Nepal – Piotr Ptak

Piotr Ptak

Do Nepalu trafiliśmy po dwumiesięcznej, wyczerpującej podróży po Indiach. Jednak zanim tak się stało, mieliśmy chwile zwątpienia i niepewności. W prasie, telewizji i internecie ostrzegali przed coraz to bardziej narastającym niebezpieczeństwem ze strony maoistów. Nawet w Indiach spotykaliśmy podróżników zdecydowanie odradzających nam ten wyjazd. Jednak pojechaliśmy. Nasza trasa obejmowała Kathmandu i sąsiadujące z nim miasta, Pokharę, 2 tygodniową wędrówkę wokół masywu Annapurny i park narodowy Chiwan. W Nepalu spędziliśmy nieco ponad miesiąc.

Z Indii do Nepalu.

Granicę indyjsko – nepalską postanowiliśmy przekroczyć w Sunauli. Będąc w Varanasi jest to najlepsze rozwiązanie. Wsiedliśmy do nocnego autobusu i po krótkiej, lecz dosadnej kłótni z kontrolerem biletów (kazał nam wrzucić plecaki na dach, mimo iż miejscowi ładowali ogromne worki do środka, nie ustąpiliśmy jednak, gdyż tego samego dnia w pociągu okradziono nas i nie mieliśmy ochoty na kolejny taki incydent ), wyruszyliśmy w kierunku granicy.

21.09.2004

Po niecałych 10 godzinach jazdy, a raczej podskakiwania na tysiącach dziur, w końcu docieramy do celu. Główna ulica prowadziła prosto do granicy. Po przejściu indyjskiej kontroli celnej udaliśmy się do małego domku przy drodze, gdzie po opłaceniu 30 USD za wizę (60 dniowa ) usłyszeliśmy uprzejme „Welcome to Nepal”. Po szybkiej wymianie waluty (kupiliśmy tylko niezbędną na podróż gotówkę, bo gorszy kurs niż w stolicy) i negocjacjach cenowych z kierowcą ( 240 rupii nepalskich, przy czym 1USD=77rupii, 1Euro=91rupii) zostaliśmy upchnięci w małym autobusie i ruszyliśmy w kierunku Kathmandu. Co kilkadziesiąt kilometrów, zatrzymywano nas na punktach kontrolnych wojska rządowego, na których wszyscy mężczyźni ( z wyjątkiem turystów ) musieli opuszczać pojazd i udać się na kontrolę dokumentów i bagażu. Widok uzbrojonych ( często w muzealną broń ) wojskowych mącił nieco dobrą atmosferę, lecz prawdziwy problem zaczął się, gdy dojechaliśmy do odcinka drogi, której połowa ( lewy pas ) znajdował się kilkadziesiąt metrów niżej w rzece…Wszystko z powodu obfitego monsunu. Ruch w obu kierunkach odbywał się więc tylko jednym pasem, często na krawędzi przepaści. Serca mieliśmy w przełykach, lecz na miejscowych nie robiło to żadnego wrażenia. Po drodze kilka wypadków i stojący na poboczu autobus po dachowaniu, wyciągnięty kilka dni wcześniej z rzeki. Sądząc po kształcie dachu, pasażerowie mieli niewielkie szanse na przeżycie. Jakby tego było mało, 30 minut przed celem podróży, gigantyczny korek, spowodowany ostatnim punktem kontrolnym przed Kathmandu. Nie mając ochoty na kilkugodzinne oczekiwanie, zabraliśmy plecaki i ruszyliśmy pod górę, mijając setki ciężarówek i autobusów. Po ponad godzinnej wspinaczce dotarliśmy do check point’u, załadowaliśmy się do pierwszego autobusu, który właśnie przeszedł kontrolę i po 20 min dotarliśmy do Kathmandu ( po 13 godzinach jazdy, a nie 8 jak zapowiadano). Dla kogoś kto przyleciał tu z Europy, będzie to wielkim rozczarowaniem – kolorowe reklamy, sklepy, puby i restauracje. Znaleźliśmy „Down Town Hotel” i za śmieszną cenę 200 rupii dostaliśmy wspaniały pokój z łazienką. Ciepły prysznic i posiłek w „Momo Star”( naszej przyszłej jadłodajni ) sprawia, że zapomnieliśmy o trudach jazdy autobusem.

22.09.04

Dziś szaleństwo sklepowe. Można tu kupić dosłownie wszystko. Ceny są śmieszne, a wyroby często wyższej jakości niż w Indiach. Targowanie obowiązkowe! Miejscowi sprzedawcy są rozpieszczeni przez bogatych amerykańskich turystów, dla których nawet dziesięciokrotnie wyższa cena wydaje się niska. Za puchowy śpiwór, mieszczący się w worku o wymiarach 30X15 cm, płacę niecałe 20USD. Jeśli ktoś nie ma kurtki z Gore Tex’u ( za kurtkę z oryginalnego trójwarstwowego Gore Texu razem z polarem dałem 50USD ), polaru ( dwustronny za 8USD), windstoppera ( oryginalny za 45USD !!!), czy jakiegokolwiek sprzętu górskiego, niech nie kupuje go w kraju. Tu wszystko jest tańsze, a czasem i b. wysokiej jakości. Oczywiście można kupić wyroby miejscowe za kilkakrotnie niższą cenę, gorszej jakości, lecz i tak całkowicie wystarczające na górską wędrówkę.

23.09.04

Po wczorajszych szaleństwach czas na trochę kultury. Zwiedzamy Durbar Square i resztę starego miasta. Jest piękne, tętni życiem, wszędzie pełno świątyń i kapliczek, targowisk, no i oczywiście wspaniałych i ciekawych ludzi. Jakże różnią się od Hindusów; nikt nas nie zaczepia i nie prosi o zdjęcie ( no może poza Thamelem, gdzie sprzedawcy maści tygrysiej, haszyszu i marihuany, oraz rikszarze, mocno nadużywają naszej cierpliwości; są jednak znacznie mniej natarczywi niż Hindusi; albo to my się już tak uodporniliśmy ).

24.09.04

Do Patanu docieramy autobusem ( kursują regularnie za kilka rupii) z City Bus Station. Rewelacja, pstrykam zdjęcia jak dziki. W Kathmandu zdecydowałem się na wywołanie filmów i zrobienie odbitek. Jakość rewelacyjna (robione na cyfrowych labach, w klimatyzowanych laboratoriach) a cena ponad połowę niższa niż w kraju (oczywiście po targach)! Nie warto też kupować u nas filmów. Fuji Superia 200, 36 klatek kosztuje 140 rupii (czyli 7 PLN)! W ogóle stwierdziłem, że na upartego można tu przyjechać w majtkach, z kartą kredytową i paszportem. Całą resztę można spokojnie załatwić na miejscu.

25.09.04

Dziś czas na zabytek nr 1, Buddyjską stupę Swayambhunath ( jest to półkulista budowla sakralna z relikwiami i charakterystycznymi oczami Buddy namalowanymi na górze ), goszczącą na wielu pocztówkach rozsyłanych z Nepalu po całym świecie. Uwaga na małpy – choć wyglądają jak maskotki, potrafią być agresywne i zaczepne! Stupa jest wspaniała, a widok z niej na Kathmandu należy do najlepszych.

26.09.04

Stare miasto Bhaktapur znajduje się na liście UNESCO i wyłączone jest z ruchu samochodowego. Przed wejściem na jego teren, należy uiścić opłatę w wysokości aż 750 rupii/os, co na pierwszy rzut oka wydawać się może koszmarnie drogim przedsięwzięciem. Bilet jest jednak ważny tydzień, a warto poświęcić temu miejscu więcej niż tylko jeden dzień. Można oczywiście próbować wejść bez biletu, warto jednak pamiętać, że opłata przeznaczana jest na ochronę zabytków. Zwiedzając Bhaktapur, czułem się jakbym odbywał podróż w czasie.

27.09.04

Od dziś trzydniowy strajk, co oznacza pozamykane sklepy, banki i restauracje, a przynajmniej w teorii. Dla turystów często robi się wyjątek. Kupujemy bilety do Beshishahar, miejsca, z którego planujemy wyruszyć w góry. Poza tym załatwiamy pozwolenia na wstęp do parku narodowego masywu Annapurny. Potrzebne 1 zdjęcie i 2000 rupii. Koszty utrzymania na dzień wędrówki ustalamy na 500 rupii/os. Przyłącz się do nas 18 letnia Francuska, która wędruje samotnie.

28.09.04

Przygotowania do wyjazdu. Zakupy – wysokoenergetyczne tabliczki z orzeszkami ziemnymi w karmelu i wiele innych rzeczy, które trzeba będzie dźwigać.v

29.09.04

Kupujemy wielki wór zamykany od góry i pakujemy do niego wszystko to, co nie będzie nam potrzebne podczas wędrówki. Bezpłatnie i całkowicie bezpiecznie można wszystko zostawić w hotelu w którym się mieszkało. Kradzieży raczej się nie spotyka bo przy takiej konkurencji każdy dba o dobrą reputację. Przedmioty szczególnie cenne można zostawić w sejfie. Mimo wszystko mam mieszane uczucia, gdy pamiątki z całych Indii lądują w małym kantorku za recepcją.

30.09.04

Wczesnym rankiem wyruszamy autobusem do Dumre, z którego łapiemy transport do Beshishahar. Po drodze kilka spalonych podczas strajków autobusów, które wyłamały się z zakazu ruchu drogowego. Nikt jednak nie ucierpiał i nie były to autobusy turystyczne; te nigdy jeszcze nie były atakowane. Jesteśmy na szlaku – zdążymy jednak dojść tylko do Khudi przez nastaniem nocy. Lokujemy się w schronisku z chatkami ulepionymi ze słomy i mieszanki gliny z krowim łajnem. Podobno to doskonała izolacja termiczna… . W nocy burza, dach przecieka, ale kapie na szczęście obok łóżek.

1.10.04

Przygody ciąg dalszy. Mijamy wspaniałe wioski, pola ryżowe i sady. Niestety pada, co znacznie utrudnia robienie zdjęć i psuje widoki na góry. A miało być już po monsunie. Docieramy do Bahundandy, gdzie postanawiam zjeść najcięższe składniki swojego prowiantu. Kierujemy się do hotelu z wielkim napisem „Hot shower!”. Niestety woda okazuje się zimna, bo grzana jest energią słoneczną, a niebo jest zachmurzone. Wieczór spędzamy na rozmowach z innymi turystami; pochodzą z różnych zakątków świata, a wielu z nich ma ogromny bagaż doświadczeń związanych z podróżami. Wszyscy mają też jeden cel – pokonać Thorung La i szczęśliwie dotrwać do końca.

2.10.04

Dziś trafiamy do jednej z najpiękniejszych osad na szlaku – kamiennej wioski Jagat. Wygląda dokładnie tak jak za czasów swojej świetności, gdy była miejscem poboru ceł na tybetańskim szlaku handlowym. Trasa jest przepiękna, wioski po drodze tak idylliczne, jakby były nie z tego świata Dostrzegamy bardzo ścisłe więzi społeczne pomiędzy ich mieszkańcami. Zastanawiam się, jakby to było, zamieszkać w jednym z takich miejsc, całkowicie odciąć się od zachodniej rzeczywistości. W końcu docieramy do Chamje, pogoda jest beznadziejna, leje, a góry cały czas pogrążone są w chmurach. Na kolację czekamy półtorej godziny, nie znają tu pośpiechu…

3.10.04

Wczesne wstawanie jeszcze nam nie wychodzi. Jako jedyny mam zegarek z alarmem. Wstaję zatem pierwszy i budzę resztę załogi, która po chwili ponownie zasypia. Tak jest codziennie… No ale nic. Tempo mamy całkiem niezłe i choć wyruszamy godzinę później niż pozostali wędrowcy; w trakcie dnia często ich doganiamy. Wieczorem spotykamy się w tym samym schronisku, grając w karty i dyskutując całymi godzinami. Dziś najpiękniejszy jak dotąd odcinek szlaku. Droga wiedzie stromą doliną, w dole huczy górska rzeka, nad nami wiszą porośnięte mchem skały. Tak wyobrażałem sobie szlak Tolkienowskiej „Drużyny pierścienia”, rewelacja! Nocleg w Bagarchap, zamawiam Dal Bhat ( typowe nepalskie danie ) za aż 155 rupii, ale dają nieograniczoną ilość dokładek, a głodny jestem jak wilk! Jeszcze gorąca herbata z cytryną i jestem w siódmym niebie….

4.10.04

Dzień zaczął się wspaniale, świeciło słońce a w oddali oślepiającą bielą błyszczał jakiś szczyt. Trasa była łatwa i szybko dotarliśmy do zamierzonego celu. Chame to jedna z największych osad na szlaku. W wybranym przez nas schronisku sensacja – gorąca woda! Prysznic był wyborny, a Dal bhat ( już za 170 rupii ) tak wielki, że ledwo wstałem od stołu. Na środku jadalni żeliwny piec, a wokół niego ludzie wymieniający spostrzeżenia z dzisiejszego odcinka trasy. Panuje wspaniała atmosfera. Co za wieczór! Tylko dlaczego za oknem leje?

5.10.04

Chyba pogoda czytała moje gryzmoły, bo budzę się w piękny, słoneczny poranek. Wyglądam przez okno a tam szczyt Manaslu ( 8162 m npm ) w promieniach wschodzącego słońca! Miłość od pierwszego spojrzenia! Chwytam aparat, statyw i biegnę na balkon na ostatnim piętrze schroniska. Góra jest piękna! Brakuje mi słów na wyrażenie swojego zachwytu. Nie do wiary, za 60 rupii od osoby dostaliśmy pokój z widokiem na ośmiotysięcznik, choć tyle samo kosztowały wszystkie inne pokoje! Cóż za szczęście. Chame, to chyba jedno z niewielu miejsc, w którym wisząc nad muszlą klozetową, można oglądać ośmiotysięcznik przez szpary w deskach latryny. Jakże wyniosła i wspaniała wydaje się wtedy ta całkiem przecież prozaiczna i ludzka czynność… Długo zajmuje nam wyjście z wioski, tyle się tu dzieje. Rewelacja! W końcu docieramy do Dolnego Pisangu na wysokości 3200 m npm.

6.10.04

Kolejna poranna sesja zdjęciowa. Tym razem Annapurna II (7936 m npm). Jest jak na wyciągnięcie ręki. Wzrokiem mogę wejść na jej szczyt w miejsca w którym stoję. Jest piękna i będzie nam towarzyszyć przez kilka następnych dni. Ponadto doskonale widać Annapurnę IV (7525 m npm), Pisang Peak i kilka szczytów Chulu. Poranki i wieczory wraz ze wzrostem wysokości, robią się też coraz chłodniejsze. Zdecydowaliśmy się na tzw. górną drogę do Manang’u. Czekało nas długie i strome podejście do wioski Ghyaru. Nie było lekko, tym bardziej, że powietrze stawało się coraz rzadsze. Lecz widok z góry na Annapurnę II i IV, wynagrodził z nadwyżką podjęty trud. Nigdy wcześniej zupka chińska nie smakowała mi lepiej, niż w ten dzień, gdy jadłem ją spoglądając na wspaniałe górskie szczyty. Nie zamieniłbym jej nawet na dziesięciodaniową ucztę w drogiej restauracji. Po drodze mijamy szeregi buddyjskich młynków modlitewnych, zawierających tybetańską mantrę „ Om mani padme hum”, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy: „ niech żyje klejnot w kwiecie lotosu”, czyli Budda. Ponadto napotykamy na kapliczki, tybetańskie płyty modlitewne i powiewające kolorowe buddyjskie chorągiewki. Wyraźnie czuć bliskość Tybetu. Zmienił się też krajobraz. Wegetacja jest znacznie mniej bujna, choć i tak zdumiewająca jak na tą wysokość. Domy zbudowane są z kamienia, jako opał służą odchody jaków i krów. Na dachach domów znajdują się spiżarnie, częściowo pod gołym niebem. Pada tu rzadko, a słońce i suchy wiatr doskonale konserwują żywność. Właśnie są żniwa i dachowe magazyny zapełniają się. Będą służyły przez całą zimę. W końcu docieramy do Manangu ( 3540 m npm ); tu zafundujemy sobie dzień aklimatyzacji zanim wyruszymy wyżej. Niektórych turystów już dopadła choroba wysokościowa, a nie ma z nią żartów, w skrajnych przypadkach doprowadza do śmierci! Wczesne jej objawy to ból głowy, zmęczenie, skołowanie, przyspieszona praca serca i brak apetytu. Nudności i wymioty, silny ból głowy, zaburzenia równowagi, kołatanie serca i suchy kaszel to objawy, przy których należy szukać natychmiastowej pomocy. Tylko szybkie zejście do niższych partii gór przynosi poprawę. Słońce też praży znacznie silniej niż w tropiku na południu Indii. W schronisku podają nawet lasagne, a stek z jaka należy do specjalności kuchni. W ogóle obfitość serwowanych tu potraw szokuje! Tak obszernego menu i tak dobrej jakości jedzenia nie powstydziłaby się niejedna restauracja.

7.10.04

Dzisiejszy dzień mieliśmy spędzić na leżeniu brzuchami do góry. Postanawiamy jednak wspiąć się do Lodowego Jeziora na wysokości 4600m npm Już po niedługiej wspinaczce zauważamy, że każdy nadmierny wysiłek, każde przyspieszenie kroku, kończy się zadyszką. Ponadto wieje strasznie zimny wiatr. W połowie drogi spotykamy wracających z jeziora turystów z naszego hotelu. Okazuje się, że wyruszyliśmy za późno i postanawiamy zawrócić. Resztę dnia odpoczywamy i omawiamy dalszy plan wyprawy. Decydujemy się iść od razu do Thorung Phedi, a nie jak sugeruje przewodnik Lonely Planet, do Letdar. W ten sposób zaoszczędzimy dzień. Wszyscy czujemy się doskonale, więc zdobycie Thorung La bez kolejnego dnia aklimatyzacji wydaje się rozsądnym rozwiązaniem. Z hotelowego dachu rozpościera się wspaniały widok na góry. Nad nami Gangapurna ( 7454m npm ) i jej lodowiec zasilający małe jezioro niedaleko schroniska.

8.10.04

Po porannej sesji zdjęciowej ruszamy w drogę. Krajobraz staje się jeszcze bardziej surowy. Wszyscy zamieramy z wrażenia, gdy na wysokości naszych głów bezszelestnie przelatuje wielki i dostojny orzeł. Pokonaliśmy dzisiaj 1000 metrów wysokościowych. To całkiem sporo jak na jeden dzień! W Thorung Phedi ( 4591 m npm ) są tylko dwa hotele. Warunki spartańskie, ale nikt nie zostaje tu dłużej niż jest to konieczne. O prysznicu można zapomnieć, choć w takiej zimnicy i tak nikt nie myśli o kąpieli. Siedzimy w części jadalnej razem z resztą turystów. Za oknem Gangapurna w promieniach zachodzącego słońca. Do jedzenia zamawiamy smażone ziemniaki z cebulą i dużą ilością czosnku. Dowiadujemy się od jednego z tragarzy, że czosnek zmniejsza ryzyko powstania choroby wysokościowej. Proponuje nam nawet, żeby na czas jutrzejszego podejścia trzymać ząbek czosnku między zębami! Sądzę, że nie skorzystamy z tej porady. W oczach pozostałych wędrowców widać jakby niepokój, napięcie i lęk przed nadchodzącym wyzwaniem.

9.10.04

No i nadszedł ten wielki dzień, na który wszyscy czekali od początku wędrówki. Noc była nieprzespana. Gdy z powodu zimna zamknąłem się cały w śpiworze i oddychałem jeszcze bardziej rozrzedzonym powietrzem, dostałem nagle napadu duszności i o mało nie spanikowałem. Szybko wystawiłem głowę na zewnątrz i jakoś doszedłem do siebie. Wstaliśmy o 3 rano ( i tak nikt chyba wtedy nie spał). Jest to konieczne, jeśli chce się dotrzeć do Muktinath po drugiej stronie przełęczy. W końcu też założyłem ciepłą kurtkę, która dotychczas spoczywała na dnie mojego plecaka. Jest ona potrzebna tylko na ten jeden dzień. Zamówienie śniadaniowe złożyliśmy poprzedniego wieczoru. Panowała dziwna atmosfera. Wszyscy, zazwyczaj weseli, chodzili w milczeniu, jakby zbierając siły na dzisiejszy etap wędrówki. Wyruszyliśmy tuż po wschodzie słońca, tj. o 5:30, choć byli i tacy, którzy szli przy świetle latarek. Na początku czekało nas bardzo strome podejście. Szliśmy wolno, bardzo wolno. Gdyby nas ktoś obserwował i nie znał wysokości, pomyślałby, że się zgrywamy. Dookoła panowała idealna cisza. Jedynie nasze buty wystukiwały powolny, ciężki rytm na kamienistym szlaku. Nad naszymi głowami w zabójczym tempie przeleciały dwa ścigające się orły. Słońce świeciło z całych sił i nic nie zdradzało wrogości otaczającego nas środowiska. Nagle zaczęła boleć mnie głowa. Do tego doszło dziwne odczucie w płucach, jakby ból i wielki opór. Wszystko ustąpiło na szczęście po którymś z odpoczynków. Szlak należał do tych, które zdają się nie mieć końca. Za każdym z pagórków, za którym spodziewaliśmy się już szczytu, następował kolejny pagórek. I tak w kółko. Gdy byliśmy już bliscy obłędu, a nogi stawały się jak z ołowiu, w oddali dostrzegliśmy małą chatkę, tablicę i całe mnóstwo buddyjskich chorągiewek modlitewnych. To musiało być TO! Wow, dotarliśmy na przełęcz Thorung La na wysokości 5416 m.npm (najwyższą przełęcz na świecie )!!! Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że w tej małej chatce, przez kilka tygodni mieszka dwójka Nepalczyków, zanim nie zmieni ich kolejna para! Przełęcz znajduje się między dwoma szczytami, Yakawakang i Khatung Kang, z którego właśnie schodziła wyprawa wysokogórska, widoczna tylko jako szereg małych punkcików na białym śniegu. Szybko robimy kilka zdjęć pod pamiętną tablicą gratulującą sukcesu i rozpoczynamy zejście do leżącego 1600 metrów niżej Muktinath. Mimo bólu stóp i zmęczenia jesteśmy szczęśliwi. Udało nam się bez większych uszczerbków na zdrowiu pokonać najtrudniejszy odcinek trasy.

10.10.04.

Choć odwaliliśmy wczoraj kawał dobrej roboty i należał nam się odpoczynek, trzeba było ruszać dalej. Na początku trasa była łagodna, krajobraz zmienił się radykalnie, byliśmy teraz na północ od całego masywu Annapurny, który zatrzymywał wszystkie chmury. Było zatem ekstremalnie sucho. Za szarymi szczytami na północy krył się Tybet, którego wpływ był tu szczególnie silny. Dolina, w której leży Muktinath, miejsce pielgrzymek zarówno buddystów jak i hinduistów, jest przepiękna. Otoczona szczytami górskimi, rozległa i niezwykle bogata kolorystycznie. Przy szlaku miejscowe kobiety sprzedawały jabłka (dojrzewające notabene na wysokości 3600 m npm), a zaraz obok rosły gigantycznych rozmiarów krzaki marihuany, uginające się pod ciężarem dojrzałych kwiatów. Idąc do Jomsom, koniecznie trzeba wybrać szlak wiodący przez wioskę Kagbeni! Wszystkie osady w tej okolicy wydają się być z innego świata, ale to właśnie ta wioska jest z nich wszystkich najbardziej niesamowita. Wąskie uliczki tego starożytnego miejsca to często tunele, chroniące mieszkańców przed szczególnie silnie wiejącymi tu wiatrami. Nad drzwiami domów wiszą dziwne amulety ze słomy i kolorowych wstążek, panuje ogólny spokój, jakby bardziej uduchowiony niż gdzie indziej. Z Kagbeni można rozpocząć wędrówkę do legendarnego królestwa Mustang i jego stolicy Lo Monthang. Jest to jedno z najbardziej niedostępnych miejsc na świecie, a pozwolenie na wejście na jego terytorium kosztuje 700 USD (!!!) za tydzień. Podobno warto. Dalej szlak prowadzi wyschniętym korytem Kali Gandaki. Trasa słynie z wyjątkowo silnych wiatrów; faktycznie, nigdy jeszcze nie wiało mi w twarz tak mocno. Dodatek piasku czyni, że czujemy się jak w piaskarce, nawet nie myślę o wyciągnięciu aparatu. Droga jest nudna i mozolna, tym bardziej cieszymy się, gdy w końcu docieramy do Jomsom. Lokujemy się w „Hotel Nilgri View”, który okazuje się najwspanialszym na całej trasie. Jesteśmy jedynymi gośćmi, a domowa atmosfera i doskonałe jedzenie kuszą by zostać dłużej. Warto zapamiętać tę nazwę!

11.10.04

Podczas dzisiejszej wędrówki trafiamy do Marphy, kolejnej starej osady, niczym skansenu. Z wąskich uliczek zaglądam do domów i widzę izby ulepione z gliny, w których ściany gładko przechodzą w podłogę, z której wyrasta gliniany piec pełniący jednocześnie funkcję kuchenki. Z sufitów zwisają naczynia i inne przybory kuchenne. Nie do wiary. U nas można by coś takiego oglądać co najwyżej w skansenie, tutaj to codzienność! Ale to jest właśnie Nepal. Czułem się jakbym spoglądał z okien jakiejś maszyny czasu. W końcu lądujemy w Larjung, naszym kolejnym miejscu noclegowym.

12.10.04

Co za pech! Akurat dzisiaj, gdy mieliśmy mieć najpiękniejsze widoki na całym szlaku, niebo zasnuło się chmurami i przez cały niemal dzień lał deszcz. A szlak prowadził najgłębszą na świecie doliną znajdującą się pomiędzy dwoma ośmiotysięcznikami: Dhaulagiri i Annapurną I. Dodatkowo tysiące kopyt górskich kóz pędzonych w dół doliny zamieniło go w błotniste grzęzawisko, co uczyniło chodzenie nadzwyczaj chlupoczącym i brudnym przedsięwzięciem. Tworzyły się kozie zatory na wiszących mostach. Zwierzęta panicznie bały się wysokości i nie chciały iść dalej. Pomagaliśmy pastuchom i zaganialiśmy je w odpowiednie miejsca, żeby przyspieszyć cały proceder, często na próżno. W Ghasie postanowiliśmy zakończyć dzisiejszą wędrówkę.

13.10.04

Od samego rana, przez cały dzień świeciło słońce. Cóż, o jeden dzień za późno. Trasa bardzo łatwa i przyjemna. Docieramy do Tatopani, bardzo przyjemnego miejsca z naturalnymi, gorącymi źródłami. Wieczorem, z latarkami w rękach, poszliśmy się w nich wykąpać. To co tam zastaliśmy, okazało się najprzyjemniejszym dla ciała doznaniem podczas całej wędrówki, a może i wyjazdu. Woda na początku trochę za gorąca, już po chwili ogarnęła i wciągnęła spragnione ciepła i zmęczone wędrówką ciała. Leżeliśmy w wodzie opierając głowy o wielki kamień i spoglądając na doskonale widoczne tu gwiazdy. Wszędzie latały też świetliki, czyniąc atmosferę jeszcze bardziej odrealnioną. Wszystko ma jednak swoją cenę i już po chwili poczuliśmy ogromne zmęczenie, jakby woda wyciągnęła z nas całą energię. Doznanie było tak mocne i wszechogarniające, że ledwo trzymaliśmy się na nogach i mimo wczesnej pory od razu poszliśmy spać.

14.10.04

Podczas porannego pakowania plecaka okazuje się, że wczoraj tak mnie przyćmiło przy gorących źródłach, że zapomniałem kąpielówek i bluzy z polaru. Na szczęście odzyskuję zgubę i możemy kontynuować wędrówkę ku wiosce Beni, skąd łapiemy transport do Pokhary. Nie do wiary, koniec górskiej przygody! Udało się uniknąć spotkania z maoistami! Robimy jednak błąd, postanawiamy ominąć Poon Hill, stanowiący jeden z najlepszych punktów widokowych w całych Himalajach. Kosztowałoby nas to zaledwie jeden dzień wędrówki więcej. No nic, następnym razem. W Pokharze zaczepia nas dwóch naganiaczy hotelowych, są jednak bardzo uprzejmi i nie narzucają się. W końcu wybieramy Pokhara Peace Home, co okazuje się doskonałą decyzją. Wytargowaliśmy 150 rupii za obszerną dwójkę z łazienką. Kolejna namiastka luksusu dla zmęczonych wędrówką ciał. W pobliskiej, niedrogiej restauracji, zamawiamy lasagne z mięsem i bananowe lassi ( coś w rodzaju shake’a na bazie jogurtu zmiksowanego z bananami). Tego nam było trzeba! Czujemy się wyśmienicie i postanawiamy zostać tu nieco dłużej niż planowaliśmy.

15.10.04

Pokhara jest wspaniała, dużo przyjemniejsza niż stolica. Więcej tu zieleni i spokoju, no i ten wspaniały widok na góry! Odpoczywamy i delektujemy się panującą tu atmosferą.

16.10.04

Wstaję o 5:30, budzę właściciela pobliskiej wypożyczalni rowerów i kupuję kilka słodkich bułek od wędrownych sprzedawców ( czy oni w ogóle nie śpią? ). Następnie jadę na Damside, najlepszego miejsca widokowego przy jeziorze Phewa Tal. Dogaduję się ze strażnikiem i wchodzę na teren zapory. Tam rozstawiam statyw i pstrykam kilka niezłych fotek gór o wschodzie słońca, odbitych w tafli jeziora. Po śniadaniu postanawiamy zwiedzić górującą nad miastem białą stupę i wodospad Devi’s Falls. Widok z góry jest rewelacyjny, choć sama stupa okazuje się delikatnie mówiąc nieciekawa. Wodospad to znajdująca się w ziemi rozpadlina, szeroka na dwa, długa na 6-7 , a głęboka na 100 metrów w którą z łoskotem wpada rzeka, żeby 200 metrów dalej ponownie wypłynąć na powierzchnie. Ważne jest żeby odwiedzić wodospad do wczesnego popołudnia; później bowiem przymykają tamę i wody jest kilkakrotnie mniej, a co za tym idzie, nie ma takiego efektu. Przed kasami biletowymi do wodospadu, rozlokowali się tybetańscy uchodźcy, sprzedający biżuterię. Jakość jest niezła, a ceny po intensywnych negocjacjach bardzo przystępne.

17.10.04

Dzisiejszy dzień spędzamy na leniuchowaniu. Wieczorem idziemy po raz kolejny do miejscowego artysty posłuchać gry na didgeridu, instrumencie australijskich aborygenów. Sami też próbujemy swoich sił, lecz są to tylko nędzne próby w porównaniu z wyczynami grającego od lat człowieka. Zastanawiam się nawet nad kupnem wyrabianego na miejscu instrumentu z bambusa. Są znacznie tańsze niż oryginalne eukaliptusowe wydrążone przez termity.

18.10.04

Rankiem żegnamy się z Pokharą, wiedząc, że jeszcze tu kiedyś wrócimy; wsiadamy w autobus do Kathmandu i po 8 godzinach docieramy na miejsce. Gdy idziemy do naszego starego hotelu. Odbieramy pozostawione w hotelu bagaże i od razu ruszamy na obiad do Momo Stara.

19.10.04

Do Chitwan brak jest biletów ze względu na zbliżające się święto Dasain, na które wszyscy Nepalczycy wracają do domów. Nie przewidzieliśmy tego i jedynym rozwiązaniem (oczywiście poza przelotem) jest 10 dolarowy bilet Greenline. Pojedziemy jak burżuje. Resztę dnia spędzamy na zakupach. Nasz pokój hotelowy jest cały zawalony różnymi gratami, aż strach pomyśleć gdzie to wszystko pomieścimy.

20.10.04

Dzień w Katmandu.

21.10.04

Ostatni dzień w dolinie Kathmandu. Zwiedzamy wielką stupę w Bodhnath. Ciekawa jest żyjąca tu mniejszość tybetańska. Wieczorem postanawiamy pójść do restauracji i zjeść coś wyjątkowego. Przed snem wychodzę na dach naszego hotelu i spoglądam na miasto. Szybko minął ten miesiąc, przygoda dobiega końca, ale wiem, że kiedyś tu jeszcze wrócę.

22.10.04

Wczesnym rankiem opuszczamy hotel i na piechotę postanawiamy dotrzeć do autobusu. Poza plecakiem dźwigam wielki wór z prezentami, ważący 17 kg ( na szczęście możemy na pokład samolotu zabrać aż 64 Kg/os, nie musimy zatem płacić za wysłanie paczki ). Gdy ostatnimi resztkami sił docieramy na miejsce, (dziewiąty dzień święta Dasain), czynione są ofiary ze zwierząt. Na naszych oczach dwóch Nepalczyków wielkim nożem odrąbuje głowę czarnej kozie, a tryskającą z tętnic krwią spryskują koła naszego autobusu. Tego dnia tysiące kóz i bawołów traci życie dla zaspokojenia jej krwiożerczej mości, bogini Durgi. Cóż, co kraj to obyczaj, a dodatkowo ma to nam zapewnić bezpieczną podróż. Tylko ciekawe co na to kozy??? Przejazdy Greenline, choć drogie to jednak oferują coś za swoją cenę. Wygodne siedzenia i klimatyzacja, jak i wliczony w cenę pyszny i obfity obiad po drodze, sprawiają, że zapominamy o bolesnych wydatkach i rozkoszujemy się kolejną namiastką luksusu podczas tego, raczej hard – corowego, wyjazdu. Na miejscu odbiera nas umówiony naganiacz hotelowy i wiezie do Park Side Hotel, którego właścicielem jest Niemiec żyjący w Nepalu od kilkudziesięciu lat. Gdy jednak wchodzimy do naszego pokoju z wielkim łóżkiem z baldachimem, obrazami, meblami i innymi sprzętami, których raczej niewiele było w naszych dotychczasowych noclegowniach, z przykrością oznajmiam, że nie zostaniemy bo za drogo. Nic nie jest jednak niemożliwe i po krótkiej dyskusji z właścicielem w jego ojczystym języku cena spada z 15 Euro na 3! Tak oto lądujemy w najbardziej burżujskim hotelu podczas całego wyjazdu. Słonie jutro, dziś robimy kilkugodzinny spacer po okolicznych wioskach. Jest akurat czas żniw i całe wsie tętnią życiem. Znowu wędrówka w czasie. No i ci ludzie! Jednym słowem – rewelacja! Ach, to trzeba zobaczyć!!!

23.10.04

Gdy wczesnym rankiem wychodzimy z hotelu, wszyscy już na nas czekają. Nie ma nawet czasu na śniadanie. Za to każą nam wejść na pierwsze piętro hotelowej restauracji i tam czekać na transport. Chwilę później każą nam wstać i podejść do czegoś w rodzaju bramy, znajdującej się w balustradzie głównej sali jadalnej. Stamtąd od razu dostrzegamy pędzącego w zadziwiająco szybkim tempie wielkiego słonia i siedzącego na jego głowie „kierowcę”(zwanego w Nepalu Pahit’em). Wszystko odbywa się bardzo szybko. Zwierzę podbiega do podjazdu i na „wstecznym” zwinnie parkuje dokładnie pod nami. Otwieramy bramę i już siedzimy na jego grzbiecie! Gdy ponownie rusza od razu rozumiemy, dlaczego kazano nam się dobrze trzymać. Trzęsie bardziej niż w indyjskim autobusie – wrażliwi na pewno nabawią się choroby morskiej. Jedziemy do parku narodowego, a właściwie strefy buforowej, bo safari w samym parku jest kilkakrotnie droższe. Z zupełnie innej perspektywy spoglądamy na otaczające nas wioski. Słoń dziarsko przedziera się przez gęste chaszcze. Rozglądamy się za nosorożcami, które obok tygrysów stanowią największą atrakcję parku. Niestety, mimo wysiłku naszego kierowcy nie udaje nam się zlokalizować ani jednego z nich. Po przygodzie ze słoniem nadszedł czas na ostateczne pożegnanie się z Nepalem. Obsługa hotelu pomaga nam kupić bilet do granicy bo sami byśmy tego w takim tempie nie zorganizowali. Wieczorem chcemy przecież siedzieć w pociągu do Delhi. No i kolejna traumatyczna jazda. Dziś przypada dzień Dasain, podczas którego rodziny odwiedzają się nawzajem. Nasz autobus zatrzymuje się co dwie minuty. Właściwie nie możemy się nawet rozpędzić, bo już trzeba hamować i zabierać kolejnych chętnych do podróży. A zmieszczą się wszyscy, jak nie w środku, to na dachu. Ktoś kładzie mi na kolanach śpiące dziecko, jakaś kobieta zasypia na stojąco, leżąc częściowo na mojej głowie, ktoś inny mdleje od ścisku i upału. Po wielu komplikacjach (sprzedano nam bilet nie tam gdzie chcieliśmy dojechać) docieramy do granicy. Jeszcze kilka stempli i jesteśmy znowu w Indiach. Nie ma czasu do stracenia, dlatego łapiemy terenówkę (70 IR) do Gorakhpur; na autobusy było już za późno. Pędzimy jak szaleni, ściśnięci jak sardynki w puszce. Na drogach hinduisci świętują zwycięstwo Durgi nad siłami zła, tańczą w transie do przeraźliwie głośnej muzyki i obleśnie kiczowatej figurki bogini. Oczywiście sami mężczyźni bo kobietom wstęp wzbroniony… Nagle blokada drogi, pełno policji, każą czekać do rana bo miejscowi świętują tu szczególnie hucznie. Wąskimi, bocznymi dróżkami omijamy blokadę i na czas przybywamy do Gorakhpur, skąd mamy pociąg do Delhi (biletów nie dostaliśmy; pozostały tylko wejściówki do pociągu). Po poczekalni dworca przechadza się święta krowa. Leżący na ziemi podróżni nie obchodzą się z nią bynajmniej jak ze świętością i zdecydowanymi uderzeniami pałek, lasek, czy rąk odpędzają zwierzę od swych legowisk. Obok jakiś mundurowy na pyrczącym motorze manewruje między leżącymi w poczekalni Hindusami.

W poniższym tekście zawarłem kilka własnych wskazówek i spostrzeżeń przydatnych w planowaniu wyjazdu do Nepalu. Bardziej szczegółowe informacje dostępne są w przewodnikach.

Przygoda a bezpieczeństwo.

Każdy zainteresowany podróżą do Nepalu zadaje sobie pytanie, na ile bezpieczny będzie to wyjazd. Zwłaszcza osoby ufające zachodnim źródłom informacji mają wielkie obawy przed napiętą sytuacją polityczną w tym kraju. Owszem sytuacja jest bardzo napięta, dotyczy jednak Nepalczyków i umieszczanie tego kraju na jednej liście z ogarniętym wojną Irakiem jest całkowicie bezpodstawne. Osobiście całkowicie polegałem na opiniach ludzi przebywających w tym kraju a najnowsze informacje znajdowałem na forum Lonely Planet, uaktualnianym bez przerwy. Nie warto ufać komercyjnym serwisom informacyjnym, one zawsze przedstawiają wszystko w czarnych barwach, po to tylko, aby się lepiej sprzedać! Istotne problemy dla turysty to utrudnienia w komunikacji drogowej ( podczas jednego ze strajków musieliśmy dwa dni czekać aż „otworzą” ulice ), pozamykane przez 2-3 dni sklepy i ewentualna opłata w razie napotkania maoistów na szlaku górskim w wysokości 1000 rupii/os; można się targować, dają np. zniżki dla studentów (otrzymuje się kwitek potwierdzający uiszczenie „składki”, potrzebny w razie ponownej konfrontacji, czyli płaci się najwyżej raz). Od początku trwania konfliktu do dziś żaden turysta nie ucierpiał z ręki maoisty. Cierpią natomiast Nepalczycy, uciskani z jednej strony przez skorumpowany i zacofany rząd, z drugiej zaś przez maoistów. Do tego dochodzi spadek liczby turystów, odstraszanych skutecznie przez żądne sensacji zachodnie media, a olbrzymia część społeczeństwa jest od nich zależna. Najlepsze co możemy zrobić, aby pomóc ludności tego kraju, to udać się do Nepalu!

Wyjazd a pieniądze.

Każda podróż wiąże się z wydatkami. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę, że nie są one wcale tak duże, jakby się mogło wydawać. Dla sceptyków krótki kosztorys: mój pierwszy duży wyjazd do Mongolii i Chin (czas trwania – sześć tygodni ), kosztował w sumie 500USD. Zeszłoroczna, 10 tygodniowa podróż do Chin, kosztowała ok. 1000USD. Obie trasy prowadziły lądem (kolej transsyberyjska). Tegoroczna trzymiesięczna wyprawa do Indii i Nepalu, była najdroższą jaką dotychczas odbyliśmy, a to z powodu konieczności zakupu biletu lotniczego. Pierwotnie planowaliśmy jechać lądem, co jest znacznie bardziej ekscytujące niż przelot. Niestety po dokładnych kalkulacjach okazało się, że samolot będzie tańszym rozwiązaniem. Najtańsze połączenie do Delhi udało nam się znaleźć w oddziale jednego z dużych młodzieżowych biur turystycznych. Za przelot Wrocław – Frankfurt, Frankfurt – Delhi i z powrotem, zapłaciliśmy 725 USD/os ( przy b. słabym kursie tej waluty). Poza sezonem cena jest znacznie niższa. Dodatkowo na całą resztę, łącznie z workiem prezentów (a jest co kupować) wydaliśmy ok. 1000 Euro/os.. Jeszcze raz przypominam, za trzymiesięczny, niezapomniany wyjazd, podczas którego objechaliśmy dokoła całe Indie i zwiedziliśmy, ogromną część Nepalu średnio dziennie wydawaliśmy ok. 5 Euro Wiem, że nie są to małe kwoty dla przeciętnego młodego człowieka, lecz warto oszczędzać nawet przez kilka lat. Wspomnienia z takiej podróży staną się bezcenne i pozostaną w pamięci do końca życia!

Góry.

Na początek kilka uwag co zabrać ze sobą na trzytygodniową wędrówkę. Odpowiedź brzmi: jak najmniej. Potrzebny jest oczywiście plecak, wysokie buty górskie ( nie brałbym niskich, szlak często bywa śliski i bardzo łatwo skręcić kostkę), jedna para długich i krótkich spodni, bluza z polaru na chłodne wieczory, trzy t-shirty, 2-3 par majtek i skarpetek (koniecznie specjalnych do trekkingu, warto wydać na nie nieco więcej), czapkę, szalik, rękawiczki, kurtkę ( np. GoreTex ), śpiwór ( najlepiej przywieźć własny lub kupić na miejscu, można też wypożyczyć, ale są to śpiwory często złej jakości, nie prane i ciężkie). Nie ma co liczyć na pościel w schroniskach, nawet jeśli jest to śmierdzi i z pewnością nie zagwarantuje takiej wygody jak własny śpiwór. UWAGA – koniecznie należy zabrać dobrze przylegające okulary przeciwsłoneczne z wysokim filtrem UV co roku kilku turystów traci wzrok od piekielnie silnego górskiego słońca) oraz krem przeciwsłoneczny z faktorem minimum 30, a najlepiej bloker. Mnie nie pomogła nawet dwumiesięczna indyjska opalenizna i krem 20. Nos spaliłem „na mahoń” mimo intensywnego smarowania, a koledzy mieli krwawe rany od poparzeń. Krem do opalania jest chyba jedyną rzeczą, jaką lepiej kupić w kraju; na miejscu jest koszmarnie drogi. Ciepła odzież była nam potrzebna w zasadzie tylko podczas pokonywania przełęczy Thorung La ( 5416m npm), nie można się jednak bez niej obejść. Na pozostałych odcinkach szlaku, nawet na wysokościach przekraczających 3000 m.npm, w ciągu dnia słońce świeci tak mocno, że spokojnie można iść w podkoszulku i krótkich spodenkach. Ponadto należy kupić w Kathmandu mapę szlaku, dobrze mieć również kompas (chyba że kogoś stać na luksus w postaci aparatu GPS – uważam jednak, że jest zbędny ). Dobrze mieć również kubek blaszany, na szlaku można bowiem kupić wrzątek i zalać nim np. zupkę chińską, lub herbatę. Nie ma sensu brać grzałki (przydawała nam się na okrągło w Indiach ) bo choć prawie nic nie waży w pokojach nie ma gniazdek elektrycznych, a obsługa nie pozwoli na podgrzewanie wody, bo nie mają w tym żadnego interesu. Ładowanie baterii do aparatów cyfrowych jest darmowe i nie stwarza problemów. Warto jednak mieć komplet zapasowych. Odnośnie filmów do aparatów analogowych, to należy się w nie zaopatrzyć w Kathmandu, pamiętając, że trasa oferuje nieprzebrane bogactwo potencjalnych motywów do zdjęć. Dlatego trzeba kupić wystarczającą ilość klisz. Te na szlaku są często stare i b. drogie. Osobiście wypstrykałem ich w górach 12 , a i tak musiałem się często powstrzymywać. Odnośnie aparatu to najlepiej lustrzankę. Statyw nie jest konieczny, choć dzięki niemu zrobiłem kilka naprawdę dobrych zdjęć. Jedzenie na szlaku drożeje wraz ze wzrostem wysokości, dochodząc do olbrzymich, jak na Nepal, sum. Należy jednak pamiętać, że większość produktów musi zostać dostarczona na miejsce przez osły (których zresztą spotyka się dziesiątki każdego dnia ), a w stosunku do tego co oferują Himalaje, koszty i tak są bardzo niskie. W schroniskach nie można się również targować, gdyż ceny są ustalane odgórnie przez rząd. Czasami właściciele schronisk oferują darmowy nocleg (choć i tak 60 rupii za dwójkę to kupa śmiechu), główny zysk czerpią bowiem z żywienia wędrowców. Dlatego nie wolno stołować się w innym schronisku, niż w tym, w którym się mieszka. Takie są zasady i należy ich przestrzegać! Należy też mieć pod ręką 1000 rupii na wypadek spotkania z maoistami. Lepiej nie odliczać w takiej sytuacji wymaganej kwoty z grubego pliku pozostałych pieniędzy potrzebnych do końca wyprawy. Przede wszystkim potrzebny jest zdrowy rozsądek, w ten sposób można uniknąć wielu czyhających w górach niebezpieczeństw.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u