Majowa Japonia – Piotr i Grażyna Wiland

Piotr i Grażyna Wiland

Czas pobytu: 30.04.2006 do 16.05.2006

Wyjazd 2 osoby (grupa rodzinna)

Przelot do Japonii

Lecieliśmy liniami Finn Airlines z Warszawy do Helsinek (lot trwał 1 h 45 minut), a następnie bezpośrednio do Kyoto (Osaka Kansas Int’l Airport, lot trwał 9 h 25 minut). Z powrotem tą samą trasą, z tym, że lot do Helsinek trwał dłużej 10 h 20 minut.

Wymiana:

1 USD = 106,9 – 110,9 jenów

Wymiany pieniędzy dokonuje się w bankach np. Sumitomo Mitsui Banking Corporation (SMBC); trudno jest tego dokonać w dni wolne od pracy; w Tokio udało nam się znaleźć tylko jeden punkt czynny również w soboty, niedziele i święta: Travelex, Tokio Yaesu Office, w pobliżu Tokyo Stadion, w podziemnej alei handlowej biegnącej od Yaesu Central Exit pomiędzy Lemon Road i Rose Road.

Wizy

Dla obywateli Polski nie jest wymagane posiadanie wizy o ile pobyt nie trwa dłużej niż 90 dni.

Pogoda

W maju temperatura w ciągu dnia wahała się od 20-24 stopni C, dni były czasem słoneczne, w niektóre dni przez większość czasu padał deszcz. Kwitnienie wiśni pojawia się od końca marca na południu Japonii, w Kioto i Tokio zwykle ma miejsce w drugiej połowie kwietnia, a na początku maja na Hokkaido.

Ceny niektórych noclegów

Ceny są podane dla pokoju dwuosobowego; przy oglądaniu ofert przez Internet często podawana jest cena za osobę; zwykle cena pokoju dwuosobowego jest dwukrotnie większa

Kyoto Eki-mae White House, Sagaru Higashi, Shimogyo-ku, około 2 minut spaceru od dworca kolejowego w Kioto, wspólna łazienka, pokoje małe – cena 44,12 USD (5000 jenów), opłata w gotówce

Homeikan ; Hon Kan Daimachi Bekkan, japoński ryokan w Tokio, niedaleko Uniwersytetu; 10-5, Hongo, 5-Chome, Bunkyo-ku, dojazd metrem – stacja Kasuga lub Hongo-Sanchome, albo JR Suidobashi – www1.odn.ne.jp/homeikan/ ; homeikan@nyc.od.ne.jp; cena 11 550 jenów (101, 32 USD).

Ark Hotel Okayama, fax 086-225-1663, 2-6-1 Shimoishi Okayama, 10 minut spaceru od dworca kolejowego – cena 9 450 jenów

Beppu Nogami Honkan – 1-12-1, Kitahama, Beppu, zarezerwowane w informacji turystycznej na stacji; 10 minut spaceru od stacji kolejowej, własna łazienka, trzy różne łaźnie (onsen) na terenie hotelu, styl ryokan; fax 081 977 22 1336; cena 10 000 jenów (93 USD) ; www.yukemuri.net

Kyoto – hotel Holte Iida : 717 Shiokojiagaru, Akezudoori; , 3 minuty spaceru od dworca kolejowego info@hotel-iida.co – cena 103, 9 USD (11 000 jenów).

Hanakiya Inn, 583-101 Higashi , Rokucho-me; niedaleko świątyni Kyomizudera w Kioto, wspólna łazienka, mały pensjonat z 3 pokojami dla turystów – właścicielka potrafi mówić po angielsku hanakiya_0813@ybb.ne.jp; fax 081-75-551-1397, pokój 2 osobowy- cena 7 800 jenów

Ceny przejazdów

Cena Japan Rail Pass (JRP) zależy od liczby dni:

7 dni = 6 010 Czeskich koron

14 dni = 9 575 Czeskich koron = 45 100 jenów (401 USD)

Nie można JRP kupić w Japonii, a w Polsce z kolei nie ma biura, które byłoby upoważnione do jego wystawienia. Załatwialiśmy to przez biuro w Pradze, Net Travel Service Czech s.r.o. fax : 420 236 080 818, adres: Praha 8, ul. Sokolovska 100/94; Nikola_Vankova@nts-cze.com. Procedura załatwiania z tym biurem czyli : korespondencja mailowa, następnie przekaz pieniężny i wystawienie Exchange Order oraz przesłanie go do nas zajęło około 3 tygodnie. Po opłaceniu otrzymałem tzw. Exchange Order for Japan Rail Pass, który dopiero w Japonii, w biurze Japan Rail zamienia się na właściwy JRP i wtedy deklaruje się od jakiego dnia ma zacząć się ważność tego biletu. Często warto wystarać się o miejscówki na dany pociąg, które dla posiadaczy JRP są bezpłatne.

Można podróżować liniami JR w wyznaczonym okresie z wyjątkiem najszybszego pociągu Nozomi (czas z Osaki do Tokio – 2 h 37 min). Z pociągów należących do shinkansenów można podróżować Hikara i Kodama. Wydłuża to czas przejazdu z Osaki do Tokio o 30-90 minut; z praktycznego punktu widzenia w ciągu dnia te „dozwolone pociągi” kursują na tej trasie średnio co 30-60 minut.

JR-West Rail Pass – można kupić w Japonii, za 2000 jenów na 1 dzień. Opłaca się go kupić, gdy chcemy np. jechać z lotniska do Kyoto i nie rozpoczynać jeszcze JR Pass.

Dla osób, które wahają się czy kupić JR Pass podaję ceny biletów na shinkansen. Jeżeli się z nich nie korzysta na trasie np. Tokio – Hakata (na wyspie Kiusiu), wtedy przejazd ulega znacznemu wydłużeniu (do kilkunastu godzin) i wymaga kilku przesiadek.

Pociągi : Hakata – Nagasaki (2 h 18 min. jazdy, 288 km) 4910 jenów

Osaka – Hakata (shinkansen Nozomi, 2 h 23 min, 622 km) 14 890 jenów (9350 podstawowy + miejscówka 5540 jenów)

Osaka – Hakata (shinkansen Hikari, 2 h 49 min, 622 km) 14 590 jenów (9350 podstawowy + miejscówka 5240 jenów)

Kyoto – Tokio (shinkansen Nozomi, 2 h 21 min, 513 km) 13 520 jenów (7980 podstawowy + miejscówka 5540 jenów)

Kyoto – Tokio (shinkansen Hikari, 2 h 21 min, 513 km) 13 520 jenów (7980 podstawowy + miejscówka 5540 jenów)

Tokyo – Hakata (shinkansen Nozomi, 5 h 17 min, 1175 km) 22 320 jenów (13 440 podstawowy + miejscówka 8880 jenów)

Choć sieć Japan Rail jest dobrze rozwinięta, to w niektóre miejsca jak np. z Osaki do Koyasan pociągi te nie docierają i trzeba korzystać z innych, prywatnych linii kolejowych. Aby tam dojechać wybraliśmy połączenie: Osaka – JR loop line- Shin-Imamiya – następnie przesiadka do pociągu linii

Nankai Koya Line (Express) do Gokurakubashi (850 jenów, 90-100 minut), dalej zmiana na kolejkę szynową (380 jenów, 5 minut), a później autobus do Okunin – Koyasan (800 jenów, 20 minut)

Opłata za cały dzień Kyoto jazdy miejskimi autobusami, choć nie wszystkimi liniami – 500 jenów.

Przejazd ze stacji Odawara do Hakone (możliwość zobaczenia Fuji; Odakyu Line; inna niż JR) w obie strony wraz z opłatą za kolejki linowe, statek i z powrotem autobusem – 4700 jenów

W Tokio można jeździć linią JR, która zatacza pełne koło biegnąc przez najważniejsze dzielnice tego miasta.

Ceny wstępu

Świątynie w Kyoto:

Kyomizudera Temple – 300 jenów; Ginkakuji Temple (Złota świątynia) – 400 jenów

Kinkakuji Temple (Srebrna świątynia) – 500 jenów; Ryoanji Temple – 500 jenów

Sanjusangendo Temple – 600 jenów; Nijo Zamek – 600 jenów; niekiedy za wejście do świątyni i przylegającego do niej ogrodu trzeba płacić oddzielnie.

Wejście do Gion Corner (Kyoto Traditional Musical Theatre) – 2 800 jenów

Wejście na taniec gejsz – 2000 jenów

Wejście do Kodaji Temple – wieczorem (17.00-21.30) – 600 jenów – tylko okresowo od 11.03 do 7.05.

Ogród w Okayama – 350 jenów; Zamek w Himeji – 600 jenów; Muzeum w Hiroszimie – 50 jenów

Opłata za wejście do dziewięciu „piekiełek” – Beppu – 2000 jenów

30.04- 01.05.06 – Warszawa – Kyoto

Samolotem linii Finn Airlines wylecieliśmy z Warszawy z przesiadką w Helsinkach. W godzinach rannych wylądowaliśmy na lotnisku Kansai Int’l Airport. Formalności na lotnisku okazały się być prawie żadne. Europejczyków do kontroli paszportowej była garstka – może 10-20 osób na cały 350-400 osobowy samolot. Przejazd do Kyoto nie trwał dłużej niż 70 minut. Za radą turystki kupującej przed nami bilet kolejowy, zamiast zwykłego biletu do Kyoto, nabyliśmy JR West Kansai Pass za 2000 jenów. Umożliwiał on nam poruszanie się przez cały dzień po tym obszarze. Oszczędność z tego tytułu wynosiła 980 jenów/osobę.

Mijany po drodze krajobraz nie był zachwycający. Domki ustawione obok siebie nie zachwycały swa kolorystyką czy śmiałą architekturą. Były szarawe, ciemne, niektóre swymi dachami próbowały się wzorować na budynkach świątyń. Nie było żadnych nieużytków. Gdzie nie było domu, tam zawsze pojawiał się mały ogródek czy mikroskopijne w swym rozmiarze pole ryżowe. Po 70 minutach dotarliśmy do Kyoto.

Japonia witała nas słoneczną pogodą. Było jednak dość parno. Wpierw musieliśmy odnaleźć zarezerwowany hotel czyli Biały Dom (White House). Była to mała piętrowa chatka, która przycupnęła u stóp olbrzymich kilkudziesięciopiętrowych hoteli. Pokój, który oddano nam do dyspozycji, miał wielkość 3 tatami czyli trzech mat (3×1,5 m2). Mieściły się tam materace, a z boku nawet i nasze plecaki. Łazienka była wspólna, ale ciepła woda bywała tylko wieczorami. Japończycy zwykle kąpiel odbywają w godzinach wieczornych. Ranek zaś nie jest przyjętą porą dla ablucji. Stąd łazienki dla gości hotelowych często bywały w tych godzinach nieczynne.

W tym dniu wpierw zakupiliśmy całodniowy bilet na autobus za 500 jenów. Jego cena była niewiele większa niż dwóch pojedynczych biletów (2×220). Przemieszczanie się autobusem po Kyoto przebiega dość wolno. Częste przystanki, sporo wąskich uliczek, dużo świateł, na których czekało się dość długo. Gdy zatrzymywaliśmy się na czerwonym świetle, kierowca prawie zawsze wyłączał silnik.

Na teren pierwszej świątyni, Srebrnego Pawilonu (Ginkakuji) – weszliśmy z dużym tłumem po opłaceniu 500 jenów za bilet. Europejczyków było bardzo mało. Teren wokół świątyni nie był rozległy i na terenie ogrodu panował spory tłok. Wbrew dzisiejszej nazwie pawilon nie był wcale srebrny, ale brązowy, w kolorze starego drewna. Duże wrażenie wywarł na nas ogród. Najważniejszą zasadą w ogrodzie japońskim było to, aby z każdego miejsca mieć możliwość obserwowania jakiegoś pięknie zaprojektowanego zakątka. Oczywiście najpiękniejszy widok rozpościerał się z werandy samego pawilonu, ale nie było to możliwe dla zwiedzających.

Naszą zmorą w Japonii było to, że większość obiektów zamykana była o 16, czasem wyjątkowo jak w Srebrnym Pawilonie o 17. A do zachodu słońca około 18.30 było jeszcze dużo czasu. Ruszyliśmy więc w pogoni następnych jeszcze otwartych świątyń i ogrodów wzdłuż „Ścieżki Filozofów”, aby następnie wkroczyć na szeroką aleją o nazwie Marutamachi. Przed nami otwarła się szeroka perspektywa placu zamkniętego olbrzymią czerwoną torii czyli konstrukcją przypominającą bramę, za którą zwykle znajduje się szintoistyczna świątynia Heian.

W tym dniu udało nam się zobaczyć dwie gejsze idące główną ulicą Gion. Musiały oczekiwać na przejściu dla pieszych przy czerwonym świetle, co zostało skwapliwie wykorzystane nie tylko przeze mnie, ale i paru innych amatorów fotograficznych pamiątek. Gejsze zachowywały przy tym kamienne opanowanie i spokój. I ten sam spokój odnaleźliśmy, gdy z powrotem wróciliśmy do naszego pokoiku o powierzchni trzech tatami w White House, aby odespać bezsenną noc w samolocie.

2.05.2006 – wtorek – Kyoto – wtorek

W tym dniu prognoza pogody odczytana w kawiarence internetowej na dworcu kolejowym nie była pesymistyczna. Wkrótce, a na pewno następnego dnia, gdy mieliśmy być w Tokio, miało wyjrzeć słońce i mogło nas nawet nieco przypiec. Ale na wędrówkę po Kyoto lepiej było wziąć jakąś kurtkę czy przynajmniej sweter.

Autobusem nr 201 wlekliśmy się w korkach ulicznych z dworca w pobliżu Złotego Pawilonu. Ponownie napotkaliśmy tłumy ludzi; w końcu majowe święto nadal trwało, choć było chłodno i kropił czasami deszczyk. Trudno było nawet odnaleźć kawałek wolnego miejsca, aby móc pstryknąć sobie nawzajem zdjęcie przed tą jedną z najsłynniejszych budowli. Położona o kilometr marszu Świątynia Spokojnego Smoka (Ryoanji) należąca do sekty zen miała charakter znacznie bardziej kameralny. Były pewne podobieństwa jak staw, mostek, a nawet czerwona bramka tori. Co przyciąga większość zwiedzających to niewielkie pole, wielkości kortu tenisowego. Przed wejściem zdjęliśmy po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni, buty i po drewnianej podłodze doszliśmy na werandę. Tam na schodkach siedziało już dość spore grono osób, które wpatrywało się w 15 kamieni różnej wielkości. Położone na wygrabionym żwirze kamienie miały przenieść umysł w zupełnie inne strefy. Ale niełatwo było tego dokonać, gdyż za nami czekali już inni zwiedzający.

Nasz świątynny rajd w północnej części Kyoto zakończyliśmy na buddyjskiej świątyni Ninnaji. W Ninnaji, gdzieś z boku, postawiony był pomarańczowo-czerwony szintoistyczny chram. Obok – częściowo ukryta w lesie – znajdowała się wysoka na 33 metry pagoda, która pamiętała jeszcze czasy pierwszych szogunów sprzed 400 lat.

Powoli zaczęliśmy odczuwać zmęczenie, a zbliżała się już godzina 15. W tym czasie sporo różnych obiektów zaczyna zamykać podwoje przed zwiedzającymi. Wybraliśmy się więc na druga stronę miasta Kyoto do świątyni Kyomizu-dera. Wyjątkowo, jako jedna z największych atrakcji, czynna była aż do godziny 18. Oparta na zboczach góry, po wschodniej części miasta wyglądała przepięknie tego słonecznego popołudnia. Schodząc nieco niżej w dolinę zobaczyliśmy w pobliżu wodospadu sporą kolejkę ludzi. Były tam trzy źródła, które mogły obdarzyć osobę, która by się z niej napiła urodą, bogactwem lub wiedzą. Sęk w tym, że aby było to skuteczne trzeba wybrać tylko jedną alternatywę. Nie był to więc łatwy wybór.

Z kolei, gdy już wracaliśmy z Kyomizu-dera Alejką Herbacianego Dzwonka, gdzie mieściło się mnóstwo sklepików z ceramiką i innymi pamiątkami, musieliśmy bardzo uważać przy schodzeniu. Jeśli bowiem ktokolwiek się tam by potknął, będzie miał w życiu kolejne trzy lata nieszczęścia. Stąd dawna nazwa uliczki brzmiała Trzyletnie Zbocze.

Klucząc zaułkami starego Kyoto próbowaliśmy dotrzeć do Gion Corner. Ciemne uliczki były rozświetlone umieszczonymi u wrót domów latarniami chocin pokrytymi papierem ryżowym. W Gion Corner mieliśmy szansę ujrzeć Japonię w pigułce. Każdy występ czy spektakl nie trwał dłużej niż dziesięć minut. Repertuar jest podobno stały. Wpierw była to ceremonia parzenia herbaty, układanie kwiatów i gra na samisenie (trzystrunowej lutni). W dalszej kolejności na scenie zaczęły królować formy bardziej dynamiczne, choć wciąż dość powolne. Był to dworski taniec bugaku odgrywany przez jednego tancerza z maską na twarzy, któremu asystowała grupa trzech muzyków grająca gagaku Trochę więcej ożywienia wprowadził taniec dwóch gejsz, które z kolei ustąpiły miejsca kilkuminutowej wstawce teatru kabuki. Na koniec czekał nas jeszcze dramat lalkarski czyli buraku, w którym duża lalka była poruszana przez animatora i jego asystenta widzianego przez publiczność. Na sam koniec tego wieczoru czekało nas nocne oglądanie ogrodów. Japonia nie jest krajem, w którym spacer wieczorem wąskimi, bezludnymi uliczkami czymś by groził, poza zabłądzeniem. Udało nam się wkrótce zawitać do bram, a w zasadzie kasy biletowej świątyni Kodaiji. W dzisiejszych czasach wiosną i jesienią odbywa się tu spektakl „lumiere”. Cudownie wyglądało widowisko świetlne ogrodu kamienistego, choć aż żal było, iż nie było to dopełnione dźwiękami muzyki. O 21.30 zamykali podwoje świątyni i czas było więc wrócić do naszego zgrzebnego „Białego Domu” o powierzchni 3 tatami.

3.05.2006 – Kyoto – Tokio

Z powodu sporego tłoku w czasie Złotego Weekendu mogliśmy zdobyć miejscówki na pociąg dopiero na godzinę 11. Rano mogliśmy więc coś jeszcze pooglądać. Stosunkowo niedaleko dworca kolejowego stoi jeden z najdłuższych drewnianych budynków świata, zwany Sanjusangendo. Ustawiony na osi północ-południe mierzy sobie dokładnie 119 metrów. W środku stało w dziesięciu coraz wyższych rzędach tysiąc naturalnej wielkości postaci tysiącrękich Kannon. Wszystkie były złocone, a strzeliste promienie dookoła głowy dodawały im atmosfery mistyczności. Niestety nie można było robić zdjęć.

Z odległych czasów sprzed 700 lat wróciliśmy na dworzec w Kyoto, aby wsiąść w dwudziesty pierwszy wiek. Poprzedniego dnia wymieniliśmy nasz voucher Japan Rail Pass, dzięki któremu mogliśmy podróżować liniami JR po całym kraju, z wyjątkiem superszybkiego pociągu o nazwie Nozomi. Po przeszło dwóch godzinach byliśmy już w Tokio. Wrażenia z podróży były dość skąpe. Szybkości 200 kilometrów nawet nie czuliśmy, krajobraz był bardzo zurbanizowany, zaś wierzchołka góry Fuji nawet nie ujrzeliśmy. Gdy widzieliśmy rzeki to ich brzegi prawie zawsze były zabetonowane, a pola ryżowe sąsiadowały z gęstą zabudową.

Zwykle każdy, kto przybywa do stolicy Japonii musi odnaleźć drogę wśród bezdroży tokijskiego dworca – Tokio-eki. Nie jest to najbardziej zatłoczony dworzec w stolicy Japonii. Za jeszcze większy uważany jest dworzec Shinjuku, ale na dworzec Tokio dojeżdżają wszystkie shinkanseny czyli pociągi-pociski, w tym i nasz z Kyoto oraz ekspres z lotniska Narita. W podziemiach dworca łatwo było stracić orientację, choć wszędzie znajdowało się sporo tablic po japońsku i angielsku. Udało nam się przemieścić przez cały labirynt głównej stacji Tokio, aby wsiąść do wagonów okrężnej linii kolejowej, która przebiega wzdłuż najważniejszych miejsc Tokio. Nie musieliśmy wydawać już żadnego jena, gdyż ta kolej należała do Japan Rail. Nasz hotel w stylu zachodnim (tzw. dla biznesmenów), zamówiony jeszcze w Polsce przez Internet, położony był jakieś 500 metrów od stacji metra. Z zewnątrz były wyłącznie japońskie znaki, ale pokój na dziewiątym piętrze posiadał własną ubikację i prysznic.

Po godzinie od przyjazdu do hotelu, przekąszając po drodze w położonym w pobliżu stacji metra Subway, byliśmy w miejskim pociągu, który zawiózł nas na stację Harayuka. Przy wyjściu panował niesamowity tłok. Wyróżniały się dziewczyny, ubrane w stylu neogotyk czy „Alicji w krainie czarów”. Kilkaset metrów dalej weszliśmy na szeroką aleję biegnącą pod olbrzymimi drzewami cyprysowymi. Prowadziła ona do reprezentacyjnej świątyni szintoistycznej o nazwie Meiji-jingu zbudowanej w 1920 roku, w 8 lat po śmierci cesarza Meiji. Poświęcona ona była pamięci tego cesarza i jego żonie cesarzowej Shoken. Przy świątyni był sklepik, w którym sprzedawano drewniane tabliczki z życzeniami o pomyślność. Setki takich tabliczek przytwierdzane były w pobliżu drzewa. W tym dniu zapragnęliśmy jeszcze zakosztować rytmu nocnego tokijskiego życia. Jednym z najlepszych miejsc na obserwację jest pod tym względem Shibuya. Tutaj szukaliśmy miejsca, przed którym umawia się większość nastolatków w Tokio. Przy wyjściu z metra prowadziły nas tam zresztą i strzałki – Hachiko. Bo jest to figurka wiernego pieska Hachiko, który przed kilkudziesięciu laty codziennie odprowadzał swojego pana, profesora Ueno Eisaburo na stację, aby potem w tym samym miejscu czekać na jego powrót z uniwersytetu. Do samej figury pieska prawie nie można było się dopchać. Wyglądało jak gdyby ćwierć miasta się właśnie tu umówiła. Wszyscy wyszukiwali się w tym tłumie, dzwoniąc co chwilę do ukochanej czy przyjaciela przez telefon komórkowy i wypatrując, czy nie wyłania się z kolejnej kilkusetosobowej grupy pasażerów wychodzących ze stacji Shibuya. A obok było „pole” dla palaczy, którzy oczekiwanie skracali małym dymkiem z papierosa. Uff trudno tam było dłużej wytrzymać.

Warto było wybrać się dalej w kierunku stacji Shinyuku, gdzie z kolei doświadczyliśmy istnej feeri świateł tzw. „nowego serca Tokio”. Gdzieś z boku usadowiło się miasto grzechu w stylu japońskim. Ale w tym kraju nie nazywa się to grzechem, a co najwyżej „krainą mydlaną” czy „wodnym światem”. W czasie złotego weekendu (od 27.04 do 6.05.) nie było tu kręcących się w dni powszednie stad podchmielonych urzędników, którzy zwykle odblokowują się w tej relaksacyjno-masażowej atmosferze.

4.05.2006 – Tokio-Hakone

Czas było wyrwać się z tego wielkiego miasta i próbować ujrzeć coś co stanowi kwintesencję Japonii czyli górę Fuji. W maju wchodzenie na Fuji byłoby jednak wyprawą o przetrwanie wśród wiatrów, śniegu i trudnościami w dojeździe. Oficjalny sezon wspinaczkowy trwa dwa miesiące i rozpoczyna się 1 lipca. W tym czasie wchodzi się na szczyt, aby zdobyć go o świcie wśród sporego tłumu patriotów. Dla Japończyków wejście na Fuji choć raz w życiu jest podobne do powinności muzułmanina pielgrzymki do Mekki.

Wybraliśmy więc inny wariant – wyprawy do Hakone, położonej bliżej wybrzeża Oceanu Spokojnego, skąd o ładnej pogodzie można podziwiać Fuji. Pogoda w Tokio była wyśmienita. Wstaliśmy wczesnym rankiem, aby wpierw dojechać metrem do stacji Tokio, a następnie shinkansenem na zachód w kierunku Kyoto. Po 30 minutach dojechaliśmy do stacji Odawara. To był najbardziej wygodny sposób podróżowania w tym dniu. Dalej musieliśmy już płacić za bilet, gdyż kolejka Odawara-Hakone nie należała do Japan Rail. Na stacji kupiliśmy bilet łączony – zarówno na pociąg jak i wyciąg kolejką. Trasa była bardzo urozmaicona pod względem rodzaju lokomocji, ale z każdą przesiadką i coraz mniejszą przepustowością narastał tłok w wagonikach, a na kolejnych przystankach liczba oczekujących

I tak uciekając od zgiełku wielkiego miasta trafiliśmy w niekończący się ogonek kolejkowy prawie samych Tokijczyków, którzy wpadli na ten sam pomysł co my. W kolejce Japończycy zachowywali się bardzo spokojnie i z pełną dyscypliną. Na końcu każdej kolejki stał zwykle etatowy pracownik kolei z tablicą, na której musiało być chyba napisane ‘koniec kolejki”. W tym dniu na początek spędziliśmy dobre dwie godziny w dwóch kolejkach, aby wreszcie wjechać na szczyt góry. Stamtąd podobno przy dobrej pogodzie istniała szansa na ujrzenie w całej swej krasie Fuji. Ale pogoda uległa raptownej zmianie i chmury przesłoniły niebo właśnie tam gdzie zwykle rysować się miał wierzchołek wulkanu. Zamiast góry była za to „Dolina wielkiego wrzenia”. Tak nazywają Japończycy nieczynny od 3 do 4 tysięcy lat zapadnięty krater wulkanu. Unosiły się z niego siarczane opary, a z gorących źródeł wydobywano gotowane jajka. Doskonały biznes w tym miejscu; jajka szły jak świeże bułeczki, choć smród unosił się w tym miejscu nieziemski.

Tam również wiła się kolejka chyba ponadkilometrowa, aby wyjść daleko poza budynek stacji kolejki linowej. Kiedy przyszła w końcu kolej na nasze krzesełko w kilka minut byliśmy już na samym dole przy jeziorze. Tam już zapobiegliwie szybko dobiegliśmy na oczekujący na nas upstrzony pirackimi emblematami statek, pełni obaw czy starczy dla nas miejsca. Tym razem statek był prawie z gumy i wszystkich chętnych uwiózł na drugą stronę jeziora Ashi. Zaczęło już nieco kapać i mogliśmy się już na dobre pożegnać z zobaczeniem Fuji. Tylko w przewodnikach, które tylko zaostrzają apetyty wędrowców podaje się, iż z pływających po jeziorze Ashi replik dawnych statków można ujrzeć piękne widoki góry Fudżi. Czasem autorzy bywają rzetelniejsi i dodają …„ w pogodne dni”. Ale takich dni jest podobno bardzo mało.

W nieco mniejszym tłoku i z mieszanymi uczuciami powracaliśmy do Tokio. Blisko dworca centralnego położona była wizytówka Tokio – Ginza. Ta dzielnica jest pełna wytwornych domów towarowych i eleganckich sklepów z odzieżą japońskich i światowych marek. Szliśmy ulicą, które oprócz swej japońskiego nazewnictwa – Chuo Dori, miała znacznie prostszą nazwę – Ulica Markowa. Błyszczały tam neony takich firm jak Gucci, Dior czy Cartier. Ginza była zupełnie odmienna od widzianej wcześniej dzielnicy Shinyuku. Kiedy tam „nastoletnie” Tokio przychodzi , żeby się bawić , to Ginza jest miejscem, gdzie „stateczne” Tokio kupuje i to za spore pieniądze.

5.05.2006 – Tokio – Pałac cesarski i nie tylko….

W tym dniu zmieniliśmy miejsce naszego zamieszkania na jeszcze droższe. Był to ryokan, tradycyjny hotel w prawdziwie japońskim stylu. To był jeden z najważniejszych punktów naszej wyprawy – zapoznanie się z japońskimi zwyczajami w takim zajeździe. Mieścił się on w pobliżu Uniwersytetu Tokijskiego, bliżej centrum niż poprzedni hotel. Czy można w ogóle mówić o centrum miasta w przypadku Tokio. Niektórzy nazywają Tokio zespołem 29 „osad” lub stacji, które łączy okrężna linia kolejowa Yamanote-sen Jeśli więc można mówić o centrum, to dlatego że tam wyrasta

Pałac Cesarski.

Poszukiwanie ryokanu nie było zbyt proste, szczególnie że nie był położony przy wyjściu ze stacji metra Hongo-sanchomei. Wtedy jeszcze nie odważyliśmy się wziąć taksówki, które podobno miała być piekielnie droga. Udało nam się w końcu oznajmić swoje przybycie w holu upragnionego ryokanu. W brudnej części świata zewnętrznego zostawiliśmy swoje adidasy i sandały, aby otrzymać przygotowane kapcie. Moje adidasy trafiły na półkę z przygotowanym moim nazwiskiem po japońsku i europejsku. W przedsionku naszego pokoju zdjęliśmy też i kapcie, aby po pokoju wysłanym tatami chodzić wyłącznie w skarpetkach. Na środku pokoju dominował niski stolik, otoczony poduszkami czyli zabuton. Wszystko było jak w klasycznym opisie tradycyjnego zakwaterowania. W ściennej szafie umieszczone były materac i posłanie, a w jednym z rogów pokoju we wnęce powieszony był obrazek z upragnioną górą Fuji. Tam też nie można było stawiać żadnych bagaży. Miejsca w pokoju mieliśmy sporo. Aby nie kalać świętości pokoju nasze plecaki umieściliśmy w przedsionku. Mieliśmy również dla siebie wnękę z widokiem na ogród, który oczywiście nie mógł być inny niż japoński. Aby uczcić nasz pobyt w ryokanie, wypiliśmy po czarce przygotowanej zielonej herbaty i ruszyliśmy w miasto.

Tokio w tym dniu było względnie wyludnione. Gdy wyszliśmy na zewnątrz dworca kolejowego Tokio-eki wystarczył kilkunastominutowy spacer, aby znaleźć się dosłownie u wrót Pałacu Cesarskiego czyli przed mostem Niju-bashi. Wewnątrz murów mieszczą się 110-hektarowe włości, niskie zabudowania pałacu otoczone przez lasy, zaciszne ogrody i niewielkie jeziorka. W pierwszych dniach majowych panował w Japonii długi weekend, gdyż od końca kwietnia jest tam istne zatrzęsienie dni wolnych od pracy w tym tak zapracowanym narodzie. Zaczyna się to już od 29 kwietnia, określonym jako Dzień Zieleni, 3-go maja panuje Dzień Konstytucji, następny dzień jest oficjalnie wolny jako dzień między świętami, a 5-ty maja jest Dniem Dziecka.

Trzeba mieć wielkie szczęście, aby w okresie Złotego Tygodnia (od 27 kwietnia do 6 maja) odnaleźć w dziesięciomilionowym Tokio punkt wymiany obcej waluty na miejscową. A jednak się udało. Po półgodzinnych poszukiwaniach odnalazłem kantor w przejściu podziemnym koło dworca. Dokładnie osiem minut jazdy na północ linią Yamanote czyli cztery przystanki dzieliły stację Tokio od stacji Ueno. Kiedyś mieszkał tam plebs, obecnie również spotkać można bezdomnych. Ale Ueno to przede wszystkim wielki obszar zieleni z kilkoma muzeami, świątyniami a nawet zoo. Nie oglądnęliśmy nawet trzeciej części tego obszaru, gdyż nieubłaganie zapadał zmierzch.

6.05.2006 – Nikko i ryokan….

Zachęceni pięknymi zdjęciami z National Geographic zmogliśmy się wczesnym rankiem, aby klucząc różnymi środkami transportu znaleźć się na słynnym rybnym targu Tsukiji. Targi odbywają się tutaj tylko w godzinach rannych i niektórzy rekomendują, aby być tu o 5 rano. Ale nawet o godzinie siódmej rano panował spory ruch na 1700 straganach gęsto wypełniających wielkie hale nad brzegiem rzeki Sumido. Pilnując się, aby nie być potrąconym przez wózki widłowe, rozglądając się po kramach, na których wykładane były świeżo wyłowione z wody przeróżne morskie stwory, znaleźliśmy pod koniec to czego najbardziej szukaliśmy. Potężne, zamrożone bloki maguro (tuńczyka) leżały rzędem w osobnej sali.

Głównym punktem tego dnia była wizyta w Nikko. Przysłowie japońskie mówi „Nie używaj nigdy słowa kekko [wspaniały], jeżeli nie widziałeś Nikko”. W XVII wieku założyciel dynastii szogunów Tokugawa Ieyasu wybrał to odludne wtedy miejsce na swoje mauzoleum. Gdy w trzydzieści lat później jego wnuk Iemitsu ukończył kaplicę-mauzoleum dla swojego dziadka, dzieło to współcześni mogli nazwać wspaniałym. Można tam było dojechać bezpośrednim pociągiem linii Tobu-Nikko ze stacji Asakusa w 101 minut lub shinkansenem JR z przesiadką w Utsunomiya do lokalnego pociągu w podobnym czasie. Z dworca kolejowego przeszliśmy się długą aleją do drewnianego mostu Shinkyo nad rzeką Daiya. Pomalowany na czerwono służył kiedyś wyłącznie szogunowi i cesarskim posłańcom. Obecnie, aby wejść wystarczy zapłacić za wstęp. Tuż za mostem weszliśmy po schodach na obszar rozległego kompleksu świątyń położonych na wzgórzu. Było pochmurno, ale i parno. W takie dni, kiedy pada trochę deszczu, a mgła schodzi z gór, panują najlepsze warunki do smakowania wspaniałości Nikko. Po oglądnięciu olbrzymich rzeźb Buddy Amidy i Kannon w świątyni Rinnoji, usiedliśmy z boku, aby nabrać sił do dalszego poznawania Nikko.

Tak jak w każdym odwiedzanym przez ludzi zakątku Japonii był tam i automat z zimnymi napojami. Zwykle gustowaliśmy w zimnej zielonej herbacie i mrożonej kawie. Przydały one nam dalszego wigoru. Zakupione bilety uprawniały nas do odwiedzenia szeregu świątyń zarówno buddyjskich jak i szintoistycznych. Szliśmy drogą obramowaną balustradą z granitowych bloków, którym kilkaset lat trwania w zacienionym miejscu przydały już właściwej patyny. Gdy przestąpiliśmy progi Bramy Niomon, naszą uwagę zaraz po wejściu przykuł tłum Japończyków ustawionych przy małym drewnianym budynku, będącym Świętą Stajnią. Choć w Japonii wytwarzanych jest najwięcej dobrej klasy aparatów fotograficznych, to oni sami najchętniej robią zdjęcia z telefonu komórkowego. Pod okapem budynku widniała słynna płaskorzeźba trzech małp, która ilustrowała maksymę „Nie patrz na zło, nie słuchaj zła, nie mów zła”. Najsłynniejszym i najczęściej fotografowanym miejscem w mauzoleum jest bez wątpienia Brama Zmierzchu (Yomeimon), co ma sugerować, iż odwiedzający, oczarowany tą budowlą, aż do zmroku nie może oderwać się od kontemplowania jej bogactw. W rozległym kompleksie świątynnym było jeszcze sporo obiektów do zwiedzenia. Budowniczy mauzoleum założyciela dynastii, Tokugawa Iemitsu pomyślał również o sobie i w niedalekiej odległości zostawił dla potomków swoje mauzoleum. Aby dojść do szóstej bramy, za którą spoczywały prochy szoguna, musieliśmy wejść znacznie wyżej niż poprzednio. Schody pomiędzy bramami kluczyły pomiędzy olbrzymimi cedrami i dawało to przekonywujące wrażenie jak architektura potrafi być wkomponowana w budzącą respekt przyrodę.

Do naszego ryokanu wróciliśmy odpowiednio wcześniej, aby móc skorzystać ze znajdującej się tam tradycyjnej łaźni. Aby tam wejść trzeba choć trochę poznać zasady, którymi rządzi się japońska etykieta w aspekcie higieny uzupełniona o nowinki techniczne. Po pierwsze duże zaskoczenie może dla Europejczyka sprawiać japońska toaleta. W ustępie – szczególnie tzw. typu zachodniego – króluje zaawansowana technologia, a popularna wygódka przypomina pomieszczenie przypominające skomputeryzowaną kabinę pilota odrzutowca. Nie trzeba jednak przechodzić zbyt długiego szkolenia. Wystarczą małe rysuneczki, gdyż odcyfrowywanie pisemnej instrukcji w alfabecie o 8000 znakach, należy zostawić na inną okazję.

Co musieliśmy wiedzieć, absolutną koniecznością w domowych czy hotelowych ubikacjach jest zamiana pantofli korytarzowych na toaletowe. Przećwiczyliśmy to w naszym ryokanie kilka razy, gdyż wygódka była wspólna. Musieliśmy też uważać, aby nie zapomnieć ich zmienić z powrotem na obuwie korytarzowe po opuszczeniu toalety. Szczytem złego wychowania w Japonii jest wchodzenie do dużej wanny lub basenu bez umycia się czy używanie mydła lub szamponu. Uzbrojeni w większość z tych wiadomości i ubrani w tradycyjną yukatę, którą prawie zawsze można otrzymać w każdym hotelu, udaliśmy się do małej łaźni mogącej pomieścić kilka osób. Nie było możliwości wcześniejszej rezerwacji miejsca, ale szczęśliwie nikt się wtedy nie pluskał.

7.05.2006 – Okayama. Himeji i Kurashiki

Minął już złoty weekend i nie musieliśmy się przejmować o tłok w pociągu czy brak miejsc w hotelach. Pożegnaliśmy Tokio wczesnym rankiem, aby ponownie udać się na południe do miasta Okayama. Pogoda znacznie się nam popsuła. Przez najbliższe 600 kilometrów w ciągu następnych 3 godzin jazdy za oknami panowała tylko słota. Nie inaczej było w Okayamie, gdzie głównym kryterium doboru hotelu było czy jest położony w pobliżu dworca, aby zbytnio nie zmoknąć. Zamieszkaliśmy w dość luksusowym hotelu, choć nie był to tradycyjny zajazd japoński. Kosztował prawie 10 000 jenów, ale była to promocja uzyskana w biurze podróży, którą następnego dnia musieliśmy odnowić. Wciąż jednak padało, więc pożyczyliśmy parasole i aby zobaczyć coś zupełnie innego, pojechaliśmy pociągiem do miasteczka Himeji.

Znajduje się tam Zamek Białej Czapli, największy z dwunastu istniejących zamków obronnych. Na terenie zamku napotkaliśmy na skrzypiące podłogi ostrzegające przed niebezpieczeństwem jak i ozdoby shachichoko w kształcie ryby, które umieszczone na kalenicach dachu miały zapewnić wieży magiczną ochronę przed ogniem. A co jeszcze było intrygujące to organizacja pracy ludzi zatrudnionych w muzeum. Podczas gdy z jednej strony pałacu wydano nam kapcie i plastikowe worki na buty, to przy wyjściu dwóch innych ludzi zajmowało się czyszczeniem i prostowaniem toreb plastikowych, w których trzymaliśmy nasze zwykłe obuwie. W ten sposób nie ma w Japonii prawie bezrobocia.

8.05. 2006. Okayama – ogród Koraku-en, wycieczka rowerowa i wyspa Sikoku

Co to była za ulga, gdy rano przywitała nas słoneczna pogoda. W Okayamie nie znaleźliśmy się przez przypadek. W Japonii sporo rzeczy próbuje się hierarchizować, w tym również i doznania estetyczne. Ale gdy na naszej szerokości geograficznej mamy swoje siedem cudów świata, to dla Japończyków liczba trzy daje możliwość ponumerowania trzech najpiękniejszych ogrodów jak i trzech najpiękniejszych pejzaży. Do tych najpiękniejszych ogrodów oprócz ogrodu Kenroku-en w Kanazawie nad Morzem Japońskim w środkowej Japonii, Kairaku-en w Mito należy ogród Keraku-en w Okayamie. Jego nazwa brzmi bardzo tajemniczo „Ogród doznawania późniejszych przyjemności”. Ogrody w Japonii stanowią odbicie szintoistycznego umiłowania przyrody oraz buddyjskiego wyobrażenia raju. Będąc w Kioto poznaliśmy już ogród kamienny w Świątyni Smoka, który oglądało się z jednego punktu. W Okayamie z kolei mogliśmy przechadzać się po tzw. ogrodzie spacerowym, który gdzieniegdzie miał również charakter ogrodu herbacianego.

Widoki, jak we wzorcowym ogrodzie spacerowym, zmieniały się dosłownie na każdym kroku. Bardzo typowym dla tego rodzaju ogrodu był tzw. „element zapożyczony” czyli widok na pobliski zamek. W tym ogrodzie każda poru roku przynosi zupełnie inne wrażenia. Wczesną wiosną kwitnie tu na biało i czerwono sto drzew śliw posadzonych obok siebie, później na przełomie marca i kwietnia przychodzi czas na kontemplację kwitnienia sąsiadujących drzew wiśniowych. Rosnące tuż obok klony cieszą oko zielonymi pączkami wiosna, zaś w porze jesiennej złocisto-czerwonymi liśćmi. My trafiliśmy na kwitnące rododendrony, irysy i azalie.

Po tym kontemplacyjnym ranku przyszedł moment na bardziej aktywne spędzenie czasu na dwóch kółkach. Postępując zgodnie ze wskazówkami w przewodniku, wysiedliśmy na stacji kolejowej Bizen Ichinomiya, aby wypożyczyć dwa rowery. Zaopatrzeni w mapkę z japońskimi znaczkami, ruszyliśmy w 15-kilometrowy rajd po wsi japońskiej. Czy to w mieście, czy to na wsi nie trzeba na pewno martwić się o napoje. W każdym najdzikszym zakątku stoją bowiem czynne automaty z zimnymi napojami. Nie trzeba było mieć nawet wyliczonego bilonu -automat zawsze wydawał, w tym i z banknotów tysiąc jenów. Gdy zimna kawa i zielona herbata była już do naszej dyspozycji, mogliśmy ruszyć dalej. Wieś japońska wyglądała na dość wyludnioną. Na polu zobaczyliśmy tylko jednego rolnika niezmechanizowanego, który z dużym zdziwieniem przyglądał się nam tak jak i my jemu, że nie ma przy sobie traktora. Trasę ukończyliśmy na stacji Soja, skąd po oddaniu rowerów powróciliśmy do Okayamy.

To nie był jednak koniec naszych peregrynacji w tym dniu. Nie opuszczając nawet dworca zmieniliśmy tylko pociąg, który jechał w kierunku Takamatsu, miasta położonego już na Sikoku, jednej z czterech wielkich wysp Japonii. Linia kolejowa prowadziła przez most Seto-Ohashi. Na wyspie byliśmy tylko dziesięć minut. Gdy wysiedliśmy na pierwszej stacji w Sikoku, przesiedliśmy się od razu do pociągu, który z powrotem zawiózł nas na wyspę Honsiu do Okayamy.

9.05.2006 – Hiroshima, wyspa Mijayima

Od pewnego czasu nie kłopotaliśmy się o rozkład jazdy. Wiedzieliśmy, iż kiedykolwiek wejdziemy na peron właściwy pociąg winien podjechać orientacyjnie w ciągu 15 minut. Tym razem się nieco przeliczyliśmy. Spokojnie, na dużym luzie, wpierw zatrzymaliśmy się w jednym z licznych barów kawowo-kanapkowych, aby spożyć śniadanko. Ale za to musieliśmy na shinkansen do Hiroshimy czekać aż trzy kwadranse, aby w niecałą godzinę przejechać następne 150 kilometrów. Hiroszima liczy obecnie ponad milion mieszkańców. Jadąc tramwajem wzdłuż głównej ulicy Bulwaru Pokoju nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić, że w dzień po wybuchu bomby wszystko zostało niemal starte z powierzchni ziemi. Dopiero wysiadając na przystanku przed mostem na rzece Motoyasu dostrzegliśmy ukryty wśród rozłożystych drzew znany na całym świecie budynek kopuły Bomby Atomowej. Przed wojną był to budynek Organizacji Rozwoju Przemysłu. Obok niego znalazło się hipocentrum wybuchu, ale szkielet budynku się obronił przed skrajną temperaturą i falą uderzeniową. Wśród zwiedzających gros stanowiły wycieczki szkolne.

Trudno mówić o zwiedzaniu takiego miejsca jak hiroszimski Park Pokoju, położonego u zbiegu dwóch rzek. Wszystko tchnęło wielką powagą i symboliką. Było tam Muzeum Pokoju z panoramicznym zdjęciem miejskiej pustyni tuż po wybuchu. Niedaleko palił się Płomień Pokoju, który zostanie wygaszony dopiero, gdy na świecie nie będzie już nigdzie żadnej broni atomowej. Obok znajdował się cenotaf zawierający imiona wszystkich ofiar bomby. W pobliżu był też pomnik Koreańskich Ofiar Bomby. Przewiezieni statkami do Japonii jako półniewolnicy, stanowili jedną dziesiątą wszystkich ofiar.

Nawet pogoda sprzyjała nastrojowi zadumy. Rano było pochmurno, ale gdy wczesnym popołudniem wybieraliśmy się podmiejskim pociągiem w kierunku promu na wyspę Mijayima, zaczęło się ponownie przejaśniać. W oczekiwaniu na prom wpadliśmy do pobliskiej kawiarni na lody. Musiałyby być to jednak lody typowe dla tej części świata czyli lody o smaku zielonej herbaty i słodkiej czerwonej fasoli azuki.

Widok słynnej cynobrowej bramy wynurzającej się z wody na tle wyspy Mijayima i leżącej za nią świątyni Itsukushima został zaliczony do jednego z trzech najpiękniejszych pejzaży Japonii. Dwa pozostałe są też związane z morzem: mierzeja Amanohishidate zwanej „mostem do nieba” nad Morzem Japońskim oraz zatoka Matsushima w pobliżu Sendai nad Pacyfikiem.

Obecnie statki mijają z boku czerwoną torii, która od strony morza wygląda niepozornie na tle wyrastającej na ponad 500 metrów zielonych zboczy góry Misen. Ze świętości wyspy korzystają też wałęsające się po ulicach miasteczka setki danieli, karmionych przez tysiące turystów przybywających tam każdego dnia. Nie można jednak zbytnio się z nimi spoufalać i trzeba pilnować swoich rzeczy, do których się mogą dobrać w poszukiwaniu czegoś smacznego.

Może kilometr spaceru dzielił nas od stojącej na palach w zatoce szintoistycznej świątyni Itsukushimy, otwartej aż do zmroku. Tego samego nie można było powiedzieć o Pawilonie Tysiąca Mat, do którego zdążyliśmy wejść dosłownie na chwilę przed zamknięciem. Mogliśmy tam po raz kolejny poznać wpojoną od dzieciństwa uprzejmość i dobre maniery Japończyków, którzy nigdy nam nie odmówili wstępu do muzeów nawet i w ostatniej chwili.

Itsukushima, zbudowana jest wyłącznie z drzewa, jak większość świątyń szintoistycznych. Budynki zbudowane były na podwyższeniu wzdłuż piaszczystej plaży i połączone długimi, otwartymi galeriami. Tylko na zdjęciach wygląda jakby pływała po wodzie. W istocie wszystko zależy czy jest pora przypływu lub odpływu. Trafiliśmy na moment, gdy z pomostu widzieliśmy muliste dno zamiast lustra wody.

Zmierzchało już, kiedy wspinając się po schodach, otworzyliśmy sobie furtkę, za którą rozpościerały się budynki buddyjskiej świątyni Daisho-in. O tej porze nie było tam już żywego ducha. Musieliśmy zgodnie z instrukcją starannie ją zamknąć, aby nie przedostały się tam wszędobylskie daniele. Dalej już nie wchodziliśmy, gdyż nad wyspą zapadł już zmrok, a musieliśmy liczyć się z porą odpłynięcia ostatniego promu. Należał on do JR, więc znowu mogliśmy skorzystać z naszego JR pass. Powróciliśmy do naszego hotelu w Hiroszimie, który już po raz kolejny został przez nas odnaleziony na podstawie wywieszonego na neonie numeru telefonu, gdyż pozostała nazwa była już w samych krzaczkach. Ze sporym trudem udało mi się odnaleźć na czwartym piętrze wieżowca w pobliżu dworca kolejowego kawiarenkę internetową pod nazwą Futanabe@cafe, co oznacza po prostu I love you. Stamtąd nadałem kolejne wieści z dalekiego świata.

10.05.2006 – Hiroshima – Kiusiu – Beppu

W tym dniu musieliśmy zainwestować w pogodę. Niestety mocno lało i prognozy na Kiusiu, wyspie będącej celem naszej podróży, nie były wcale bardziej pocieszające. Gnając ile wlezie dopadłem pierwszego sklepu, gdzie można było kupić wszystko, w tym również i parasolki – białą i niebieską. Na dworzec nie mieliśmy daleko, a równie blisko było z wyspy Honsiu do Kukury, pierwszej miejscowości na wyspie Kiusiu, gdzie mieliśmy się przesiąść z shinkansenu na zwykły pociąg. Tym razem na kolejną wyspę przejechaliśmy pod dnem morskim. W Beppu byliśmy w niecałe trzy godziny później, ale tam wciąż padało. Hotel znaleźliśmy za pośrednictwem doskonale funkcjonującego prawie na każdej większej stacji kolejowej biura informacji turystycznej. Tym razem ponownie miał to być tradycyjny ryokan z łaźnią, gdzie można było zarezerwować porę kąpieli. Do Beppu przyjechaliśmy skuszeni jego sławą gorących źródeł. Miasto rocznie jest odwiedzane przez 12 milionów turystów. Stacja kolejowa i nasz hotel były położone nad samym morzem. Do najważniejszych atrakcji Beppu trzeba było podjechać parę kilometrów miejskim autobusem do położonej wyżej dzielnicy Kannawa. Widok tej okolicy, w którym z wielu miejsc wydobywała się jakby z nieszczelnej ziemi gorąca para, przypominała wielką kotłownię.

Atrakcją może być w tym mieście zarówno kąpiel w licznych basenach z ciepłymi źródłami jak i zwiedzanie znacznie gorętszych wód, w których kąpiel nie wchodzi w rachubę. Zwą się one „płonącymi piekiełkami” czy jigoku i stanowią jeziorka różnokolorowej mineralnej wody oraz bulgoczącego błota. Kupując łączny bilet na zwiedzenie ośmiu tych piekiełek, musieliśmy zwiedzać je w ostrym tempie, aby zdążyć przed ich zamknięciem o godzinie 17.

Największe wrażenie wywołuje bezsprzecznie jednak Chinoike Jigoku czyli Piekło Krwawej Sadzawki, której niesamowity kolor pochodził od czerwonej gliny zawierającej związki żelaza. Na terem Krwawej Sadzawki wpadliśmy dosłownie w ostatniej chwili przed zamknięciem, ale cały personel czekał na nas – jak to już poprzednio doświadczyliśmy – bez żadnego zniecierpliwienia.

11.05. 2006 – Aso-san, Beppu

Za oknami poza plątaniną kabli, anten i drutów nie było już więcej deszczowych chmur. Już od siódmej rano czekało na nas hotelowe śniadanko zamówione w wersji japońskiej i zachodniej. Równo o 8 rano wyruszyliśmy w dwugodzinną podróż pociągiem w głąb wyspy Kiusiu. Naszym celem był czynny wulkan Aso-san, który dawał możliwość wejrzenia w dymiący otwór krateru. Tym razem nie jechaliśmy shinkansenem więc i prędkość była inna. Ale łatwiej się można było wszystkiemu przyjrzeć, zarówno widokom, które przesuwały się za oknami pociągu jak i wewnątrz naszego wagonu. Japońska uprzejmość jest dość znana, ale to co mogliśmy ujrzeć było nawet jak na warunki tego kraju czymś wyjątkowym. Zachwyt wzbudził w nas sposób poruszania się konduktorki Kiushu Railway, która czyniła to z niezwykłą gracją. Nikt z dotąd widzianych przez nas ludzi na służbie nie potrafił się tak pięknie ukłonić. Z niewymuszonym uśmiechem na ustach podchodziła do każdego pasażera w pociągu , sprawdzając lub wypisując bilety.

A za oknami było znacznie więcej zieleni, gór i zalanych pól ryżowych. Kraina zupełnie odmienna niż gęsto zamieszkała okolica w pobliżu Tokio czy Kyoto. Na dworcu w Aso nie czekały nas zbyt dobre wiadomości. Wulkan ponownie zbudził się i duże ilość siarkowodoru sprawiły, że nie można było wjechać kolejką w pobliżu krawędzi krateru. Miało to trwać do odwołania. Z nadzieją, że się coś odmieni, wsiedliśmy do rejsowego autobusu, który miał się wspiąć kilkaset metrów wyżej do dolnej stacji kolejki linowej. Z dna doliny widok nie był zachęcający. Szczyty gór były spowite w chmurach i zbyt dużo zobaczyć się nie dało. Jechaliśmy w międzynarodowym towarzystwie: młoda Hiszpanka, która do Japonii przyjechała na dwa tygodnie prywatnej rajzy, w co wplotła tygodniową konferencję poświęconą fizyce teoretycznej i Koreańczyk. Na górze mogliśmy sfilmować tylko nieczynną kolejkę. Po godzinie w gęstej mgle zjechaliśmy z powrotem w dół do stacji kolejowej. See you again: tak żegnał napis nad torami. Kto wie, może kiedyś tu będziemy jeszcze raz.

12.05.06 – Beppu – Osaka – Koyasan

Koyasan miały być całkiem odmiennym doznaniem niż to, co do tej pory przeżyliśmy. Koyasan czyli góra Koya, jest płaskowyżem na wysokości 900 m n.p.m., położonym w górzystej prefekturze Wakayama. Nie jest zbyt rozległy – 5,5 km w osi wschód-zachód i 2,3 km w osi północ-południe, otoczony przez osiem szczytów. Przypominają one osiem pączków rozkwitającego lotosu jak również i osiem bóstw otaczających Buddę w mandali .

W 816 roku przybył tu Kukai, założyciel ezoterycznej odmiany buddyzmu shingon (prawdziwe słowo), dla którego miejsce to było wymarzone dla praktykowania ascetycznego życia w tym odosobnionym zakątku. Nawet obecnie nie łatwo było nam dotrzeć. Po 5 godzinach jazdy pociągiem z Beppu dotarliśmy wpierw do Osaki. To olbrzymia metropolia, w której bardzo łatwo się można zagubić. Trafiliśmy na okres przerwy obiadowej, gdy zarówno w barach jak i na ulicach blisko stacji kolejowej, czuliśmy się jak w ulu. Nie było łatwym zadaniem poruszanie się w labiryncie podziemnych przejść w pobliżu dworca w poszukiwaniu punktu wymiany walut. W końcu udało mi się odnaleźć jakieś małe biuro na dwudziestym którymś piętrze pobliskiego budynku. W dalszej podróży byłoby jeszcze trudniej, gdyby nie ośrodki informacji turystycznej.

Z otrzymanych mapek mogliśmy precyzyjnie ustalić cały biznes plan trzech przesiadek do Koyasan. Wpierw było więc metro, potem prywatna linia kolejowa Nankai Koya Line aż do Gokurakubashi, gdzie w ramach łączonego biletu przesiedliśmy się do kolejki górskiej. W miarę jak pociąg piął się do góry krajobraz stawał się coraz bardziej intrygujący. Mgła i siąpiący deszcz nadawał aury tajemniczości mijanej okolicy. W górnej stacji kolejki był kolejny punkt informacji.

Atrakcję Koyasan stanowi nocleg w shukubo czyli klasztorze buddyjskim przyjmującym gości, wraz z kolacją i możnością przyglądnięciu się porannym modlitwom. Niestety ceny były znaczne. Prawie 20 000 jenów musieliśmy zapłacić za nocleg, kolację i śniadanie w tradycyjnym japońskim stylu w shukubo Muryokoin. Młodzi mnisi z klasztoru poprowadzili nas do naszego pokoju. Nie zabawiliśmy tam zbyt długo. Zrzuciliśmy swoje plecaki w przedsionku, wypiliśmy czarkę zielonej herbaty i poszliśmy na wschód w kierunku Okunoin, najświętszego miejsca Koyasan. Tam 21 marca 836 roku Kukai wszedł w stan wiecznej medytacji w wieku 62 lat. Miejsce to ma dla wiernych buddyjskich święty charakter.

Po przekroczeniu pierwszego mostku znaleźliśmy się w cedrowym lesie, którego olbrzymie drzewa rosły od ponad 500 lat. Pomiędzy nimi stały groby i pomniki; były ich setki, tysiące, setki tysięcy. Były tam pomniki żołnierzy japońskich i alianckich, którzy przed 65 laty walczyli ze sobą na śmierć i życie w dżungli w Borneo; był też i grób, który stanowił specyficzny obraz buddyjskiego sumienia. Wystawiony został przez właściciela firmy produkującej środki owadobójcze ku pamięci zamordowanych przez jego produkty miliony termitów i mrówek.

W naszym klasztorze byliśmy już umówieni na kolację, którą młodzi początkujący mnisi przynieśli do naszego pokoju. Zacznę wpierw od tego czego tam nie mogło być: mięsa, ryb, cebuli i czosnku. Na malutkich półmiskach pojawiło się zaś chyba z 10 potraw jak: tempura (czyli warzywa zapiekane w głębokim tłuszczu), pikle z rzepy, miso-soup i bardzo różne odmiany tofu, z których przygotowywania słyną klasztory w Koyasan. Było oczywiście i Goma-tofu gotowane z nasionami sezamu. Podobno sekrety przepisów kulinarnych są przekazywane z mnicha na mnicha od 1100 lat czyli założenia sanktuarium przez Kukaia.

Choć była to kuchnia wegetariańska, ale sam sposób jej podania na specjalnych rozkładanych stoliczkach i spożywanie ich w pozycji klęcząco-siedzącej miało w sobie sporo uroku i egzotyki. Do jedzenia wybraliśmy sake, której smak był zbliżony do czystej wody. Była to dość spora niespodzianka, gdyż klasztory słyną z dobrej jakości sake; zachodziliśmy w głowę czy nie jest to jakiś rodzaj bezalkoholowej sake. Na całe szczęście w klasztorze była osoba, która angielskim władała bardzo dobrze. Był to Szwajcar, który do Koyasan przybył przed ponad 10 laty wraz z żoną i piął się w hierarchii mnisiej. Jak nam to dumnie wyjaśnił , niedawno został już zastępcą przeora klasztoru. Co do sake – wszystko się wyjaśniło – młody mnich po prostu do flaszki na sake wlał przez pomyłkę kranówkę. Szwajcarski wiceprzeor objaśnił nam w bardzo krótkich słowach zasady buddyzmu i zaprosił na poranną ceremonię modlitewną, która zawsze odbywa się dość wcześnie – o 6 rano. Pora więc było wkrótce się już położyć na futonach uprzednio rozesłanych nam w pokoju.

13.05.06 – Koyasan – Nara

Opatuleni w ciepłe ubrania i koce usiedliśmy przed 6 rano w Sali Modlitw na ławeczce. Z przodu grupka ogolonych mnichów i mniszek zaczęła śpiewną recytację sutr buddyjskich. Obok siedział inny mnich, którego głównym zadaniem było dorzucanie gałązek do palącego się ognia. Jemu przynajmniej było znacznie cieplej.

Śniadanie nie zostało nam przyniesione do łóżka. Znacznie mniej nam też smakowało. A na zewnątrz padało coraz intensywniej. Opuściliśmy na dobre klasztor i chodząc wśród deszczu odnaleźliśmy małą kawiarenkę, gdzie mogliśmy zapomnieć o rygorystycznej diecie mnichów z Koyasan. Była i kawa i ciastka. Dopiero wtedy mogliśmy zacząć coś zwiedzać.

W pobliżu znajdowała się świątynia Kongobuji, która była główną buddyjską świątynią na Koyasan. Zwiedzaliśmy ją wraz z grupą pielgrzymów, ubranych na biało z nieodłącznymi kijami. Popędzili oni szybko do przodu, gdyż w cenę biletu wchodziła czarka zielonej herbaty i ciastko. Wydawane były w dużej sali wyłożonej czerwonymi dywanami, na którą spoglądał ze swego wizerunku wszędzie obecny Kukai czy Koboidashi. Ale nie była to jedyna atrakcja tej świątyni, w której nie było nieprzyjemnych napisów „No photography”. Na przesuwanych drzwiach wielkich sal zobaczyć mogliśmy żurawie czy wierzby zimową porą namalowane przez malarzy ze słynnego rodu Kano.

Zaczęło się stopniowo przejaśniać. Pragnęliśmy powrócić do cywilizacji i po 3 godzinach korzystania z różnych środków komunikacji dojechaliśmy do stacji kolejowej JR Nara Station. Miasteczko Nara było dawną stolicą Japonii i do czasów dzisiejszych pozostało skarbnicą sztuki. Po przybyciu na stację hotel załatwiliśmy przez biuro informacji turystycznej na dworcu. Najbliższy duży hotel, choć miał korzystną lokalizację i dobrą cenę, był niestety zamknięty w porze obiadowej. To też należy do specyfiki tego kraju. Wybraliśmy zajazd w stylu japońskim Fujita Koto (8000 jenów), położony w starej części Nary, niedaleko stawu Sarusawa-ike.

Kilkunastominutowy spacer dzielił nas od największej atrakcji Nary – kompleksu klasztornego Todaji, na terenie którego znajduje się Daibutsuden. Stanowi on według Japończyków największą na świecie drewnianą konstrukcję. Po drodze trzeba się było przedzierać przez istne tłumy uczestników szkolnych wycieczek jak i omijać wszędobylskie w tym mieście święte daniele. Obecnie jest ich podobno koło tysiąca. Strzec się należy samców podczas wiosennych godów jak i samic, gdy urodzą młode. W miesiącu maju daniele miały nastawienie pokojowe, choć w drodze do Todaji, umiejętnie sprawdzały wszystkich nadchodzących, czy czasem nie mają niczego, co nadawałoby się do jedzenia. Krakersy, po 150 jenów za paczkę, kupowane na straganach nadawały się do jedzenia wyłącznie dla świętych wysłanników bóstwa Takemikazuchi.

Odlana z brązu w 752 roku 15-metrowa kolosalna rzeźba Wielkiego Buddy Rushany sięgała niemal sufitu drewnianej budowli. W wyniku licznych kataklizmów ulegała ona licznym uszkodzeniom i przeróbkom. Wysokość rzeźby zmalała o metr, ale posąg rozrósł się w kolanach, za to dłoń miał krótszą. Kilkaset metrów dalej po pokonaniu licznych schodów weszliśmy na galerię Nigatsudo. Poprzez wiszące żelazne latarnie mogliśmy dostrzec tylko w mglistych zarysach widok na leżąca niżej Narę. Położenie Nigatsudo czyli Przybytku Drugiego Miesiąca przypominało nam świątynię Kyomizudera w Kioto, widzianą w pierwszym dniu pobytu w Japonii.

Wieczór zakończyliśmy w wypożyczalni komiksów manga. Stał tam komputer, z którego można było nadać kolejną garść wiadomości do Polski jak i zamówić przez Internet hotel w Kioto na niedzielny wieczór.

14.05.06 Nara – Horyui- Kyoto

Sławny zespół świątynny Horyuji, położony kilkanaście kilometrów od Nary był celem naszego rannego wypadu za miasto. Dotarliśmy tam koleją, która dociera prawie wszędzie w Japonii. To były już na pół wiejskie okolice. Domy mieszkalne sąsiadowały z poletkami ryżu czy warzyw. Półtorakilometrowy spacer z dworca do świątyni Horyuji urozmaiciliśmy sobie wizytą w kawiarni. To było dla nas miłe zaskoczenie w czasie pobytu w Japonii – kawa z ekspresu okazywała się dla nas smaczniejsza nawet od kawy zamawianej we Włoszech.

Świątynia Horyuji, którą odwiedziliśmy w to niedzielne przedpołudnie, ma dla Japończyków szczególny charakter. Założona została w 607 roku n.e. Przez te 1300 lat zachowały się niektóre drewniane rzeźby czy budowle. Na dziedzińcu otoczonym drewnianymi krużgankami znajdowały się typowe budowle dla buddyjskiego kultu jak sala nabożeństw, sala czytania, dom dzwonu i pagoda. Większość była z drewna , poczerniałego już od patyny wieków.

Na koniec tego krótkiego pobytu w Narze i okolicach zostawiliśmy sobie chram szintoistyczny Kaługa-taisha. Aleja, która do niego prowadziła, obsadzona była niezliczoną liczbą kamiennych latarni. Było ich nawet więcej niż oblegających tę drogę danieli. Przy wstępie powitały nas przy kasie młode dziewczyny w biało-czerwonych szatach z wpiętymi we włosy fioletowymi kwiatami wisterii. To były kapłanki szintoistyczne. Sam chram tonął również w strumieniach tych kwiatów spływających z licznych kratownic. Drewniane pawilony aż lśniły nowością. Nie było tu surowego drewna; to co się dało zostało pomalowano na jaskrawy czerwony kolor. Takie były tez i długie pergole utworzone z licznych torii ustawionych w długim szeregu.

Pora było jednak odjeżdżać z Nary . Ale przed tym czekały nas drobne zakupy. A najlepiej robi się je w sklepie o nazwie 99. Wizyta w tym sklepie udowadniała, że Japonia wcale nie musi być drogim krajem. Wszystko co kupowaliśmy w takim sklepie kosztowało tyle samo 99 jenów czyli mniej niż dolara.

Jazda pociągiem JR do Kioto odbywała się w weekendowym tłoku. Dobrze choć, że mieliśmy już zarezerwowany hotel tuż przy dworcu

15.05.06 – Kyoto – Aoi Matsuri – Nijo

Wcześnie rano zmieniliśmy miejsce naszego noclegu na mały pensjonat w pobliżu świątyni Kyomizudera o nazwie Hamakiya Inn za 7800 jenów, uprzednio zamówionego jeszcze w Polsce przez Internet. Nie był to jednak wyłącznie dla nas dzień pożegnania z Kioto i Krajem Zachodzącego Słońca. 15 maja jak co roku odbywa się w Kioto jedno z trzech najważniejszych w tym mieście festiwali. Popularnie nazywa się Aoi Matsuri, czyli święto malwy, które w tym czasie kwitnie w całej Japonii.

Poinformowani w biurze informacji turystycznej o trasie i terminie pochodu pojawiliśmy się odpowiednio wcześnie naprzeciwko Pałacu Cesarskiego. Przybywało coraz więcej widzów, ale ku naszej rozpaczy okazało się, że ustawiliśmy się po złej stronie. Choć nie była to główna arteria miasta, a święto działo się tylko raz w roku, zamknięto tylko jeden pas ulicy dla ruchu samochodowego i to z naszej strony.

Dokładnie o 10.30 wyruszył spod Pałacu Cesarskiego pochód trzydziestu sześciu koni, czterech wołów i 511 ludzi ubranych w szaty pochodzące z okresu Heian. Kwiaty malwy były obecne wszędzie. Przyozdobione były nimi wozy, twarze i ubrania uczestników procesji. Po jednej stronie ulicy mieliśmy urokliwe średniowiecze, po drugiej było miejsce dla machin dwudziestego pierwszego wieku. Procesja wysłannika cesarskiego co pewien czas przystawała, gdyż musiała się podporządkować wymogom zielonego i czerwonego światła na każdym mijanym skrzyżowaniu. Uroczystość miała trwać przez trzy godziny, ale po półtorej godzinie zanurzyliśmy się ponownie w którejś z licznych kawiarni na filiżankę espresso z ciastkiem.

Z epoki Heian przeskoczyliśmy kilka wieków później i kilka kilometrów dalej. Na początku XVII wieku szogun Tokugawa postawił u boku cesarskiego pałacu w Kioto zamek Nijo-jo, który dotrwał do chwili obecnej. Jego mury i zewnętrzna fosa bardzo przypominały nam Pałac w Tokio. Czas zamknięcia obiektu (do godziny 16) zmuszał nas do pewnego pośpiechu. Zamek Nijo-jo nigdy nie spełniał roli twierdzy. Szogun, który na stale rezydował w Tokio, zbudował go dla zaznaczenia swojej obecności w cesarskim mieście.

Przed wejściem do tego zespołu witała nas Brama Karamon. Ze swoimi złoconymi ornamentami w chińskim stylu przypominała szaleńczy „japoński barok” widziany już przez nas w Nikko. Gdy weszliśmy do drewnianych pomieszczeń Ninomaru nastąpiła całkowita odmiana stylu. We wnętrzach panowała prostota wielkich pustych sal, ożywionych wspaniałymi malowidłami na przesuwanych drzwiach w stylu szkoły malarskiej Kano, bardzo podobnym do Kongobuji w kompleksie Koyasan, widzianym dwa dni wcześniej.

Nie był to jeszcze koniec naszego programu na Kioto. W głowach mieliśmy jeszcze świat kwiatów i wierzb czyli świat gejsz, ich klientów i całej oprawy. Prawdziwe tańce z udziałem gejsz są możliwe do oglądnięcia w Kioto przede wszystkim w herbaciarniach ochayama. Tam odbywają się bardzo elitarne uroczystości dostępne głównie dla Japończyków od złotej karty kredytowej wzwyż. Ale wiosną i jesienią gejsze wychodzą ze swoją sztuką do szerszej publiczności. Wystawiane są wtedy przedstawienia taneczne w kaburenjo (teatrach gejsz). W kwietniu są to tańce wiśni, a w maju (od 1-21.05) gejsze dzielnicy Pontocho odgrywają spektakl Kamogawa-odori. Zwykle są grane trzykrotnie w ciągu dnia o godzinie 12.30, 14.20 i 16.10 (ceny – 4300 jenów za możność wzięcia udziału w ceremonii herbacianej, 3800 jenów i 2000 jenów za bilet na balkonie). Wieczorami gejsze zajmują się tym co należy do ich podstawowych zadań – obracaniem się w towarzystwie prywatnych gości w ochayama.

Taniec gejsz stanowił ostatni mocny akcent tego dnia jak i całej naszej japońskiej podróży. Repertuar, jaki stanowi Kamogawa Odori grany jest już od 1872 roku i przedstawia miłosną historię z dawnych lat z domieszką elementów znanych z bajki Andersena o Królowej Zimie. Druga część pokazu była już wyłącznie popisem tanecznym Młode maiko jak i nieco starsze geiko odtworzyły przed nami cztery pory roku.

Cztery pory roku są zawsze zaznaczane na każdym kroku w tym kraju. I ja nie byłem na to głuchy, gdy będąc jeszcze w Polsce w kwietniu z zapartym tchem obserwowałem na stronach internetowych jak przesuwa się stopniowo na północ fala kwitnienia wiśni. I wciąż mnie nurtowało pytanie. Czy jeszcze zdążymy na ceremonię „oglądania” (hanami) i „zamieci kwiatów wiśni”. Niestety w początku maja gdzieś tam daleko na Hokkaido byśmy mogli ujrzeć kilka kwiatów, ale nie byłoby to tak widowiskowe jak w Tokio czy Kyoto. Przynajmniej podczas Tańca Gejsz, choć trochę mogliśmy doświadczyć tej atmosfery.

Wieczór ukończyliśmy poszukiwaniem różnych pamiątek w licznych sklepikach w krytych galeriach sklepowych, ale raczej bezowocnie. Została nam więc knajpka, w której młodzieżowa załoga powitała nas, a później pożegnała gromkimi okrzykami w stylu „Witaj i żegnaj nasz najdroższy kliencie”. Gdy wieczorem powróciliśmy do naszego pensjonatu Hanakiya Inn nie było już czasu i siły pospacerować po wąskich uliczkach. Następnego dnia czekała nas wczesna pobudka i rozstanie z Krajem Kwitnącej Wyspy.

16/17.05.06 Kyoto – Helsinki – Warszawa – Wrocław

W tym dniu po raz pierwszy i ostatni zamawiamy taksówkę, która kosztuje nas nie więcej niż 800 jenów. Zaczynał padać deszcz, który towarzyszył nam w czasie dwugodzinnej podróży pociągiem ma lotnisko Osaka. Starczyło nam tam jeszcze czasu, aby za resztę jenów pokupować różne miłe drobiazgi. Gdy wracaliśmy klasą pierwszą nocnym pociągiem z Warszawy do Wrocławia uświadomiliśmy sobie, że od Japonii pełnej uprzejmych ludzi, wypucowanych dworców i wagonów kolejowych dzieli nas jeszcze bardzo wiele.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u