Miesiąc dookoła Iranu – Małgorzata Maniecka

Małgorzata Maniecka

Czas trwania podróży

7 lipca – 26 sierpnia 2002 (50 dni)

Trasa przejazdu

Warszawa – Przemyśl – Czerniowce – Suczawa – Bukareszt – Istambuł – Erzurum – Yusufeli – Kars – Dogubayazit – Maku – Bazargan – Orumiye – Takab – Hamadan – Ghom – Kashan – Esfahan – Yazd – Shiraz (Persepolis) – Kerman – Bam – Mashad – Sari – Teheran – Bandar-e- Anzali – Rusht – Masule – Ardabil – Meskin Sahr – Tabriz – Oscu – Kandovan Village – Maragheh – Orumiye – Sero – Esendere – Hakkari – Cizre – Mardin – Dyarbarkir – Sanli Urfa – Kahta – Istambuł – Suczawa – Czerniowce – Lwów – Przemyśl

Waluty

Polska: 1 USD = 4,05 zł
Ukraina: 1 USD = 5,15 hrywien
Rumunia: 1 USD = 32–34 000 lei
Bułgaria: 1 USD = 2 lewa
Turcja: 1 USD = 1.600–1. 630 000 lirów [TR]
Iran: 1 USD = 7.900–7. 960 riali (790–796 tomanów) [R]

Całkowity koszt wyprawy wyniósł ok. 700 USD. W podróż wybrałam się wraz z koleżanką lecz wszystkie ceny noclegów podawane są dla jednej osoby (w pokoju 2-osobowym, po targowaniu się). Podobnie rzecz się ma z cenami przejazdów taksówką.

Wizy

irańska = 385 PLN (90 USD), w Warszawie
turecka: 10 USD x 2 = 20 USD, na granicy

Noclegi

na terenie Iranu: 451 000 R = 57 USD (26 noclegów; przeciętnie 2,2 USD/noc)
na terenie Turcji: 73.600 000 TR = 52 USD (14 noclegów; przeciętnie 3,3 USD/noc 1 nocleg w Bukareszcie = 6 USD

Przejazdy

na terenie Iranu: 53,3 USD + w mieście taxi i autobusami miejskie – 7,4 USD = 60,7 USD
na terenie Turcji: 82,9 USD + w mieście, metrem – 1,7 USD = 84,6 USD

Wstępy

na terenie Iranu: 176 000 R = 22 USD
na terenie Turcji: 2 USD
Przejazd Przemyśl – Istambuł wyniósł 45,1 USD, a Istambuł – Przemyśl – 42 USD.

Dodatkowe koszty

rafting w Yusufeli – 20 USD i wyjazd na Nemrut Dagi – 25 USD

Przejazdy autobusem (jeśli nie zaznaczono inaczej)

Warszawa–Przemyśl (pociąg) – 42,50 zł (10,50 USD)
Przemyśl–Czerniowice (pociąg) – 35,00 zł (8,60 USD)
Czerniowice–Suczawa – 4 USD
Suczawa–Bukareszt – 250 000 lei (7,88 USD)
Bukareszt–Istambuł – 24 USD
Istambuł–Erzurum – 40 000 000 TR (25 USD)
Erzurum–Yusufeli – 7 000 000 TR (4,40 USD)
Yusufeli–Kars – 8 000 000 TR (5 USD)
Kars–Dogubeyazid – 7 000 000 TR (4,40 USD)
Dogubeyazid–Gurbulak – 1 500 000 TR (0,90 USD)
Bazagran–Maku – 7 850 R (1 USD)
Maku–Orumiye – 8 000 R (1 USD)
Orumiye–Takab (taxi) – 9 USD
Takab–Bijar – 3 000 R (0,40 USD)
Bijar–Hamadan – 5 500 R (0,70 USD)
Hamadan–Ali Sadr Caves – 12 500 R (1,60 USD)
Hamadan–Ghom – 10 200 R (1,30 USD)
Ghom–Kashan – 5 000 R (0,60 USD)
Kashan–Esfahan – 6 750 R (0,80 USD)
Esfahan–Yazd – 9 575 R (1,20 USD)
Yazd (objazd okolic) – 45 000 R (5,60 USD)
Yazd–Shiraz – 13 700 R (1,70 USD)
Shiraz–Persepolis – 6 500 R (0,80 USD)
Shiraz–Kerman – 32 000 R (4 USD)
Kerman–Mohan – 3 600 R (0,50 USD)
Kerman–Bam – 6 800 R (0,90 USD)
Bam–Kerman (autostop) – 5 000 R (0,60 USD)
Kerman–Mashad – 35 000 R (4,40 USD)
Mashad–Targhab – 1 000 R (0,10 USD)
Mashad–Sari – 21 000 R (2,60 USD)
Sari–Teheran (pociąg) – 6 000 R (0,80 USD)
Teheran–Bandar-e Anzali – 10 000 R (1,30 USD)
Bandar-e Anzali–Rasht – 3 000 R (0,40 USD)
Rasht–Masule (taxi) – 25 000 R (3,10 USD)
Fuman-Rasht – 1 500 R (0,20 USD)
Rasht-Ardabil – 12 000 R (1,50 USD)
Ardabil-Meshin Shahr (taxi) – 7 000 R (0,90 USD)
Meshin Shahr-Tabriz – 5 000 R (0,60 USD)
Tabriz-Candovan Village – 8 000 R (1 USD)
Candovan Village-Maragheh – 15 200 R (1,90 USD)
Maragheh-Cardadeh-Maragheh – 7 000 R (0,90 USD)
Maragheh-Orumiye – 7 000 R (0,90 USD)
Orumiye-Sero (taxi) – 8 000 R (1 USD)
Esendere-Yuksukowa – 3 000 000 TR (1,90 USD)
Yuksukowa-Hakkari – 2 500 000 TR (1,60 USD)
Hakkari-Cizre – 8 000 000 TR (5 USD)
Cizre-Mardin – 5 000 000 TR (3,10 USD)
Dyarbarkir-S. Urfa – 6 000 000 TR (3,80 USD)
S. Urfa-Kahta – 5 000 000 TR (3,10 USD)
Kaht-Istambuł – 35 000 000 TR (22 USD)
Istambuł-Suczawa – 26 USD
Suczawa-Czerniowice (5 USD
Czerniowice-Lwów – 4 USD
Lwów-Przemyśl (pociąg) – 7 USD
Przemyśl-Warszawa (pociąg) – 42,50 zł (10,50 USD)

Dzień 1 • 7 lipca • Warszawa – Przemyśl

Jadę „w ciemno” w Przemyślu zobaczę co się da zrobić. Z Warszawy pociąg wyjeżdża o 7 i przybywa na miejsce o 14:40. Wlecze się niesamowicie, a do tego jest straszliwy upał. Nic nie szkodzi. Mam przedsmak tego co mnie czeka. Na dworcu zbieram informacje o połączeniach. Jest tu mnóstwo Ukraińców jadących „z pracy” do domu. Od nich można się dowiedzieć o najdogodniejszych połączeniach. Spotykam kilku „innostrańców”, którzy również jadą na wschód. Odprawa paszportowa jest bardzo sprawna, a WOP-ista zdziwiony moim celem podróży. Na peronie, z którego odjeżdżają pociągi na Ukrainę są również nowoczesne toalety wraz z kabiną prysznicową, ale niestety, wszystko jest zdemontowane i wyniesione przez Ukraińców. Autobus do Lwowa kosztuje 15 zł, pociąg – 66 zł. Decyduję się na przejazd tylko do Mościsk (Mostisca; po stronie ukraińskiej), za 20 zł (plackartnyj). U konduktora potem dopłacam 15 zł za dojazd do Czerniowców (Cernivcy). Ktoś mi jednak mówi, że przepłaciłam, bo powinno być tylko 8 zł. Na granicy wypełniam deklarację, a celnik każe pokazać posiadaną walutę. Przesuwam zegarek do przodu o godzinę.

Dzień 2 • 8 lipca • Czerniowce – Bukareszt

Punktualnie o 4:30 dojeżdżamy do Czerniowców. Dworzec bardzo ładny, świeżo odmalowany. Wysiada dużo osób, wszyscy z ogromnymi tobołami. Poznaję parę Polaków z Wrocławia (jadą w góry do Rumunii) i dalej jedziemy razem. Pociąg do Sofii jest o 7 rano (52 USD), ale jest drogo i decyduję się na przejazd autobusem. Dworzec autobusowy jest zbyt daleko aby iść na piechotę. Nie wiadomo o której przyjedzie autobus miejski (marszrutka), więc decydujemy się na wynajęcie taxi (prywatny wóz, na gaz). Po targach płacimy po 50 centów od osoby. Dworzec oddalony jest ok. 15-20 min. jazdy (ok. 10 km?) od dworca kolejowego. Mamy szczęście. Okazuje się, że najbliższy autobus do Suczawy (Suceava) jest już za ok. 1 godzinę i kosztuje tylko 4 USD. Na dworcu jest obskurna płatna toaleta, kantor czynny dopiero od 8, mini-jadłodajnia przypominająca wystrojem i „dyżurnym” menu nasze bary z lat 70-tych. Jajko, ciastko, napój… Autobus załadowywany jest: kartonami ze świeczkami (dla cerkwi), adidasami, kawą i Bóg wie czym jeszcze – wszystkim co można dalej sprzedać. Tuż przed odjazdem dołącza do nas grupa Polaków – studentów z Wrocławia, którzy jadą do Rumunii, nad Morze Czarne. Atmosfera jest sympatyczna i 40 km do granicy (Siret) mija bardzo szybko. Na granicy, o dziwo, nie żądają deklaracji, ani „strachowki” (ubezpieczenie). Przekroczenie granicy odbywa się w budynku, w którym z parteru należy przejść na 1 piętro, zejść, i dopiero następuje odprawa rumuńska. Celnik zabiera paszporty i znika na 2 godziny. Potem każą wyjąć bagaże z luków autobusu i następuje ich pobieżna kontrola. Na szczęście nie musimy wypakowywać plecaków. Miejscowi przemytnicy też nie mają większych trudności. Pytają nas o pieniądze (podobno trzeba mieć minimum 250 USD), ale nie mając gotówki można pokazać ISIC, albo dowolną plastikową kartę, niekoniecznie do bankomatu. Dla nich to bez różnicy. Celnik wyczytuje nazwiska pasażerów i dopiero po tym otrzymujemy nasze paszporty. Dalszą podróż przesypiam. Nagle budzę się w Suczawie (46 km od granicy). Kierowca jest tak miły, że wysadza mnie pod dworcem kolejowym. Znowu dopisuje mi szczęście, bo za 40 minut jest pociąg do Bukaresztu. Jeszcze tylko detal: trzeba wymienić pieniądze. Kantoru brak (są w centrum miasta), za chwilę pociąg, a w kasie nie chcą przyjąć dolarów. Na szczęście przed dworcem stoją taksówki, a taksówkarze wymieniają USD. Krótkie targi o kurs (1 USD = 30 tys. lei), zdziwienie, że tylko sumę potrzebną na zakup biletów (ok. 8 USD = 250 000 lei). W kasie zakup biletów odbywa się jak u nas przed 20 laty: ręcznie wypisywane tekturowe kartoniki pobierane z wielkiego kasetonu. W minihali są kioski spożywcze, gdzie można kupić picie i chleb (5 500 lei) na drogę. Pociąg przypomina nasz podmiejski: brudny, śmierdzący, z WC w stanie krytycznym. Po pociągu kursują sprzedawcy zegarków, piwa, lodów. Ludzie, brudni i obdarci, ciągle próbują mi coś sprzedać, nawet obrazki ichniejszych świętych. Trafił się nawet młody pop zbierający datki na klasztor. Na koniec przyszedł konduktor, który chciał mi odebrać bilet, prawdopodobnie w celu dalszej odsprzedaży. O godz. 20 wjeżdżamy na Gare du Nord w Bukareszcie. Wszyscy poruszający się po dworcu, a także podróżni muszą wykupić wejściówkę za 4000 lei (50 gr). Pilnuje tego specjalna umundurowana służba. Próbuję się kłócić (dopiero wysiadłam z pociągu, mam bilet), ale niestety, doprowadzają mnie do kantoru i muszę wymienić dolary na zakup owej „peronówki”. Dworzec jest bardzo przestronny, czysty, żaden „element” nie ma tam wstępu. Jest punkt informacji turystycznej, który obsługuje świetnie mówiąca po angielsku młoda, potężnych rozmiarów Rumunka. Około 21 jest pociąg do Sofii (850 000 lei) i do Ruse (250 000 lei). Brak jednak bezpośredniego połączenia do Istambułu. Biura autobusowych przewoźników są wokół dworca, czynne praktycznie do 22-23. Oferują przejazdy w tych samych cenach i czasach. Niestety, autobus do Istambułu jest dopiero następnego dnia wczesnym południem. Trzeba się decydować na nocleg, zwłaszcza, że jestem już 40 godzin w podróży. Dworzec kolejowy zamykają ok. 24, opróżniając z podróżnych, a więc nocowanie w poczekalni jest niemożliwe. Wg opinii miejscowych okolice dworca są pełne narkomanów, ciemne, niebezpieczne. Hotele nie są takie tanie – nawet nocleg w schronisku młodzieżowym kosztuje 12 USD od osoby. Próbuję dowiedzieć się o prywatną kwaterę, ale bezowocnie. W końcu proponuję dziewczynie z informacji, aby mnie przenocowała. Z oporami (telefon do domu na mój koszt) przystaje na to i żąda 6 USD, co jest sporą sumą w stosunku do ich zarobków. Muszę jednak poczekać do 23, aż zakończy pracę. Później jedziemy dwoma autobusami niemal 40 min. aż na peryferie miasta. Jedziemy bez biletu, bo wg niej o tej porze nie ma już „kanarów”.

Dzień 3 • 9 lipca • Bukareszt – Istambuł

Nareszcie nie trzeba się spieszyć bo autobus mam dopiero o 14. Pieszo pokonuję długą drogę do metra. Metrem (6000 lei) jadę do dworca Gare du Nord. W biurze „Murat” kupuję bilet do Istambułu (24 USD, o 1 USD taniej niż w „Toros”). W cenę wliczone są napoje + posiłek na terenie Bułgarii. Są bezpośrednie autobusy do Teheranu, ale nie decyduję się na taki łatwy i długi przejazd. Spod biura dowożą nas minibusem do dworca autobusowego, gdzie poszczególne kompanie przewozowe mają swoje stanowiska. Droga wiedzie przez centrum, a więc mimo woli „zaliczam” miasto. Mży. Wsiadam do luksusowego autobusu, sprawdzają listę pasażerów i niestety, po 10 minutach, muszę przesiąść się do drugiego. Wyglądał prawie tak samo, ale standard był jednak znacznie niższy. Po godzinie jesteśmy na granicy – w Giurgiu. Miasteczko robi wrażenie zielonego i zadbanego. Na granicy zabierają paszporty, po godzinie oddają, a po dwóch minutach ponownie je zbierają. Za nami są jeszcze 2 autokary z tego samego biura. Można się przejść do malutkiego pawilonu (przy zjeździe na prom), gdzie mieści się sklep wolnocłowy (papierosy i alkohol). 1 litr Finlandii kosztuje 4,5 USD, a karton Kentów – 8 USD. Przy kupnie należy pokazać paszport. Uwaga! Przyjmują wyłącznie dolarowe banknoty, a resztę wydają w lejach. Dobrze jest mieć drobne EUR. Turystów jest jak „na lekarstwo”. Wchodzę na prom, a za nami dopiero wolno wjeżdżają autobusy. Obok był most, ale nikt nie potrafi wyjaśnić dlaczego nie przejeżdżaliśmy nim na drugi brzeg. Może to układy z celnikami? Czekamy – czyżby na skompletowanie większej ilości wozów, czy też dlatego, że nie zapłaciliśmy „myta”? Po 15 min., dopiero o 19:30 (a więc po ok. 5 godz. od wyjazdu z Bukaresztu) przybijamy do Ruse (Bułgaria). Metalowym, zardzewiałym pomostem autobusy ostrożnie pną się w górę. Odprawa przebiega sprawnie. W autobusie, ok. 21 dostajemy talony na posiłek. Zatrzymujemy się w lesie, przy jakiejś jadłodajni. Po pół godzinie wyjazd. Droga wyboista, kręta, zniszczona. Jest mi gorąco i niewygodnie. W Bułgarii do przejechania mamy 370 km. Przed granicą bułgarsko-turecką postój na zakupy. Noc. Większość pasażerów śpi. Kupić można: alkohole, papierosy, tekstylia, ser, kawę, perfumy, drobiazgi. Ceny nie są jednak zbyt atrakcyjne. Wyjazd z Bułgarii bez przeszkód, ale trzeba opuścić autokar. Przy odprawie paszportowej zdziwienie budzi fakt, że jestem z Polski.

Dzień 4 • 10 lipca • Bułgaria – Turcja

Nad ranem wjeżdżamy na granicę turecką, gdzie odbywamy 3-krotną kontrolę. Ubikacja kosztuje 1 USD lub 1 Euro i nawet nie można pójść „w krzaki”. Wszystko jest pod kontrolą babki klozetowej. Wyjmujemy bagaże, ale bez sensu, nikt nie przychodzi ich kontrolować. Pamiętam o kupnie wizy tureckiej. Ponownie usypiam. Budzę się w Istambule o 6:30. Ze stacji Aksaray jadę do Uluslararasi Otogar (6 przystanków), największego dworca w Istambule (167 kas). Kupuję bilet do oddalonego o 1275 km i leżącego w samym sercu Anatolii – Erzurum (25 USD = 40 mln lirów). Odjeżdżamy z 30 min. opóźnieniem, o 11:30, ale to już będzie normą. Po drugiej stronie Bosforu podjeżdżamy na drugi co do wielkości dworzec autobusowy – HaydarPasa. Czeka nas 18 godzin jazdy. To już druga doba podróży non stop. O 5 rano jesteśmy u celu – w Erzurum.

Dzień 5 • 11 lipca • Erzurum

Na piechotę brnę do centrum w poszukiwaniu hotelu. Wyprzedza mnie autobus, z którego wysiadłam, ale nikt mi nie powiedział, że zmierza w tym samym kierunku. W hotelu „Dedehan” (4 mln lirów) biorę pokój. Za możliwość korzystania z prysznica chcą dodatkowo 1 mln, ale udaje mi się tego uniknąć. Oczywiście pościel nie pachnie świeżością, ściany brudne i odrapane. Idę do centrum w poszukiwaniu Internetu i banku. Jest gorąco i wszyscy się za mną oglądają. Nie ma tu chyba innych turystów. Godzina Internetu kosztuje 800 tys. Na szczęście jest klima. W pobliżu wieży zegarowej stoją minibusy, którymi można dojechać do Hasan Cale (38 km od Erzurum), aby zwiedzić znajdującą się tam twierdzę (1 250 000). Powrót staje się problematyczny, ponieważ nie przyjechał umówiony wcześniej bus, decyduję się więc na autostop (wielokrotnie mnie przestrzegano przed jego niebezpieczeństwem). O zmroku dojeżdżam do Erzurum. Hotel jest daleko, a taksówki drogie. Znowu mam szczęście. Podrzuca mnie przygodnie spotkany kierowca furgonetki, prosto do hotelu.

Dzień 6 • 12 lipca • Erzurum – Yusufeli (136 km)

Poranek na dworcu autobusowym zaczyna się nieciekawie. Brak biletów do Yusufeli. Ponieważ jest więcej chętnych Turcy błyskawicznie organizują drugi wóz. O 9 wyjeżdżam dolmuszem (7 mln). Na miejscu jestem w południe. Żar leje się z nieba. Naprzeciwko dworca jest „Yigit Hotel” (4 mln po targach). O dziwo czysta pościel i ciepła woda, która wcale nie jest konieczna. Bardzo uprzejmy i uczynny właściciel częstuje mnie herbatą. Od razu informuję o spływie na rzece Coruh Nehri. Hotel „Cicek Palas” sprzedaje pakiet usług raftingowych (dojazd do miejsca spływu, spływ, postój na herbatę i małą przekąskę). Nie jest to tania impreza, ale ponieważ zgłosiłam się 15 min. przed wyruszeniem „grupy” (Izraelczyk wraz z synem), dostaję upust i płacę „tylko” 25 USD. Wraz z nami płynie jeszcze 4 wioślarzy. Krótki instruktaż komend i zachowań na pontonie i… ruszamy na wodę. Wkoło wspaniałe góry, mieniące się wieloma kolorami.

Dzień 7 • 13 lipca • Yusufeli – Kars (210 km)

Aby wydostać się z Yusufeli trzeba jechać 9 km do stacji benzynowej (jest dolmusz z rynku – 1 mln) i tam poczekać na autobus jadący do Kars. Wyjeżdżam dopiero o 12, jedyny autobus do Kars jest o 14 (7 mln). Spotykam parę Francuzów, którzy też wybierają się do Iranu i czekają na wyrobienie wizy, której nie uzyskali w Paryżu. Można ją uzyskać bez problemów w Erzurum. Czas oczekiwania: ok. tygodnia, koszty jak w Warszawie. Autobus przyjeżdża punktualnie, ale znowu trwa spektakl usadzania pasażerów w wozie. Wyjeżdżamy o 14:20. Trasa ta opisywana jako jedna z najpiękniejszych widokowo w całej Turcji – rzeczywiście robi olbrzymie wrażenie. 60 km od Kars zatrzymują nas żołnierze i sprawdzają dokumenty, a u mnie jeszcze dokładną datę przekroczenia granicy. Góry przechodzą w łagodne wzniesienia, pokryte łąkami, na których pasą się stada krów i kóz. To Kurdystan! Parterowe domy zbudowane z kamienia, dachy pokryte mchem i trawą. Potem znowu posterunek. Dworzec autobusowy w Kars jest ohydny. Śmieci, psy, brud… Doskakuje do mnie taksówkarz i oferuje wycieczkę do Ani (ruiny średniowiecznego miasta), znajdującego się na granicy z Armenią. Po długich negocjacjach wraz z trzema innymi turystami decydujemy się na wyjazd następnego dnia (9 mln). W związku z tym dojazd do hotelu z dworca mamy gratis. Hotel „Keravanseraj” mieści się w centrum i łóżko kosztuje mnie 3,5 mln (2,2 USD). Zwiedzam miasto, a potem jestem zaproszona do tureckiej rodziny na herbatę. Rozmowa możliwa jest tylko za pomocą rozmówek!

Dzień 8 • 14 lipca • Kars – Ani (45 km)

Taksówkarz odbiera mnie niezbyt punktualnie. Załatwiamy bilety wstępu, więc wszystko odbywa się szybko i sprawnie. Jeszcze tylko obowiązkowa wizyta w miejscowym muzeum (5 mln). Nie jest honorowana karta ISIC, ani ITIC. Po obejrzeniu sal z ekspozycjami jedziemy nareszcie do Ani. Płaski, monotonny krajobraz. Po południu zwiedzam zamek w Kars (bezpłatne wejście). Kupuję bilet na autobus do Igdir (6 mln) na następny dzień.

Dzień 9 • 15 lipca • Kars – Igdir (206 km); Igdir – Dogubayazit (60 km)

Odjazd autobusu jest o 8, ale muszę zjawić się wcześniej, aby przetransportowano mnie na nowy dworzec autobusowy, za miastem. Autobus, nowiutki Fiat Iveco, tylko na 29 osób. Igdir okazuje się hałaśliwym miastem, pełnym placów budowy i trąbiących samochodów. Nie ma sensu się tu zatrzymywać. Muszę podejść kawałek do „dworca autobusowego”, bowiem kierowca wysadził mnie przy głównej ulicy. Okazuje się, że dolmusz (1 mln) do Dogubayazit odjedzie gdy zbierze się komplet pasażerów. W niecałą godzinę docieram na miejsce. Tu jestem od razu doprowadzona do tzw. informacji turystycznej w hotelu „?”. Częstują mnie herbatą i proponują wyprawę na Ararat (3 dni za 550 USD, bez „permitu” za 350 USD). Kompletna bzdura! Przecież już nie trzeba żadnego zezwolenia! Wycieczka całodniowa po okolicznych zabytkach – 50 USD. Wydaje im się, że my turyści jesteśmy naładowani forsą. Jest tu mnóstwo hoteli i są skupione, więc poszukiwanie nie jest tak uciążliwe. Śpię w hotelu „Gul” (3,5 mln). Potem jadę minibusem na zamek Ishak Pasa Sarayi (1 mln). Wejście kosztuje 5 mln, facet na hasło „jestem z Polski” obniża mi do 1,5 mln. Z powrotem idę na piechotę, robiąc po drodze zdjęcia i podziwiając widoki. W oddali majaczy ośnieżony Ararat. Zmrok zapada bardzo szybko, a wraz z nim pustoszeją ulice. To już ostatni nocleg na terenie Turcji.

Dzień 10 • 16 lipca • Turcja – Iran Dogubayazi – Gurbulak – Bazargan (22 km), Maku – Orumiye (286 km)

Rano ubieram się już w strój wymagany w Iranie, a więc koszulę z długim rękawem, długą spódnicę, skarpetki i zakładam chustkę na głowę. Taki ubiór będzie obowiązywał przez cały czas pobytu w Iranie, bez względu na panującą temperaturę. Wstaję wcześnie, aby jak najwcześniej dostać się do granicy, ale niestety mam pecha i muszę czekać aż uzbiera się komplet pasażerów minibusa. W niecałą godzinę docieram do granicy. Wzdłuż jezdni stoi sznur TIR-ów. Granica jest byle jaka. Najpierw jest kontrola policyjna, a potem trzeba przejść ok. 500 m, aby dostać się do właściwego przejścia granicznego. Budynek odprawy celnej to Trzeci Świat. Wbijają mi pieczątkę, potem muszę przejść do drugiego budynku, gdzie sprawdzają moje dane w komputerze i ponownie wracam do pierwszego budynku. Dopiero wtedy otwierają mi kratę, ukazują się metalowe drzwi zamknięte na wielką kłódkę. Strażnik sprawdza mój paszport i otwiera mi drzwi. Wpadam do ciemnego pomieszczenia, w którym kłębi się tłum ludzi obojga płci z ogromnymi tobołami. Patrzą na mnie jak na przybysza z innej planety. Ja na nich również. Przepycham się do następnego pomieszczenia sprawdzić jak wiele jest osób do odprawy. Kolejka jest ogromna. Jestem więc mile zaskoczona gdy irański celnik pokazuje abym przeszła poza kolejnością. I tu ponowne zaskoczenie. Z ciemności wychodzę do jasnego, przestronnego, nowoczesnego i klimatyzowanego budynku. Urzędnicy są niezwykle uprzejmi, schludni, nawet dobrze mówią po angielsku. Formalności trwają niedługo. Sprowadzają się praktycznie do pobieżnego przejrzenia paszportu, sprawdzenia wizy i wypisania specjalnej karty wjazdowej (należy ją okazać przy wyjeździe z Iranu!). Nie chcą sprawdzać nawet mojego bagażu. Przed budynkiem pełno taksówek. Trwa walka o klienta. Nie jestem jeszcze dobrze zorientowana w faktycznej wartości irańskiej waluty, więc każda suma wydaje się zbyt wysoka. Przekonują mnie jednak, że kurs za 1 tys. riali (50 gr) jest normalną taksą. Przejeżdżam te 3-4 km? pickupem. Błyskawicznie łapię następną taksówkę, tym razem muszę się dostać do nadgranicznego Maku (1 USD), a stamtąd dopiero łapać połączenie dalej. Góry takie same jak w Turcji, ale inna architektura budynków mieszkalnych i ludzie jakby mniej uśmiechnięci. Kobiety całe w czerni, faktycznie przypominają wrony. Przyjeżdżam na dworzec. Najwyższy czas aby przestawić zegarek o 1,5 godziny do przodu. Połączenie do Orumiye jest dopiero o 13 (bilet kosztuje tylko 8 tys. riali, a więc 1 USD). Bez obaw można pić wodę wystawianą w termosach przed sklepami i ze specjalnych ujęć na ulicy, a także z kranu. Jest gorąco, ciągle muszę poprawiać chustkę, aby nie było widać włosów. Wszyscy się za mną oglądają, jestem jedyną „białą” w miasteczku. Wracając z centrum napotykam w taksówce faceta z dworca autobusowego, który mnie już szukał, twierdząc, że autobus zaraz odjeżdża. Dziwne, odjazd miał być za pół godziny. Wsiadam więc do wozu i jedziemy na dworzec. Facet chce jeszcze abym zapłaciła za taksówkę, ale nic z tego. Nie musiał mnie szukać, ja byłabym na czas. Autobus marki „Mercedes” (przestronny i wygodny) faktycznie wyjeżdża dopiero o 13, zgodnie z rozkładem jazdy. Przed opuszczeniem dworca kierowca idzie z papierami wozu (+tachometr) do stanowiska odpraw, a następnie posterunku policji, aby zarejestrować czas wyjazdu. Później na trasie takie kontrole są bardzo częste. 286 km jedziemy 5,5 godz. Konduktor co pewien czas roznosi do picia zimną wodę z lodem. Nad każdym siedzeniem wiszą na spinaczu do bielizny plastikowe kubeczki. Duchota w wozie sprawia, że ciągle zapadam w sen… O 17:30 przyjeżdżam na dworzec w Orumiye. Od razu obstępują mnie taksówkarze. Jeden z nich mówi po angielsku, a więc pertraktuję już tylko z nim. Za 4 tys. godzi się zawieźć mnie do hotelu „Iran Setare” z LP (20 tys.) Wchodzi do recepcji, aby „pomóc” w zbijaniu ceny, a jak później widzę, pobrać swoją prowizję za gościa hotelowego. Jednocześnie oferuje swoje usługi na dzień dzisiejszy i następny: pomoc przy zwiedzaniu miasta i okolicy. Hotel jest w samym centrum, tuż przy rondzie, niedaleko bazaru.

Dzień 11 • 17 lipca • Orumiye – Orumiye Lake – Hasanlu – Takht-e Suleiman – Takab (320 km)

O 7 rano zaczynamy zwiedzanie miasta. Trudne do odnalezienia: wieża Se Gombad i kościół św. Marii. Potem wyruszamy w kierunku jeziora – największego w Iranie. Zatrzymujemy się w dwóch punktach widokowych. Wokół góry. Do Tronu Salomona przyjeżdżamy w największy upał. Wstęp kosztuje 30 tys. riali (3,75 USD), co okazuje się sumą obowiązującą we wszystkich ważniejszych zabytkach Iranu. Jest to ok. 4 USD, a żadne zniżki nie wchodzą w rachubę. Bilet wstępu dla Irańczyków jest 10 razy tańszy. Niemożliwa jest żadna kombinacja typu bilet kupuje Irańczyk i ja wchodzę z nim lub przedostanie się tzw. bocznym wejściem. Taksówkarz jednak targuje na 20 tys. od osoby i znowu chowa prowizję do kieszeni. Tron Salomona odnajdujemy tylko dzięki zdjęciu z małego muzeum – jest to kamienna konstrukcja ledwo przypominająca jakieś siedzisko, w dodatku umieszczona w głębokim wykopie. Zjeżdżamy do Takab i idziemy do jedynego tu taniego „pensjonatu” (3-4 pokoiki na zapleczu restauracji).

Dzień 12 • 18 lipca • Takab – Bijar – Hamadan (104+128 km)

Rano kieruję się do dworca autobusowego, aby dostać się do Hamadanu. Nie ma bezpośredniego połączenia, więc jadę do Bijar. Jazda trwa 1,5 godz., bilet kosztuje 3 tys. riali. W Bijar musze czekać 1,5 godz., zwiedzam miasto. Szukam banku aby wymienić pieniądze, ale jest to niemożliwe, chociaż jest ich kilka. Wygląda na to, ze turyści w ogóle tu nie docierają. Ludzie zatrzymują się, pytają skąd jestem (to już rozumiem w farsi), i chcą się fotografować chociaż wcale nie proszą o przysłanie zdjęcia. Pytają ciągle o to samo, aż do znudzenia. Gdy na chwile przystaję, aby się o coś zapytać, natychmiast robi się tłum. Ci ludzie spragnieni są świata. W minibusie do Hamadanu (5,5 tys. riali) prawie same kobiety. O 14:30 jestem już na miejscu. Biorę taksówkę (1 tys., a to i tak za dużo) i jadę do hotelu „Guesthouse Hamadan” (po targach 20 tys. riali, płatne z góry). Hotel mieści się w samym centrum. Jest tu mnóstwo Irańczyków, którzy na okrągło gotują w pokojach (butla gazowa na dywanie). Są tylko 3 łazienki, cały czas zajęte i zapchane. Myję się i idę zwiedzać (wg przewodnika). Symbol miasta, stojący niegdyś w bramie wjazdowej do miasta, kamienny lew, jest w opłakanym stanie i w niczym go nie przypomina. Największe wrażenie robi na mnie grobowiec Estery i Mordechaja, miejsce największych żydowskich pielgrzymek w Iranie. Wstęp jest wprawdzie darmowy, ale miejscowy strażnik domaga się za oprowadzenie i udzielone wyjaśnienia (bez względu na to czy chcesz, czy nie) stosownego napiwku lub daru rzeczowego. Daję mu długopis, budzi to jego śmiech, trzeba więc dopłacić (musi się zadowolić 1 tys. riali). W mieście jest wspaniały bazar.

Dzień 13 • 19 lipca • Hamadan

Dzisiaj w planie mam zwiedzanie ponoć największych na świecie jaskiń – Ali Sadr Caves (100 km od Hamadanu). Aby zdążyć przed tłumem (wolny dzień dla Irańczyków) wstaję wcześnie i wraz z innymi turystami wsiadamy do taksówki (500 riali), jedziemy do dworca minibusów, a potem 1,5 godziny (2,5 tys. riali) drogi do grot. Teren wokół jaskiń jest bardzo skomercjalizowany, mnóstwo straganów, sklepików. Wstęp 20 tys. riali, gratisowa przewodniczka towarzyszy nam aż do wejścia. Zakładamy kamizelki, wsiadamy do plastikowej łódeczki (4-osobowej). 3 łódki ciągnięte są przez rower wodny. Zwiedzanie trwa 1,5 godziny. Komory jaskiń są podświetlane różnokolorowym światłem, w oddali słychać muzykę. Są tu nawet automaty z jedzeniem, restauracje i cukiernia. Wraz ze zwrotem kamizelek dostajemy prezenty – plastikowy wazon i torbę. Powrót do Hamadanu okazał się niełatwy. Jedyny minibus nie ma kompletu pasażerów, bezskutecznie czekamy na innych, ale w końcu trzeba zdecydować się na zapłacenie za cały bus (10 tys./ osoba), szkoda marnować czas, a to tylko 5 zł. Znowu przejazd taksówką do hotelu (500 riali).

Dzień 14 • 20 lipca • Hamadan – Ghom (240 km); Ghom – Kashan (104 km)

Na dworcu okazuje się, że za chwilę mam autobus do Ghom (10 200 riali). Znaki drogowe i drogowskazy mają napisy w farsi, ale od czasu do czasu widzi się napisy łacińskie. Tereny są w większości górzyste. Dosyć częste są posterunki policji, przy których kierowcy autobusów muszą się zameldować i pokazać tachometr. Są światła na skrzyżowaniach, ale najczęściej tylko migają. Autobus wysadza mnie na przedmieściach i muszę wziąć taksówkę do dworca minibusów (2 tys. riali), ale jest to dosyć daleko (ok. 8 km). Zostawiam tu bagaż, kupuję bilet do Kashanu (5 tys. riali, winno być 4 tys.) i wracam z powrotem do centrum aby zobaczyć największą atrakcję świętego miasta – meczet Hazrat-e Masumeh. Niestety, nie muzułmanom nie wolno wejść do środka. Pozostaje mi tylko podziwianie bryły zewnętrznej. Pieszo idę na dworzec. Swoją osobą widocznie wzbudzam sensację (ulice są puste bo to czas sjesty), bo jeden z taksówkarzy tak się na mnie zapatrzył, że spowodował, na szczęście niegroźną w skutkach, stłuczkę. Upał jest tak dotkliwy, ze decyduję się jednak na jazdę taksówką do dworca. Autobus jest już pełen, czekają tylko na mnie. Nawet załadowali mój plecak. W Kashanie koło hotelu „Sayyah”, blisko ronda, jest „Gesthouse” (bez nazwy) za 10 tys. riali (od osoby w 2-osobowym pokoju). Warunki są prymitywne, ale jest prysznic, nawet z ciepłą wodą, chociaż temperatura na zewnątrz sięga 40°C, lodówka, tzw. klima. W hotelu nie ma nikogo.

Dzień 15 • 21 lipca • Kashan

W czasie zwiedzania miasta spotykam młodego chłopaka na rowerze, którego zagaduję o drogę. Jest nauczycielem geografii. Zaprasza mnie na herbatę do swojego domu. Herbata i zielony melon okazały się tylko wstępem do bardzo przyjemnej rozmowy z całą rodziną, aż do pory posiłku. Potem idę na Internet. Znowu uczestniczę w lekcji angielskiego, aczkolwiek dziś nie mam tyle czasu ani ochoty. Nie wypada mi jednak odmówić, bo stanowi to wielką atrakcję dla uczniów. Jadę na dworzec kolejowy (1 tys. riali). Taksówkarz nie może zrozumieć dlaczego chcę jechać pociągiem skoro są autobusy (prawie co godzinę); przecież pociąg jedzie dłużej i jest droższy. Na dworcu kolejowym okazuje się, że pociąg jest, ale co drugi dzień, niestety nie w ten. Pozostaje mi tylko autobus.

Dzień 16 • 22 lipca • Kashan – Esfahan (210 km)

Jazda odbywa się przez pustynię (bilet 6. 750 riali). Upał nieziemski. W Esfahanie jestem już po 11. Taksówkarz chce 10 tys. riali za jazdę do centrum, a autobus miejski kosztuje tylko 500 riali. Tutaj jest dużo turystów, więc oni są rozpuszczeni. Autobusy miejskie są przedzielone w połowie na część żeńską i męską. Obowiązuje także wchodzenie odpowiednimi drzwiami (tylne dla kobiet, przednie dla kierowcy i mężczyzn), a bilet oddaje się kierowcy dopiero po wyjściu na przystanku. Wybieram najbardziej oblegany przez „plecakowiczów” hotel „Amir Kabir”.

Dzień 17 • 23 lipca • Esfahan

Dzisiejszy dzień przeznaczyłam na obejrzenie mostów, robienie zdjęć i wywołanie filmu (36 zdjęć = 40 tys. riali, a więc ok. 5 USD). Przy mostach są herbaciarnie, w których pali się także fajkę wodną (nargilę). Kawy w ogóle tu się nie pije, chociaż w sklepach dostępna jest nesca. Jadę po owoce na targ, ceny są dużo niższe niż w centrum, a autobus kosztuje tylko 25 gr.

Dzień 18 • 24 lipca • Esfahan – Yazd (316 km)

Mam rezerwację autobusu na 12:30 (9575 riali), więc mogę pospać dłużej. Zrobiłam błąd, ponieważ mogłam odjechać z innego dworca, a tak muszę dostać się na dworzec południowy, który jest daleko od centrum. Jadę dwoma autobusami (2×500 riali). Taksówkarz chciałby 15-20 tys. riali. Dworzec jest bardzo nowoczesny i świetnie zorganizowany. Najpierw jedziemy przez góry, a potem – pustynię. zagaduje mnie kierowca, częstuje herbatą, w końcu każe zrobić sobie zdjęcie (nie chce jednak aby je mu przesłać). Na miejsce przyjeżdżamy po 17.

Dzień 19 • 25 lipca • Yazd

Rano przenoszę się do hotelu „Amir Chakhmagh” (25 tys.). Jednak jak się później okazuje hotel ten jest zdecydowanie głośniejszy i gorszy od poprzedniego. Spotykam tu Węgrów z Esfahanu oraz studentów z Pragi. Wszyscy wspólnie wyruszamy na wycieczkę (45 tys./osoba, tj. 5,5 USD). Najpierw jedziemy na pustynię, do świątyni zoroastriańskiej – Czak-Czak, potem do Ardehal, gdzie dostajemy wliczony w cenę posiłek (kebab z wielbłąda, pomidory z grila, chleb, oranżada). Potem zwiedzamy stary karawanseraj w Meybot, Ice Water House (specjalne pomieszczenie do przechowywania lodu), starą pocztę i ruiny zamku.

Dzień 20 • 26 lipca • Yazd – Shiraz (440 km)

Dworzec mieści się 6 km od centrum. Czekam na autobus, ale jest piątek, niestety nic nie nadjeżdża. Biorę taksówkę (1,5 tys. riali). W autobusie znowu problem, każdy ma miejsce i bilet, a konduktor listę pasażerów, a mimo to następują jakieś przetasowania. Chyba nigdy tego nie zrozumiem. Odjeżdżamy z 20 min. opóźnieniem. Większość drogi przesypiam. O 15:30 docieram do Shiraz. Dworzec jest bardzo nowoczesny i duży.

Dzień 21 • 76 lipca • Shiraz – Persepolis – Naghst-e Rostam (57+6 km)

Taksówka nie przyjeżdża i właściwie nie wiem z jakiego powodu, a właściciel hotelu twierdzi, że lepiej jeśli pojadę autobusem. Taksówka do dworca autobusowego (1500 riali), stamtąd biorę collective taxi (zbiorowa – 5 tys. riali) bezpośrednio (przez Mardvash) aż do Persepolis. Wejście do zabytków jest bardzo zaśmiecone – wczoraj był piątek, a więc najazd irańskich turystów. W informacji turystycznej, która jest czynna od 7 nie mają nawet mapy, ani żadnych prospektów. Bilet kosztuje 60 tys. riali i nie ma żadnej zniżki.

Dzień 22 • 28 lipca • Shiraz – Kerman (550 km)

Na śniadanie jem świeże figi i popijam kawą. Pycha! Taksówka na dworzec (1 tys. riali). Odjazd autobusu – nowoczesnego „Volvo” – o 7:30. Znowu opóźnienie półgodzinne, konduktor jak zwykle nie mógł usadzić pasażerów, mimo iż każdy ma przecież bilet z numerem swojego miejsca. Siedzenia są rozkładane. Jak zwykle w tym standardzie, dostaję pakiet z kubeczkiem, cukierkiem i ciasteczkiem. Na video „leci” film, który już wcześniej widziałam dwa razy. Jedziemy przez góry Zagros, widoki są wspaniałe. Nagle zaczyna padać deszcz i temperatura spada z 35°C na 26°C. To się czuje. Podsypiam cały czas. Koło czwartej jesteśmy na dworcu w Kerman. Taksówka (1 tys. riali) dowozi mnie do centrum, do hotelu „Valiasr” (15 tys.). Pokój jest 5-osobowy.

Dzień 23 • 29 lipca • Kerman – Mahan (30 km)

Jadę do Mahanu, niewielkiej wsi, gdzie mieszczą się opisywane w LP meczet i ogrody… Najpierw trzeba dojechać taksówką do Shohada Square (1 tys.), a potem minibusem (1 tys.) do Mahanu. Wstęp do ogrodów – 20 tys. – wydaje się być sumą zawyżoną. Piknikująca pod murem rodzina irańska zaprasza mnie na tzw. herbatę. Oprócz niej piję także, charakterystyczną tylko dla tego terenu, kawę, zagryzając ją domowego wypieku ciasteczkami (mnóstwo bakalii). Konwersacja odbywa się wyłącznie dzięki rozmówkom farsi-angielski.

Dzień 24 • 30 lipca • Kerman – Bam (194 km); Bam – Kerman (194 km); Kerman – Mashad (900 km)

Do Bam (6. 800 riali) autobus, po raz pierwszy, odjeżdża punktualnie. Jedziemy przez góry, pustynię. Jest bardzo gorąco. Na miejsce dojeżdżam przed 10. Biorę taksówkę, aby dojechać do twierdzy. Wstęp jest drogi (30 tys. riali), ale udaje mi się uzyskać zniżkę na kartę ITIC i płacę 50%. Twierdza jest wspaniała. Tylko upał strasznie dokucza. Na piechotę wracam do centrum, mijając po drodze gaje palmowe. Bazar już zamykają (sjesta), ale udaje mi się kupić daktyle (2 tys. riali/kg). Są pyszne. Właściciel sklepu z garnkami zaprasza mnie na herbatę. Oczywiście kończy się to obowiązkowym zdjęciem. Potem taksówka (1250 riali) na skraj miasta. Chcę spróbować autostopu, bowiem autobus ma być dopiero za 2 godziny. Stoją też taksówki, które skłonne są jechać 200 km do Kermanu, ale za 15 tys. riali/osoba (przy 5 osobach). Po 20 minutach stania, mam szczęście, zatrzymuje się ciężarówka. Jadę jednak tylko 20 km, bowiem skręca na południe (nad Zatokę Perską), poza tym zaczęło się robić nieciekawie. Po chwili wsiadam do drugiej półciężarówki – na lawecie wiozą strzaskany samochód. Niestety, jadą z prędkością ok. 40–50 km. Co chwilę wyprzedzają nas autobusy. Dodatkowo, zatrzymują nas na posterunku drogowym i dokonują przeszukania wozu (pod kątem narkotyków), sprawdzają też mój paszport. Tracimy w ten sposób kolejne 40 minut, a więc raczej niemożliwe abym zdążyła na autobus do Mashad. Lepiej było więc poczekać na rejsowy autobus z Bam! O 18 kierowcy wysadzają mnie gdzieś przy jakimś rondzie. Autostop w wydaniu irańskim to jednak „odpłatna” usługa. W ostatniej chwili taksówką (1500 riali) zajeżdżam na dworzec. Okazuje się, że zaraz jest autobus, ale nie ma już miejsc. Robię awanturę – przecież rano informowano mnie, że nie będzie problemów z miejscem, a ja wybierając się do Bam (i z powrotem) nie chciałam ryzykować, ponieważ gdybym nie zdążyła powrócić (to przecież 400 km) przepadłby mi bilet. Po chwili okazuje się, że mam miejsce, ale na samym końcu autobusu (35 tys. riali). Za plecami mam gorący silnik autobusowy, a nad głową – łóżko dla kierowców. Czeka mnie 15 godzin jazdy, a więc… koszmar.

Dzień 25 • 31 lipca • Mashad

O 10 jesteśmy na wielgachnym dworcu w Mashad (4 mln mieszkańców). To chyba największy dworzec w Iranie. Autobusem jadę do centrum miasta (250 riali). Najpierw idę do hotelu „Nashr”, ale tu nocleg w pokoju 2-osobowym kosztuje aż 64 tys. riali (8 USD). Na tyłach hotelu „Teheran”, w bok od głównej ulicy, znajduję hotel „Montazeram” (20 tys.). Zwiedzam drugi co do wielkości po Mekce, meczet – miejsce pielgrzymek. Muszę wypożyczyć czador, nie wolno wchodzić z bagażem i robić zdjęć, a więc muszę pozostawić plecak w bezpłatnej przechowalni. Przy wejściu (bezpłatne), w części kobiecej, jestem jeszcze przeszukiwana. W pkt informacyjnym dla obcokrajowców (klimatyzacja!) częstują mnie zimną wodą, puszczają mi film na VHS o tym meczecie (Imam Reza) i dostaję komplet pocztówek. O ironio, aby je zakupić, trzeba wejść do muzeum… (bilet 30 tys. riali). Po południu zwiedzam miasto. Znajduję Internet za 6 tys. i znikam. W nocy nie mogę spać. Jest bardzo głośno. To miasto chyba nie śpi.

Dzień 26 • 1 sierpnia • Mashad – Torghabe (25 km), Mashad – Sari (695 km)

Autobus do Torghabe odjeżdża z Shohada Square co 30 min. (500 riali), jazda trwa 1 godzinę. Miasteczko, a raczej wieś ma mnóstwo sklepików, mały bazar. Wszystko nastawione jest na turystów. Można nabyć tu tani szafran. Po drodze częste kontrole policyjne, zaglądają nawet do bagażnika.

Dzień 27 • 2 sierpnia • Sari – Amol (69 km); Amol – Babol (28 km), Babol – Sari (415 km), Sari – Teheran (240 km)

W Sari z dworca do centrum biorę taksówkę (1250 riali) i podjeżdżam do najtańszego hoteliku (bez nazwy, przy rondzie). Jest pusty, brudny, łazienkę ma zamkniętą (ekstra płatna – 2000 riali za użycie). Facet nie może się zdecydować ile ma zażądać za nocleg. Targowanie kończę na 17,5 tys. riali/osoba. Zaczynam szukanie następnego hotelu, co okazuje się nie takie proste. Są same drogie. Jestem tak wściekła, że postanawiam wyjechać stamtąd. Od poznanych Irańczyków dowiaduję się, że po południu jest pociąg do Teheranu. Fajnie, jeszcze nim nie jechałam. Taksówką jedziemy na dworzec (za 4 osoby aż 8 tys. riali). Mamy 2 godziny do odjazdu pociągu (6 tys. riali). Pociągu nie widać (przyjeżdża z Gorgan), choć już tylko 10 minut do odjazdu. Znowu opóźnienie. Zamiast o 15 wyjeżdżamy o 15:30. Pociąg jedzie bardzo wolno, zatrzymuje się na każdej stacji. Robi się coraz większy tłok. Nareszcie, o 23 docieram do Teheranu (wg informacji miałam być po 20). Dworzec wygląda jak lotnisko. Czysto, przestrzennie, klimatyzacja, mnóstwo policjantów, którzy nie tylko pilnują porządku, ale również udzielają informacji, o dziwo po angielsku. Jest za późno, aby szukać autobusu miejskiego. Koło dworca, na szczęście czeka sznur taksówek. Jedną z nich jadę w kierunku bazaru (7 tys. riali), gdzie ma być wiele tanich hoteli. Przez przypadek znajdujemy hotel „Asia”, przy Mellad Avenue (30 tys.), czysty i przyjemny. Obsługa mówi dobrze po angielsku, ciepła woda jest dostępna całą dobę, pokoje są rzeczywiście sprzątane, ręczniki wymieniane, a pościel świeża. Jest też umywalka. Do tej pory to chyba najlepszy hotel. Można nawet sobie zamówić posiłek do pokoju.

Dzień 28 • 3 sierpnia • Teheran

Nareszcie się wyspałam. Pokój jest cichy i chłodny. Hotel „Asia” mieści się w dzielnicy z częściami samochodowymi. Orientacja w mieście, wbrew pozorom, jest bardzo łatwa. Jadę zwiedzać Sa’ad Abad Garden Museum. Jadę najpierw do Argentina Square autobusem nr 126 do Tajrish Square (200 riali). Stamtąd na piechotę. Można też wziąć taksówkę. Ale to się nie opłaca, ponieważ taksówkarze oszukują. Dojazd ten można częściowo skrócić – jadąc metrem (500 riali). Wstęp 30 tys. riali to tylko początek, a potem każde muzeum oddzielnie. Tutaj dużo ludzi mówi po angielsku, a nawet po rosyjsku. Jadąc autobusem przejeżdżam koło ambasady polskiej. Wieczorem spotykam się z Iranką, z którą dotychczas korespondowałam. Rozmowa z nią pozwala wyjaśnić wiele spraw, które mnie interesują.

Dzień 29 • 4 sierpnia • Teheran

W Muzeum Narodowym za wstęp chcą 60 tys. riali, a o zniżce nie ma mowy! Próbuję wejść razem z wycieczką hiszpańską, ale skrupulatnie liczą wszystkich wchodzących. Nie udaje się! Pracownicy „olewający” i bezczelni wcale nie są zainteresowani turystami. Obok, muzeum poczty, o dziwo udostępnia od porannych godzin swą ekspozycję za darmo. Potem, jak zwykle, idę na bazar. Mnóstwo „naganiaczy”, szczególnie do sklepów z dywanami.

Dzień 30 • 5 sierpnia • Teheran – Bandar-e Anzali (364 km)

Chcąc uniknąć kolejnego targowania się z taksówkarzem idę na piechotę do metra (linia nr 2) i jadę do Azadi Square (500 riali). Dopiero stamtąd biorę taksówkę do dworca autobusowego „Azadi West Terminal” (2500 riali). Tuż obok dworca „odnajduje się” poszukiwany przeze mnie wczoraj symbol Teheranu – Azadi Monument. Z tłumu podróżnych wyłuskuje mnie „naganiacz” i prowadzi do stanowiska autobusowego (bilet – 10 tys. riali). Okazuje się, że jest kierowcą, rozmawia ze mną prawie całą drogę i zaprasza mnie do siebie, do domu. Obiecuję, że w najbliższych dniach przyjadę. Na miejsce zajeżdżam o 13. Kawałek od głównego ronda znajduje się tani hotel „Tabriz” (15 tys. riali). Niestety brak łazienki. Mimo intensywnych poszukiwań nie udaje mi się znaleźć plaży, gdzie można by się wykąpać.

Dzień 31 • 6 sierpnia • Bandar-e Anzali – Rasht (40 km); Rasht – Masuleh (92 km)

Ponieważ brak autobusów zbiorową taksówką do Rashtu (3 tys. riali). Wioska w górach jest bardzo oryginalna, ale dociera już tu mnóstwo, nie tylko irańskich, turystów. Pełno sklepików z pamiątkami, herbaciarni. Niestety, trudno tu o tani nocleg. Polecany przez LP „Monfared Masooleh Hotel” okazuje się obskurną budą.

Dzień 32 • 7 sierpnia • Masuleh – Fuman (65 km), Fuman – Rasht (27 km), Rasht – Ardabil (245 km), Ardabil – Meshin Shahr (70 km)

Śniadanie z widokiem na góry. Dachami domów schodzę na dół wsi. Obiecywanego autobusu jednak nie ma i nie będzie. Są tylko taksówki, ale chcą 40 tys. riali za kurs do Rasht. Próbuję znowu autostopu. Szczęście mi dopisuje, bo podjeżdża pick-up. W ciągu 25 minut jestem w Fuman. W dodatku, kierowca podwozi mnie pod punkt minibusów. Błyskawicznie przerzucam bagaż i ruszamy do Rasht (1500 riali). Tutaj zostawiam bagaż w agencji sprzedaży biletów (koło ratusza), kupuję bilet na autobus do Ardabil (12 tys. riali) i ruszam „w miasto”. Mam czas do 15. Dworzec jest na samym skraju miasta. Muszę wziąć taksówkę (2 tys. riali). Autobus wyjeżdża około 15. Prawie cały czas jedziemy wybrzeżem Morza Kaspijskiego i dopiero tu widać plażę przed Bandar- e Anzali, której nie mogłam wcześniej znaleźć. Za oknem góry porośnięte lasem z jednej strony, z drugiej – morze. Potem jedziemy 50 km wzdłuż granicy z Azerbejdżanem. Około 20 wysiadam na przedmieściach Ardabil. Miasto nie wywiera najlepszego wrażenia.

Dzień 33 • 8 sierpnia • Meshin Shahr

Goszczę u znajomego kierowcy. Po śniadaniu oglądam na video zapis uroczystości weselnych. Daje to pretekst do dowiedzenia się o wiek nowożeńców, warunki zawarcia małżeństwa, tradycje weselne, prezenty. Potem w asyście córki gospodarzy oglądam miasto, ale nic specjalnego w nim nie ma. Za to ja stanowię dla jego mieszkańców niesamowitą „atrakcję”.

Dzień 34 • 9 sierpnia • Meshin Shahr – Tabriz (224 km)

Gospodarze są niepocieszeni, że chcę wyjechać. Pomimo ich nalegań nie zmieniam zdania. Ich córki odwożą mnie taksówką na dworzec. Chcą nawet kupić mi bilet, ale to już lekka przesada! Przejazd do Tabriz (6 tys. riali) trwa niecałe 3 godziny. Z dworca jadę autobusem do centrum (250 riali). Większość tanich hoteli znajduje się przy Ferdosi Street. Wybieram „Pars Hotel” (15 tys. riali), lecz znowu bez łazienki. Hotel jest stary, ale czysty.

Dzień 35 • 10 sierpnia • Tabriz – Oscu (32 km), Oscu – Kandovan Village (25 km)

Z rana próbuję zrobić zakupy na pobliskim bazarze, ale prawie połowa stoisk jest jeszcze nieczynna. Znowu nici z zakupu prezentów. Idę na piechotę do stacji minibusów przy Fajr Square, aby udać się do Oscu, a stamtąd do Kandovan Village, wsi z domami wykutymi w skałach (przypomina to Kapadocję). Podróż do Oscu (2 tys. riali) trwa 45 minut. Stamtąd trzeba wziąć taksówkę (12 tys. riali/2 osoby, a więc 3 zł „na głowę”). Przy wjeździe do wioski trzeba zapłacić „myto”. Jedyny tu hotel (jeśli tak można określić ten budynek bez nazwy) jest bardzo prymitywny. Są 2 pokoje, a w każdym z nich tylko wykładzina podłogowa i materace wraz z tzw. kołdrami do spania. Ze ściany zwisa kontakt, ale daje się zagotować wodę. Mycie możliwe jest tylko w znajdującej się w korytarzu krzywej umywalce. Wokół lamp gromadzi się rój much. Brak wiatraka.

Dzień 36 • 11 sierpnia • Kandovan Village – Maragheh (135 km)

Z rana wybieram się w góry. Po drodze mijają mnie stada owiec i kóz, osły i czasem jakiś jeep. Napotykam pasiekę. Pilnujący jej pszczelarz zaprasza mnie na herbatę i miód do swojego namiotu. Po raz pierwszy w życiu jem miód z plastrów. Na szczęście zatrzymuje się pick-up i zabiera mnie. Wysiadam niemal na skraju drogi, u podnóża olbrzymiej łąki pełnej kwitnących ziół i maków. Na zboczach gór, gdzie widać leżące jeszcze płaty śniegu, stare kobiety zbierają zioła. Udaje mi się wrócić do wioski tym samym wozem.

Dzień 37 • 12 sierpnia • Maragheh – Cardadeh (35 km)

Wstaję bardzo wcześnie, aby złapać minibus do wsi znajdującej się niedaleko wulkanu Mt Sahand (3707 m n.p.m.). Mam kłopot z odebraniem paszportu z recepcji, nie mogę dobudzić dziadka-recepcjonisty. Taksówką (1500 riali) jadę na przystanek minibusów (peryferie miasta). Stoi tam tłumek robotników czekających na przewóz do miejsc pracy, ale nie widać żadnego busa. Czekam 40 min. W końcu zajeżdża mój zdezelowany środek lokomocji. Jedziemy godzinę, mijając po drodze mnóstwo owocowych sadów. Wieś Cardadeh jest na samym końcu szlaku. Jest brudno (gnojówka, sterty śmieci i siana, błoto), z brzydką murowaną zabudową. Kobiety są ubrane w kolorowe bombiaste sukienki, pod nimi noszą długie spodnie, na głowach mają obowiązkową chustkę. Częściej niż czador za wierzchnie okrycie służy im zwykła kurtka. Ludność tutejsza jest pochodzenia tureckiego, mało kto mówi w farsi.

Dzień 38 • 13 sierpnia • Cardadeh – Maragheh (35 km), Maragheh – Orumiye (224 km)

Droga prowadzi wokół jeziora Orumiye. Wracam do miejsca skąd rozpoczęłam wędrówkę po Iranie. Na miejscu jestem o 15:30. Dziś jest wprawdzie wtorek, ale 13, nie chcę więc ryzykować przekraczania granicy irańsko-tureckiej. Taksówką (1 500 riali) jadę więc do tego samego hotelu co poprzednio („Iran Setare”). Jeszcze czeka mnie kłótnia z recepcjonistą, który chce zbyt wiele za nocleg (30 tys. riali) – odnajduję zapis w księdze gości sprzed miesiąca wraz z ceną noclegu (20 tys. riali = 2,5 USD).

Dzień 39 • 14 sierpnia • Orumiye – Sero (50 km), sero – Esendere (30 km), Esendere – Hakkari (80 km)

Taksówkarz z poprzedniego dnia przyjeżdża punktualnie i podwozi mnie (5 tys. riali) na skraj miasta gdzie stoją taksówki jadące na granicę. Jedziemy przez góry. Po godzinie wysiadam na samej granicy. Podchodzę do żołnierzy, ale ci nawet nie chcą okazania paszportu, ale proszą o wspólne zdjęcie. Budynek irańskiego posterunku granicznego jest nawet nowoczesny. Jestem zdenerwowana brakiem wizy. Wita mnie celnik mówiący nieźle po angielsku i biorąc paszport pobieżnie przegląda go. Bardziej jest zaciekawiony moimi wrażeniami z tak długiego pobytu w Iranie, aniżeli stemplami. Po 10 minutach, bez sprawdzania bagażu, przechodzę dalej. Następni urzędnicy wbijają mi już tylko stempel wyjazdowy. Nie wiem, czy nie zauważyli, ze wiza jest nieważna, czy też nie chcieli. Kamień spadł mi z serca. Wychodzę z budynku. Tam widać spory tłum – czekających na wejście do Iranu. Po przejściu 300 m znajduję budynek tureckiej straży granicznej. Przed nim piknikujący Irańczycy. W środku budynek jest bardzo obskurny. Płacę 10 USD za wizę, muszę jednak czekać na jej wypisanie. Trwa to strasznie długo. Cofam zegarek o 1,5 godziny. Celnik pyta się co kupiłam w Iranie, ale drobne pamiątki nie budzą jego zainteresowania. Muszę czekać na transport do Hakkari. Nie ma ruchu, więc nie może uzbierać się tzw. komplet. Busem jadę do Yuksukowa (40 km; 3 mln lirów = 2 USD). Kupuję bilet do Hakkari (2,5 mln lirów) ale muszę czekać aż uzbierają się pasażerowie. Jedziemy przez wysokie, ostro wypiętrzone góry, tunele, a droga prowadzi wzdłuż rzeki. Przed wjazdem do Hakkari (1720 m n.p.m.) znowu posterunek. Od razu kontrolują mój paszport. W centrum miasta pytam o dalsze połączenie, ale dzisiaj już nic nie odjeżdża. Muszę zanocować.

Dzień 40 • 15 sierpnia • Hakkari – Sirnak (200 km), Sirnak – Cizre (50 km), Cizre – Mardin (156 km)

Autobus tylko do połowy zapełniony odjeżdża punktualnie. Góry przypominają trochę nasze Tatry, ale są wyższe. Naliczyłam 6 posterunków żandarmerii. Za każdym razem liczą pasażerów i dokładnie sprawdzają nazwiska. Nie mogą zrozumieć dlaczego wybrałam tę drogę, skoro można jechać do Van. Wszyscy pytają o mój zawód. Całkiem bezpieczna okazuje się wersja „nauczyciel”. Po drodze wioski, domy z kamienia, brudne i umorusane dzieci, kobiety ubrane w spodnie i sukienki. Pasterze, o dziwo, z małymi plecaczkami. W każdej wsi mnóstwo wojska i czołg. Ok dojeżdżamy do Sirnak. Po 16-tej docieramy do Cizre i w centrum trafiamy na autobus jadący do Mardin. Następuje przerzut bagażu. Po chwili zajeżdżamy jednak na dworzec autobusowy i tu czekamy pół godziny. Nic z tego nie rozumiem, przecież mogłam normalnie wsiąść na dworcu. Jedyny tani hotel „Otel Basak” (10 mln lirów) jest bardzo obskurny i głośny (okna wychodzą na główną ulicę). Właściciel mówi po niemiecku. W nocy jest duszno.

Dzień 41 • 16 sierpnia • Mardin – Diyarbakir (100 km)

Do południa zwiedzam miasto, a potem wraz z grupą poznanych tureckich studentów (są na wycieczce objazdowej po ojczyźnie) zabieram się do Diyarbakir, zwiedzając po drodze Szafranowy Klasztor. Prawie wszyscy mówią po angielsku. Podróż mija na śpiewach i tańcach. Wysadzają mnie na przystanku autobusowym. Dolmuszem (250 tys. lirów) jadę do starej części miasta gdzie mieszczą się tanie hotele. „Aslam Palace Oteli” (6 mln lirów w pokoju 2-osobowym z łazienką i telewizorem) jest godny polecenia. Wieczorny spacer po okolicy jest bezpieczny.

Dzień 42 • 17 sierpnia • Diyarbakir – Sanli Urfa (190 km)

W czasie zwiedzania miasta nie mogę się opędzić od nachalnych i wołających za mną dzieci. Tygrys w niczym nie przypomina jednej z największych rzek w Turcji. Jest wąski i ma mało wody. Późnym popołudniem jadę do Sanli Urfy (6 mln lirów). Po 2,5 godzinnej jeździe wysiadam w S. Urfie i znowu dolmuszem (400 tys. lirów) jadę do centrum Tam miał być tani hotel, jednak okazuje się, że jest w trakcie likwidacji. Zgodnie ze wskazówkami miejscowych idę 2 km przed siebie i znajduję hotel „Gul Palace” (3,5 mln lirów). Ruina, ale jest łazienka. Potem chodząc po mieście widzę mnóstwo innych hoteli, ale dużo droższych. Godzina Internetu kosztuje tylko 750 tys. lirów. (niecałe 2 zł).

Dzień 43 • 18 sierpnia • Sanliurfa – Harran (50 km)

Poznany wczoraj Turek przyjeżdża punktualnie o 8 rano. Od razu jedziemy do Harranu. Droga płaska jak stół, wzdłuż pola z bawełną i innymi uprawami. Jest zielono. Spotykamy drewniane wozy na wysokich kołach ciągnięte przez szkapy. W Harranie mnóstwo nachalnych dzieci. Po obejrzeniu wioski jedziemy jeszcze do leżącego na samej granicy turecko-syryjskiej Akcakale. Kupujemy tu kebab (zawinięty w chleb) i sałatkę (w gazecie) na piknik. Po drodze do Urfy zatrzymujemy się w lasku, aby się posilić. Po powrocie do S. Urfy kontynuuję zwiedzanie.

Dzień 44 • 19 sierpnia • Sanli Urfa – Adiyaman (100 km), Adiyaman – Kahta (40 km)

Do odjazdu dolmusza jest trochę czasu więc na dworcu jem zupę fasolową (1 mln lirów). Bilet kupuję u kierowcy (5 mln lirów). Jedziemy w kierunku zapory Ataturka, jest bardzo zielono. Wszystko jest dobrze nawodnione. Samochód jedzie bardzo długo bowiem zatrzymuje się co chwilę. Jest bardzo duszno. W Adiyaman każą mi się przesiąść na drugi dolmusz. Nie bardzo to rozumiem ale kierowca uspakaja mnie, że wszystko będzie w porządku. Na światłach przy wjeździe do Kahty do autobusu podchodzi menadżer hotelu i proponuje, że pokaże mi pokój. Twierdzi też, że organizuje wycieczki na Nemrut Dagi (pokryty posągami górski szczyt). Hotel „Commaghene” jest czysty, ma tzw. prysznic (słabo działający bojler) i tzw. patio.

Dzień 45 • 20 sierpnia • Kahta – Istambuł (1350 km)

Jem śniadanie, które miałam w cenie wycieczki i pędzę na Internet (jest tu 20 kafejek; 1 mln za godz.). Zachodzę także na dworzec, gdzie bez problemu kupuję bilet na godz. 12 (20 USD = 32,2 mln lirów). Autobus znowu przybywa z opóźnieniem i w środku jest bardzo brudny. Jedziemy przez Taurus Środkowy. Najpierw są pagórki porośnięte lasami (przypomina to trochę tereny w koszalińskim), potem wysokie góry.

Dzień 46 • 21 sierpnia • Istambuł

Dopiero po 9 przyjeżdżamy na Uluslararasi Otogar w Stambule. Za mną 20 godzin jazdy. Mam szczęście, bo wcześniej strasznie lało, teraz wychodzi słońce. Od razu metrem (650 tys. lirów) jadę do Aksaray, a potem tramwajem (650 tys. lirów) do dzielnicy Sultan Ahmet. Tuż koło przystanku tramwajowego, przy głównej ulicy mieści się „Youth Hostel Arsenal”. Z boku Uniwersytetu, w dzielnicy Laleli, przy Buyuk Resti Pasa Cad No 48/1 mieści się biuro „Toros”. Odjazdy do Bukaresztu codziennie o 14 i 15 (20 USD z posiłkiem w Bułgarii).

Dzień 47 • 22 sierpnia • Istambuł

Rano przenoszę się do holetu „Belde” w dzielnicy Laleli (obok agencji „Toros”). Cena 5 USD w pokoju 2-osobowym z łazienką. Czysto, naprawdę świeża pościel, cicho. W okolicy mnóstwo hoteli. Jest to chyba lepsze i tańsze miejsce niż Sultan Ahmet. Robię rekonesans na dworcu kolejowym, ale okazuje się że do Bukaresztu jest tylko jeden pociąg o 23 (przyjazd o 18) za 40 mln lirów (25 USD), a więc podróż jest dłuższa niż autobusem, a koszty zbliżone.

Dzień 48 • 23 sierpnia • Istambuł – Kapikule (200 km), Kapikule – Ruse (370 km)

Do odjazdu autobusu mam czas, aby zrobić ostatnie zakupy. O 13 spod biura „Toros” odjeżdżamy minibusem do dworca. autobusowego wszystkich przewoźników. Jest to w dzielnicy Aksaray. Na granicy sporo samochodów gastarbeiterów, którzy wracają z wakacji do domu. Na szczęście autobusy mają swoją kolejkę. Odprawa trwa 1,40 godz. Turcy stawiają tylko stempel, a Bułgarzy zabierają paszporty i pobieżnie kontrolują autobus. Paszporty zwracają nam dopiero po otrzymaniu łapówki od Rumunów (1–2 USD od osoby). Przejazd przez Bułgarię trwa 7 godz. Wieczorem w autobusie odbywają się tańce z nagrodami. O 2 w nocy przyjazd do Ruse (sklep wolnocłowy jest zamknięty) i przeprawa przez Dunaj. Znowu chcą od nas pieniędzy, tym razem za przeprawę. I tym razem Polacy „stawiają się” – kupiliśmy przecież bilet. Odprawa trwa łącznie 4 godz. Po stronie rumuńskiej kontrolują bagaże, ale naszych plecaków nie ruszają.

Dzień 49 • 24 sierpnia • Giurgiu – Suceava (550 km), Suceava – Siret (90 km); Siret – Czerniowce (35 km), Czerniowce – Lwów (280 km)

O 7 rano lądujemy w Bukareszcie. Postój trwa tylko 30 min. Droga jest wąska, na niej mnóstwo furmanek. Dopiero ok. 16 z opóźnieniem przyjeżdżamy na miejsce. Okazuje się, że mamy szczęście, bo za godzinę jest autobus do Czerniowców. Kierowca z odjazdem czeka na… odbiorców przemyconego towaru (papierosy!). Dopiero po ich odbiorze jedziemy (5 USD). Teraz musimy się spieszyć. Pociąg z Czerniowców do Lwowa odjeżdża o 20:20, a przed nami jeszcze granica. Na granicy w Siret odprawa trwa już 30 min. Nic się nie dzieje, a czas pędzi do przodu. Przechodzimy przez budynek graniczny (schodami z dołu na górę i z powrotem na dół) i czekamy. Wreszcie, o 19:50 odjeżdżamy. Na dworcu autobusowym mamy szczęście, bo jest bus do dworca kolejowego. Za bilet do Lwowa płacę 8 hrywien (ok. 7 zł). Teraz biegiem do pociągu, który za chwilę odjeżdża. Kupiliśmy bilet „plackartnyj”. Okazuje się, że są to miejsca siedzące, ale na twardych drewnianych ławach, na których rozłożyli się już podpici pasażerowie.

Dzień 50 • 25 sierpnia • Lwów – Przemyśl (92 km)

Dopiero ok. 9 przybywamy na dworzec we Lwowie. W hali łapią nas taksówkarze oferując przewóz do Przemyśla. Po targach ustalamy cenę na 7 USD od osoby. Obiecują, że nie będziemy czekać na granicy (układy!). Dzielimy się na 2 grupy. Jedna grupa jedzie busem, druga – samochodem osobowym. Mój bagaż zostaje zapakowany do busa. Po godzinie szybkiej jazdy jesteśmy na granicy. Po stronie polskiej zabierają nam paszporty. Jest pusto. Czekamy. Po godzinie każą nam wjechać na kanał i wyjąć bagaże. Truchleję ze strachu, bo mój plecak już pewnie dojeżdża do Przemyśla. Mam tylko plecak podręczny. Umawiam się z dwoma Polakami, że byliśmy na wspólnej wyprawie w Turcji i mamy wspólny bagaż. Może nie zorientują się, że tam nie ma damskich rzeczy? Samochód bardzo dokładnie przeszukują, nasz bagaż także. Na szczęście niczego podejrzanego nie znajdują. Z zainteresowaniem pytają o przebieg naszej podróży. Odetchnęłam z ulgą. Potem czekamy jeszcze ok. 30 min. na nasze paszporty. Od razu przypomniał mi się cykl reportaży pt. „Granice”. Kierowca jest wściekły i twierdzi, że już nigdy nie weźmie turystów z Turcji, a broń Boże, z Iranu! W końcu dojeżdżamy do Przemyśla. Jak się dowiaduję, 3 minuty temu odjechał mi pociąg do Katowic. Następne połączenie dopiero za 3 godziny. Można teraz spokojnie „umyć się”, przebrać, coś zjeść. Żałuję tylko, że nie zanocowałam w Suczawie, że w „owczym pędzie” znalazłam się 2 dni wcześniej w Polsce niż to planowałam wcześniej.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u