odbywał się on niedaleko stacji kolejowej o nazwie Ekm. Junction Railway Station i nosił nazwę Devan’s Kathakali See India Foundation (www.devankathakali.org). Występ trwa zwykle od 18:45 do 20:00, choć warto przyjść wcześniej, gdyż od godziny 18:00 spektakl zaczyna się od makijażu dwóch aktorów, którzy nakładają sobie, głównie na twarz, prawie kilogramy farb – zielonej, żółtej i czerwonej. Symbolika – jak i znaczenie ma wydźwięk religijny. Taniec to forma dialogu z Bogiem. Wszystko komentuje starszy mężczyzna – dyrektor teatru. Przez następną godzinę przed widownią przesuwały się zaledwie i aż dwie postacie: demon o zielonej czyli dobrej twarzy oraz „piękna” kobieta, gdyż tylko mężczyźni mogą odgrywać role żeńskie. Wrażenia bardzo osobiste, choć to występ przede wszystkim dla turystów (100 rupii). Sądząc po wpisach do książki pamiątkowej, Polaków tu nie było. Dominowali Francuzi, Niemcy, czasem Anglicy.

Ernaculam – Park Narodowy Periyar 17.02.2004

Na dwa dni miałem zapewniony transport wynajętym samochodem z kierowcą. Moim celem był Periyar Tiger Reserve, położony na pograniczu stanu Kerala i Tamil Nadu. Przed 110 laty Brytyjczycy utworzyli tam sztuczne jezioro, które leży pośród łagodnych, zalesionych wzgórz. Park stanowi ostoję dużych stad dzikich słoni, których jest tam około 900. Spotkać tam można często dzikie bawoły (gaur), a czasem i tygrysa. Główną atrakcją parku jest możliwość podziwiania dzikich zwierząt z pokładu mniejszych lub większych stateczków.

Wyruszyłem z moim kierowcą nieco po 6:00, aby wspiąć się na zbocza Gór Kardamonowych na wysokość 1000 m n.p.m. Stanowią one część Ghatów Wschodnich. Podróż trwała około 5 godzin, choć było to niecałe 200 kilometrów. Drogi hinduskie nie znają linii prostych, czy to w górach czy na nizinie. Mój kierowca był miłym chłopakiem, choć jego anglo-malarski bywał często trudny do zrozumienia. Po drodze widać było coraz więcej palm kokosowych, często całych plantacji. Domy również były coraz bardziej okazałe. Przecież Indie mają potężną klasę średnią, a Kerala należy do najbogatszych i najbardziej zadbanych prowincji indyjskich. Po drodze mijałem mnóstwo kapliczek i kościołów chrześcijańskich, których jest tutaj aż 5 obrządków. Jest jeszcze jeden obrządek, choć niechrześcijański i bardzo odmienny czyli komunistyczny. Stąd też napotyka się nagrobki pod znakiem młota i sierpa.

Wzdłuż drogi ciągnęły się wspaniałe plantacje herbaty, które jakby ciemnozielonym dywanem okrywały łagodne wzgórza poprzecinane dróżkami i jarami. Nad drzewkami – niczym parasole – wyrastały samotne drzewa, których cień ma wpływać korzystnie dla zbierających listki herbaty, a może i samych krzaków. Wstąpiłem za namową mojego kierowcy na plantację roślin przyprawowych czyli Spicy Plantation.

Odwiedziliśmy znajomego kierowcy, który za 150 rupii pokazał mi cały swój olbrzymi ogród. Najwyżej rośnie pieprz, który swymi pnączami owija się wokół drzewa podporowego. Zbiera się go raz na trzy lata. Dokonują tego mężczyźni gdyż wymaga to łażenia po drabinie. Ziarenka pieprzu są najczęściej zielone i mogą mieć różną wielkość, co wpływa na ich jakość. Przy samej ziemi rośnie kardamon, który z kolei nie wymaga wspinaczki i zbieraniem zajmują się kobiety. Przy wjeździe do parku powitały mnie posągi tygrysa i bawołu Mój hotel był położony w środku rezerwatu. Nazywał się Periyar House i miał bardzo przyjemny dziedziniec, gdzie jednak dookoła grasowały małpy, przed którymi przestrzegała tabliczka w pokoju. Ale szkoda było czasu na wypoczynek. O godzinie 14:00 odpływał statek turystyczny. A więc ruszyłem w drogę. Na statku usadowiłem się na górnym pokładzie. Wkrótce na brzegu pojawiła się gromada słoni.Na statku zapanowało w związku z tym duże poruszenie; wszyscy cmokali wyciągali szyję, trzaskały migawki aparatów. Po drugiej stronie wyszły z kolei do zdjęć bawoły. Choć w przewodniku wspomniano, że godzina 14:00 nie jest idealną porą dla oglądania, ale to co zobaczyłem było prawie spełnieniem obietnic zawartych w książce. Rejs trwał 2 godziny, a w drodze powrotnej spotkaliśmy drugą rodzinkę słoni. Z braku innych zajęć postanowiłem zaliczyć po raz kolejny następny rejs o godzinie 16:00. Niestety tym razem musiałem usiąść na dolnym pokładzie. Górny – zdecydowanie lepszy – był zarezerwowany wyłącznie dla gości hotelu Palace Lake. Mieści się on na wyspie i kosztuje całkiem spore pieniądze (> 100 USD). Na niskim pokładzie znacznie trudniej było wykonać dobre zdjęcie i cały czas czułem spaliny. Okazało się, ze wszystkie zwierzęta sprzed 2 godzin gdzieś się pochowały. Plon był mizerny, zdjęć zaledwie parę, gdzieś tylko w oddali widać było znacznie więcej jeleni gatunku sambar. Po zejściu na ląd, w drodze do hotelu minąłem stadko dzikich świń, które oczywiście najłatwiej spotkać przy gospodarstwie, gdzie zawsze spotkać można jakieś odpadki. Powoli zapadł zmrok. Kolacja wliczona w cenę pokoju zaczęła się od godziny 19:30. Królował szwedzki stół a, że potrawy były pikantne, trzeba było skorzystać z piwa, które nie było zbyt tanie (60 rupii).

Periyar – Kollam (Kerala) 18.02.2004

Czekał mnie poranny spacer po dżungli z przewodnikiem. Czy będę tym szczęśliwcem, obok którego przemknie tygrys i do tego pozwoli sobie zrobić dobre zdjęcie, a nie będzie miał ochoty na atak? O tym się już wkrótce miałem przekonać. Nieco czasu musiałem jednak poczekać na mojego oprowadzacza. W końcu powędrowaliśmy do przystani, gdzie podpisałem zobowiązanie o świadomym ryzyku to znaczy, że nie będę obwiniać miejscowych władz w przypadku pożarcia przez tygrysa lub ciężkiego uszkodzenia ciała przez stado rozjuszonych słoni (to grozi znacznie realniej). Wziąłem na spytki mojego przewodnika, który uśmiechał się twierdząc, że wszystko to jest „mało prawdopodobne”. W czasie spaceru wspomniał jednak, iż w zeszłym tygodniu przebiegł parę metrów drapieżnik w paski, a gdzieś indziej widać było ślady jego łap, jak i odchodów sprzed kilku dni zawierające niestrawione kostki jelenia.

Po krótkim marszu napotkaliśmy na żerujące stado słoni. Nie można było ich zbyt blisko podchodzić, gdyż wtedy bardzo się denerwują (szczególnie matki) i mogłyby rozpocząć szarżę. Mój przewodnik skoncentrował się przede wszystkim na pokazywaniu i opisywaniu ptaków.

Około południa opuściłem teren parku, aby skierować się w kierunku Kollam, bardziej na południu Kerali.

W tym dniu – czyli 18.02.2004 odbywały się uroczystości Pana Sziwy – w kalendarzu tamilskim Maha Sivarathiri (www.tamilar.org – Tamil Festivals -2004). Świąt tamilskich jest w roku 2004 naliczyłem 33, w tym najwięcej pomiędzy 14 –17 stycznia oraz 1 – 5 maja. Po drodze mijaliśmy kilka razy pochody, tańce i różne wiejskie uroczystości. W pewnej wiosce procesji towarzyszył ekstatyczny taniec, gdzie tancerzy musiały wspierać inne osoby, aby nie omdleli z upału, zmęczenia jak i świątecznych „ozdób” spoczywających na ich barkach.

Po drodze zatrzymaliśmy się na zwiedzanie pałacu w Kayamkulam zwanym Krisznapuram Palace Jest mniej znany, choć pozwala wejść w świat dawnych radżów Kerali. Najbardziej reprezentatywny jest wielki fresk w czerwono-niebieskich kolorach przedstawiający sceny z mitologii hinduskiej. Wejście kosztowało 3 rupie. W zwiedzaniu pomagała mi miejscowa starsza kobieta posługująca się językiem malabarsko-angielskim.

Około 18:00 dotarłem do Kollam i pożegnałem się z moim kierowcą, który wrócił do Ernakulam. Ulokowałem się w hotelu See Bee. Tam też załatwiłem sobie i zapłaciłem za 3-godzinną wędrówkę po”bezwodziach” Kerali (backwaters). To jeden z „it must be” każdego, kto tu przybywa.

Kollam – Thrivandrum 19.02.04

Rano wpierw pojechałem na dworzec kolejowy, gdzie okazało się, że nie mogli mi sprzedać biletu z rezerwacją na żaden z trzech nocnych pociągów do Maduraju. W ciągu dnia bilet można było wykupić u konduktora.

Ale wpierw podróż po wodzie. Nasz łódka poruszała się powoli po kanałach, wśród zabudowań małych wiosek, gdzie życie toczyło się leniwie. Mieszkańcy, choć w okolicy pływa sporo turystów, nie wyciągali rąk po pieniądze za wykonanie zdjęcia. Dookoła woda i palmy. Wrażenie cudowne, tylko ten upał za duży. W trakcie eskapady spotkać można zarówno dziadka, który co chwilę nurkuje, aby powyciągać muł z jeziora i przerzucić go na swoje pole jak i innych krajowców uprawiających coś w rodzaju snorkelingu. Zajmują się wyławianiem muszli. Nic się nie robi tutaj dla zabawy. Wszystko musi mieć swoją przeznaczenie. .

Wodna eskapada trwała około 3 godzin. W najbardziej upalną część dnia wyruszyłem na dworzec kolejowy. Kupiłem bilet na „sleeper” za 60 rupii do stolicy Kerali Thrivandrum. Wagon miał aż w nadmiarze świeżego powietrza, wnikającego przez kraty. Można było dzięki temu robić zdjęcia czy kręcić film. Podróż trwała nieco więcej niż godzinę. Nocleg po pewnym zastanowieniu wybrałem dość szybko – oczywiście na podstawie przewodnika LP. Był nim Wild Palms Guest House (wildpalm@md3.vsntl.net.in, Mathurubhoomi Rd ). Zbyt dużo czasu jednak w nim nie spędziłem. Thrivandrum ze swoją świątynią Shri Padmanabhaswamy był dla mnie wyzwaniem. A nuż ulicami miasta przeciągnie się procesja słoni i wiernych.

Zajechałem tam rikszą,. Świątynia była położona przy dużym basenie, który miał kiedyś wartość użytkową. Nie wnosił on szczególnie czegoś nowego do estetyki tego miejsca, którego plac otoczony był brzydkimi szarymi schodami, zaś wokół rozłożyła się olbrzymia liczba handlarzy i ryksiarzy. Do świątyni nie wolno było wejść nie-Hindusom. Jest to rozmaicie przestrzegane w zależności od miejsca. Czasem nie można wejść do samego sanktuarium. W tym mieście mogło ono być dość małe i już przed bramą stali kapłani, którzy mnie o tym powiadomili. Pozostało mi więc nieco okrążyć okolicę i ruszyć z powrotem, zahaczając o jakąś przyzwoitą restaurację. Była nią South Park, ale coś konkretnego do jedzenia podawali dopiero od godziny 19.30.

W tym czasie po ulicach Thrivandrum przetoczył się wielokilometrowy pochód, którego znaczenia i roli nie mogłem zbytnio pojąć. Miał on bardziej coś wspólnego z działalnością polityczną; pojawiały się jakieś oświetlone platformy, skąd rozdawano manifestantom owoce. A że Hindusi kiedy mają się zachowywać głośno lub bardzo głośno – robią zawsze to ostatnie, więc lepiej było się schować gdzieś do kawiarenki internetowej. Wieczorem padał rzęsisty deszcz, jedyny w czasie całego mojego pobytu. Rano nie została nawet kropla.

Thrivandrum – Kanyakumari – Maduraj 20.02.2004

Rano wybrałem się zobaczyć tutejszą szkołę walki. Nazywa się Kalarippayat . Zajęcia odbywają się w małej salce w budynku o nazwie CVN Kalari Sangham, położonym w pobliżu świątyni Shri Padmanabhaswamy. Kiedyś ta sztuka walki była praktykowana jedynie przez kastę wojowników Nair, obecnie jest popularna nie tylko wśród Hindusów, ale i ćwiczą też muzułmanie oraz zachodni turyści, przyjeżdżający tutaj na specjalne kursy. Przedstawienie czy trening zaczyna się od naoliwiania całego ciała oliwą. Wiek uczestników wahał się od kilku do kilkudziesięciu lat. Dominowali mężczyźni, ubrani jedynie w białe szorty. Stopniowo ćwiczenia gimnastyczne zaczęły przekształcać się w walkę na kije. Nie można jednak było kręcić filmu.

Drugim punktem mojego pobytu w Thrivandrum było zwiedzanie Putta Malika Palace. Oglądać go można tylko z przewodnikiem. Nie można było też robić w środku ani zdjęć ani filmu. Pałac – większy od widzianego dzień wcześniej – służył radżom Trawankoru przez ostatnie 100 lat. W pałacu funkcjonował ciekawy system wentylacyjny na poddaszu, który zachowywał cień a wpuszczał cyrkulacje powietrza. Radża miał swój osobny pokój na taniec jak i pokoik, gdzie mógł się modlić spoglądając na pobliską wieże świątyni.

Z Thrivandrum pojechałem na samo południe Indii. Bilet jak na klasę II AC kosztował niemało – 362 rupii za odcinek 88 kilometrów. A do tego, choć chłodno w pociągu, to zdjęcia przez brudną ciemną szybę były w zasadzie niemożliwe. Moim celem był Przylądek Komoryn – Kanyakumari. Dworzec kolejowy – najdalej wysunięty na południe Indii – nie był zbyt okazały. Pociągi przyjeżdżają tu i odjeżdżają jedynie w ciągu dnia. Stanąłem również w kolejce, aby wykupić z wyprzedzeniem dwóch dni bilet na nocny pociąg z Maduraj do Chennai. Udało mi się go dostać, choć było to jedno z ostatnich kilku miejsc, na górnym łóżku. Był to wagon AC z trzema poziomami. Kosztował też odpowiednio mniej – 604 rupii.

Z dworca dzieliło mnie zaledwie kilometr od absolutnego południa Indii. Miejsce jest raczej symboliczne. Poza olbrzymią figurą z betonu filozofa Vivekandy stojącej na niedalekiej wysepce i maleńkiej świątyni nie było tam czegoś bardzo niezwykłego. Było paru świętych mężów, a na otaczających skałach duże napisy farbą olejną farbą obwieszczały o niebezpieczeństwie kąpieli. A upał w tym dniu i miejscu doskwierał niemiłosiernie

Pora uciec było od słońca, zakupić dużą ilość picia i w drogę do Maduraj. To tylko 6 godzin jazdy. Po drodze zauważyć można było olbrzymią liczbę śmigieł wiatrowej elektrowni. Ziemia była już suchsza, mniej kanałów i pól nawadnianych w porównaniu do Kerali. To już stan Tamil Nadu. Na dworcu w Maduraj wysiadłem już późnym wieczorem i wybrałem hotel Padman w średnio-dolnej strefie noclegów, które do tej pory miałem. Ale o 23:00 trudno wybierać, a ponadto na dole był Internet.

Maduraj 21.02.04.

Rano warto było wstać wcześnie, gdyż w świątyni Minakszi odbywały się ceremonie od samego świtu. Odległość do świątyni była nieduża, w sam raz na przejście na piechotę. Z oddali widać już było olbrzymie gopury, których jest tutaj podobno 12 liczących do 60 metrów wysokości. Podobno zgodnie z przeprowadzonym referendum od 1950 roku mają być regularnie malowane co 12 lat. Ostatnio taka akcja malowania miała miejsce w 1995 roku. W przerwie w zwiedzaniu wróciłem do hotelu. Hotelowa restauracja mieściła się na dachu. Było to bardzo miłe rozwiązanie biorąc pod uwagę widoki na gopurę świątynną. Zamówiłem zupę za 25 rupii oraz makaron z kurczakiem

Jeszcze trochę relaksu, a następnie pojechałem autorikszą 5 kilometrów od centrum, do wioski Kochadai ze świątyńką poświęconą Aiyannar. Jest to tamilskie bóstwo wiejskie i jednocześnie strażnik granic. Było to całkiem odmienne doświadczenie. Żadnego turysty tam nie spotkałem. Była natomiast cała olbrzymia chmara much, które nie były jednak szczególnie dokuczliwe. A miejscowi z wielką życzliwością przyjmowali moje podglądactwo. Coraz bardziej się z nimi zaprzyjaźniałem, a gdy mogłem im pokazać plon swojego działania na ekranie, ich entuzjazm nie znał granic. Stąd wróciłem do centrum, do pałacu władców Maduraju – dynastii Najaków (Thirumalai Nayak Palace). Choć z budowli została tylko niewielka część (resztę zużyto do budowy innych pałaców) to wywiera ona olbrzymie wrażenie. Szczególnie imponująca była sala z zaznaczonymi irańskimi wpływami (liwany) o kolumnadzie liczącej 18 metrów wysokości. To co zostało do tej chwili zawdzięczamy restauratorskiej działalności (w 1858 roku) gubernatora prowincji – Lorda Napiera. Dużo jeszcze oczywiście zostało do zrobienia, na co jednak w najbliższym czasie nie ma co liczyć. Robienie zdjęć i kręcenie filmu było ściśle zabronione ( nie wiadomo dlaczego, nie było bowiem określonych żadnych opłat). Mało kto tego przestrzegał, gdyż aż szkoda nie było trochę ponaciskać spustu aparatu.

A o zmroku ponowna wizyta w świątyni Maduraju – Szri Minakszi. Nadal odbywały się ceremonie błogosławienia przez słonie. Powoli słońce zniżało się kładąc głębokie cienie na murach gopur i tysięcy rzeźb, które jakże odmienne były od gustów najeźdźców muzułmańskich. To były dwa różne światy: estetyki, umysłowości i poczucia boskości, które na tej szerokości geograficznej oprócz animozji musiały znaleźć dla siebie możliwość współistnienia.

Wróciłem do hotelu, gdyż pociąg odjeżdżał o 21:10. Ponownie odbywało się to w dużym pośpiechu. Tym razem pociąg spóźnił się około 20 minut. Miejsce w wagonie nie było takie złe, gdyby nie to, że mieściło się na samej górze. W rezultacie musiałem na najwyższe piętro wciągnąć zarówno mój mały jak i duży plecak. Spałem więc w pozycji mocno podkurczonej. Inni pasażerowie radzili sobie nieco inaczej w tej sytuacji, przywiązując swoje bagaże czy paczki łańcuchami do siedzeń.

Madras – Kanchipuram – Madras – Frankfurt – Wrocław 22. 02.2004.

O 6:15 pociąg wtoczył się na stację Chennai-Egmont. Oddałem plecak do przechowalni i poszedłem do pobliskiego hotelu, gdzie był dostępny Internet i mogło być afiliowane biuro podróży, które by pośredniczyło w załatwieniu samochodu z kierowcą. Ułożyłem się co do warunków wynajmu samochodu z kierowcą na 10 godzin na trasie Kańczipuram tam i z powrotem za 1300 rupii. Marszruta miała obejmować również rezerwat ptaków Vedanthangal

Wyruszyłem do Kańczipuram o 8:30, mając w pamięci to, że świątynie są zamykane na „lunch” od 12:30. Droga około 75 kilometrów zajęła mi 2 godziny. W planie wpierw miałem obejrzenie Sri Ekambeshwara, która jest największą sziwaicką świątynią.

Przed każdą świątynią zdejmuje się buty. Chyba najlepiej mieć specjalne ochraniacze na stopy czy grube skarpety, które spełniałyby wymogi rytuału, a jednocześnie nie narażały nas na różne nieprzyjemności. Nie spaceruje się bowiem wyłącznie po marmurze czy kamiennej posadzce, ale również po brudnej Matce Ziemi. Czasem przy świątyniach widzi się przechowalnię butów, gdzie cena jest wyznaczona na 50 paisów czyli 5 groszy. Jeśli jej nie ma, płacić należy zawsze przy ich zostawianiu „nadzorcy”, gdyż później mogą narzucić swoją nieco większą cenę. I wtedy można nieraz zaszaleć za 20, a nawet 50 groszy !!

W świątyni Ekambeshwara atrakcją jest drzewo figowe, które przynosi kobietom-pątniczkom nadzieję na powicie potomka, zwykle męskiego. Było prawie całkowicie zniszczone, gdyż uderzył w nie piorun. Obszukałem je dookoła, ale nie znalazłem żadnych darów wotywnych na rzecz urodzenia dziecka. Być może drzewo jako wyschnięte przestało się cieszyć sławą cudownego drzewa, skoro samo nie potrafi przynosić owoców. W pobliżu stały setki kamiennych, czarnych „lingas”, które przynależą do kultu Sziwy i mają falliczne znaczenie. Zostałem tam pobłogosławiony przez jakiegoś kapłana, który nałożył mi na głowę jakiś proszek oraz garnek. Nie odczułem żadnego promieniowania, ale złożyłem niewielki datek (10 rupii), choć podobno spodziewany był większy, jak mnie natrętnie poinformowano w następnej świątyni. Ale Ekambeshwara była dla mnie wyzwaniem, gdyż w końcu mogłem bez skrępowania kręcić film z wyjątkiem miejsc dostępnych wyłącznie dla Hindusów. Niestety w Maduraj było to niemożliwe.

Następna w programie była Kajlasanatha, będącą najstarszą w Kańczi świątynią i do tego nieoszpeconą różnymi świecidełkami. Miejsce całkiem inne. Przypominało mi Mahabalipuram. Żółtawego koloru kamień, przepiękne półrzeźby i kamienne ogrodzenie, równie misterne jak świątynia. Kontrastuje z tym wnętrze świątyni – ciemne i tajemnicze. Próbował mnie po niej oprowadzać kapłan, pokazując mi w świetle lampy oliwnej rzeźbę Sziwy, który w zależności od ustawienia lampy wygląd miała raz poważny, a innym razem bóg jakby się śmiał. W tym też miejscu dowiedziałem się, że wysokość datku winna być równa przynajmniej 20 rupii.

I już dosłownie za pięć dwunasta dotarłem do świątyni wisznuickiej zwanej Varadarajaperumal.

Tam jest również sala 1000 kolumn z częstym motywem jeźdźca na skaczącym koniu jak i wysoka balustrada wsparta na wysokich kolumnach i pozostających w jednej linii pomiędzy gopurą a samą świątynią.

To był już koniec zwiedzania świątyń, aby z kolei rozpocząć podziwianie uroków natury czyli Vedanthangal. Ponownie godzina jazdy, tym razem już znacznie gorszymi drogami, niekiedy pełnymi wybojów. Rezerwat istnieje dzięki harmonijnej współpracy mieszkańców i przylatujących tu ptaków. Korzyść jest bowiem obopólna. Ptaki nie muszą obawiać się ludzi, gdyż ich obecność pozwala na korzystanie z ich guana oraz zmniejsza liczbę szkodników. A ponadto pojawiają się jacyś turyści, którzy mogą zostawić parę rupii. Byłem jednym z dwóch białych turystów, pozostali to dzieci szkolne jak i inne wycieczki przyjeżdżające tu całymi autobusami. Chodziło się dookoła grobli, która odgradza od ptaków szeroki kanał, za którym na drzewach i krzakach dosłownie roiło się od gniazdujących ptaków: bocianów, żurawi, kaczek i pelikanów. Cena za wideo (150 rupii) trochę mnie odstraszyła, stąd zapłaciłem wstęp oraz pozwolenie na robienie zdjęć. A jest co fotografować, choć niełatwo zrobić zdjęcie lecącego ptaka.

Wreszcie wróciłem do Madrasu (Chennai), gdzie czekało mnie oglądanie najbardziej klasycznego tańca Indii czyli bharatanatyam. Bardzo wdzięczny taniec wykonywany tutaj wyłącznie przez kobiety. Sala była olbrzymia, a wstęp wolny. Zalecane było złożenie datków. Składam łącznie 500 Rp (na głodne dzieci) i z wejściówką usiadłem, niestety dość daleko od sceny. Tam pierwsze miejsca zarezerwowane były dla VIP-ów, którzy niedługo potem się pojawili. Po kilku minutach pojawiła się drobna figurka kobieca, ubrana na zielono, której występ przerywany był rzęsistymi oklaskami. Trwało to około godziny. Kiedy taniec ustał, zgasły też i światła. Tak to bardzo uroczyście świętowałem swój ostatni punkt zwiedzania.

W pobliżu wstąpiłem do restauracji, gdzie po raz ostatni w Indiach skorzystałem z uroków ich smacznej i taniej kuchni. Tym razem nietypowo, gdyż była to wołowina. A kiedy wydawało mi się, że już żadnych przeszkód nie ma, aby pożegnać Indie, okazało się, że zgubiłem kwit na bagaż, który zostawiłem w przechowalni na dworcu kolejowym. Z duszą na ramieniu pojechałem na dworzec Egmore, gdzie znajdował się mój plecak jak i urzędnik, który go przyjmował. W końcu zgodził się na moje oświadczenie o zagubieniu kwitu i za 300 rupii odjechałem taksówką na lotnisko. Jeszcze tylko druga noc przespana w podróży i wylądowałem ponownie w lutowy poranek w środku polskiej zimy.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u