Nepal – – Anna i Cezary Lewucha

Anna i Cezary Lewucha

13.03.09,piątek-kupiliśmy bilety:)
Pierwotny plan zakładał przelot liniami Air India do Delhi i potem do Kathmandu. Bilety były bardzo tanie, ale czas na przesiadkę bardzo krótki i baliśmy sie zamieszania na lotnisku, bo musielibyśmy mieć wizę. Ponieważ jedziemy na miesiąc musielibyśmy się starać o wizę turystyczną. Po podliczeniu kosztów i ryzyka zdecydowaliśmy się na Air Gulf z Bahrainu. Bedziemy się tam przesiadać, ale z wizą kraju docelowego dostaniemy wizę tranzytową na lotnisku.
13.05.09
Do wyjazdu zostały nam dokladnie 4 miesiące. W marcu zaczeliśmy biegać (co prawda tylko w weekendy), a w lecie zaczynamy intensywny trening. Cezary sprawdził ile teraz kosztują bilety. Katarskie linie którymi leciał półtora roku temu Maciek w marcu kasowały za bilet 670 funtow (Gulf kosztowal 620), teraz cena spadla do 480, nieźle…Ale to nie jest już teraz ważne:)
Kilka dni temu kupiliśmy aparat z mozliwościa nagrywania filmów. Kusiła nas kamera ale po kupnie aparatu zrezygnowalismy z dodatkowych kosztow i obciążania bagażu.
22.05.09
Powoli się wysprzęcamy, na długiej liście zakupów są buty do trekkingu, kurtki goreteksowe, spodnie, czołówki, kijki trekkingowe, 1 plecaka, wyposażenie apteczki, kart do aparatów…
11.07.09
Mamy już wizy, załatwienie ich odbyło się w tempie prawie ekspresowym. Wnioski wysłaliśmy do ambasady w Londynie w środę po południu a w sobotę rano paszporty były już z powrotem.
13.08.09
Obydwoje zaszczepilśmy sie przeciwko tężcowi, polio, błonnicy i wzw A kilka tygodni temu. Zostal nam równy miesiąc do wyjazdu i zaczyna nam się wydawaę ze zostało nam mało czasu…

13.09.2009

No i wielki dzień nadszedł. Po ponad roku oczekiwania i przygotowań wyruszyliśmy na spotkanie przygody naszego życia. Ostatni tydzień spędziliśmy we Włoszech, Cezary na konferencji, ja na wakacjach na doczepkę.
Wróciliśmy w piątek załatwiając w ostatniej chwili okulary przeciwsłoneczne (niezbedne w wys. górach).
Póki co plecaki mamy lekkie, ważą 12 i 15 kg, plus 3kg podręcznego bagażu.
W Londynie spotkaliśmy się ze znajomymi w restauracji w której pracowaliśmy jak przyjechaliśmy do UK. Niewiele się tam zmieniło, atmosfera ciągle taka sama, wymagania właścicieli rosną…Miło było się spotkać i ale oboje cieszymy się, że już nas tam nie ma. Spędzliśmy tam 3 godz. rozmawiając o planach na przyszłość (lub ich braku) i śmiejąc się do łez z Karima (how can you put your mother on Facebook?!!!!!).
Do Heathrow pojechaliśmy zwykłym metrem (jest jeszcze szybka linia z Paddington) co zajęło chyba z godzinę i po odprawie czekamy na samolot, który podobno leci prawie pusty.

14.09.2009

O 5.30 wylądowaliśmy w Bahrajnie. Na pokładzie samolotu dwa razy nas nakarmili i to naprawdę smacznie:) Temperatura w momencie lądowania to +32C!. Masakra. Zdążyliśmy się spocić przed terminalem.
O tej porze lotnisko było prawie puste. Cezary dostał powitalnego sms-a zapraszającego do udziału w konkursie o…kilo złota. Rezygnując z udziału poszliśmy kantoru i rozmieniając 10 funtów dostaliśmy 6 dinarów. Duża kawa kosztowała 1.80, kawałek ciastka 1.60. Można było kupić też los i zawalczyć i jakieś super auto koło stanowiska z gadżetami Ferrari, koszt losu to jedyne 50 dinarów:)To zapewne okazja za jedyne 380 PLN.
Przed lądowanie poinformowano mpasażerów, ze z racji trwania świetego miesiąca Ramadanu w kraju obowiązuje zakaz jedzenia, picia i palenia na terenie kraju. Na szczęscie nie dotyczyło to lotniska.
Mając 4 godz. do następnego wejścia na pokład wykorzystaliśmy czas na zwiedzanie lotniska. Na pierwszy ogień poszły toalety:) Niektóre to kucane, natomiast wszystkie mają wężyki z wodą obok muszli (lub jej widocznego braku), których to ludzie z tej częsci świata używają, obowiązkowo posługując się lewą ręka. My nie skorzystaliśmy, używajać zachodniego wynalazku, czyli papieru toaletowego.
Sklepów wolnocłowych jest kilka, jeden nawet z zachodnimi alkoholami i słodyczami. Z lokalnymi słodyczami, figurkami, olejkami zapachowymi i orzechami był niestety tylko jeden i bardzo drogi.
Przed odlotem skorzystaliśmy z darmowego internetu. Napisaliśmy kilka krótkich wiadomości i poszliśmy na nasz samolot. W odróżnieniu od poprzedniego, ten był pełny. Odlot się opóźnił, bo podobo ktoś się nie zjawił a jego bagaż już był w samolocie i trzeba było go wygrzebać.

Już tytaj się bardzo odróżniamy-jesteśmy wyżsi o głowę od współpasażerów. Poza tym Nepalczycy (bo oprócz nas jest tu tylko jedna para z Zachodu) są bardzo skromnie ubrani. Widocznie wzbudzamy ich zainteresowanie. Straciliśmy nasze starannie wybrane miejsca po lewej stronie przy oknie , skąd mieliśmy mieć podobno widok na Himalaje na rzecz siedzeń w business class. Awansowaliśmy do lepszej klasy , która od ekonomicznej różni się chyba tylko tym, że można sobie swobodnie wyciągnąć tutaj nogi. Mimo zapewnień pani, która nas tym na lotnisku obdarowała mamy miejsca w środkowym rzędzie więc ze zdjeć nici.
Cezary zdążył już zostać czyimś guru. Powoli odkrywał, gdzie ukryte są podstawka na stopy, telewizor i stolik. Pan siedzący koło niego cały czas zerkał i robił dokładnie to samo.
W końcu pojawił sie spóźniony gość i wylecieliśmy. Na pokładzie generalnie panowała wolna amerykanka a raczej nepalka. Cezarego fan wracał z pracy, po 2-ch latch.
Jako jedyni chyba dostaliśmy koce, bo Cezary o nie poprosił, kocami wzbudziliśmy jeszcze większe zainteresowanie. Bieganie do toalety przed lądowaniem to standard. Światełka już dano się świeciły a kolejki do ubikacji były cały czas. Stewardessy nawet na to nie zwracały uwagi, ja też poszłam za tłumem.
Po lądowaniu cały samolot zgromadził się przy wyjściu a kiedy stewardessy stanowczo zażądały żeby usiedli to pousiadali po 3,4 osoby na miejscach na dwóch.
Po lądowaniu zmierzyli nam temperaturę i musieliśmy wypełnić kwestionariusze w związku ze świńską grypą. Do tego doszedł jeszcze jakiś druk dla obcokrajowców mimo, ze wizę już mamy.
Oczekiwanie na bagaż trwało dosyć długo. Mogliśmy się w międzyczasie przypatrzeć jak i w czym przewożą swój dobytek Nepalczycy. Walizek było tylko kilka, niektóre zawinięte w kołdry. Wiekszość przewoziła swoje rzeczy w kartonowych pudłach, zazwyczaj po kilka na jedną osobę.
Na lotnisku miała czekać na nas darmowa taksówka z zabukowanego kilka dni wcześniej hostelu. Niestety nikt nie czekał i od razu porwał nas tłum naganiaczy. Każdy był tani i wiedział, gdzie jest nasz hostel. Prawie się złamaliśmy, ale zawróciliśmy do lotniskowego biura taksówek, zeby zamówić z tamtąd. Tam się złamaliśmy prawie po raz drugi ale podbiegł do nas człowiek z imieniem Cezarego na małej karteczce. Z nim odczekaliśmy 10 min na przyjazd taksówki. Naganiacze natychmiast od nas odstąpili.
Przejazd do hotelu uzmysłowił nam gdzie jesteśmy. Generalnie przepisy drogowe istnieją tu tylko na papierze. Ludzie chodzą, jeżdżą samochodami, motowerami, rowerami, rikszami, busami, autobusami i Bóg wie czym jeszcze w każdym kierunku w ogólnym chaosie. Ruch jest lewostronny, to jedyna reguła czasem zauważalna.
Na miejscu zapłaciliśmy za 2 noce 1480 rupii (ok.$20), potem poszliśmy do restauracji za rogiem płacąc kolejne 1500 rupii za kolację (kurczak z ryżem, 2 soki, 1 piwo i popcorn). Restauracja którą polecili nam w hotelu okazała się dosyc znaną, Rum Doodle, w której jest mnóstwo tekturowych stópek na ścianach z podpisami ludzi, którzy tu i w górach byli. Powstała też książka “Ascent of Rum Doodle”, która to miejsce zapewne jeszcze bardziej rozsławiła.
Jutro jestesmy umówieni z człowiekiem z hostelu na załatwienie biletówi pozwoleń.
No i najważniejsze-widzieliśmy góry z góry:)
Temperatura w Kathmandu 27’C, wilgotno i gorąco. Hostel-Holyland Guest House na Thamel. Za rogiem dyskoteka…

15.09.2009

Śniadanie zjedliśmy na tarasie naszego GH. Zamówliliśmy soczki i po kilku minutach nieobecności chłopak z kuchni wrócił skądś ze świeżo wyciśniętym sokiem z ananasa (szaro-burym, nie żółtym i przepysznym):)
Po 10-tej zostaliśmy zaprowadzeni do biura gościa, który miał nam załatwic powolenia i bilety z Lukli to Kathmandu. Mimo, że po przeczytaniu wielu opowieści o kilkudniowych przestojach w Lukli przyjechaliśmy tu z zamiarem trekkingu w obydwie strony, daliśmy sie szybko przekonać. Związane jest to też z ubezpieczeniem, którego na wyprawy powyzej 2000 mnpm nie mamy. Głupia sprawa, ale niestety daliśmy ciała i zbyt późno zabraliśmy się za jego załatwianie. Rozumowanie Kumala z agencji ma sens. Twierdzi on, że mimo wykupienia ubezpieczenia na helikopter ratunkowy (mieliśmy zamiar wykupić) trzeba mieć karty kredytowe z kilkutysięcznym ($) limitem, bo inaczej nikt go nie wyśle bojąc się, że rachunek nie zostanie pokryty.
Stwierdził, ze bilet powrotny z Lukli daje nam jakąś alternatywę “ucieczki” jeżeli zajdzie taka potrzeba.
Popołudnie spedziliśmy chodząc po Thamelu, gdzie jest nasz GHouse. stwierdziliśmy, ze nie ma sensu tak pierwszego dnia rzucać się na zabytki, skoro ulice same w sobie są dla nas niesamowitą atrakcją.
Cezary zdał egzamin z targowania sięi za 1150 NPR (nepalskich rupii) kupił kijki trekkingowe firmy Leki. Chciał koniecznie mieć z Nepalui całkiem sprawnie mu to kupowanie poszło. W mieście jest mnóstwo sklepów z odzieżą zachodnich firm, ale trudno wierzyć w ich oryginalność. Mają też mnóstwo pięknych ubrań, które w Londynie na Camden Town kosztowałyby majątek, a tutaj, jak się zdążyliśmy zorientować to kwestia kilku tys. rupii.
1 GBP=125 NPR
1$=75 NPR
Ok. 16-tej poszliśmy do biura Kumala, który miał już dla nas bilety lotnicze z Lukli (otwarte, ważne 25 dni), bilety na autobus do Jiri (na zwykły, bo na expres już nie było) i TIMS registration card ( za TIMS nas też skasował, a jak się później dowiedzieliśmy są w biurze dostaje się je za darmo!).
Powłóczyliśmy się jeszcze trochę po mieście (gubiąc się, bo mapa tutaj wymaga innego czytanie, bo ulice, są nieoznaczone) za punkty orientacyjne mając GH-y. na kolację poszliśmy do restauracji Bamboo, w której zjedliśmy ryż z kurczakiem, popijajac ja wodą z cytryną a Cezary piwem, całość za 700 NPR.
Potem poszliśmy zrobić zakupy na drogę do jednego z minimarketów (niedaleko Kathmandu GH). Zaopatrzeni w 5L. wodyi 3 opakowania nepalskich ciastek poszliśmysię spakować i przygotować do jutrzejszego wyjazdu. Po 20-tej poszliśmy spać. W UK w tym czasie była 17-ta ( a raczej 5pm). Ani śladu jet lagu. Zmeczenie zabija każde przyzwyczajenie.
Pierwsze wrażenia z Kathmandu?
Miasto jest bardzo głośne, każdy tu trąbi czym się da, rikszarze używają nawet pustych butelek po szamponach. Na wąskich uliczkach często postają korki, w jednym rzędzie zmieści sie conajmniej kilka motocykli, rowerów i pieszych. Wszyscy trąbią, ale nikt się nie denerwuje. Wieczorem nie ma prądu przez ok.2 h, w większości sklepów na ten czas włączają generatory.

16.09.2009

Wstaliśmy o 4.30. Poprosiliśmy wczoraj o zamówienie taksówki, która miałaby nas dowieść na dworzec autobusowy. Chłopak na recepcji słysząc nasze pytanie wytrzeszczył oczy, ale powiedział, ze coś załatwi. 2 min. później wrócił z taksówką. Przezornie poprzedniego dnia spytaliśmy właściciela GH-u jaka jest opłata za przejazd i nie daliśmy się naciągnąć na 200 rupii, tylko zapłaciliśmy 150, tyle ile średnio się płaci.
Po 10 min. zajechaliśmy na tzw. Stary Dworzec. Na szczeście w nepalskich jeszcze ciemnościach wypatrzył nas jakiś człowiek, który zaprowadził nas do właściwego autobusu. Pośród kilkudziesięciu zabytkowych wehikułów znalazł nasz, a nawet pokazał nam nasze miejsca (na naszych biletach były numery z tablic rejestracyjnych-klucz do znalezienia właściwego pojazdu). Zabytek produkcji firmy TATA okazał się mieć duże odległosci między siedzeniami, co pozwoliło nam na zmieszczenie się tam z plecakami.
M/w punktualnie pośród okrzyków, ryku klaksonów i niestety bez oczekiwanego błogosławieństwa i czerwnej kropki na czole ruszyliśmy w drogę do Jiri. Autobus w miescie zatrzymywał się wielokrotnie a potencjalni pasażerowie byli zachęcani pokrzykami Dżiri Dżiri!!! Kierowca miał za zadanie tylko kierować. Miał za to 3-ch pomagierów, którzy ładowali ludzi do środka, pakowali bagaże i ludzi(!) na dach, gwizdali i uderzali o autobus sygnalizując mu kiedy ma ruszyć lub stanąć.
Kilka km za miastem zaczęły się góry, autobus od tego mementu aż do Jiri wjeżdzał i zjeżdżał , prawie cały czas balansując nad przepaściami. Na początku wszystko było zamglone, więc nawet nie było widać, gdzie moglibyśmy spaść. Po poranku widoczność się poprawiła , co poprawiło widoki na okolice i pozwoliło ocenić (niestety) jak daleko moglibyśmy spadać…
Bedąc jedynymi nie-Nepalczykami na zatłoczonym pokładzie wzbudzaliśmy powszechne zainteresowanie ludzi wewnątrz i za zewnątrz. Szczególne zainteresowanie wywoływaliśmy robiąc zdjęcia. Myślę, że szczególnie lubili momenty, kiedy zasypialiśmy, bo mogli się przyglądać bez resztek skrępowania.
Po drodze była przerwa na siku na stacji benzynowej i potem na jedzenie. Żadnego nie zaryzykowaliśmy. Zjedliśmy podczas całej podróży mała butelkę pepsi i zjedliśmy 3/4 paczki kokosowych ciastek.
Wg przewodnika najwyższym punktem jaki przekroczyliśmy była wioska na 2500 mnpm.
3 km przed Jiri musieliśmy wysiąść z autobusu (wcale nie takie proste, bo był ciągle szczelnie zapchany) a potem na oczach zgromadzonych (ci co nie wyszli płaszczyli nosy na szybach) wpisaliśmy swoje dane do jakiegoś zabytkowgo zeszytu. Miejsce wyglądało na posterunek wojska lub policji.
Wsiedliśmy z powrotem a tam koło naszych siedzeń już jakimś cudem było 3-ch kolesi, wszyscy kolejnym cudem mieli najtańsze i najlepsze GH-y w Jiri. Wybraliśmy New Everest , ponieważ wspominała o nim wcześniej poznana w autobusie dziewczyna (do jej szkoły przyjezdżają nauczyciele-wolontariusze z UK i USA).
Właścieciel NE współpracował kiedyś z czeską firmą organizującą tu wyjazdy i ujął nas znajomością czeskiego.
Za pokój zapłaciliśmy 100 rupii i na kolację zjedliśmy dal bhat (tradycyjna nepalska potrawa z ryżu, zupy z soczewicy, i pikli). Po kolacji zamówiliśmy chleb tybetański z dżemem na jutrzejsze śniadanie.
“Restauracja” to obszerna kuchnia, gdzie nam się akurat przytrafiło oglądanie porcjowanie kurczaka znad talerza. Tasakiem, na jakiejś podstawce na podłodze. 5 min. po tym jak zamówiliśmy śniadanie córka gospodarza zaczęła mieszać mąkę z wodą…
Oprócz nas jest to para z Nowej Zelandii. Przyjechali to taksówką. My 11 h, oni 8 h. Różnica w czasie nie taka duża, w cenie i atrakcjach na pewno. Mają podobny plan jak my, więc się pewnie będziemy spotykać.
Odnośnie  jazdy autobusem to w Lonely Planet przeczytaliśmy “if you are sensitive about being branded a tourist (a my to akurat mamy), or you are a masochist(!), then you can take a Nepali public bus”. Hmmm… Wcale nie było tak źle, autor chyba nigdy nie był na Ukrainie i nie przeżył podróży zatłoczoną marszrutką ze szczeknie pozamykanymi oknami.

17.09.2009

Planowaliśmy pobudkę na 6.15, ale obudziliśmy się dużo wcześniej, bo gospodarze hałasowali charkając i trzaskając drzwiami.
Po śniadaniu (pyszny ten chlebek, w zasadzie taki placek smażony na głębokim tłuszczu) i pamiątkowym zdjęciu wyruszyliśmy na szlak w stronę Shivalaya. Od samego początku pytaliśmy się ludzi jak mamy iść, bo scieżek było wiele i w róznych kierunkach. Na szczęście ludzi też było dużo, więc zgubiliśmy się kilka razy, ale jak nie byliśmy pewni to nie ruszaliśmy się z miejsca dopóki ktoś nie nadszedł.
Nie sprawdzaliśmy czasu przed, ale do Shivalaya doszliśmy w ok. 4 godz. Doszliśmy na 12-tą, a myśleliśmy, że jest koło 14-tej. Tam zatrzymaliśmy się na obiad, doszli też do nas N.Zelandczycy i zjedliśmy razem. Lonely Planet poleca to miejsce na pierwszy nocleg. My poszliśmy dalej (słuchając tutaj Kurczaba), zaczynając od bardzo stromego podejścia , w stronę szkoły w Sangbadanda i dalej do osady na przełęczy Deorali. Podejscie było długie i w strugach deszczu (monsun jeszcze nie odszedł na dobre).
Po drodze spotkaliśy dwóch podpitych kolesi chcących od nas kasę. Trochę się ich przestraszyliśmy, ale na szczęscie nadeszli jacyś tragarze więc idąc za nimi czuliśmy się bezpieczni. Byliśmy już zmęczeni i myśleliśmy spać wguest housie na przełęczy, ale znowu spotkaliśmy Angelę i Jono, którzy powiedzieli nam, że idą w dół do Bhandar (1h15min).
Po herbacie i pogawędce z Francuzem, który już z gór wracał zdecydowaliśy się pójść z nimi. Razem zatrzymaliśmy się w lodge, gdzie miał być niby hot shower a było wiadro z gorącą wodą przy świeczce. My skorzystaliśmy, N.Z.-cy wymiękli. Na kolację zjedliśmy makaron z podsmażanym jajkiem.  Za budynkiem stoi monastyr, któremu rano mamy nadzieję się bliżej przyjrzeć.
Rodzina, u której zatrzymaliśmy się jest dosyć zabawna. Każdy jej członek przynosił co innego na stół a potem to samo było ze zbieranie talerzy. Wszyscy cały czas chichotali…

18.09.2009

O 6.30 zjedliśmy śniadanie-kaszkę, ryżową chyba, z jabłkami i mlekiem. Przy płaceniu okazało się, ze nasz “prysznic” też miał swoją cenę i musieliśmy dorzucić po 100 rupii od osoby (pokój 100). Angela powiedziała nam też, że jak chcieli sobie chwilę wczoraj posiedzieć po kolacji to przyszła seniorka rodu i powiedziała im, żeby sobie już poszli, bo ona chce spać. Widocznie miejscowi kładą dywany na ławach nie dla wygody tyłka gości, tylko zastępczo zamiast materaca.
Zanim ruszliliśmy w dalszą drogę chcieliśmy zobaczyć zobaczyc mijany wczoraj monastyr. Niestety był zamknięty na kłódkę i wyglądał na trochę zaniedbany.
Przez 3 godz. schodziliśy w dół, mając bardzo ładne widoki na rozległa dolinę i rzekę w dole. Kilka razy przechodziliśmy przez podwieszane mostki, na szczęście większość to metalowe, niezardzewiałe jeszcze konstrukcje.
Do wioski Kenja, gdzie umówiliśmy się z Kiwi, też prowadzi drewniano-metalowy mostek. Po drogiej stronie rzeki czerwona brama kani wita wspominając tez coś o męczennikach co budzi niepokój w połączeniu z wymalowanymi u jej zwięczenia…sierpem i młotem. Przypomniało się nam wtedy, że Maciek miał stracha przed maoistami i, że to pewnie było właśnie w Kenja.
Przed obiadem zostaliśmy poproszeni o wpis pamiątkowy do policyjnej księgi gości, kilka budynków dalej powiewała czerwona flaga (rozejm niby oficjalnie podpisany więc skąd to tyle niepokojących znaków?).
Na obiad zatrzymaliśmy się w GH-ie New Everest, którego właścieciel twierdził, ze jest kuzynem włascieciela GH-u w Jiri w którym spaliśmy. Zjedliśmy pyszne veg+egg noddles i trochę się zasiedzieliśmy, bo zaczęło mocno padać.
Resztę dnia mieliśmy pod górkę, dosyć stromą i męczącą. Poznaliśmy pana, który pracował w Doha w Katarze. Był tam 2 razy i pracował w Carrefour. Mówił, ze tam wszędzie piasek i bardzo gorąco, brakowało mu zieleni..
U celu naszego dzisiejszego trekkingu zatrzymaliśmy sie w wiosce Seti (2575mnpm) w …New Everest GH. Pani zdecydowanie twierdzi , że jest z właścicielami dwóch poprzednich spokrewniona. Mają tu prawdziwy prysznic z ciepłą wodą.
Pokój 50 rupii, prysznic 50 rupii od osoby. Na kolację zjedliśmy podsmażany ryż z warzywami i jajkiem.
Po drodze spotkaliśmy duzo bardzo biedznie wyglądających dzieci, które po “namaste” wołają “hello sweet”, “hello photo” lub “hello pen”. Potrafią być dosyć natarczywe i wiedza o tym, że nic im się nie powinno dawać nie pomaga. Cieżko nam trochę na sercu jak je spotykamy…

19.09.2009

W nocy była ulewa. Cezary starał się sobie przypomnieć czy dom , w którym śpimy, położony na górze na którą wchodzi się przez 5 godz. ma fundamety. Ma i na szczescie ulewę przetrzymał. Ja ją przespałam. Rano po kaszce ryżowej ruszyliśmy w dalszą drogę. Na niebie nie było żadnej chmurki i widać było całą dolinę, prze którą wczoraj przechodziliśmy. Podejście było naprawde ciężkie, 3 godz. pod górę z czego 2 dosyć stromo. Robiliśmy wiele postoi na wodę i zdjęcia. Widzieliśmy też pierwszego jaka i pierwsze ośnieżone wierzchołki gór. Samoloty najpierw do Lukli a potem z latały co chwilę. Pan w miejscu gdzie zatrzymaliśmy się na herbatę powiedział, ze lata ich ok. 25 dziennie, nawet jeśli przesadził i lata ich 10 to tam ląduje ponad 100 osób dziennie.
Na przełęczy Lamjura La (3530 mnpm), wypiliśmy herbatę kontemplując widoki na obydwie strony i rozmawiając z właściecielem przybytku. Cezary postanowił wziąć sobie do serca jego radę i zapowiedział mi, że będzie przeciwdziałał chorobie wysokościowej jedząc zupę czosnkową. Biada mi…
Potem już było tylko w dół, zygzakiem, chyba z godzinę, po kamieniach, często wielkich z płynącą po nich wodą. Cezary starcił na tej ścieżce połowę kijka. Pośliznął się na mokrym kamieniu, na szczęście kijek tylko ucierpał.
Ostatnią godzinę przeszliśmy dosyć szybkim marszem po dosyć dobrej nawierzchni, gonił nas deszcz i na szczęście nie dogonił przed Junbesi. Tu się zatrzymaliśmy na kolejną noc, spotykając po drodze Angelę i Jono, którzy zatrzymali się na lunch w pierwszym przybytku w wiosce. My wybraliśmy na noc dom w centrum i wytargowalismy pokój za 20 rupii. NZ-cy do nas dołączyli. Dom polecany przez LP rzeczywiście tak jak piszą jest czysty.
Po obiedzie poszliśmy zwiedzić monastyr, nieczynny chyba, ale zostaliśmy wpuszczeni do środka przez jakiś ludzi, którzy się nim zapewne opiekują. Troszkę to w srodku przypominał mi chrześcijański kościół . Tam, gdzie my mamy ołtarz oni mają posag Buddy, na ścianach mnóstwo malowideł i wzdłuż świeczki poustawiane rzędami. Wszystko bardzo kolorowe, z dominującymi odcieniami czerwieni i złota. W wiosce jest jeszcze stupa, czyli takli biały, murowany kopiec ze złotą kopułą i oczami Buddy z każdej strony. W bramie kani i dookoła stupy są tez młynki modlitewne.
Junbesi to pierwsza wioska na trasie gdzie jest tyle budowli sakralnych. Koło domu, gdzie śpimy jest taka jakby kapliczka połączona z małym młynkiem wodnym. Młyn napędza młynek modlitewny, który okręcając się dzwoni miarowo.
W ogóle wioska jest zadbana, mają tu szkołę, pocztę i sklepik dla trekkerów z artykułami pierwszej potrzeby (np. Pringles), jest tu tez kilka okazałych GH-ów. Nad wioską jest też czynny klasztor, widzieliśmy mnichów idących w tamtą stronę.
W naszej lodgy wisi dużo zdjęć z Hillarym, który jest fundatorem tutejszej szkoły. Podobno uczy się w niej ok. 300 dzieci.
Na kolację zjedliśmy ryż, Cezary poszedł zamówić jeszcze omlet, żeby się dojeść.

20.09.2009

Z Junbesi wyszliśmy ok. 7-mej. Śniadanie było na 6, zjedliśmy jakąś nieznaną nam jeszcze kaszkę z mlekiem. Po ok. godzinie dosyć łagodnego podejścia doszliśmy do “restauracji” na boku wzgórza o nazwie “Everest View” i jak mówił nasz przewodnik, przy odrobienie szczęścia mieliśmy zobaczyć stąd M. Everest, po raz pierwszy na trasie. Nie zobaczyliśmy Everestu, ale zobaczyliśmy inne wysokie góry, dalekie, majestatyczne, ośnieżone i rzeczywiście wyglądające na wysokie. Piękne, szybko jednak zaszły na nie chmury. Jednak byliśmy “wybrani” bo po półgodzinie, która zeszła nam na piciu herbaty po górach nie było ślady, chmury przykryły je dokładnie. Za przykładem NZ-ów kupiliśmy sobie kawałek sera naki (ser nie jest jaka, bo jak to samiec, a nak to samica). Opuściwszy urocze miejsce zdaliśmy sobie sprawę, że jaków nie widzieliśmy tam w ogóle, za to krów dużo było, podobno jaki są w wyższych górach. Zresztą trudno się dziwić, kto chciałby w Himalajach krowi ser, skoro wszyscy dookoła trąbią o jakach, jakkolwiek, był pyszny.
Zjedliśmy też po 2 tutejsze banany w rozmiarach mini, za to smaku doskonałym. Potem zeszliśmy przez wiszacy most do wioski Ringmo, gdzie odpoczywając po morderczym (dla mnie) podejściu przyglądaliśmy się przejściu kilkudziesięciu mułów.
Za wioską, po jakimś czasie doszliśmy do okazałej, ale zapuszczonej stupy. Ciekawie wyglądała na łące pośrodku lasu, być może kiedyś była tam wioska…
Po stromym podejściu dotarliśmy w mlecznej mgle do przełęczy Tragsindo La (3071) z dużym czortenem pośrodku kilku budynków. Tu akurat wypędzali jaki, naki i krowo-naki. Chcieliśmy się napić herbaty, ale wszyscy łącznie z dziećmi byli pochłonięci oglądaniem (ubaw mieli po pachy) jak byk usiłuje wskoczyć na byka. Dostaliśmy w jednym z kramów herbatę i rozglądając się stwierdziliśmy, że miejsce jest trochę jak rodem z “Wiedźmina”. Po drugiej strony góry (na drugą stronę przechodzi się przez bramę kani) wstąpiliśmy do buddyjskiego klasztoru, gdzie jeden z mnichów wpuścił nas do środka. W kompleksie przebywa ich obecnie 30-tu, w wieku od 7 do 85 lat.
Zejście do Nhuntala też było męczące, strome i po wielkich kamieniach. W wiosce zatrzymaliśmy się w najlepiej wyglądającym domu, wyboru wielkiego tu zresztą nie było. Oprócz nas i Kiwi zatrzymała się tam para Kanadyjczyków z dziesięcioletnią córką. Kanadyjczycy, sporo chyba po 40-ce, ona na emeryturze ucząca córkę”w domu”, on nauczyciel zajmujący się dziećmi z trudnych rodzin. Przyjechali do Nepalu po raz 5-ty, na 45 dni. Potem jadą do Laosu, Tajlandii i Kambodzy. Takie półroczne tour po Azji.
Dziwni się nam trochę wydali, dziecko zachowywało się jak dorosła osoba i jak Cezary zauważył terkking musi ją bardzo nudzić. Wieczorem obgadaliśmy sprawę z NZ-mi, którzy też stwierdzili, że cała rodzina jest dosyć dziwna.

21.09.2009

Rano po owsiance ruszliśmy w stronę Bupsa. Od wczoraj mówimy, ze w stronę Namche, bo od Junbesi widzieliśmy kilka “ścieżkowskazów” na Namche.
Po ok 20 min. doszliśmy do miejsca, gdzie ulewa poprzedniej nocy zmyła kawałek skarpy razem z kamieniami i drzewami na szlak. Mimo ciągle z góry lecącej wody (z piachem i błotem) udało nam się jakoś po tym przejść. Potem musieliśmy przejść przez czyjś zmasakrowany całkowicie ogródek, skacząc z tarasu na niższy taras. Było ich ok. 7 i niektóre można było obejść bokiem, te, z których musieliśmy skakac miały ok1,5 m. spadu. Z plecakami na plecach (dlaczego ich nie ściągnęliśmy?!) to średnia przyjemność.
Tuż przed osuwiskiem Cezarego uczepiła się pijawka. Widział jak mu siadała na nogi i po krótkim , głośnym i energicznym “zbójnickim” myslał, że się jej pozbył. Pijawka jednak wisiał pod łokciem, ale na szczęście ja oderwałam zanim zdążyła się przyssać.
Po naszych skakaniach po czyimś ogórdku mi sie jedna przyczepiła do łydki, tuż nad butem i musiałam przykleić plaster bo ranka ciągle krwawiła.
Zeszliśm do doliny i po 110 m. moście przeszliśmy bardzo wartką rzekę (Dudh Kosi), która tuż wczesniej połączyła się z inną. Doszliśmy do Jubing, gdzie niby miała być poczta. Jedyne co znaleźliśmy to “post box” na czyichś drzwiach. Nikogo nie było w okolicy, więc daliśmy sobie spokój. Na brzegu tej góry ludzie sporo uprawiają, wyczytaliśmy, że mają tu bardzo korzystny mikroklimat. Widzieliśmy tu kilka wielkich bananowców z kiśćmi bananków w różnych stadiach rozwoju.
Strome podejscie doprowadziło nas (końcowy etap po schodach, masakra) do wioski Khari Khola, w której na wzgórzu jak warownia stoi klasztor. Oprócz klasztoru widzieliśmy też węża, na schodach. Ostatnia godzina marszu doprowadziła nas do Bupsa, uparliśmy się, żeby tam dojść dzisiaj i nie zaczynać jutrzejszego dnia od wdrapywania się pod górę ( rzeka Dudh była na 1500m a Bupsa na 2560m). Tutaj zatrzymaliśmy się w Yellow Top Hotel (każdy przybytek noclegowy we wiosce ma inny od pozostałych kolor futryn i drzwi, nasz miał dla zmyłki żółte:))
Pan, który go prowadzi jest dzisiaj sam. Żona poszła do sąsiedniej wioski odwiedzić krewnych. Dwoje dzieci mieszka w stolicy-córka skończyła medycynę w Pekinie a najmłodszy syn chodzi do szkoły. Średni syn pracuje wTokyo w restauracji. Pan mówi dobrze po angielsku, jest sympatyczny i do tego bardzo dobrze gotuje.
Pokój mamy podobno z widokiem na wysokie góry, na razie jest mgła, ale jest szans, ze rano je bedzie widać.
Podczas trekkingu zauważyliśmy, ze wielu tragarzy to jeszcze dzieci, właściciel lodgy wytłumaczył nam, że wiele z nich dorabia sobie w ten sposób podczas przerwy wakacyjnej. Cóż, chyba nam troszkę ulżyło…Powiedział nam też, że z towarem do Namche idą około 17-tu, droga powrotna zajmuje im 3. niektórzy są wynajmowani a niektórzy sami kupują towar i potem sprzedaja na własną rękę. Podobno idą też nocą i przed świtem..
Ma to sens, bo w ciągu dnia jest strasznie gorąco, Cezary mimo stosowania kremu 50-tki ma bąble na rękach i karku, a z nosa schodzi mu skóra. Oprócz tego otarł sobie piętę i pękł mu bąbel, wiec mamy nadzieję, ze nie zacznie się barbrać. To tyle odnośnie dolegliwości:) Na szczęście nie czujemy się jakoś specjalnie dziwnie z powodu wysokosci, pomijając bardzo nietypowe i wyraźne i sny i budzenie się w nocy. Zupełnie przestawiliśmy się ze wstawaniem. zwlekamy się z łóżka o 5.15, śniadanie jemy o 6 i przed 7-mą wychodzimy. Spać idziemy ok.19-21. Mimo, że od 3 dni nie padało popołudniami jest mgliście i pochmurno. Pada tylko w nocy. Rano za to jest super widoczność i przejrzyste powietrze, a ok.8 robi się już gorąco. To tyle odn. pogody:)

22.09.2009

Dzisiaj nie było bardzo ciężko, ale jakoś dziwnie. Ścieżka schodziła stromo w dół, do wioski, żeby potem się piąć stromo w górę do następnej i tak kilka razy. Parę razy przechodziliśy przez dosyć niebezpieczne stromizny, gdzie były np.wilgotne schody kamienne i korzenie między nimi. Kijki się bardzo w takich warunkach przydaja.
Przechodziliśmy przez las, gdzie wg. przewodników mają być małpy, ale niestety żadnej nie zobaczyliśmy.
Szliśmy cały dzień zboczem jakiejś góry lub gór i mieliśmy świetny widok na dolinę Dudh Kosi. Podobno w niekórych momentach byliśmy ok. 1000 m. ponad rzeką. Mieliśmy zamiar zatrzymać się na noc w wiosce Chaunrikharka, która była wymieniana, jako jedna z ładniejszych na trasie. Wioska rzeczywiście bardzo ładna z kilkoma murkami mani i kilkoma stupami. Wchodzac do niej nie mogliśmy się postrzymać od wyobrażania sobie jak wielkie głazy staczały się do tej dolinki, w której teraz żyją ludzie. Są wielkości domów i często w jakiś sposób wykorzystane-“przytulają” np. budynki gospodarcze. Wioska wygląda trochę walijsko, ze wzgledu na to, że główna ulica ma murek kamienny po obydwu stronach.
Niestety niegdzie nie wypatrzyliśmy miejsca w którym chcielibyśmy się zatrzymaći tak dotarliśmy do szlaku Lukla-Namche. zrobiliśmy rozeznanie w 3 GH-ach i wróciliśmy do pierwszego, gdzie rozmawiialiśmy z sympatyczną dziewczyną.
Doszli tez do nas NZ-cy. Angela rozmawiała z Pembą (to dosyć popularne imię), która pochwaliła nam sie tatą, pięciokrotnym zdobywcą M. Everest. Okazało się, że ona ma 14 lat ( i praktycznie prowadzi ten przybytek, bo mama nie mówi po angielsku), za rok kończy szkołę i marzy o wyjeździe do USA. Chyba trochę ją rozumiem, pewnie patrzy codziennie na ludzi z całego świata, którzy przechodzą pod jej oknami i ma wrażenie, że w jej życiu się nic nie dzieje…

23.09.2009

Wstaliśmy jak zwykle wcześnie i wyszliśmy na szlak zanim inni trekkerzy wstali (warto tu dodać, że dotychczas inni trekkerzy to byli Angela i Jono a teraz będą ich stada). Droga do Namche jest bardzo malownicza, dosyć długo wzdłuż rzeki Dudh Kosi.
W Phakding ( h sie tu nie czyta-)), wiosce w której się zatrzymują ci którzy wylądowali w Lukli zobaczyliśmy pierwsze grupy turystów. Rzeczywiście, jak podają przewodniki, są od nas czyściejsi i lepiej wyekwipowani. Większość ludzi spotkanych na szlaku ma przewodników i targarzy. Jeżeli jeszcze jakoś mogę sobie wytłumaczyć potrzebę zatrudniania tragarzy przez tych, którzy są fizycznie nieprzygotowani, to trudno mi zrozumieć potrzebę wynajmowania przewodnika. Grupy to zapewne muszą mieć przewodnika “w pakiecie”, ale ludzie idący indywidualnie to rzadkość.
Zgubić na szlaku to się nie można . Cały czas idzie się doliną mając innych ludzi przed sobą. Naprawdę dużo jest tu tragarzy, którzy są już blisko swojego punktu docelowego.
Odcinek ten jest dosyć łatwy, spocić się można jedynie przy samym podejściu do Namche, którzy leży w olbrzymiej wnęce góry i wygląda jak olbrzymi, naturalny amfiteatr położony nad urwiskiem.
Miejsca noclegowe oscylują tu w okolicach 200 NRS. Drogi jest natomiast prysznic, bo to kolejne 200 NRS od osoby. W Namche Bazar Guest House pokój i prysznic wynegocjowaliśmy za 200.
Wieczorem poszliśmy do centrum, gdzie na kilku ulicach sa porozkładane są stargany z pamiątkami i biżuterią. Sporo jest też sklepów z podróbkami odzieży trekkingowej. My kupiliśmy sobie grube, nepalskie, wełniane czapki, jako że wyżej w górach bedzie na pewno zimno. Poszliśmy też do Mt. Everest Bakery, ja na ciasto jabłkowe ( czekałam na to ciasto od Jiri) a Cezary na rogala z czekoladą.
Wieczorem w naszym GH posiedzieliśmy przy kominku, generalnie w Namche było dzisiaj mokro i zimno. Kominki mają tutaj na środku jadalni- to taka okrągła metalowa “koza” z rurą idącą gdzieś w dach.

24.09.2009

Dzień aklimatyzacyjny zaczęliśmy od prania. Wczorajszy wywiad dowiódł, że pokoszulkę w innym hotelu piorą za 60 Rs. Pogadaliśmy z chłopakiem z naszego GH, który za 50 Rs miał nam wsadzić pranie do pralki, którą niby mieli. Dzisiaj okazało się, że 50 Rs to oni chcą za pojedynczą rzecz. Kobieta z dzieckiem, kóra ma tu chyba dużo do powiedzenia skorygowała naszą wczorajszą umowę z chłopakiem z kuchni.
Nie pozostało nam nic innego, jak jak prać ręcznie. Zostaliśmy zaprowadzeni do komórki, gdzie stała beczka z lodowatą wodą , dostaliśmy miskę i zaczęliśmy prać. Po 15 min. Cezary poszedł do nich po gorącą wodę. Za 100 NRS dostaliśmy 1,5 wiadra w której wypraliśmy wszystkie nasze rzeczy. Generalnie Namche ma problem w woda, bo do rzeki jest daleko, wiec woda jest tu w cenie.
Niestety pogoda nie była po naszej stronie, więc wieczorem rzeczy były jeszcze wilgotne. Na noc powiesimy je na sznurku od NZ-ów, na parapecie, kijkach i sznurku od zasłon.
Rano Cezary miał też przebłysk geniuszu, który zakładał, ze zamiast iść do BC pójdziemy do Gokyo a potem do BC. Problem w tym, ze po drodze jest bardzo trudna przełęczi lepiej iść tamtędy w więcej osób. Wzieliśmy wiec NZ-ów do MT. Everest Bakery i Cezary przedstawił im nasz plan. Okazało się, że oni obmyślili sobie już trasę, ale po przemyśleniu plan im się spodobał.
Tym oto sposobem będziemy szli jeszcze razem przez conajmniej tydzień.
Nastepnym celem była kafejka internetowa. Kanadyjczycy, ci od Sary, powiedzieli nam, ze internet w Namche jest tanszy niż był. Nie wiem w takim razie ile kosztował kilka lat temu, bo teraz to 500 rupii za godz. Angela i Cezary poszli raem na pół godz dzieląc ten czas między siebie (Angela wykłada prawo na uniwerytecie w UK i wszyscy myślą u niej w pracy, że siedzi w domu i pracuje).
Pochmurny i zimny dzień w Namche okazał się też długim. Zobligowani tutejszym zwyczajem do spania i jedzenia w tym samym miejscu poszliśmy do naszego GH na lunch, którym jak i wczorajszą kolacją nie byliśmy zachwyceni. Przyzwyczajeni do góry jedzenia na talerzu i rozpieszczeni w poprzednich miejscach byliśmy rozczarowani małymi porcjami.
Po południu spotkaliśmy w salonie chłopaka ze Szwajcarii, który niedawno zaczął swoją podróż dookoła świata. Dosyć dziwny człowiek. Na trekking na 20 dni wynająłą za pośrednictwem agencji w Ktm przewodnika za $2000. Jak dla nas to jakaś astronomiczna, zupełnie niepotrzebnie wydana kwota. Koleś twierdzi, że w tej agencji mu powiedzieli, ze nie można chodzić po górach w pojedynkę. Stwierdził, że poza tym samemu to tak trochę nudno. Chwilę później prowiedział, ze jego przewodnik prawie nie mówi po angielsku…Cezary zostawił mnie z nim i rozmawialiśmy dosyć długo (zbyt długo jak dla mnie). Generalnie sprawił na mnie wrazenie mało zorientowanego w górachi tym co chce robić przez 2 lata swojej podróży.
Przed zachodem słońca poszliśmy zobaczyć monastyr, ale tylko z zewnątrz. Wycieczka trwała jakieś pół godz:)
Ok 18-tej zamówiliśmy kolację przy której też ustaliliśmy, ze kolejnej mini-porcji owsianki to już nie będziemy w tym przybytku jedli i rano pójdziemy do piekarni.

25.09.2009

Po małych problemach z podliczeniem rachunku w GH poszliśmy do piekarni na słodkie bułki z herbatą (szacunek dla tych, których kawwa na tych wysokościach nie przyprawia o palpitacje-Cezarego przyprawiła). Tam też się okazało, że niechcący skasowaliby nas zbyt dużo:)
No tak, o 7.30 wszyscy byli jeszcze zaspani.
Wysokosć daje już o sobie znać. Cezary wczoraj czuł się dziwnie, ale nie potrafił określić na czym ta dziwność polega. Jak najbardziej bólu głowy, nudności ani tym bardzije braku apetytu nie zauważyliśmy. Jedyny problem jest z oddychaniem, Cezary mnie nawet obudził nd ranem, bo bardzo nieregularnie oddychałam. Rano przy pakowaniu spadła mi taśma pod łóżko. Zasapałam się przy wyciąganiu(!).
Dzisiejszy trekking miał być krótki i lekki. Był krótki i bardzo łagodny poza jednym długim podejściem pod osadę Mong. Jest tam kilka GH i czorten. Podobno urodził się tam lama, który wprowadził buddyzm w rejonie Khumbu. Zanim tam doszliśmy zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, bo pogoda i widoki były dzisiaj niesamowite.
Z Mong było już tylko w dół do Phortse Tenga, gdzie nocujemy. Wybraliśmy jedną z dwóch lodgy, Riverside Resort. Doszliśmy tu przed 13-tą. Zjedliśmy lunch, pochodziliśmy po okolicy, dosuszyliśmy na kamieniach ciuchy i do wieczora musimy jakoś zagospodarować czas. Nie możemy iść dalej, mimo tego, że mamy kilka godzin do zachodu słońca, ze względu na wysokości. Namche jest na wys. 3400 mnpm, Phortse Tenga na 3680, Mong na 3970. Żeby nie narazić się na chorobę wysokościową musimy powinniśmy powoli osiągać wysokości.
***
Ceny na szlaku
Ceny są bardzo niskie na odcinku Jiri-Namche. Związane jest to z tym, że do Jiri dojezdżają cieżarówki z towarem. Tam targarze biorą na swoje plecy wszelkie dobra typu makaron, ryż, piwo, cola, batoniki, chipsy itp. i niosą to w góry. Im dalej od Jir itym produkty te są droższe a co za tym idzie posiłki też. W Jiri za daal bhat zapłaciliśmy 150 NRS, tutaj kasują 350 NRS.
Podobno w górę od Namche nie da się uprawiać ryżu (rzeczywiscie chyba niewiele można tu uprawiać) i w naszym dzisiejszym menu dominują potrawy ziemniaczane.
Ciekawy mają tu zwyczaj- jak się zamawia posiłek to dostaje się zeszyt wraz z menu do którego wpisuje się numer pokoju, uzgodnioną cenę za nocleg i wszystkie zamówione potrawy i napoje.
Przykładowe ceny w KTM/Namche
woda 1l-15-20/100 NRS
piwo 250 (duża butelka w restauracji)/250 (mała puszka)
batonik (Mars, Snickers, Bounty) 100/250
Pringles w Namche 250, mydło Dove 100 NRS.

26.09.2009

Rano NZ-cy poszli z powrotem do Monga, przejść się dla treningu, jako, że dzisiejszy etap jest zaplanowany na ok. 3 godz. (przewodniki podają m/w jak długo się idzie z wioski do wioski, sugerują też dzienne etapy).
My od razu poszliśmy w stronę Dole. Szliśmy długo i mimo stromego podejścia zbytnio się nie zmęczyliśmy. Zrobiliśmy bardzo dużo zdjęć , bo słonko świeciło ślicznie i góry już te wysokie i ośnieżone wydawały się być blisko. Niedługo po wyjściu z hotelu usłyszeliśmy jakieś ptaki. Dały się nam podejść dosyć blisko, bo z zachowania wnioskujemy mają teraz gody i są mało ostrożne.
Do Dole dotarliśmy ok. 11-tej. Znaleźliśmy nocleg i zostawiliśmy rozwieszony na sznurku ręcznik jako znak dla Angeli i Jono, że tam się właśnie zatrzymaliśmy. Poszliśmy na górkę za osadą popodziwiać widok, jako, że w przewodniku wyczytaliśmy, ze z tamtąd ładnie widać dolinę, którą idziemy.
Cezary w drodze przypomniał sobie, ze chyba zostawił swój MP3 pod poduszką dzisiaj rano. Przeszukanie plecaka to potwierdziło. Nie chcąc iść do Phortse Thenga na darmo poprosił chłopaka, który prowadzi GH zeby tam zadzwonił. Niestety nie było “pola”.

27.09.2009

Rano po kolejnej nieudanej próbie dodzwonienia się poszliśmy jednak do Phortse Thenga spytać od MP3. Droga w dół bez plecaków była bardzo łatwa.
Na miejscu okazało się, ku naszemu zaskoczeniu, że go znaleźli. Chcieliśmy się jakoś odwdzięczyć, ale za bardzo nie wiedzieliśmy jak się zachować. Popularnej tu skrzynki na napiwki ( wielkości małego telewizora z wielką kłodą) akurat w tym przybytku nie mieli. Mamy nadzieję, ze mają swoją stronę internetową to chociaż bedziemy mogli napisać o nich kilka miłych słów.
Powrót do Dole też był łatwy. Po drodze spotkaliśmy Amerykanina pom.50a 60 lat, idącego w pojedynkę i dźwigającego własny plecak.
W Dole po herbacie zaczeliśmy wspinać się na znane nam z wczorajszej wycieczki wzgórze. Dzisiaj, niestety, nie było to takie proste. Wycieczka w dół wbrew pozorom nas trochę wymęczyła i dzisiejszy etap okazał się z tego powodu bardzo wyczerpujący.
To niesamowite jak codziennie zmieniają się krajobrazy dookoła nas. Droga do Dole prowadziła przez las o przewadze rodondrenów. Za Dole drzewa jakiekolwiek się skończyły i ustąpiły miejsca jakimś niskim krzewinkom. Krajobraz stał się bardzo surowy i zaczął wiać naprawde zimny wiatr.
Jakoś powoli dotarliśmy do Machhermo, gdzie NZ-cy znaleźli nocleg w bardzo elegancko wyglądającym hotelu (najtańszym jednocześnie). Tutaj też zatrzymali się trzej starsi Słowacy przyprawiający nas swoimi rozmowami o głupawkę.
Zostaliśmy zaproszeni do namiotu medycznego (baraku bardziej) na pogadankę o chorobie wysokościowej. Punkt medyczny prowadzony jest przez lekarzy wolontariuszy, którzy dotarli tam wczoraj.
Kobieta z Nowej Zelandii i pan a Walii przyjechali to na prawie 3 miesiace chcąc pomagać turystom i ich tragarzom. Konsultacja dla turysty kosztuje $50 , targarzy mają ją za darmo a Nepalczycy nietargarze za 20 NRS.
Pogadanka była ciekawa i zakończyła się badaniem poziomu tlenu wśród ochotników (100 NRS). Cezary zgłosił się pierwszy i uzyskał bardzo dobry wynik-91 (w jakij skali to nie wiem), tyle samo co jeden z przewodników. Lekarz miał 74.
Jedyne do czego nas nie przekonali to Diomax. Cudowne lekarstwo, które łagodzi skutki choroby wysokościowej. Z tego co się zorientowaliśmy to wszyscy je mają w zanadrzu. Lekarze też biorą, na wszelki wypadek…
Tak umiliwszy sobie popołudnie wróciliśmy do hotelu i spędziliśmy wieczór we wzglednie ciepłym salonie.
Zaobserwowaliśmy juz pierwsze kolekcje jaczej kupy. W rejonach gdzie nie rosną drzewa (których i tak nie możnaby wycinać) kupy jaka i gaz ( w butli a nie jaku) są jedynymi palnymi materiałami.Wygląda na to, ze zbieranie, formowanie i suszenie placków ( są różne szkoły-na ziemii, ścianach i dachach budynków gospodarczych, potem układane w okrągłe kopce) to ważny element życia tutaj.
Żeby rozpalić w kozie kupą jaka trzeba ją polać naftą, co pewnie trochę neutralizuje odór kupy. Tak naprawdę to chyba one nie śmierdzą, chyba, że sie już przyzwyczailiśmy…

28.09.2009

Dzisiejszy trekking był trochę dłuższy. wzdłuż rzeki, którą przekroczyliśmy 4-dnia i wzdłuż której szliśmy aż do dzisiaj dochodząc do jej źródeł. Droga do Gokyo, które było naszym dzisiejszym celem wydała mi się łatwiejsza niż wczorajsza mimo wielu przystanków zwiazanymi z problemami z oddychaniem. To naprawde trudne do wyobrażenia, że na tej wysokości taka banalna czynność jak wydmuchanie nosa czy podniesienie czegoś z ziemii mogą powodować palpitacje serca i bezdech. Na pewnycm odcinku musieliśmy iść schodami i mimo, że mają ułatwić potrafią strasznie męczyć. Cezary po wczorajszym badaniu tlenu odzyskał siły i szedł raźnie, ja się wlokłam.
Na szczęście dolina Gokyo jest naprawde spektakularna i często zatrzymywaliśmy się na zdjęcia co pozwalało też trochę odetchnąć.
W Gokyo po wywiadzie cenowym zatrzymaliśmy się w Namaste House, gzdie pan zaproponował nam nocleg za darmo, jeśli u niego zostaniemy. Troszkę nasi NZ-cy patrzyli na to podejrzliwie, ale po lunchu, na który dostaliśmy duże porcje ryżu z warzywami, smacznego bardzo, i do tego dokładkę dali się przekonać. Pan to zestawu dorzucił nam kąpanie gratis. Jako, że od Namche się nie kąpaliśmy byliśmy już trochę zdesperowani. W sąsiednim GH za jedno kąpanie chcieli 400 NRS.
Z prysznica skorzystaliśmy po spacerze w stronę Gokyo Ri. Wyszliśmy może na 1/4 wys., zahaczając po drodze o jaki. Jeden mnie chciał pogonić , więc nici ze zdjęcia, za to Cezary miał ubaw.
Po powrocie wyraziliśmy chęć skorzystania z możliwości kąpieli. Prysznic okazał się być przeszkloną (!) dobudówką do samodzielnej “werandy” w której siedziało kilku miejscowych chłopków. Woda leciała z wiaderka, które stało na dachu. Od reszty werandy oddzielałay nas drzwi i służące za kotarę stare prześcieradło, od okien poddasza firanka. Od strony gór była tylko szyba, w lustrze nad wanna można sobie było patrzeć na ośnieżone szczyty.
Najpierw kąpał się Cezary, po 10 min. chłopak w kuchni był na dachu (tez przeszklonym) z kolejnym wiadrem wody. Mi się skończyła jak byłam namydlona i naszamponiona. Cezary musiał iść do kuchni i prosić o jeszcze jedno wiadro, które, na szczęście wlał sam. To chyba nasz najlepszy prysznic w Nepalu.
Wieczór zakończyliśmy w salonie pizzą z cebulą, czosnkiem o serem jaka. Pycha.
Wygląda na to, że nasz GH jest popularny pośród przewodników, kórzy przyprowadzają tu ludzi. Z tego co się dowiedzieliśmy jeśli się wynajmie przewodnika to on decyduje gdzie jego klient śpi i je. Nie wiemy, czy przewodnik i tragarze płacą za nocleg i jedzenie czy mają gratis za przyprowadzanie ludzi.
Gospodarz powiedział nam, że da nam pokoje za darmo, bo idziemy indywidualnie. Z tego wynika, że mino wszystko mu się to opłaca. Tragarze chyba śpią w salonie, bo już w kilku miejscach zauważyliśmy, że się zbierają tam po kolacji i wyglądają jakby chcieli, żeby wszyscy sobie jak najszybciej poszli.
Mamy tu też wątpliwą atrakcję w postaci jakiejś nawiedzonej Polki, która jest bardzo głośna i wymagająca (nie mogła się nadziwić, ze herbata imbirowa nie jest tu) robiona ze świeżego korzenia. Taki sobie tleniony pustostan. Wie, ze jesteśmy z Polski, bo słyszała jak rozmawialiśmy, ale się nawet w naszą stronę nie patrzy. No cóż, angielski ma dobry ale akceny 100% polski.

29.09.2009

W nocy spadł śnieg i trudno było uwierzyć, że wczoraj szliśmy w samych koszulkach.
Zjedliśmy o 5 rano owsiankę i jako jedni z ostatnich ruszyliśmy na Gokyo Ri. Jest to góra nad Gokyo z której widać M. Everest.
Wejście zajęło nam ok. 2 h. Po drodze spotkaliśmy Angelę i Jono i powiedzieli nam, że Jono nie czuje się najlepiej. Zaskoczyło nas, że nie dał rady wyjść na szczyt. Spotkaliśmy też znajomych nam kolesi w koszukach “British Expediotion to Gokyo Ri and Everest Camp”. Ostatnie 15 min. pod szczytem umierali stając co 2 kroki, nawet ja ich wyprzedziłam. Koszulki jednak zobowiązują, więc jakoś wyleźli.
Niestety oczekiwany widok nam się nie ukazał, bo było dużo chmur. Czekaliśmy do 9.15, ale Everestu nie zobaczyliśmy. Mimo tego widok na dolinę wart był wysiłku. Gokyo jest malutką osadą, położoną nad turkusowym jeziorem, przylepioną do najwiekszego w Nepalu lodowca Ngozumpa.
Zeszliśmy do wioski i do obiadu siedzieliśmy w “szklarni”. Po obiedzie zaczął mnie łamać sen, więc Cezary wyciągnął mnie na spacer na lodowiec. Oddalona o 15 min. od wioski, olbrzymia, szeroka na ok. kilometr szara masa lodu i kamieni cały czas trzeszczy i pluska. Jest tam mnóstwo mniejszych i większych sadzawek , które cały czas “żyją”-spadają do nich kamienie z brzegów.
Popołudnie spędziliśmy w salonie czytając przewodniki, rozmawiając z NZ-mi i obserwując pozostałych trekkerów (mamy tu np. Amerykanki proszące ostentacyjnie o serwetki do posiłku i naburmuszoną rosyjska gwiazdę). Na kolację kilka osób zamówiło stek z jaka, mieliśmy głupawkę zastanawiając się, czy oni wiedzą, ze w kuchni nie ma lodówki a krwi we wsi nie było widać. Rosjanie popijali jakiś lokalny alkohol, co podobno jest ostanią rzeczą jakiej powinno się próbować na tej wysokości.
NZ-cy mają plany ataku Gokyo Ri jutro rano, umówliśmy się, że powiedzą nam, czy warto wyłazić z łóżka, czy znowu są chmury.

30.09.2009

Rano pogoda była okropna, więc nikt z nas na Gokyo Ri nie poszedł, nie miało to sensu.
Zastanawiając sie nad pogarszającą się pogodą zrezygnowaliśmy z przejścia przełęczy Cho La albo spędzania kolejnego dnia w Gokyo i czekania na lepszą. Podjęliśmy decyzję o zejściu w dół do Phortse i ponownej wędrówki do EBC.
Wszyscy bardzo chcieliśmy przejść Cho La, ale wiedzieliśmy, ze jest to możliwe tylko przy bardzo dobrej widoczności.
Muszę tu wspomnieć, ze wyszliśmy w Gokyo godzinę później niż planowaliśmy, bo zatrzasnęłam w pokoju klucz od kłódki na drzwiach. Gospodarz przeszukał chyba pół domu i przyniósł nam chyba z 200 różnych kluczy i na szczęście 198-my pasował.
Do Phortse chcieliśy pójść drugą stroną rzeki żeby sobie zmienić perspektywę. Dotarliśmy do Pangka, gdzie miał być most na drugą stronę i okazało się, ze go nie ma. Wczesniej w GH-sie starsza Francuzka powiedział mi, że podobno go zdjęli, żeby go woda nie porwała, ale nie była przekonująca.
Mostu nie było i po poszukiwaniu dogodnego miejsca do przejścia rzeki i próbie Cezarego musieliśmy się poddać. Mimo, ze zaledwie kilka km od żródeł Dudh Kosi była tak rwąca, ze nie było szans na jej pokonanie. Wróciliśmy na szlak i po wyjściu z Machhermo poszliśmy “na skróty” co zaowocowało wylądowaniem na jakiejś ścieżce dla jaków i znowu musieliśmy iść ostro w górę żeby dojść do szlaku.
Na szczęście od tego momentu nie mieliśmy większych problemów i dotarliśmy do Phortse Thenga , gdzie most był i mogłiśmy przejść do Phortse.
Tam spędziliśmy ostatni wieczór z Angelą i Jono . Oni będą szli trochę wolniej ze względu na samopoczucie Jono.
Na pożegnanie zaszaleliśmy i kupiliśmy im i sobie po Snickersie (Cezary-mistrz targowania wynegocjował za nie 500 NRS).

01.10.2009

Z Phortse wyszliśmy ok. 7 i poszliśmy szlakiem do Pangboche. Na szczęście pogoda się poprawiła i mieliśmy słońce i świetną widoczność. Szlak jest bardzo malowniczy, widoki są naprawdę niesamowite. Czasami ścieżka była bardzo wąska, a droga ewentualnego spadania dłuuuga. Mijając Tengboche widzieliśmy z góry największy w Khumbu monastyr , w którym podobno turyści mogą przyglądać się modlitwom.
Pangboche ominęliśmy bokiem zahaczając tylko o górną częsć wioski i tam też skończyły się strome podejścia.
W Shomare zatrzymaliśmy się na herbatę i chlebek chapati (coś w rodzaju naszych podpłomyków) z masłem orzechowym, tam też dogonili nas Angela i Jono. Razem doszliśmy do Pheriche, gdzie oni zatrzymali się na nocleg, a my zanim poszliśmy dalej zjedliśmy z nimi obiad.
W Pheriche jest punkt medyczny i rano widzieliśmy lecący z tamtąd helikopter. Podobno zdarzają się wypadki, że atak choroby wysokościowej jest tak ostry, że jedynym sposobem uratowania życia jest szybka ewakuacja do Kathmandu.
Z Pheriche do Dughla (Thukla) szliśmy wielką doliną poprzecinana małymi, płytkimi potoczkami spotykając kilka osób idących w dół. Ostre podejście i przejście przez kładkę ze starych listewek (bo deski to to nie były)ponad rwącą rzeką doprowadziły nas do Yak Hotel w Dughla .
Dzisiaj zrobiliśmy tyle co wyruszając z Namche bezpośrednio w tym kierunku zajęłoby nam 3 dni. Mamy nadzieję, że po dwóch nocach w Gokyo (4750 mnpm) i Gokyo Ri nie będziemy mieć problemów z wysokością. Dughla-4620mnpm.

02.10.2009

Z Dughli wyszliśmy o 6.30. Wypiliśmy tylko hot lemon (taki słodki cytrynowy gorący napój). Pogoda znowu była śliczna, ale było dosyć zimno. Do Lobuche doszliśmy w miarę szybko i zatrzymaliśmy się tam na owsiance. Wg przewodnika mieliśmy tam iść 2-3 godz i tyle samo do Gorak Shep. Niestety ten drugi odcinek okazał się być dużo trudniejszy. Szlak prowadzi przez lodowiec Khumbu. Ciagle się wchodzi i schodzi na kolejne góry kamieni, co przy tej wysokości jest nie lada wyzwaniem dla płuc.
W końcu dotarliśmy do Gorak Shep i mimo tego, że wszyscy nas przestrzegali przed brakiem miejsc poszliśmy do pierwszego hotelu, gdzie nie było ludzi na zewnątrz i dostaliśmy pokój za 100 NPR ( w Dughli zapłaciliśmy 300 NPR i był to najdroższy nocleg na szlaku).
Byliśmy w lekkim szoku jak popatrzyliśmy na zegarek. Okazało się, ze trasę, którą wg LP robi się w 4-6 godz zrobiliśmy w 4 z plecakami na plecach i przerwą na śniadanie, o przerwach na zdjecia nie wspominąc . Na wczesny lunch zamówiliśmy sobie placki ziemniaczane posypane serem, które postawiły nas na nogi.
Przegladając obydwa przewodniki doszliśmy do wniosku, ze możemy spróbować dojść do bazy, jako, ze mieliśmy ok. 6-7 godz do zachodu słońca. Podejscie i powrót do EBC (Everest base camp) miało nam zająć ok. 6 godz.
Szlak zaczyna się na dnie wyschniętego jeziora, tuż za naszym hotelem (jest tam też lądowisko dla helikopterów) i prowadzi przez morenę lodowca. Po długim przechodzeniu przez kamienne pagórki doszliśmy na białą część lodowca, scieżka jednak nie idzie przez lód tylko dalej po kamieniach.
Po drodze minęliśmy mnóstwo ludzi i po raz pierwszych mielismy okazję zobaczyć tych.którzy szli za wszelką cenę. Na Gokyo Ri większość z tych, którzy się źle czuli po prostu nie wchodziła. Próbowali następnego dnia i zazwyczaj czuli się na tyle dobrze, ze wychodzili na szczyt. Tutaj atmosfera jest zupełnie inna – jest dużo grup i każdy MUSI zobaczyć bazę…Widziliśmy grupę Czechów, których wyprzedziliśmy przed Gorak Shep i którzy byli w fatalnej formie. Jedna kobieta przystawał co 2 kroki i okropnie kaszlała. Potem zobaqczyliśmy Japonkę, która szła jak pijana, co wg lekarzy z Machhermo sugeruje obrzęk mózgu.
Generalnie dojście do bazy to chyba dla wielu kolejny punkt na mapie, który mozna sobie odhaczyć. Ludzie nie zachowują się jak normalnie na szlaku. Mało kto pozdrawia nadchodzących, nie wszyscy na nieliczne pozdrowienia odpowiadają. Ci, którzy idą wolno rzadko kiedy pozwalają przejść tym szybszym. No, ale gdybysmy się tak ciągneli za tymi, którzy odhaczaja kolejną atrakcję to do następnego dnia nie wrócilibyśmy bo Gorak Shep. Miałam wrażenie, że tych, którzy starsznie sie męczyli irytowali ludzie, którzy się jako tako trzymali.
Bazy są dwie. Pierwsza to kopczyk z kamieni z flagami modlitewnymi, gdzie jest napisane “Everest Base Camp 5364”. Do bazy, gdzie stacjonują himalaiści przygotowujący się do ataku na szczyt trzeba iść jeszcze z pól godz. Ku naszemu zaskoczeniu nie dociera tu zbyt wielu ludzi. 90% zadawala sie symboliczną bazą. Tegoroczna EBC (każda ekipa znajduje sobie najdogodniejsze miejsce) we wgłębieniu lodowca. Kilka namiotów i tablica mówiąca, ze to pierwsza hinduska ekspedycja to cała infrastruktura. Rozmawialiśmy chwilę z panem z Nepalskiego Ministerstwa Turystyki. który też tu mieszka i pilnuje, zeby pobyt ekipy przebiegał zgodnie z nepalskimi przepisami (cokolwiek to znaczy).
Powrót był łatwiejszy, na szczęście ludzi też było mniej na szlaku. Całość zajęła nam 4,5 godz.

03.10.2009

Dzisiaj rano mielismy pójść na Kala Pattar-szczyt z którego widać M. Everest, bo Everest mimo, że najwyższy od strony nepalskiej nie tak łatwo zobaczyć.
Niestety wczorajsza popołudniowa śnieżyca przeciągnęła się na dzisiejszy dzień i rano było biało dookoła. z zobaczenia Everestu i zejscia w stronę Namche nici. Okazało się, ze mamy cały dzień do zagospodarowania i brak pomysłow. Generalnie można stąd iść tylko w 3 kierunkach: w stonę Namche, bazy i na Kala Pattar…
Poszliśmy do sąsiednich hoteli zobaczyć czy mają na sprzedaż jakieś książki (przypomniało mi sie teraz, ze w Namche widzielismy “Samotność w sieci”).W jednym mieli kilka, ale nic ciekawego. Weszliśmy na kawałek Kala Pattar, tak dla treningu, ale zniechęceni mgłą i śniegiem wróciliśmy do GH-u po 40 min.
Okazało się, ze z Lobuche doszła para, którą widzieliśmy w GH-sie w Dhukla. Okazało się, że są z Danii i od 1-ego marca podróżują landloverem po Europie i Azji. Przejechali m.in. Polskę (zachwyceni Krakowem), Turcję, Iran, Pakistan, Indie i tak dotarli do Nepalu. Dali nam namiary na swoją stronę internetową: http://www.himalaya09.dk/
Szli też z Jiri i okazało się, ze Kanadyjczycy z Sarą byli “już” w Bupsa:)
Po lunchu poszliśmy na mroźną sjestę do pokoju i zakimaliśmy trochę po to, zeby się obudzić i popędzić raz jeszcze na Kala Pattar, bo trochę się przejaśniło. Warto tu dodać, ze budynki tu poza kuchnią i jadalnia nie ma żadnego ogrzewania. W pokoju temperatura jest taka sama jak na zewnątrz i trzeba spać w ciuchach, skarpetkach i rękawiczkach.
Po 5-ciu min. zobaczyliśmy spacerujących NZ-ów i jako, że chmury zakryły już wszystko zeszliśmy do nich. Zaprosiliśmy ich na hot lemon i po kolacji na karty w które zainwestowaliśmy dzisiejszego poranka. Czego nauczyliśmy się dzisiejszego wieczora? Po angielsku as to ejs nie ass:)

04.10.2009

Rano było powtórka z wczoraj. Obudziliśmy się o 5-tej po to żeby zobaczyć chmury i mgłę przykrywającą wszystko. Kimaliśmy i graliśmy w karty prawie do 8-mej i zobaczyliśmy, ze coś się rozjaśnia. Znowu popędziliśmy w kierunku Kala Pattar (jeśli można mówić o pędzeniu przy takim oddechu), rezygnując ze śniadania i dogadując się z gościem z GH-u, że do 11-tej znikniemy. Everest zobaczyliśmy, ale nie ze szczytu, bo mnie niestety dopadła osławiona choroba wysokościowa. Po prostu płuca i nogi odmawiały i posłuszeństwa. W połowie drogi spotkalismy NZ-ów, którzy wcześnie rano poszli na szczyt i spedzili kilka godzin podziwiając widoki. Powiedzieli nam, ze że szczytu nic nie widać ze względu na mgłę.
Zrobiliśmy zdjęcia , pogadaliśmy chwilę i zeszlismy na dół. Tu pożegnaliśmy się obiecując sobie spotkanie w UK. W GH ciągle czułam się bardzo źle, tak ze Cezary musiał spakowac mój plecak. Zupa czosnkowa i ziemniaki postawiły mnie odrobinę na nogi, na tyle, ze dałam rady jakoś z plecakiem iść.
Okazało się, że schodzenie rzeczywiście mi służy. Za Lobuche weszliśmy w paskudną mgłę z mżawką która ograniczała widoczność do kilku metrów. W dolinie przed Periche szło się już trochę łatwiej. W wiosce jest piekarnia, w której wypiliśmy gorące kakao. Ponieważ dobrze się nam szło doszliśmy do Pangboche , do GH Namaste poleconego nam przez dziewczynę z Izraela poznaną w Gorak Shep.
Tutaj wzieliśmy pierwszy od 6-ciu dni prysznic (wężyk z gorącą wodą szedł z garnka z kuchenki po drugiej stronie sciany). Rozkoszujemy się wyczuwalnym ciepłem z kominka w towarzystwie pary niemiecko-farncuskiej. Po raz kolejny odczuliśmy radość z faktu, ze nie przydarzyła się nam żadna biegunka (tfu tfu). Im się przydarzyła i musieli oddzielić się od grupy, żeby odchorowac i dojść do formy.

05.10.2009

Pani z naszej lodgy okazała się przemiła, oprócz tego dobrze gotuje i nakłada duże porcje. Wczoraj wieczorem kupiliśmy od niej miskę ciepłej wody i w pomieszczeniu służącym za prysznic zrobiliśmy pranie ( tylko skarpety, majtki i koszulki szybkoschnące-bawełnianych po nauczce w Namche nie ruszaliśmy). Pozwoliła nam je rozwiesić w jadalni i co chwile przekładała żeby szybciej schły.
Shrita słabo mówi po angielsku, ale cały czas sie uśmiecha i jakoś się nam udawało porozumieć. Jej córka czasami tłumaczyła. Ona i jej brat chodzą do prywatnej szkoły w Kathmandu, pojechała tam w wieku 4 lat. Ich mama przyjeżdża do stolicy na zimę, dzieki temu ma okazję widywać się z dziećmi.
Niestety, opowiedziały nam też niemiłą historię- na wiosnę spało u nich 7 Polaków, przynieśli alkohol i zrobili popijawę….
Dzisiaj rano zjedliśmy pyszny chlebek tybetański z masą kakaowo-orzechową i wypiliśmy po zielonej herbatce jaśminowej (nasze wczorajsze odkrycie tutaj-wiemy jak wygląda opakowanie więc sobie kupimy do domu). Shritę tak ucieszył nasz zachwyt nad herbatką, że poczęstowała nas nią przed wyjsciem tłumacząc na migi, że nie chce żebyśmy ją dopisywali do zeszytu. Nas to bardzo ujęło, bo nikt nas wczesniej niczym tak po prostu nie poczęstował, odwdzięczyliśmy się zostawiając napiwek, co znowu ją wzruszyło:)
Wychodząc zrobiliśmy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie z rodzinką na tle ich domu.
Pierwszym przystankiem było Tenhboche, połozona na wzgórzu wioska z olbrzymim klasztorem. Zostaliśmy wpuszczeni do środka i po raz kolejny nie mogliśmy się nadziwić bogactwu barw i malowideł jakie widzieliśmy w buddyjskich świątyniach.
Każdej wizycie towarzyszy uiszczeni datku na utrzymanie świątyni połączone z wpisem do księgi,w której odnotowuje się kwotę, imię, nazwisko i narodowość.
Ścieżka w stronę Namche prowadzi przez bramę kani, która akurat była odnawiana. Człowiek, który stał na stole miał na nim rozłożone pojemniczki z farbkami i pokrywał wyblakłe malowidła na nowo.
Szlak z Tengboche do Sanasa idzie najpierw bardzo stromo w dół, prawie do samej rzeki i potem równie stromo w górę. Cezary nie mógł uwierzyć, ze idziemy w dobrym kierunku, do wyraźnie widzieliśmy drogę za Sanasa i była ona wysoko nad rzeka.
Idąc pod górę (dobrze szliśmy) spotkaliśmy dużo grup trekkingowych-świeżych, pachnących, czystych, często w białych podkoszulkach- prawie nikogo niosącego swój własny plecak. Jedna para miała na sobie niebieskie “akwizytorskie” koszule- wyprasowane nawet. Zamiast patrzec na góry gapiliśmy się na tych ludzi i staraliśmy ich sobie wyobrazić za kilka dni w Gorak Shep.
Ok. godziny drogi od Namche spotkaliśmy człowieka, którego widzieliśmy 2 dni temu w Gorak. Podał nam swojego maila prosząc o zdjęcie z Everestu, bo jego znajomi się źle czuli więc nie czekali na lepszą pogodę tak jak my. Po krótkiej rozmowie okazało się, ze Stephen pracuje w Kathmandu dla chrzescijańskiej organizacji, która pomaga dzieciom. Razem doszliśmy do Namche rozmawiając głównie o wierze. Stephen wiekszość swojego zycia spędził w róznych krajach (Gwatemala, Tajlandia, Rosja) na misjach. Jego dorosłe już dzieci zajmują się tym samym.
W Namche zakwaterowaliśmy się w hotelu tuż obok gompy i poszliśmy do centrum potwierdzić nasz odlot z Lukli. W biurze powiedzieli nam, że potwierdzić musimy na miejscu w przeddzień odlotu. Poszliśmy wiec do Namche Bakery, bo mnie kusiła szarlotka. Zamiast szarlotki na moim talerzu wylądował jednak stek z jaka. Na deser było ciasto bananowe.
Hotel w którym się zatrzymaliśmy jest niezwykle jak na te warunki elegancki. Cenowo niewiele się różni od GH-u w którym zatrzymaliśmy się idąc w tamtą stronę, ale jest miło, czysto i smacznie.
Po wieczór po raz ostatni wdrapaliśmy sie na wzgórze nad wioską, gdzie jest lokalne muzeum opowiadające do czego służą poszczególne przedmioty w tardycyjnym domu oraz galeria fotografii poswięcona Hillaremu, szerpom i lokalnej ludności.

06.10.2009

Rano okazało się, że wokół Namche rzeczywiście są góry, jak to widzieliśmy na widokówkach. Wychodząc z miasteczka musieliśmy pokazac bilety i nasze wyjście z Parku Narodowego Sagarmatha zostało uroczyście odfajkowane.
Przez długi czas szło się nam łatwo i dobrze (bo było w dół-co ja lubię, Cezary mniej, a jego kolana w ogóle nie), aż do momentu, kedy pierwsi turysci wyszli na szlak.Wtedy zaczeło być cieżko. Grupy ludzi, czasami kilkunastoosobowe, którzy zwracali uwagę na wszystko dookoła (turyści owi wczoraj wylądowali w Lukli wiec ciągle byli w szoku), oprócz nas idacych w dół. Często spotykaliśmy ich na strategicznych odcinkach szlaku, np. przy kałużach, które można było ominąc tylko z jednej strony.
Na jednym z mostów ludzie goniący krowy wypędzili je kiedy jedna z grup trochę się oddaliła, ja szłam z naprzeciwka i nie miałam wyjścia tylko musiałam się przepychać z tymi objuczonymi futrzakami.
Około południa popsuła się pogoda i po ok.7 godz. doszliśmy w strugach deszczu do Lukli dając sie zwerbować do Dream Land GH przez własciciela, który wystawał z wnęki sklepowej tego właśnie przybytku. Dowiedzieliśmy się, gdzie jest biuro Agni Air (otwarte od 15 do 16-tej) i po obiedzie Cezary został oddelegowany w celu potwierdznia daty wylotu (mieliśmy otwarte bilety, na 25 dni). Po potwierdzeniu musieliśmy tam pójść o 15.45 dowiedzieć się o której lecimy. W szopce z desek, bez telefonu stacjonarnego (nie było, patrzyłam) i w jednym zeszycie rozgrywają się losy ludzkie, nasz lot został zapisany na 9 rano. Samoloty latają tylko rano, bo ok. południa zazwyczaj jest już mgła. Z tego powodu właśnie podobno połowa dzisiejszych lotów została odwołana.
Właściciel GH-u ucieszył się widząc nas w swojej wnęce, gdzie wyraziliśmy chęć zakupienia artykułów pierwszej potrzeby: naczego sera (napoczęliśmy wielką, ok.4 kg gomułę), orzeszków pistacjowych i papieru toaletowego. Uradowany powiedział, ze puści nam wieczorem film o Evereście.
Po kąpieli z wiaderka w szopce w ogródku i kolacji obejrzeliśmy kopię filmu z IMAX-a, bez głosu. Pod tym pretekstem pan opowiedział nam o wyprawach w których uczestniczył, dotarł m.in. na wys. ok. 8000 mnpm na Everest.
Oprócz nas śpią tu tato z synem i pojedynczy osobnik z Izraela. Bardzo sympatyczni.

07.10.2009

Skoro świt wypatrywaliśmy samolotów, bo z naszego okna widać było pas startowy. Rzeczywiście, właściciel GH-u miał chyba rację mówiąc, ze mała mżawka to nie problem, bo zaczęły przylatywać.
Zebraliśmy się dosyć wczesnie i jak doszliśmy do hali odpraw (szumnie nazwane) to stwierdziliśmy, ze przynajmniej połowę ludzi znamy z widzenia.
Okazało sie szybko, ze Agni Air nie mają chyba zbyt duzo samolotów, porównując to Yeti Airlanes. Po pewnym czasie my, klienci Agni mieliśmy dla siebie całą halę odlotów a za oknami było coraz bardziej mgliście. Przejście przez security check postawiło nas troche bliżej samolotu na który w kolejnej poczekalni czekaliśmy ponad godzinę. Kiedy w końcu nadleciał obsługa lotniska ustawiła nas w kolejce, aby w kulminacyjnym momencie, kiedy byliśmy jedną nogą w środku, obwieścić, ze zamykają lotnisko. Zawiedzeni wróciliśmy do poczekalni , żeby dowiedzieć się, że nie wiadomo, czy w ogóle dzisiaj jeszcze polecimy. Po ok.15 min., kiedy się już pogodziliśmy z kolejną nocą w Dreamlandzie ktoś z obsługi krzyknął, że mamy się ustawiać i polecimy.
Samolocik ma 16 miejsc dla pasazerów, 2 pilotów i o dziwo stewardessę, która rozdała nam watę do uszu i cukierki przed startem.
Start był tym najbardziej oczekiwanym momentem i najbardziej starsznym zarazem. Samolot zjeżdza w dół po pasie startowym długości 527m i podrywa się do lotu tuż nad ok 700 metrową przepaścią. Zdobyliśmy miejsce po prawej stronie, skąd widzielibyśmy wysokie góry, gdyby było słonecznie. Widzieliśmy za to co było pod nami i pół godz. lotu minęły niezwykle szybko. w KTM z Izraelczykami wzięliśy na spółkę taksówkę, zbijając cenę z 400 NRS na 200 za 4 osoby. Na Thamelu my poszliśmy do naszego Holyland GH a oni za jednym z naganiaczy.
Utargowalismy pokój do $8 z $10-ciu i poszliśmy na miasto. Nawet tutaj padało, ale było ciepło, więc łatwiej było to znieść.
Na pierwszy ogień poszła wycieczka do biura Greenline Tours, gdzie kupiliśmy bilety do Chitwan. $60 za 2 powrotne z obiadem wliczonym w cenę. Chąc uniknąć bycia naciągniętym przez pośrednika naciągnęliśmy się sami, a w zasadzie ja to zrobiłam. Okazało się, że zwykły autobus kosztuje ok. 300-400 NRS w jedną stronę za osobę. Przepłaciliśmy więc m/w 3 razy…Czasami nie warto robić tego co piszą w przewodnikach, nawet w agencji podrózy zapłacilibyśmy dużo mniej.
Popołudnie spędziliśmy na włóczeniu się po okolicy odkrywajac tez mniej turystyczne okolice. Pod wieczór kupiliśmy sobie słodkie bułki w jednym z narożnych sklepów w dzielnicy gdzie turyści się nie zapuszczają. Ponieważ w ciagu całego trekkingu nie piliśmy żadnego alkoholu kupiliśmy 2 buteleczki nepalskiego rumu (180 ml za 145 NRS), banany i piwo. W GH-sie zrobiliśmy sobie małą ucztę. Ja szybko odpadłam, więc Cezary spędził dużą część wieczoru oglądając nocne życie uliczne z okna. Wieczór skończyłby głodny, gdyby nie wyprawa do pobliskiej hinduskiej restauracji.

08.10.2009

Dzisiaj planowaliśmy luźny dzień, twierdząc, że po ostatnich dniach się nam należy. Rano poszliśmy na tę samą ulicę co wczoraj ( może nazywała się rzeźnicza, bo mnóstwo mięsa na stółach mieli tam), tym razem z aparatem. Ponieważ chodzenie z mapą nie ma tu sensu (ulice nie są oznaczone) postanowiliśmy sobie tak po prostu łazić, aż nam się znudzi. Tak też zrobiliśmy i zapuściliśmy sie w takie okolice, gdzie wzbudzaliśmy ogólne zaciekawienie i zdziwienie. Z mapy wynikało, że nie powinniśmy przekraczać rzeki i jak do niej doszliśmy zaczęliśmy iść wzdłuż az trafiliśmy do “miejskiej rzeźni” na świeżym powietrzu. Miejsca, gdzie bydło, skóry i kości wraz z muchami i okropnym smrodem mieszają się ze sobą- odechciało mi się mięsa na kolację…
Na szczęście zobaczyliśmy stupę Swayambunath i poszliśmy w tamtą stronę. Po ok. półgodzinie doszliśmy do wzgórza u stóp którego ciągnie się szereg dzwonków modlitewnych. Nawet bardziej niż dzwonki zachwyciły nas małpy biegające dookoła, szczególnie te bujające się na drutach wysokiego napięcia. Stupa rzeczywiscie jest bardzo duża, otoczona mniejszymi monumentami dookoła. Z liczby ludzi i nastroju porównalibyśmy to miejsce do którejś z naszych kalwarii.
Zeszliśmy w stronę Thamelu (okazało się, że weszliśmy “od tyłu” i nas nie skasowali), więc powrót na znajome uliczki odbył się szybko.
Powrót do dzielnicy dla turystów skończył sie zakupami, które sobie wczesniej już sobie obiecaliśmy. za 950 NRS kupiliśmy mi bluzkę i spódnicę, oprócz tego kadzidełka, 2 maski. Cezaremu koszulę i bluzę.
Kupowanie bluzy było najciekawsze, bo po odwiedzeniu wielu sklepów trafiliśmy do człowieka o imieniu Keshap (myślałam, że żartuje, ale dał nam swoją wizytówkę). Nie wypuścił nas dopóki nie kupiliśmy właśnie u niego. Cezary nie był przekonany co do fasonu i dzięki jego wahaniom cena z 2800 spadła do 1000 NRS. W międzyczasie weszła tam starsza Amerykana i mogliśmy się przypatrzec procesowi zakupów. Tradycyjne “jak Ci się podoba to sprzedam Ci po dobrej cenie” polegało na upchnieciu jej kurtki dla niemowlaka za 1400 NRS.
Na kolację zjedliśmy bułki, bo na obiedzie byliśmy w restauracji do której Cezary trafił wczoraj w nocy.

09.10.2009

O 7.30 mielismy wyjazd naszym luksusowym autokarem. Tym razem nie było aż tylu dramatycznych zjazdów, ale trochę starsznie było. Szczególnie od strony licznych przepaści. W połowie drogi zatrzymaliśmy się w luksusowym Riverside Resort na luksusowym dhal bacie (na deser pierwsza tabletka antymalaryczna). Potem przesiedliśmy się do vana, który zawiózł się do wioski Sauraha na skraju Parku Narodowego Chitwan. Od razu obskoczyli nas naganiacze, ale po kilku minutach poddali się, jak im powiedzieliśmy, ze pójdziemy na nogach do centrum. Wg. jednego z nich miało nam to zająć ok. godziny. Po 15 min, doszliśmy do hotelu w którym mieli wolne miejsca. Ceny tutaj za nocleg są bardzo wysokie w porównaniu z tymi w górach za to jedzenie przynajmniej o połowę tańsze i urozmaicone (pokój z łazienką kosztował 500 NRS). Pod wieczór pochodziliśmy po wiosce, żeby się zorientować co tu możemy robić i jak wejść do Parku. Ze żmudnego dochodzenia wyniknęło, że do dżungli nie możemy wejść na własną ręke, jedynie z przewodnikiem, płacąc 1200 NRS za przewodnika i 1000 NRS za bilety do Parku.
Śniadanie zamówliśmy na 6-tą rano pytając 5 razy czy to nie problem, że tak wcześnie. Uspokojeni przez kelnera poszliśmy spać.

10.10.2009

Rano spóźniliśmy się kilka minut do biura, gdzie mieliśmy spotkać naszego przewodnika i jego pomocnika. Spóźniło się nasze śniadanie, ale że się robiło to nie chcieliśmy ani odwoływac ani iść głodni.
Pierwszym punktem wycieczki była przeprawa łodzią przez rzekę, wydrążoną z jednego pnia w której oprócz “kierowcy” zmiesciło się 8 osób. Po przeprawie weszliśmy do dżungli, gzdie pierwszymi zwierzętami jakie zobaczyliśmy były małpy. Po niedługim czasie zorientowaliśmy się, że zwierzęciem nr 1 do pokazania/zobaczenia jest nosorożec. Zanim jednak zobaczyliśmy “killera” (jak go nazywał przewodnik) poszlismy nad rzekę i tam był…krokodyl!!! Nie widzieliśmy go całego, ale prawie, jak się zwijał i wchodził do rzeki. Potem wystawił tylko nos ponad wodę, ale schował się jak podeszliśmy bliżej.
Polowanie na nosorożca zajęło nam dużo czasu. Jak w końcu przewodnikowi udało się ustalić gdzie się pasie musieliśmy go obejść i dojść w miejsce z którego w razie czego łatwo moglibyśmy uciec- w tym wypadku zeskoczyć z brzegu rzeki z którego on by nie zeskoczył.
Po pewnym czasie “killer” dał się podejść na ok 50m. Był dużo większy niż się spodziewaliśmy . W pewnym momencie pomocnik przewodnika wypłoszył go na polanę skąd lepiej go widzieliśmy, mieliśmy nawet okazję podziwiać go w truchciku. Niesamowite z jaką lekkością i garcją taki olbrzym moze biec.
Po lunchu (my przynieśliśmy owoce i bułki, panowie ryż) poszliśmy ogladać małpy, które żyją w spółce z jeleniami (małpy takie z czerwonymi pyskami- rano widzieliśmy makaki). Małpy zrzucają gałązki jeleniom i jak ktoś nadchodzi to robią harmider.Wtedy jelenie uciekają (chyba nie wiem co mają z tego małpy skoro to spółka). Jelenie rzeczywiscie tylko usłyszeliśmy bo nasz przewodnik się potknął. Małpy podniosły starszny wrzask, potrzęsły gałęziami i z setek pysków zostało widocznych tylko kilka. Potrzebowały kilku minut żeby zacząć na nowo skakać po gałęziach.
Potem długo chodziliśmy po lesie widząc czasami jelenie i przyglądając się bardziej dla odmiany drzewom i roślinkom. Poszlismy do jednej w wieżyczek pośrodku polany słoniowej trawy gdzie akurat pasły się słonice z małymi z ośrodka hodowli słoni. Podobno w ośrodku można sobie nawet pogłaskać, ale dorosłe mają łańcuchy na nogach. Tutaj pasły się razem tratując trawę i przenosząc dla zabawy chyba pnie niewielkich drzew. Każda mama nosiła na grzbiecie swojego opiekuna, który chronił się od słońca parasolką.
Po zobaczeniu słoni pochodziliśmy jeszcze po okolicy zahaczając o inną wieżyczkę, gdzie akurat odpoczywali czterej żołnierze. Broń leżała w zasiegu ręki i czułam się z tym dosyć dziwnie. Zawodowi żołnierze, jeśli wierzyć tym z wieżyczki mają się całkiem dobrze. Skończyły się walki z maoistami, czas pracy to 20 lat. Mogą w miedzyczasie wyjechać raz na roczny pobyt zagraniczny do tak atrakcyjnych miejsc jak Uganda, Syberia i kilka innych.
Ogladanie dżungli zakończyliśmy przeprawą przez rzekę. W biurze w którym wykupiliśmy spacer po dżungli umówilismy się na jutro na jeżdżenie na słoniu. Właścieciel biura bardzo nam się spodobał, bo jest uczciwy i na nic nas na siłę nie namawiał (ostatnie biuro po prawej stronie w strone rzeki).
Odkryliśmy w naszym Rainforest Hotel cudo kulinarne rodem z Indii- masala papad. Cienki chrupiący placuszek posypany ostrymi przyprawami, posiekaną cebulą, pomidorem i papryka. Pycha!
Kilka słow o samej wsi. To zupełnie inne miejsce od wszystkich które dotychczas widzieliśmy. W porównaniu z tymi w górach to prawdziwy resort. Jest tutaj kilkanaście hoteli, z wielkimi podwórkami i zadbanymi ogrodami dookoła. Podobno jeszcze niedawno była to maleńka wioska z lepiankami ( które ciagle tu są dla kontrastu z hotelami). Przewodnik Kurczaba wspomina o kilku hotelikach i braku regularnej komunikacji. Teraz to miejsce żyje z turystów. Jest tu kilkanaście sklepów z pamiątkami, jedzeniem i agencje organizujące pobyt.
Rozrywki przez nie proponowane to m.in: spacer po dżungli (od 4 godz do kilkunastu dni), jeep safari, przejażdzka na słoniu, wycieczka łodką po rzece (1 godz- 300 RNS), kąpiel ze słoniem, wizyta w państwowym ośrodku hodowli słoni, wizyta w krainie 20000 jezior.

11.10.2009

Rano poszliśmy wypożyczyć rowery. Nasi znajomi Izraelczycy (ci z Lukli) powiedzieli nam, że okolice 20000 jezior są rzeczywiście warte polecenia, więc pojechaliśmy tam naszymi trzeszczącymi jednośladami. Pojechaliśmy do miasteczka Tadi Bazar pośród setek innych rowerzystów , bo o tej porze wszyscy gdzieś jadą. W miasteczku kolejna atrakcja- musieliśmy jechać autostradą. Tutaj po autostradach może jechać i iść wszystko co się przesuwa. My staliśmy się jednak pewnym zagrożeniem na kilkukilometrowym odcinku, bo wzbudzaliśmy powszechną sensację-każdy na nas po przyjacielsku trąbił i machał radośnie.

Do krainy jezior musieliśmy wykupić bilet na 60 NRS i wjechaliśmy w las. Widzieliśmy kilka termitier, czasami małpy przebiegały nam drogę. Do wioski, która była celem naszej wycieczki było znowu kolejne kilka km. Tam zrobiliśmy kilka zdjęć i popedałowaliśmy z powrotem zahaczając w Tadi bazar o sklepik z owocami. Obciążeni kilogramem zielonych pomarańcz (pomarańczowych nie widzieliśmy, ale zielone są przepyszne) i 2 kg bananów popedałowaliśmy do Sauraha. W wypożyczalni pani skasowała nas 120 NRS za obydwa mimo ustalonej ceny 25/h za jeden rower (nie było nas 4 godz).
Wielką atrakcją o której kiedyś czytałam (m.in. w “Himalaya” M. Palina) jest kąpiel ze słoniem, która tutaj codziennie też się odbywa (Palin uczestniczył w tym w Indiach).
Spóźniliśmy się trochę, ale na szczęście kilka słoni jeszcze było nad rzeką, więc dałam się zaprosić pierwszemu który nadszedł w naszą stronę (za 100 NRS). Cała impreza trwała ok. 15 min. i polegała na tym, ze słonica weszła do rzeki, polewała mnie wodą z trąby, pozwalała po sobie łazić a najczęsciej mnie po prostu zrzucała do wody (tej samej w której widzieliśmy wczoraj krokodyla).
Mi się bardzo podobało, Cezary jednak nie chciał iść twierdząc, że zwierzę nie ma na to ochoty. Dał się jednak namówić.
Mokrzy poszliśmy do hotelu i wypraliśmy ciuchy. Po południu poszliśmy na 15-tą na przejażdzkę na słoniu po dżungli. Kilka minut później (oprócz nas jeszcze 2 Dunki)zaczęła się wielka półgodzinna ulewa. Akurat wszystkie słonie (mimo różnych pośredników rozpoczynają safari o tych samych godzinach) zeszły się koło punktu kontrolnego Parku . Wszyscy “pasażerowie” zeszli z “siodeł”i schowali sie pod dachem.

“Siodło”na słonia jest zaprojektowane na 4 osoby, kwadratowe, zbudowane z materiałow łatwodostępnych. To taka drewniana klatka ze złożonym na wpół materacem pod spodem, który ochrania grzbiet słonicy. Nie jest raczej wygodna, ma tylko jakąs plecionkę pod tyłek, poza tym siedzi się w niej mając pomiędzy nogami jeden z 4 palików i kolejny pod udami. Te niewygody łatwo idą z niepamięć w perspektywie zobaczenia dżungli z grzbietu słonia.
Deszcz w końcu ustał i na nowo znaleźliśmy się w “klatce”-tym razem na przednich siedzeniach, bo Dunki zamarudziły. Jechaliśmy po mokrej i parujacej dżungli napotykając co chwilę różnego rodzaju jelonki. Widzieliśmy też pawie, dziki i coś podobne do bociana, ale wieksze. Wypatrywanego przez wszystkich nosorożca niestety w tych okolicach dzisiaj nie było. My specjalnie się tym nie zmartwiliśmy, bo widzieliśmy go wczoraj.
Cezary uświadomił mi, ze nasz wczorajszy przewodnik mówiąc “killer”(zabójca) miał na myśli “clear(ly)”(wyraźnie). To, że jak mówił planet (planeta) a miał na myśli plant(roślina) sama odgadłam.
W hotelu na szczęście zwinęli nam przed ulewą ubrania z poręczy, wiec moze przez noc doschną razem z tymi z safari.

12.10.2009

Przed wyjazdem poszliśmy do centrum w celu zakupu naszego upatrzonego souvenira, rano targowanie jest chyba łatwiejsze, bo za drewnianego nosorożca zapłaciliśmy 450 NRS.
Poszliśmy na autokar na 9.30 (jako jedyni doszliśmy tam piechotą). Oprócz naszego klimatyzowanego busa “tourist only” było też kilka normalnych, poczciwych marki TATA. Wstyd:(
Do miejscowości gdzie mieliśmy przesiadkę i obiad dojechaliśmy bez większych sensacji, bo to, że wyprzedzalismy na czwartego na zakręcie pod górę pewnie z kilkaset razy sensacją tu nie jest.
W luksusowym ośrodku na luksusowym dhal bacie Cezary postanowił wykorzystać pieniądze zainwestowane w bilet za 15 Nepalczyków. Przelicza się to na kawałki kurczaka. Ja zakładam, że przyzwoity Nepalczyk wziąłby 1 kawałek kurczaka, łyżkę ziemniaków w sosie curry i górę ryżu. Cezary wziął tylko 1 łyżkę ryżu…
Po powrocie do Kathmandu postanowiliśmy uporać się z zakupem pamiątek i upominków. Kupiliśmy jeszcze 10.
Na kolację kupiliśmy najlepsze jakie w życiu jadłam quiche (ciasto z nadzieniem, ale nie na słodko) w Weizen bakery. Na deser był prawdziwy sernik. Takich pyszności nie można kupić w UK, jedynie imitacje.
Mają tutaj w ciastkarniach zwyczaj wyprzedaży bułek i bułeczek po określonych godzinach za połowę ceny. W większości miejsc po 20-tej. Godzina wyprzedaży jest oficjalnie wywieszona na szybie sklepowej. Na ciasta było 25%. Przy cenie 75 NRS trudno się sernikowi oprzeć. Bułeczki i quiche kosztują 40-70 NRS przed obniżką.

13.10.2009

Śniadanie to zakupiony wczoraj w nocy strudel jabłkowy. Wielka, ciężka buła-mało ciasta i dużo jabłek. Pycha!
Potoczyliśmy się na Durbar Square (plac królewski), podobno najczęściej odwiedzane miejsce w stolicy. Po drodze spotkaliśmy przewodnika, którego poznaliśmy w Gokyo. Spróbujemy się z nim skontaktowac przez facebooka jak wrócimy.
Durbar Sq. jest rzeczywiście olbrzymi. Jest to w zasadzie kilka, połączonych ze sobą placy (wstęp 300 NRS).
Weszliśmy na dziedziniec pałacu bogini Kumari. W tą szczególnie czczoną boginię wcielają się kilkuletnie dziewczynki, wybierane sposród rodzin złotników. Musi ona ściśle odpowiadać określonym kryteriom.W dziedzińcu akurat robiliśmy zdjecia, kiedy ludzie opiekujący się pałacem kazali nam natychmiast przestać, bo bogini podeszła do okna. Rzeczywiście, ubrana w czerwono-złote szaty, bardzo bogate, umalowana tak, że nie wiadomo jak naprawdę wygląda mała dziewczynka podeszła do okna. Popatrzyła na nas wpatrzonych w ciszy w okno, podniosła wolno dłoń i …odeszła. Miejscowi byli w ekstazie i kazali nam też wrzucić datek do skrzynki-dla bogini oczywiście.

Po placu dorwali nas święci mężowie w liczbie 7 i jedna święta żona. Mnie już jeden wcześniej dorwał i naznaczył kropką na czole, wiec biegali za Cezarym. Kropki sobie nie dał zrobić, ale zdjęcie pt „moi nowi koledzy” ma. Kosztowało go to 5 rupii od głowy na zdjęciu (na początku chcieli po 200, ale udaliśmy, że żart nas rozbawił, więc oni zrobili to samo).

Z Jamalu pojechaliśmy do Pashupati, kompleksu świątyń hinduskich, niestety do większosci z nich mogą wejść tylko wierzący. Na pozostałą część musieliśmy wykupić bilety po 500 rupii za osobę. Rzeka nad którą są świątynie jest podobno dopływem Gangesu i tutaj też odbywa się palenie zwłok.

Usiedliśmy na schodkach po drugiej stronie rzeki mając dobry widok na stanowiska na których odbywa się kremacja i spedziliśmy sporo czasu przypatrując się kilku rytuałom jednocześnie w róznych stadiach. Najpierw układane są duże kawałek drewna, na kształt łóżka. Na nim złozone jest ciało owinięte w pomarańczowe szaty. Ubrania zmarłego lądują w rzece. Koło głowy umieszczane są i podpalane kadzidełka (nieodłączny element codziennego życia). Ciało zostaje przykryte warstwą drewna i słomy i podpalone. Cała ceremonia aż do wrzucenia szczątków do rzeki trwa ok. 3 godz.

Trochę nas zdziwiło, że każdy może przyjsć i popatrzeć na coś tak osobistego. Zaraz za stanowiskiem do palenia jest ławeczka na której siadają żądni zdjęć i wrażeń turyści. Najwidoczniej nikomu to nie przeszkadza. Oprócz rzeszy turystów są tu miejscowe dzieciaki, które bawią się i hałasują. Akurat skakały nago do rzeki do której spłukiwane są popioły.

Po drugiej stronie mostku jest punkt medyczny i tam też leżały 2 ciała (na zewnątrz). Połaziliśmy po okolicy i jak wróciliśmy to pojawiło się nowe. Ktoś z otaczającego tłumu włożył rekawiczki i odłączył jakieś wężyki z woreczkiem. Potem umył ręce w rzece.

Muszę się zgodzić z przewodnikiem, że będę pamiętać to miejce na długo. Okazja uczestniczenia w takiej uroczystości jest wyjatkowa i przerażająca jednocześnie. Ja osobiście nie chciałabym żeby tłumy obcych mi ludzi przygląday się jak mnie np. ktoś przebiera.

Wieczorem poszliśmy na łowy do dwóch piekarni, udało się nam zdobyć bułki z warzywami, pączki z dżemem (jak u mamy) i sernika. Na pożegnanie kupiliśmy sobie też 3 San Miquele, które spożyliśmy przed telewizorem. Tak się dowiedzieliśmy z CNN, że w Polsce jest atak zimy.

14.10.2010

Poranek spędziliśmy na pakowaniu i ostatnich zakupach. Dokupiliśmy mi torbę na ramię (pani kusiła gustowym wyrobem w swastyki) i po raz kolejny zauważyliśmy, że rano łatwiej zbić z ceny.

O 13-tej wyszliśmy z hostelu i stojąc na schodach negocjowaliśmy cenę na lotnisko. Kiedy w końcu zatrzymał się ktoś gotowy zawieźć nas za 200 NRS okazało sie, że to kolejny szaleniec.

Wejść do budynku lotniska mogą tylko ludzie z biletami,  mając przy wejściu prześwietlony bagaż. Musieliśmy wypełnić też jakąs deklarację wyjazdową i wtedy przy spisywaniu danych z wizy zobaczyliśmy, że jej termin ważności upłynął…wczoraj! Na szczęście panowie, którzy nas odprawiali nie robili z tego problemu.

Ostatnią kontrolą było prześwietlenie bagażu podrecznego i reczne go przeszukiwanie. Przyprawy curry okazały się jedynym podejrzanym towarem jaki przewoziliśmy.

Podczas lotu mogliśmy podziwiać Himalaje, niestety nie siedzieliśmy z właściwej (prawej) strony. Generalnie na pokładzie było wesoło, bo jadący do pracy w Bahrainie i Katarze Nepalczycy korzystali skwapliwie z darmowego alkoholu, aż stewardessy powiedziały, ze im się skończył.

W Bahrainie spędziliśmy na lotnisku kilka godzin mając tym razem okazję podziwiania tłumów mężczyzn w”arafatkach” na głowie i białych szatach, wokół których unosił się niedyskretny zapach luksusu.

Lot do Londynu atrakcją już nie był, większość ludzi na pokładzie była z Europy. Zdaliśmy sobie sprawę, że wracamy do starego wymiaru, no i, że nie będzie łatwo się na nowo przyzwyczaić.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u