Listy z Persji – Darek Więczkowski

Darek Więczkowski

Motto:

Aszhad-u anna la illaha illa
L-lah wa aszhad-u anna Muhammadan
rasul-u i-Llah
1

Dlaczego właśnie Iran? A czemużby nie — można odpowiedzieć, lecz byłaby to zbyt prosta odpowiedź. Od dłuższego czasu interesowałem się ruchami fundamentalistycznymi na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Postanowiłem “wskoczyć do głębokiej wody” i na pierwszy kraj tego regionu, który chciałem odwiedzić, wybrałem Iran.

Zaczęło się od korespondencji z ambasadą w Warszawie, jednak dopiero po dwóch latach w moim paszporcie pojawiła się irańska wiza turystyczna.

Z Krakowa wyjechałem rano PKS-em do Chyżnego, gdzie byłem przed południem. Kiedy autobus mijał kolejkę TIR-ów, mogłem się przyjrzeć tablicom poszczególnych samochodów. Stał jeden Grek, ale stwierdził, że nikogo nie bierze. Zdesperowany przekroczyłem granicę piechotą. Kilka metrów za punktem kontrolnym zrzuciłem plecak, licząc na ciężarówki poddawane właśnie kontroli celnej w specjalnie do tego celu przygotowanej zatoczce.

Zagadałem tureckiego kierowcę, ale bez skutku. Potem rozmawiałem z Bułgarami.
I właśnie oni mi pomogli. Nie żeby mnie zabrali (słowaccy celnicy zażądali od nich kaucji w wysokości kilku tysięcy marek, a że takiej kwoty nie posiadali, to koczowali na poboczu w oczekiwaniu na kogoś z firmy), ale skontaktowali mnie z innym Bułgarem, który wracał z Rosji mikrobusem. Zgodził się zabrać mnie tam za darmo, a dokładnie mówiąc za wypisanie po polsku na fakturze zdania “dwieście par kostiumów kąpielowych różowych i trzysta pięćdziesiąt par zielonych w odcieniu żarówiastym” oraz za napisanie słownie jakiejś kwoty na tejże fakturze. Na miejscu byliśmy dwa dni później. Był tak miły, że zaprosił mnie do swojego mieszkania na obiad, a później odstawił na dworzec kolejowy. Do odjazdu pociągu miałem jeszcze trochę czasu, więc postanowiłem przyjrzeć się mieszkańcom Bułgarii. Siedząc przed dworcem rozmawiałem z kilkoma taksówkarzami, którzy proponowali, że zawiozą mnie do Warny albo gdziekolwiek za jedyne 200 marek niemieckich. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że za bilet na dwukrotnie dłuższej trasie do granicy tureckiej zapłaciłem dwie marki.

Po sześciu godzinach jazdy pociągiem dojechałem do granicy i po bułgarskiej kontroli paszportowej zdecydowałem się dojechać tym pociągiem do samego Stambułu (wcześniej planowałem przekroczenie granicy pieszo, a potem podróż kombinowaną). Po wymienieniu się papierosami z konduktorem dojechałem do Kapikule (turecki punkt kontrolny). Pasażerowie wysiadali z pociągu. Domyśliłem się, że jeżeli urzędnik nie przyjdzie do podróżnego, to podróżny musi iść do urzędnika. Mac Gyverowskim sposobem zamknąłem przedział, w którym zostawiłem plecak i udałem się “do Turka”. W małej, dusznej salce kłębiły się tłumy z paszportami w zębach. Ja wsadziłem do swojego paszportu banknot dziesięciodolarowy (na wizę) i stanąłem w kolejce wraz z bułgarsko-rumuńsko-tureckim tłumie. Kiedy już dotarłem do okienka i podałem Turkowi paszport, ten po dokładnym przejrzeniu wszystkich stron oddał mi go i kiwając z politowaniem głową wydukał: permit, banka, outside. Zaciskając zęby wyruszyłem outside na poszukiwanie banka, w której mogę kupić permit. Znalazłem, kupiłem, wróciłem, odstałem swoje w kolejce, Turek podbił mi paszport i wreszcie byłem w Turcji. U “cinkciarza” wymieniłem 50 USD, udałem się do kasy, kupiłem Istambula bir bilet (jeden bilet do Istambułu), wsiadłem do pociągu, odszukałem swój przedział i położyłem się spać. Godzinę przed przyjazdem do Stambułu obudziło mnie tureckie słoneczko, które z typowym dla tego kraju uporem wdzierało się do przedziału. Z jednej strony wagonu morze, z drugiej minarety. Biegałem jak oszalały od okna do okna. Tak — pomyślałem sobie — jestem w mieście tysiąca meczetów, jestem w Konstantynopolu, jestem w Stambule. Po opuszczeniu dworca Sirkeçi przeszedłem niesamowicie zatłoczone skrzyżowanie, aby znaleźć się nad brzegiem Bosforu. Nabrzeże jest pełne przystani, przy czym każda należy do innej firmy i obsługuje połączenia z innymi częściami azjatyckiego brzegu. Kupiłem żeton, wraz z moim plecakiem przecisnąłem się przez wąskie drzwi obrotowe, aby znaleźć się na promie. Żegnaj Europo — powiedziałem wchodząc na pokład. Prom płynął, a ja z otwartą gębą przypatrywałem się widokowi, który zostawał w tyle. Przystań Harem na azjatyckim brzegu cieśniny jest oddalona o rzut kamieniem od dworca autobusowego, więc już po kilku chwilach znalazłem się w kłębowisku Turków Podróżujących. Niestety nie było miejsc w autobusie do Dagubeyazit, więc w kasie dano mi do zrozumienia, że mogę próbować jechać z przesiadką w Ankarze. A co najdziwniejsze, w firmie Kamil Koç otrzymałem bilet zniżkowy na podstawie zwykłej legitymacji studenckiej.

Autobus okazał się luksusowym Neoplanem, z dwoma stewardami dbającymi o to, aby pasażerom nie zabrakło “Pępków Damy” (przepysznych ciasteczek nasączanych syropem), herbaty, kawy i zimnych napojów. A wszystko to wliczone w cenę biletu. Kiedy opuściliśmy Stambuł, postanowiłem przeczytać coś o zwyczajach panujących w tureckich autobusach. Rzeczywiście, autobusy komunikacji międzymiastowej należały do niezliczonej ilości firm przewozowych, które, aby przyciągnąć klienta, oferowały coraz to większe atrakcje dla swoich pasażerów. Polegało to oczywiście na standardzie autobusu i jakości obsługi. Typowo tureckim zwyczajem jest “częstowanie” pasażerów wodą kolońską (najczęściej o zapachu cytrynowym). Akurat kiedy skończyłem o tym czytać, zjawił się steward z butelką pachnidła. Chcąc wypaść jak najlepiej nastawiłem otwarte dłonie, na które spłynęła spora ilość płynu. Najpierw potarłem dłonie, potem twarz (od czoła do brody), następnie włosy (od czoła w tył) by wreszcie przyłożyć dłonie do nosa i głęboko wciągnąć zapach. Steward cały czas przyglądał mi się z uwagą. Kiedy stwierdził, że zdałem egzamin na Turka, poklepał mnie po ramieniu, uśmiechnął się i poszedł dalej. W Ankarze byliśmy po trzech i pół godzinie. Miasto nie było tak kolorowe i tętniące życiem jak Stambuł, ale widok dworca autobusowego wprawił mnie w osłupienie. Ten dworzec jest chyba większy od międzynarodowego Okęcia! Po krótkich poszukiwaniach udało mi się znaleźć stanowisko firmy prowadzącej przewozy do Dagubeyazit. Oczywiście jako student dostałem zniżkę. Autobus odjeżdżał za pół godziny. Nie był jednak tak luksusowy, jak Kamil Koç. Zająłem miejsce (najlepsze, jak zapewniał steward) i w ciągu kilku chwil byłem mokry od potu, ponieważ w czasie postoju nie działała klimatyzacja. Z tą klimatyzacją w tureckich autobusach bywa różnie — mianowicie Turcy są przewrażliwieni, jeżeli chodzi o przeciągi. Twierdzą, że lepiej się spocić, niż przeziębić. Zresztą doświadczyłem tego na własnej skórze. Autobus odjechał punktualnie. Prawie wszystkie miejsca były zajęte. Te, które były wolne, zapełniły się na ulicach Ankary, kiedy to autobus zatrzymywał się, aby zabrać (umówionych zapewne wcześniej) pasażerów. Oprócz mnie jechało pięciu Irańczyków i jeden Turek. Reszta pasażerów była Kurdami. Najciekawsze było to, że reprezentowali sobą dwa nie przepadające za sobą klany, tudzież organizacje. A jeszcze ciekawszy był fakt, że kierowca należał do jednego klanu, a steward do drugiego. Krew w żyłach mroziły ich przepychanki graniczące z rękoczynami, mające miejsce na krętych górskich drogach. Jako Polak wzbudzałem większą ciekawość niż Irańczycy, więc już po godzinie jazdy byłem ze wszystkimi “na ty”. Problem polegał na tym, że nie byłem w stanie zapamiętać ich imion, natomiast oni doskonale pamiętali moje. Nie przeszkadzało to jednak nikomu. Dopiero podczas tej podróży zobaczyłem, ile mieszkańcy tego pięknego kraju potrafią wypalić papierosów. Sam palę, ale bez przesady…

Na siedemnastogodzinnej trasie z Ankary do Dagubeyazit byliśmy dwadzieścia dwa razy zatrzymywani na wojskowych punktach kontrolnych, mających na celu wyłapanie możliwie największej ilości “wywrotowców” z Partii Pracujących Kurdystanu.

Rzeczywiście, jeżeli chodzi o wspomniane wyżej działania wojenne, to wschodnia Turcja jest areną dla demonstracji siły przez armię turecką. Nie mówię tutaj tylko o punktach kontrolnych, spotykanych co kilka-kilkanaście kilometrów, przy których w okopach czają się młodzi żołnierze z bronią wycelowaną w kontrolowany pojazd; mam na myśli czołgi i inny ciężki sprzęt bojowy, który można zobaczyć wszędzie. Tak naprawdę młodzi Turcy wcale nie palą się do walki. Ale służba wojskowa jest obowiązkowa. Właściwie prawie obowiązkowa. Faktem jest, że jeżeli kogoś na to stać, może się od niej legalnie wykupić (nieco ponad 10000 USD). Nie wszyscy młodzi ludzie są dumni ze służby ojczyźnie, ale za to każdy (nawet po angielsku lub niemiecku) potrafi powiedzieć, ile jeszcze dni pozostało mu do końca służby.

Dojechałem do granicy. Trzeba wspomnieć, że jeszcze w autobusie nawiązałem kontakt z czwórką Irańczyków, z których trójka wracała z Syrii, a czwarty studiował “coś” na terenie WNP. Do tego ostatniego wrócę za chwilę. Od bramy, przy której zaczyna się obszar celny, do budynku kontroli paszportowej jest jakieś 700 metrów. Trzeba to było przejść piechotą, dowiadując się przy okazji od mijanych “cinkciarzy” o kurs waluty irańskiej. Wjeżdżając do Iranu można mieć 200000 riali, czyli 20000 tumanów (1 T = 10 r). Jeszcze po stronie tureckiej wymieniłem 20 USD. Na widok irańskiej flagi trzepoczącej na wietrze na wzgórzu po tamtej stronie barierki kobiety zakładały chusty rusari i lekkie płaszcze, mające za zadanie zneutralizowanie wszystkich “seksownych” części ciała; te bardziej ortodoksyjne przywdziewały czadory — ogromne płachty czarnego materiału zakrywające kobietę od głowy po stopy, spełniające podobną rolę. Kobieta w czadorze idąca po ulicy i obserwowana z tyłu przypominać może ćmę.

W małej i ciasnej salce odbywała się turecka kontrola paszportowa. Kiedy tłum urósł do tego stopnia, że nie było czym oddychać, otwarto drzwi do znacznie większej, ale równie dusznej sali “neutralnej”, w której odbywała się irańska kontrola paszportowa. Neutralność tej sali podkreśla portret Atatűrka nad drzwiami, którymi opuszcza się Turcję i portret Ajatollaha Chomeiniego nad drzwiami prowadzącymi do Iranu. W okienku kontroli paszportowej otrzymałem Disembarcation Card — samokopiujący druk pełniący rolę formularza imigracyjnego. Po podstemplowaniu wizy i karty (podróżny otrzymuje egzemplarz żółty) musiałem zaczekać, aż ktoś łaskawie otworzy następne drzwi, za którymi mieściła się minimalnie większa sala, będąca poczekalnią do kontroli celnej. Przy drzwiach ogromna tablica z informacją mówiącą o zakazie wwozu waluty saudyjskiej i syryjskiej. W pewne zakłopotanie wprawiła mnie uwaga, wedle której osoby nie posiadające biletu powrotnego powinny złożyć kaucję w wysokości 1000 USD. Na szczęście ten przepis (przynajmniej w moim przypadku) pozostał jedynie na papierze. Widząc rozmiary tłumu uznałem Irańczyków za lud często i licznie podróżujący. Jeden z poznanych wcześniej Irańczyków ocenił kolejkę do kontroli na jakieś 4-5 godzin. Trzeba było kombinować. Z tym, który studiował na terenie WNP, uzgodniłem, że nie mówię po angielsku, lecz tylko po rosyjsku, a on jest moim tłumaczem, a tak w ogóle, to śpieszymy się na ślub jego siostry i dlatego muszą nas odprawić bez kolejki. Oczekujących to nie przekonało, ale jeden z mundurowych kręcących się po sali wprowadził nas wszystkich do komory celnej. Ja jako pierwszy.

— Do you speak English? — zapytał celnik.

Udając, że nie wiem, o co mu chodzi, spojrzałem na “tłumacza”. Ten przetłumaczył to na rosyjski, a moją odpowiedź na perski. Celnik z dezaprobatą, tudzież z rozczarowaniem pokiwał głową i zwrócił się do tłumacza o wyjaśnienia, a ten opowiedział historyjkę o ślubie siostry. Otwarłem plecak. Na samym wierzchu miałem śpiwór, który postanowiłem wyjąć chcąc pokazać celnikowi moje uczciwe zamiary. Z nieukrywanym “nie chcę, ale muszę” zajrzał do środka i zapytał (oczywiście za pośrednictwem tłumacza) o narkotyki, alkohol, pornografię, broń i… lekarstwa na raka. Kiedy usłyszał: niet, niet, niet, niet, niet, napisał coś na “żółtym papierze” i machnął na mnie ręką. Na odchodnym zapytał, czy chcę u niego wymienić walutę. Poczułem się nieco dziwnie. Prowokacja — pomyślałem i oczywiście odmówiłem. Pracownik ambasady irańskiej w Warszawie poinformował mnie, że pieniądze mogę wymieniać tylko w bankach. Nielegalna wymiana waluty grozi od chłosty wzwyż. Byłem jednak zadowolony z tego, że celnik nie wpisał mi ilości posiadanych pieniędzy do paszportu. Wtedy byłbym skazany tylko na wymianę w banku.

Uwaga!!! Jeżeli chodzi o wymianę waluty amerykańskiej na czarnym rynku, to preferowane są banknoty emitowane po roku 1990, tzn. zaopatrzone w “żyłkę” z wypisanym nominałem. Wymieniając banknoty bez takiego zabezpieczenia, można się liczyć z mniej korzystnym przelicznikiem.

Wreszcie mogłem zaczerpnąć świeżego powietrza. Moje pierwsze chwile na terenie Islamskiej Republiki Iranu. Po wyjściu z posterunku celnego powitała mnie ogromna podobizna Ajatollaha Chomeiniego, a obok niej napis w języku angielskim: “Welcome to Iran, do not take pictures of this area, please“. Przez jakiś kwadrans czekałem na Irańczyków.
W tym czasie zatankowałem plastikową butelkę wodą ze “źródełka”. Wtedy dowiedziałem się, że woda w Iranie jest bezpłatna. Każdy właściciel sklepu, czy jakiegokolwiek innego przybytku, do którego przychodzą ludzie, ma obowiązek umożliwić im dostęp do tego cennego w tym klimacie płynu. Najczęściej spotykane są przenośne zbiorniki z kranikiem i szklanką lub kubkiem. Zbiorniki napełnia się sztabami lodu. Ilość wody zależy od tempa topnienia lodu.

Bazargan i co dalej? Całą piątką wynajęliśmy taksówkę mającą nas zawieźć do oddalonego o pół godziny jazdy Maku. Ale w końcu wylądowaliśmy na dworcu autobusowym w Tabrizie. Za przejechanie tego czterystukilometrowego odcinka drogi zapłaciliśmy 2500 T! Po drodze kilkakrotnie zatrzymywały nas blokady policyjne. Nad moim paszportem nachylało się po kilku mundurowych. Miałem wrażenie, że szukają kwadratowych jajek.

Na dworcu udało nam się kupić ostatnie pięć biletów do Teheranu.

Bardzo spodobała mi się ogromna tablica, przedstawiająca podobiznę Chomeiniego i jakiś napis po persku. Jeszcze w Polsce radzono mi, abym przed zrobieniem zdjęcia poprosił o zgodę policjanta. Przetłumaczono mi na perski zdanie: czy mogę zrobić zdjęcie? Na szczęście w pobliżu stał Strażnik Rewolucji. Wydawał się być dumny, że przedstawiciel zgniłego Zachodu pyta go w jego języku o zgodę na zrobienie zdjęcia. Wystawił do góry wskazujący palec (wystawiony kciuk brzydko im się kojarzy), co miało oznaczać, że mogę zrobić tylko jedno zdjęcie. Kiedy odkrywałem obiektyw aparatu, moi znajomi byli przerażeni. Po co ci to — pytali potem. A ja odpowiadałem: na pamiątkę. Później, w czasie jazdy autobusem widziałem bardzo ciekawy znak drogowy — na białym tle szkic globusa, w którego stronę nachylała się sylwetka czarnej, solidnie uzębionej paszczy przyodzianej w hełm, na którym widniała Gwiazda Dawida. Był to znak ostrzegawczy, który zinterpretowałem jako: “uwaga! nisko latający syjoniści!”. Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia.

A kiedy Koran jest recytowany,
To przysłuchajcie się i milczcie.
Być może doznacie miłosierdzia.

Tego ranka nie obudziło mnie słoneczko, lecz kierowca autobusu. Mamrotał coś po persku. Okazało się, że autobus zatrzymał się przy meczecie, a on zapraszał mnie na poranną modlitwę. W szyickim Iranie autobusy i pociągi zatrzymują się na modlitwę trzy razy dziennie nie tylko przy meczetach, ale także przy przydrożnych restauracjach, na których wyposażeniu obowiązkowo znajdują się sale modlitewne.

Po krótkim postoju ruszyliśmy w drogę. W Teheranie przywitało nas olbrzymie lotnisko, a za nim wyłonił się dworzec autobusowy Western Terminal. Do pasażerów wysiadających z autobusu podbiegali taksówkarze. Jeden z Irańczyków, z którymi jechałem od samej Ankary, zaproponował, abym zatrzymał się u niego. Chciałem spać, ale jednocześnie chciałem odwiedzić to siedmiomilionowe miasto. O jeździe komunikacją miejską ze względu na ilość i rozmiary bagażu nie mogło być mowy. Wybraliśmy taksówkę. I tutaj należy się kilka słów wyjaśnienia. Teherańskie taksówki to przeważnie samochody marki Paykan — produkowane w Iranie, ale na brytyjskiej licencji. Coś w rodzaju produkcji Fiata 126p w Polsce. Z tym, że Irańczycy są dumni ze swojego samochodu, który urósł już prawie do rangi symbolu narodowego (a jak my traktujemy “malucha”?). Taksówkami są prywatne samochody, a dla kierowców jest to całkiem niezłe źródło dochodów. Podsumowując: to, co u nas jest autostopem — w Iranie (i nie tylko) jest jazdą taksówką. Zazwyczaj taksówkę łapie się na ulicy. Jest to zresztą powszechny i popularny środek transportu w mieście. Kiedy kierowca widzi tłumek oczekujących, wtedy zwalnia, nachyla się w stronę okna, a oczekujący wykrzykują nazwę miejsca lub kierunek, w którym chcą jechać. Jeżeli to kierowcy odpowiada, to zabiera delikwenta. Jeżeli nie, to przyśpiesza z piskiem opon. Do taksówki wchodzi tyle osób, ile jest się w stanie zmieścić. Kiedyś miałem okazję jechać jako jeden z dziewięciu — pięć osób na tylnym siedzeniu, kierowca i trzy osoby na siedzeniu obok niego. Teheran jest “poprzecinany” dwupasmowymi “Expresswayami”, pozwalającymi w miarę szybko przemieszczać się z jednego końca miasta na drugi. Na takiej drodze samochody mkną z prędkością nawet do 100 km/h. Wyobraźmy sobie teraz “taksówkarza”, wiozącego komplet pasażerów z taką właśnie prędkością. On nie tylko prowadzi, ale jednocześnie czyta gazetę! Najintensywniejszych wrażeń doznajemy, kiedy obok jedzie inna taksówka, a nasz kierowca rozpoznaje w jej kierowcy swojego kumpla. Zdarza się, że podczas jazdy wymieniają się papierosami, dyskutują o polityce. Widać Teherańczycy są do tego przyzwyczajeni, bo nie zauważałem z ich strony żadnych reakcji na to, co się działo. Przy wysiadaniu należy oczywiście zapłacić: cena za kilometr wynosi od 5 do 15 T, choć raz zdarzyło się, że kierowca kategorycznie odmówił przyjęcia ode mnie pieniędzy, mówiąc: Welcome to Teheran.

Po pół godzinnej jeździe taksówką po wąskich i krętych zakamarkach miasta dojechaliśmy do domu. Zauważyłem, że Irańczycy starannie chronią swoją prywatność przez odgradzanie wysokim ogrodzeniem podwórek od ulicy. Stanęliśmy przed bramą, zza której dobiegał kobiecy głos. Otworzyła młoda dziewczyna. Za nią stała jeszcze kilkuosobowa rodzina. Kiedy już przywitano gospodarzy, przyszła kolej na mnie. Zawahałem się, czy mogę podać rękę kobiecie. Przez głowę przeleciała mi myśl — dlaczego ona nie nosi rusari. Ale przecież była we własnym domu. Okazało się, że jest siostrą mojego gospodarza. Nosiła dżinsowe szorty, obcisły bawełniany podkoszulek. Byłem tym widokiem nie tyle zaskoczony, co zszokowany. Z niepewnością spojrzałem na Młodego (tak ze względu na bezpieczeństwo będę go od tej pory nazywał). “No problem” — powiedział i uśmiechając się serdecznie przedstawił mnie rodzinie. Weszliśmy do środka. Stałem jak wryty. Ogromny salon z perskimi dywanami, oddzielony barkiem od kuchni, nowoczesne meble, telewizor Sony, magnetowid i… zakazana w tym kraju antena satelitarna. Wszystko w typowo amerykańskim stylu. Na piętrze podobny salonik urządzony w stylu Ludwika któregoś tam. Nie spodziewałem się, że znajdę coś takiego w Iranie, zwłaszcza po tym, co przeczytałem w książce Betty Mahmoody2.

Zasiedliśmy do śniadania. Na dywanie rozłożono obrus. Wszyscy usiedli dookoła na podłodze. Mężczyźni podwinęli rękawy, co jest znakiem, że nie mają broni, ani żadnych złych zamiarów. Ten gest jest także dowodem szacunku dla osoby przyrządzającej potrawę. Najważniejszą osobą przy stole jest ta, obok której stoi czajnik z herbatą i pojemnik z wodą. Jest to zazwyczaj najstarsza kobieta w rodzinie. Częstuje wszystkich napojami, ale sama może się napić dopiero wtedy, kiedy będzie pewna, że dla nikogo nie zabraknie. Najlepszą odmianą irańskiego chleba (naab) jest lawosz — duże, prostokątne placki przypominające meksykańską tortillę. Kupuje się je bezpośrednio w piekarniach, rozsianych wszędzie jak grzyby po deszczu. Przy posiłku urywa się po kawałku, na wierzch kładzie się ser lub konfiturę; całość należy zawinąć jak pierożka i kanapka gotowa.

Wieczorem Młody zabrał mnie do miasta. Dopiero wtedy ulice zapełniały się tłumem spacerowiczów. Mimo że temperatura powietrza wynosiła około 30°C, to i tak, w porównaniu do temperatury w dzień, czuło się miły chłód. Ogromnej odwagi wymaga w Iranie przejście przez ulicę. Samochody pędzą z ogromną prędkością, a między nimi przedzierają się piesi… Jednak już po kilku dniach można się do tego przyzwyczaić i robić to z taką wprawą, jak miejscowi.

To jest religia prawdziwa,
Lecz większość ludzi nie wie.

Zaciekawiło mnie, co by się stało, gdybym jako facet, jako cudzoziemiec chciał dać kwiat przypadkowo napotkanej na ulicy Irance. Przekonajmy się — powiedział Młody. Urwałem czerwony kwiatostan z parkowego drzewa. Teraz pozostało tylko znalezienie odpowiedniej kobiety. Przed nami szła grupa dziewcząt. Dogoniliśmy je. Młody zamienił z nimi kilka słów, a ja rozglądałem się za pasdarami.

— Nie ma sprawy — powiedział — która ci się podoba?

Zaskoczony wręczyłem kwiat pierwszej z brzegu. Zaczęliśmy rozmawiać o moich pierwszych wrażeniach w ich kraju. Nagle jedna z nich zapytała, czy jestem żonaty. Kiedy powiedziałem, że nie, zapytała, czy się z nią ożenię. Mało mi oczy z orbit nie wyskoczyły. Młody, widząc moje zakłopotanie, dyplomatycznie zakończył rozmowę, umawiając się na spotkanie za kilka dni.

Szliśmy w milczeniu. Czy to jest naprawdę Iran, czy jakiś kraj zachodniej cywilizacji, w którym panują tak luźne obyczaje, że kobieta oświadcza się mężczyźnie? Opowiedziałem mu o swoich dylematach.

— Spodziewałeś się totalnego terroru, tych bzdur, o których pisała Betty Mahmoody? — zapytał z uśmiechem i, nie czekając na moją odpowiedź, powiedział — Arabia Saudyjska — tam są jeszcze większe oszołomy, niż te, o których ona pisała.

— Ta dziewczyna — zamilkł na chwilę — ona po prostu chce wyjechać z tego kraju — dodał Młody.

Następnego dnia wybrałem się do naszej ambasady znajdującej się w najdroższej (jeżeli chodzi o ceny nieruchomości) dzielnicy miasta. Swego czasu Edi Pyrek napisał w swojej książce, że na wejście do skarbca królewskiego potrzebny jest list polecający, który mogę uzyskać właśnie w ambasadzie. To prawdziwa forteca. Mur ambasady wysoki na 5 metrów i szeroki na 1 m jest zwieńczony drutem kolczastym. Pod bramą strażnik wykłócał się ze sporą grupką ludzi, chcących złożyć podanie o wizę. Wewnątrz salka wielkości małego pokoju, która musi wystarczyć do obsłużenia interesantów, z których większość odchodzi z adnotacją uniemożliwiającą staranie się o polską wizę przez rok. Za przyciemnianą szybą siedzi pani, którą niewiele interesuje moje obywatelstwo, z uporem maniaka odmawiająca szklanki wody, nie wspominając o możliwości skorzystania z toalety. Skandal. W ambasadzie własnego państwa… I Irańczycy, chcący wyjechać do Polski — co oni sobie pomyśleli patrząc na tą scenkę? Okazało się jednak, że żaden list polecający wymagany nie jest, a skarbiec można zwiedzać we wtorki i w niedziele od 14.30 do 17.00.

W domu Młody stwierdził, że wieczorem idziemy na przyjęcie. Popołudnie cała rodzina spędziła na przygotowaniach. Nie dziwił mnie już widok malujących się dziewcząt.

Taksówka zawiozła nas pod blok. Nie był to jednak blok w naszym tego słowa znaczeniu, ale zespół luksusowych apartamentów z podziemnym parkingiem. Mieszkanie gospodarzy było urządzone w równie dobrym stylu jak to, w którym się zatrzymałem, jedynym irańskim akcentem były dywany. Zresztą pani domu w wolnych chwilach zajmowała się ich tkaniem. Twierdziła, że przy dwóch-trzech godzinach pracy dziennie, “stworzenie” dywanu zajmuje jej rok.

A kiedy spotykają tych, którzy wierzą,
Mówią: my wierzymy.
A kiedy są sami ze swoimi sztanami
3,?
Mówią: my przecież jesteśmy z wami,
My sobie tylko żartujemy.

Następnego dnia wyruszyłem do miasta. Skarbiec otwierali dopiero po południu. Do tego czasu postanowiłem zobaczyć kryty bazar. Na przystanku autobusowym kupiłem bilet, wsiadłem i… W autobusach komunikacji miejskiej obowiązuje segregacja płci, to znaczy, że tylnia część pojazdu przeznaczona jest tylko dla kobiet. Są one oddzielone od reszty pasażerów barierką. Jadąc zobaczyłem mur z wypisanym sprayem hasłem Down with USA. Wysiadłem na najbliższym przystanku, cofnąłem się kilkadziesiąt metrów i dotarłem pod byłą ambasadę amerykańską. Nie tylko na murze, ale także na zamkniętej na kłódkę bramie można było znaleźć setki zapewne antyamerykańskich napisów. Na lewo od bramy, w pawilonie dawnej portierni ambasady znajduje się sklepik propagandowy prowadzony przez Komitet Rewolucji Islamskiej. Po wejściu ukazała mi się kolekcja zdjęć Chomeiniego urozmaicona podobiznami jego następcy i prezydenta Rafsandżaniego. Półki pełne dzieł koranicznych, ich angielskojęzyczne opracowania i oczywiście mnóstwo materiałów propagandowych. Niepowtarzalna okazja, aby coś kupić.

Oto Księga;
Posłaliśmy ją Tobie,
Abyś wyprowadził ludzi
Z ciemności ku światłu

Szedłem ulicą Ferdowsi. Pełno tam rozmaitych sklepików przede wszystkim z biżuterią. Kiedyś były zmonopolizowane przez kupców pochodzenia żydowskiego, lecz pewnego dnia na Ferdowsi Street zawitała rewolucja… Oglądałem fantastyczne wystawy, ale domyślałem się, że to tylko namiastka tego, co zobaczę w skarbcu. Na drzwiach wielu sklepów zauważyłem naklejki, które na pierwszy rzut oka kojarzyły mi się z symbolami kart kredytowych, eksponowanych na polskich witrynach sklepowych. Te irańskie przedstawiały kilkukrotnie powieloną głowę kobiety w czadorze, ozdobioną jakimś napisem. Dopiero od Młodego dowiedziałem się, że personel sklepu opatrzonego taką naklejką nie obsługuje kobiet bez czadorów. Te z rusari nie mają tam prawa wstępu.

Niesamowicie zatłoczone chodniki, na których drobni handlarze rozłożyli swoje kramy z monetami i banknotami eksponującymi wizerunek Szacha Rezy Pahlawiego, jakże innego od spotykanych wszędzie podobizn Wodzów Rewolucji. Stali tak na przeciw Banku Markazi, w którego podziemiach znajdował się skarbiec królewski. Obok ambasada Niemiec i depczący się wzajemnie tłumek chętnych do wyjazdu na “zły Zachód”. Kawałek dalej ambasada Turcji, przed którą spaceruje tylko znudzony żołnierz. Gdyby Turcy nie podpisali z władzami Iranu umowy o ruchu bezwizowym, wtedy tłum przed tureckim przedstawicielstwem byłby jeszcze większy niż ten przed niemieckim.

Idąc na ponoć największy na świecie kryty bazar mijałem dzielnicę rządową. Nie dało się nie zauważyć kontrastu między ulicami tej części miasta, a ulicami tak zwanego wielkiego Teheranu. Budynki były pokryte białymi tynkami, przed każdym stało po kilka mercedesów najnowszej generacji, zaopatrzonych w inne niż normalnie tablice rejestracyjne z godłem państwowym i napisem The Goverment of the Islamic Republic of Iran. Po chodnikach kręcili się zamyśleni duchowni w turbanach i zwykli przechodnie zaaferowani swoimi problemami.

Już kilkaset metrów przed bazarem po chodniku spacerowali naganiacze i jeżeli nie udało im się skłonić przechodnia do skorzystania z usług ich pracodawców, to chociaż dawali wizytówkę straganu. Właściciele ulicznych sklepów i straganów wiedząc, że po bazarze chodzi się długo i można zabłądzić, a przy tym zgłodnieć, skupili się na gastronomii. Jednym z chłodzonych, stale mieszanych napojów owocowych jest sok z berberysu. Przed podróżą ktoś polecił mi spróbowanie ulubionego napoju teherańczyków, mając na myśli właśnie sok z berberysu.

Przeciskałem się przez kolorowy tłum na chodniku. Kobiety, mężczyźni, dzieci przemieszczali się chaotycznie w obie strony. Na ulicy jakiś duchowny w turbanie łapał taksówkę. Wreszcie trafiłem. Po kilku schodkach zszedłem na bazarową uliczkę. Moją uwagę przykuły misternie malowane stropy. Chyba od czasów młodości szacha nie były odnawiane ani czyszczone, ale blask złota emanował od nich, rozjaśniając ciemne zakamarki drogi. Małe stragany, czasami wielkości kilku metrów kwadratowych, były zapewne skutkiem podziału majątku przez potomków dawno zmarłego kupca. Handlowano wszystkim. Nawet tandetną plastikową biżuterią pomalowaną na złoty kolor. Mnóstwo rzeczy pochodziło z byłego ZSRR, bowiem do złudzenia przypominały to, co na straganach w Polsce wystawiali sprzedawcy zza Buga. Ogrom tego miejsca był przytłaczający. Przez chwilę obawiałem się, aby nie zabłądzić. Ponoć nawet miejscowi błądzą. Doszedłem do wniosku, że przydałoby się coś kupić dla rodziny i znajomych w Polsce. Po kilku minutach bezowocnej wędrówki znalazłem “uliczkę tkanin” Przecudne, ręcznie malowane rusari, jedwabne spódnice i tandetne podkoszulki sprowadzane z Dalekiego Wschodu. Kupiłem trzy chusty w jesiennych kolorach. Miałem nadzieję, że będą pasowały… Jak się później okazało, trafiłem w dziesiątkę. Co ciekawe, irańskie, ręcznie malowane chusty były tańsze od tureckich, taśmowo produkowanych podróbek.

Jakimś cudem znalazłem wyjście i spacerem wróciłem pod ambasadę niemiecką. Udało mi się przejść na drugą stronę ulicy i już byłem pod budynkiem banku.

Dżawahirat Saltanati — chyba najlepiej na świecie strzeżone muzeum-skarbiec, udostępniony dla zwiedzających od 1960 r. Przed wejściem dwóch uzbrojonych po zęby strażników, za drzwiami kilku kolejnych. Ustawiono mnie z rękami na ścianie i szeroko rozstawionymi nogami. Rewizja osobista. Nie dlatego, że akurat byłem Lachistani (Polak), ale właśnie dlatego, że chciałem wejść do muzeum. Procedura obejmuje wszystkich zwiedzających.

Rdza uczynków
Pokrywa ich serca

Na pytanie o broń pokazałem “sprężynę”, co wywołało wśród żołnierzy małą konsternację. Kazano mi wszystko wrzucić do czarnej podręcznej torby, którą musiałem zostawić w szatni. W kasie na podstawie legitymacji studenckiej dostałem 50% zniżkę. Po zejściu kilkoma schodkami znalazłem się w pierwszej sali. Stałem jak wryty. Jedynym eksponatem był tu, znajdujący się za pancerną szybą, ogromny, cały wysadzany świecidełkami tron. Przed każdą ekspozycją widniała tabliczka: “Do not touch the glass”. Dotknięcie groziło włączeniem alarmu, który siłą głosu przypomina syrenę okrętową. Następne drzwi otwierane były przez dwójkę strażników. I właśnie za nimi znajdowały się największe skarby perskich monarchii. Ruch odbywał się w stronę przeciwną niż wskazówki zegarka. Przeciskając się przez rzesze przyodzianych w przepisowe stroje Japonek usiłowałem wsłuchać się w głos oprowadzającego. Jego angielszczyzna nie pozostawiała nic do życzenia, poza twardym perskim akcentem. W podświetlanych gablotach, na czerwonym aksamicie eksponowano mnóstwo złotych broszek wysadzanych rubinami zrobionych dla… koni z zaprzęgów władców. Przyśpieszyłem kroku wymijając niezdyscyplinowane Japonki ciągle dotykające palcami szyb, co owocowało ogłuszającym dźwiękiem alarmu. Kolekcje biżuterii, kamieni, wysadzanych brylantami i rubinami spinek do turbanów, turkusowych waz i misternych drobiazgów. Większość eksponatów mijałem ze zobojętniałym zachwytem. Moją uwagę przykuły dopiero gabloty ustawione na środku sali. Ogromne brylanty Dariâ Nur (Morze Światła) i Tadż Mahal o wadze 182 karatów dawały wiele do myślenia o potędze perskich władców. Ogromny dziewiętnastowieczny globus wysadzany 51363 klejnotami, a za nim korony szacha z tą najpiękniejszą, inkrustowaną perłami i rubinami koroną Fath-Ali-Shah-Qajar zapierały dech w piersiach. Nie można było robić zdjęć, ale można było kupić fotografie wszystkich eksponatów.

Kolejnego dnia mojego pobytu w stolicy wybrałem się na Argentin Sq., gdzie znajduje się terminal autobusowy, z którego odjeżają autobusy na wschód i południe. Kupując bilet do Shirazu udało mi się dostać miejsce dopiero na następny dzień.

Od rana siedziałem jak na szpilkach. Młody zaproponował, abym część bagażu zostawił u niego, na co z ochotą przystałem.

Przed autobusem kłębił się mały tłumek. Byli to jednak ludzie z wyższych warstw, bowiem przewoźnik należał do jednego z droższych w kraju. Steward dopilnował, aby obcy mężczyźni nie siedzieli obok obcych kobiet. Mnie usadził obok studenta anglistyki.

Autobus odjechał z półgodzinnym opóźnieniem. Żegnałem Teheran w godzinach popołudniowego szczytu komunikacyjnego. Na szczęście klimatyzacja działała bez zarzutu. Bez zarzutu działała także w nocy, co zmusiło mnie do ubrania ciepłego swetra i przykrycia się kurtką. Ale i tak około drugiej w nocy zaczęło mnie boleć gardło. Zaliczając wieczorną i poranną przerwę na modlitwę, o ósmej rano zajechaliśmy na dworzec autobusowy w Szirazie. Marzyłem o tym, aby położyć się do łóżka i porządnie wyspać. Ludzie wysiadający z autobusu byli zaczepiani przez pojedynczych taksówkarzy. Lecz kiedy ja wyszedłem, aby odebrać plecak z luku bagażowego, kilku kierowców rzuciło się w moją stronę. Z jednym z nich uzgodniłem cenę do “jakiegoś hotelu”. Podczas jazdy taksówką nie miałem zbytniej ochoty na oglądanie miasta. Hotel okazał się być przyjemnie wyglądającym budynkiem w samym centrum miasta. Muszę przyznać, że z początku trochę się obawiałem, że zedrą ze mnie wiecej pieniędzy niż powinni, ale cena podana przez recepcjonistę wydała się być uczciwa (żeby nie powiedzieć śmieszna). Wypełniłem kartę meldunkową, zdeponowałem paszport w sejfie i udałem się na “akceptację pokoju”. Szczerze mówiąc było mi wszystko jedno, ale widziałem w tym szansę utargowania paruset tomanów. Pokój okazał się czystą jedynką z łazienką (prysznic, umywalka, skocznia5). Jednak żarówka w przedpokoju się nie paliła, co pozwoliło mi nieco zaoszczędzić. Bojowi hotelowemu, który przyniósł na górę mój plecak, dałem kilka monet. Zostałem sam. Nareszcie sam. Zażyłem aspirynę i zasnąłem.

Obudził mnie głód.

Wysiłki Wasze są różnorodne.

Sziraz stał przede mną otworem. Szedłem Karim Khan Zan — główną ulicą miasta, rozglądając się za jakąś knajpką. Dzieciaki na ulicy uśmiechały się wołając: “Hello Mister! how are you”. To były jedyne słowa, które potrafiły powiedzieć po angielsku i cokolwiek by im nie odpowiedzieć, były zadowolone. Bo przecież rozmawiały z cudzoziemcem…

Bâg-e Eram — rajski ogród, “na podobieństwo którego Bóg stworzył raj”, okazał się być ogrodem botanicznym zdominowanym przez zmilitaryzowaną dawną letnią rezydencję szacha. Za wstęp musiałem oczywiście zapłacić, ale warto było. Wieczorem ogród pełen był odpoczywających mieszkańców miasta. Tutaj też spotkałem dwie dziewczyny, które chciałyby zwiedzić Europę, ale ojciec trzyma je mocno przy sobie. Ich pytania dotyczące kontaktów damsko-męskich, a nawet tzw. przysposobienia do życia w rodzinie, wydawały się nie mieć końca.

Następnego dnia wstałem wcześnie rano, wymeldowałem się z hotelu zapowiadając, że jeszcze tu wrócę i uzbrojony w plecak postanowiłem złapać taksówkę, aby dostać się na dworzec autobusowy. Nieco zdziwiła mnie mała liczba samochodów poruszających się tego ranka po ulicach. Były przecież godziny porannego szczytu. Na dworcu wynająłem taksówkę do odległego o 50 km Persepolis (I want to visit Persepolis, because my name is Dariusz — napisałem w formularzu wizowym). Taksówkarz z dziwną radością zacierał ręce. Uzgodniliśmy cenę i po niecałej godzinie byliśmy na miejscu. I dopiero tutaj wyszło na jaw, dlaczego na ulicach Szirazu panował senny nastrój i dlaczego taksiarz tak się cieszył. Właśnie przypadał czterdziesty dzień (koniec żałoby) od rocznicy śmierci imama Husaina — święto państwowe. Tego dnia Persepolis, jak i wszystkie muzea i obiekty państwowe były zamknięte. Nic się nie dało zrobić, więc poprosiłem kierowcę, aby zawiózł mnie do oddalonego o pięć minut szybkiej jazdy Nagsh-e Rustam. Miałem nadzieję, że chociaż z daleka uda mi się zobaczyć wykute w skale groby królów. Ale miałem szczęście. Spotkałem grupę turystów ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, którzy niewielkim bakszyszem przekonali pilnującego, aby ich wpuścił. W Persepolis im się nie udało, bo cena zaśpiewana przez tamtejszych wartowników przekraczała granice rozsądku.

Groby przypominające egipską Dolinę Królów ozdobione są wspaniałymi płaskorzeźbami. Na wysokości około dwudziestu — trzydziestu metrów od ziemi znajdują się wejścia do poszczególnych grobowców. Podobno ich zawartość została już splądrowana, jednak trudno w to uwierzyć, patrząc na pionową, litą skałę prowadzącą do wejścia. Tuż obok znajdują się pozostałości świątyni bóstwa ognia. Z jednym z grobowców wiąże się mroczna legenda. Otóż w czasie budowy jednego z nich, ojciec “kandydata na lokatora” wizytował wnętrze grobowca, w którym miał być pochowany jego syn. Jednak kiedy schodził, rusztowanie zawaliło się, a on sam spadł i zginął. Król dowiedziawszy się o tragedii, postanowił ukarać robotników budujących drewnianą konstrukcję, poświęcając ich w kulcie ognia.

Nie chciało mi się wracać do Szirazu, ale nie miałem innego pomysłu na przeczekanie do jutra. Wracając przez Persepolis poprosiłem kierowcę o zatrzymanie się przy komisariacie policji. Miałem nadzieję, że przenocują mnie w więziennej celi. Przedstawiłem komendantowi “żółtą kartę”, na której jak byk napisane było, że istnieje obowiązek meldowania się na policji i zbierania pisemnych potwierdzeń tej czynności. Mój rozmówca obejrzał kartkę, oddał mi ją i z rozbrajającym uśmiechem dodał: “no problem”. Jednak dotyczyło to tylko meldunku. O nocleg musiałem się postarać sam, bowiem w komendzie nie było aresztu. Przypomniałem sobie, że pomiędzy Persepolis i Nagsz-e Rustam widziałem koczowników. Postanowiłem zaryzykować. Radiowóz wysadził mnie na szosie na wysokości lepianki. Na powitanie wyszedł młodzieniec, nieco zdziwiony, a może wystraszony bliskością samochodu policyjnego. Jakoś mu wytłumaczyłem, że chcę zwiedzić Persepolis i muszę gdzieś spędzić czas do jutra. Zaprosił mnie do środka. Wraz z ojcem i dziadkiem zajmowali się kopaniem studni i dostarczaniem wody dla okolicznych pól uprawnych. Po bardzo opornej dyskusji (nikt z nich nie miał pojęcia o językach obcych, a ja o perskim) dowiedziałem się, że granicę polsko-argentyńską można przekraczać za okazaniem prawa jazdy. Nie pozostało mi nic, jak tylko zaśpiewać: “Piękna nasza Polska cała — od Chicago do Urała, od Bałtyku do Afryki, kraj nasz piękny jest i dziki”. Ale to oni sprawiali wrażenie dzikich. Przez chwilę bałem się, że w nocy, kiedy będę spał, ktoś poderżnie mi gardło, a moje zwłoki wylądują na dnie czterdziestometrowej studni. Wierząc jednak, że do masakry nie dojdzie, zdałem się na łaskę i niełaskę gospodarzy. Po obfitym obiedzie zaprosili mnie do sadu jabłkowego, znajdującego się po drugiej stronie szosy. Później dziadek zaprowadził mnie w góry, aby pokazać mi niedokończoną, kutą w skale trumnę — taką, w jakich chowano królów w Nagsz-e Rustam.

Skoro świt pożegnałem się i ruszyłem w stronę monumentalnych ruin. Jako że zjawiłem się jeszcze przed otwarciem, musiałem chwilę odczekać, aby przeżyć szok, słysząc ile kosztuje bilet wstępu. Kupiłem mapę od sprzedawcy pamiątek. Zdarł ze mnie kupę szmalu, więc zostawiłem mu do popilnowania plecak.

Po wejściu kamiennymi schodami (któż po nich nie stąpał!) przez dłuższą chwilę stałem jak wryty. To, co można było dostrzec z lepianki koczowników, było niczym w porównaniu z tym, co widziałem teraz. Przede mną Brama Wszystkich Narodów. Na zwiedzenie, między innymi, Sali Stu Kolumn (z dzisiejszego punktu widzenia nazwa ta wydaje się być nieco ironiczna), grobowca Kserksesa i Pałacu (czarny humor) Dariusza Wielkiego trzeba przeznaczyć 5-6 godzin. Zdziwiła mnie ilość turystów, także zagranicznych (dominują Holendrzy), którzy odwiedzają to miejsce. Podobno jeszcze kilka lat temu można tu było być sam na sam z ruinami.

Wychodząc, zostałem zaczepiony przez strażnika, który kazał mi się wpisać do księgi pamiątkowej. Jak się później okazało, do księgi wpisywali się wszyscy cudzoziemcy, odwiedzający Persepolis. W wykazie z ostatnich trzech miesięcy nie znalazłem nikogo z Polski. Trochę mnie to zaskoczyło, bo co ambitniejsi Polacy jadący lądem do Indii mieli w swoim programie to miejsce. Ale widać, w ciągu ostatnich trzech miesięcy liczba ambitnych Polaków wyniosła zero. Wynająłem taksówkę do miejscowości Marwdaszt, położonej najbliżej Persepolis, skąd dla oszczędności zamierzałem pojechać autobusem do Szirazu. Ale na dworcu autobusowym panował taki tłok, że resztę trasy postanowiłem przejechać stopem. Jazda “pickupem” tyłem do kierunku jazdy, przy prędkości sięgającej chwilami 100 km/h i padającym deszczu, była prawdziwą “przyjemnością”.

Po południu wybrałem się na miejscowy kryty bazar, chyba najpiękniejszy ze wszystkich bazarów, jakie widziałem w Iranie. Postanowiłem zrobić jakieś zakupy. Sziraz słynie z wyrobów jubilerskich, więc postanowiłem zaszaleć i przeznaczyć na miejscowe świecidełka kilka dolarów, zwłaszcza że wcześniej wymieniłem u konika czek podróżny. Stałem przed oszklonymi gablotami z pierścionkami. O dziwo, sprzedawca całkiem nieźle rozmawiał po angielsku. Za ręcznie robiony srebrny sygnet z agatem (czarny kamyczek) i pierścionek z turkusem zażyczył sobie dziesięć dolarów. W końcu opuścił do trzech, przy czym zgodził się przyjąć równowartość w rialach w przeliczeniu po bankowym kursie. Biorąc pod uwagę fakt, że pieniądze wymieniłem po kursie czarnorynkowym, to wyszedłem na tym całkiem nieźle.

Spacerem dotarłem do Masadż-e Nou — wspaniałego kompleksu meczetowego, świętego miejsca szyitów. Z ogromnego dziedzińca wchodzi się do dwóch meczetów: w jednym, w którym ściany wyłożone są lustrzanymi mozaikami, znajduje się grób ósmego imama szyitów — Rezy, w drugim grób jego brata. Obydwa sarkofagi wykute są w srebrze. Wokół nich kłębią się płaczący i zawodzący szlochem pielgrzymi. Chciałem zrobić zdjęcia, ale miałem wrażenie, że nie wypada. Postanowiłem zapytać kogoś o zgodę. Pod ścianą, z Koranem w rękach, siedział wczuwający się w rolę psychoanalityka mułła, udzielający rad zafrasowanym wiernym. Kiedy skończył, podszedłem do niego i — chcąc usiąść obok — spostrzegłem jego pełen pogardy wzrok. Machnął ręką, co miało oznaczać, że nie ma ochoty wdawać się ze mną w jakiekolwiek kontakty.

Nieopodal znajduje się Meczet Piątkowy z repliką Czarnego Kamienia z Mekki. Problem polegał na tym, że ów meczet czynny jest tylko w piątki, a w piątki w meczecie przez cały dzień odbywają się modły, w czasie których innowiercy nie są mile widziani w islamskich świątyniach.

W hotelu poprosiłem recepcjonistę, aby obudził mnie o drugiej w nocy, ponieważ zamierzałem zdążyć na autobus do Kermanu na trzecią trzydzieści. Spakowałem swoje rzeczy i przespałem się. Recepcjonista był tak miły, że zawiózł mnie na dworzec. Autobus okazał się mikrobusem, który odjechał nie o trzeciej trzydzieści — jak było w planie, ale za dwadzieścia trzecia, ponieważ o tej właśnie godzinie zebrał się komplet pasażerów.

Przed dziewiątą byliśmy w Kermanie. Z początku nie chciałem korzystać z usług taksówkarzy, ale po zastanowieniu stwierdziłem, że czas płynie nieubłaganie, a co za tym idzie termin ważności wizy także. Wykupiłem bilet na wieczorny autobus do Teheranu, w biurze firmy przewozowej zostawiłem swój plecak, uzgodniłem z jakimś natrętnym kierowcą cenę wynajęcia go na cały dzień i Kerman stał przede mną otworem. Jest to jedno z nielicznych miast, które nie zostały zniszczone podczas mongolskich najazdów. Właściwie to wówczas nie było czego niszczyć. Prawda jest taka, że w 1794 r. założyciel dynastii Kadżarskiej, w odwecie za udzielenie poparcia synowi poprzedniego władcy, kazał wyłupić oczy dwudziestu tysiącom mieszkańców miasta, a drugie tyle sprzedał w niewolę. Jego następcy robili wszystko, aby odzyskać sympatię mieszkańców, co polegało na fundowaniu różnorakich obiektów użyteczności publicznej.

Jadąc moją “limuzyną” marki Paykan, z daleka widziałem Masadżed-e Dżomed ze wspaniałą XIV-wieczną wieżą zegarową. Nie mogłem wejść do środka, bowiem przed wejściem zebrał się tłumek ludzi głośno i dobitnie demonstrujących swoją dezaprobatę z jakiegoś powodu. Wolałem nie ryzykować. Szofer postanowił, że wynagrodzi mi tą stratę i zawiezie mnie do “Madame Tissot”. Długo się zastanawiałem, cóż on takiego wymyślił. Okazało się, że mówiąc o londyńskim gabinecie figur woskowych miał na myśli łaźnię Hammane Gandż-Ali Chan, którą zamieniono na muzeum. Podobno można tam zobaczyć figury woskowe przedstawiające siedemnastowiecznych mieszkańców miasta zażywających kąpieli. Celowo napisałem “podobno”, bowiem muzeum okazało się być chwilowo nieczynne. Z nieukrywanym zainteresowaniem spojrzałem na szofera. Tylko wzruszył ramionami i dał mi znak, żebym wsiadał do samochodu. Zawiózł mnie na dworzec. Kiedy wysiadłem, zamierzałem sięgnąć po pieniądze, aby mu zapłacić; zamknąłem drzwi, chcąc podać mu banknoty przez uchyloną szybę, ale on ruszył z piskiem opon. Nie wziął pieniędzy. Byłem pełen podziwu i szacunku dla niego. Był jednym z niewielu Irańczyków, którzy nie przyjęli ode mnie pieniędzy.

Znalazłem wcześniejsze połączenie do stolicy, a dwie godziny, jakie pozostały do odjazdu autobusu, spędziłem na poszukiwaniu pożywienia. Nie smakowały mi irańskie kanapki, składające się z przekrojonej wzdłuż bułki “hot-dogówki” wypełnionej kawałkami mielonej wędliny i urozmaiconej grubymi plastrami pomidora. Ale akurat nic innego nie było, więc postanowiłem kupić cały zapas kanapek na drogę. Kiedy powiedziałem sprzedawcy ile kanapek chcę, ten zdziwiony począł otwierać butelki Zam-Zam. Miało być ich tyle, ile kanapek. Zapomniałem, że w cenie jedzenia jest zawarta cena napoju. W porę przerwałem otwieranie Zam-Zam. Zdążył otworzyć trzy butelki, a więc jedną dałem jemu, drugą kasjerowi, a trzecią wypiłem sam.

Jazda autobusem zaplanowana była na szesnaście godzin. W rzeczywistości trwała nieco dłużej, co spowodowane było trwającym właśnie Tygodniem Sił Zbrojnych. Co kilkanaście kilometrów pojawiał się punkt kontrolny i jeżeli samochody osobowe kontrolowano “z marszu”, to autobusy zjeżdżały na pobocze i pasażerowie byli sprawdzani dokładnie. Przede wszystkim dokumenty, ale i bagaże były kontrolowane dokładnie, aczkolwiek wyrywkowo.

Do Teheranu zajechaliśmy przed południem. Na Argentin Sq. złapałem taksówkę i po niecałej godzinie przebijania się przez uliczne korki dotarłem do domu Młodego.

Obudziłem się po kilku godzinach ze wspaniałym pomysłem: jutro jadę do Isfahanu! Mało tego! Polecę samolotem! Zjadłem obiad i wyruszyłem do miasta w poszukiwaniu agencji turystycznej. Nie, nie zamierzałem jechać do Isfahanu ze zorganizowaną wycieczką. Chodzi o to, że w Iranie 99,9 % agencji turystycznych zajmuje się tylko i wyłącznie sprzedażą biletów lotniczych.

Za oszklonymi drzwiami agencji przywitał mnie miły chłód klimatyzowanego pomieszczenia. Pracownicy siedzieli przy niezliczonej ilości biurek, a każdy rozmawiał przez telefon. Chwilę potrwało, zanim znalazł się ktoś, kto mówi po angielsku, lub chociaż ma o tym języku mgliste pojęcie. Miałem szczęście. Było jedno miejsce na jutrzejszy lot. Jeszcze bardziej ucieszyłem się słysząc, że na powrotny wieczorny lot też jest jedno miejsce wolne. Wykupiłem więc jednodniowy bilet w obie strony.

Rano obudziłem się po czwartej. Samolot startował o ósmej, a ja musiałem zgłosić się do odprawy godzinę wcześniej. Pan w check in uśmiechał się radośnie, krzycząc z daleka: Good morning sir, are you all right? Had you good night? Jeszcze tylko kontrola bezpieczeństwa i byłem gotowy do wejścia na pokład. Zawsze myślałem, że pierwszym samolotem, jakim polecę, będzie Jumbo Jet. A tymczasem…

A paliwem jego
Będą ludzie i kamienie

Dwusilnikowa maszyna po kilku “kangurkach” wzbiła się w powietrze. Przez głośniki kapitan przywitał się po persku, po czym dodał po angielsku: “Have a good trip, mister”. Tylnia część samolotu była przeznaczona dla kobiet, które na kolanach trzymały rozbrykane dzieciaki. Steward przebrany za hezbollaha (a może hezbollah przebrany za stewarda) spojrzał na mnie z zaciekawieniem, po czym podał mi kubek lodowatego soku. Po czterdziestu pięciu minutach lotu wylądowaliśmy w Isfahanie.

Taksówkarz po krótkim targowaniu ruszył spod lotniska. Po drodze usiłował mi tłumaczyć, skąd się wzięła nazwa Isfahan. Mimo jego usilnych starań, z przewodnika dowiedziałem się, że pierwotna nazwa miasta brzmiała Sephahan, co podobno w dosłownym tłumaczeniu oznacza punkt wymarszu wojsk.

Zawiózł mnie w okolice Majdan-e Nagsze Dżahan — Obraz Świata, obecnie przemianowany na Majdan-e Imam. Okazał się on być ogromnym placem, przy którym, podobnie jak w Krakowie, skupiały się najważniejsze zabytki miasta.

Na pierwszy ogień postanowiłem obejrzeć ozdobiony wspaniałym mozaikowym portalem Masadż-e Sza, którego wspaniała kopuła górowała nad placem. Różnica między wysokością kopuły na zewnątrz i wysokością wewnętrzną wynosi szesnaście metrów, co pozwala na uzyskanie kilkukrotnego echa dźwiękom wydawanym przez osoby stojące dokładnie pod kopułą. Klasnąłem. Wspaniałe uczucie. Zamierzałem klasnąć ponownie, lecz podszedł jakiś człowiek, chwycił mnie z rękę i zaprowadził do wyjścia. Czułem się jak mały chłopiec, skarcony za bieganie po kościele.

Nie słuchaj więc niewiernych
I zwalczaj ich wszelkimi sposobami.

Mułła nie lubi, kiedy przychodzą cudzoziemcy i robią to, co ty zrobiłeś — powiedział — ale nie martw się, on niedługo umrze i kiedy przyjedziesz tu za kilka lat, będziesz mógł klaskać do woli.

Poklepał mnie po ramieniu uśmiechając się przy tym serdecznie. Wyszedłszy na dziedziniec pokazał mi stożkowy kamień, pełniący rolę zegara słonecznego.

Spacerowałem po mieście, chcąc przede wszystkim zobaczyć mosty, z których słynie Isfahan. Dotarłem pod Pol-e Szahrestan, częściowo zniszczony, zresztą (jak mówili napotkani brytyjscy konserwatorzy) cały czas w remoncie.

Wracając na lotnisko zauważyłem typowo socrealistyczną brygadę kłębiącą się wokół małych baraków. Postanowiłem to uwiecznić na kliszy. Kiedy już zrobiłem zdjęcie, jak spod ziemi wyrósł hezbollah, który wyrwał mi aparat i mocując się z otwarciem komory wycedził: All the evil comes from the USA. Wyrwał film. Zaoponowałem, mówiąc, że jestem z Lachistanu. Na to on, z miną dziecka, które właśnie zrozumiało, że tak na prawdę, to św. Mikołaj nie istnieje, jakby niedowierzając wyszeptał: Lachistani? Po czym stanowczo i z determinacją wycedził: All the evil comes from the fucking West. I w ten sposób straciłem film z Isfahanem.

Młody czekał na mnie na lotnisku. Stwierdził, że z uwagi na to, że kończy się mój pobyt w Iranie, zaprasza mnie do mojego ulubionego miejsca w Teheranie. Daarban! Przedzierając się przez tradycyjne wieczorne korki opowiedziałem mu historie z filmem. Z dezaprobatą pokiwał głową. Czuł jakąś ulgę, że był to jeden z nielicznych negatywnych epizodów podczas mojego pobytu. Zależało mu, abym zapamiętał Iran nie jako bazę fanatycznych oszołomów, ale jako kraj, w którym ludzie żyją i chcą żyć normalnie.

Następnego dnia, z zamiarem kupienia biletu autobusowego do Stambułu, wybrałem się na Western Terminal. Kłębowisko ludzi i niezliczona ilość agencji sprzedających bilety do Turcji i Syrii. Doszedłem do wniosku, że konkurencja wymusza coraz to niższe ceny biletów. Wybrałem firmę, która towarzyszyła mi przez cały okres mojego pobytu w Iranie. Wieczór i następne przedpołudnie spędziłem chodząc nerwowo po domu.

Kiedy już byłem spakowany, pożegnałem się z domownikami, przypominając, że co złego, to nie ja. Przekroczyłem próg bramy. Siostra Młodego wylała na chodnik wiadro wody, co miało zapewnić mi szczęśliwą podróż.

Głusi, niemi, ślepi
— oni już nie uwierzą.
Bóg podtrzymuje ich przy życiu,
Aby przedłużyć ich cierpienia

Do Bazarganu jechaliśmy czternaście godzin. Obowiązkowy przystanek w miasteczku, ponieważ We stop, Mister change money

Celnicy rozpoczynali pracę dopiero o ósmej, a więc trzeba było jakoś spędzić te kilka godzin. W kolejce spotkałem młodą Japonkę, dla której Iran był prawdziwą udręką (ta cholerna chusta i płaszcz!) i Niemca, który, unikając służby wojskowej, od czterech lat podróżuje po całej Azji.

Będąc jeszcze w Teheranie, dostałem od kogoś siedemdziesięcioletnią srebrną monetę koronacyjną szacha. Problem polegał na tym, jak to wywieźć. Schowałem ją do pasa biodrowego i mając nadzieję, że obejdzie się bez kontroli osobistej, ruszyłem w stronę celnika. Otwarłem plecak. Pod śpiworem upchałem trochę pamiątek, co w zupełności wystarczyło do zakończenia tego etapu kontroli. Bagaż “poszedł” po taśmie, a mnie czekało jeszcze coś, co kojarzyło mi się ze sklepową przymierzalnią. No to koniec — pomyślałem i przez głowę przemknęła mi myśl o wykrywaczu metali. Życzliwie spojrzałem na urzędnika, po czym ustawiłem się w pozie wprost z amerykańskich filmów policyjnych — opuszczona głowa, ręce oparte o ścianę i nogi w szerokim rozkroku wprawiły celnika w osłupienie. Był chyba bardziej przerażony ode mnie. Powiedział “go!” i nie trzeba mi było tego powtarzać drugi raz. Jeszcze tylko kontrola paszportowa i razem z Japonką i Niemcem znaleźliśmy się w sali neutralnej. To były ułamki sekundy, kiedy wraz z nimi, biegiem, znaleźliśmy się w salce tureckiej. Japonka zdarła z głowy chustę, zrzuciła płaszcz i wreszcie mogła powiedzieć: “jestem wolna”. Jako że tureckim urzędnikom się nie śpieszyło, postanowiłem po raz pierwszy od ponad trzech tygodni założyć krótkie spodenki. I wtedy ja mogłem powiedzieć: “jestem wolny”. Ale tak naprawdę, to do wolności brakowało mi jeszcze tureckiego stempla w paszporcie. Moi nowi znajomi nie potrzebowali wiz, a ja tak. Z dziesięciodolarówką w paszporcie podszedłem do jednego okienka, urzędnik przybił mi jakąś pieczątkę i oddał paszport razem z banknotem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy w międzyczasie Polska nie podpisała z Turcją umowy o ruchu bezwizowym, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się pieczątce, zorientowałem się, że to tylko potwierdzenie kontroli sanitarnej. Urzędnik paszportowy wypełnił jakiś druczek i kazał mi iść po wizę do banku. Szkopuł w tym, że bank znajdował się na zewnątrz, już po stronie tureckiej. A ja musiałem się jakoś wydostać z budynku. Jedne drzwi prowadziły do sali neutralnej, a stamtąd do… Iranu; natomiast drugie były obsługiwane przez celnika, który właśnie zrobił sobie przerwę na kawę. Po dłuższych pertraktacjach udało mi się i w chwilę potem miałem już wizę gotową do podbicia. Ale pojawił się kolejny problem. Jak się dostać do salki, w której zostawiłem plecak? Długo, naprawdę długo musiałem tłumaczyć komendantowi posterunku, że chcę zobaczyć jego kraj, ale do tego jest mi potrzebny mój bagaż.

Wreszcie, objuczony plecakiem, skierowałem się w stronę stojącego na parkingu autobusu. Mój dobytek zostawiłem pod opieką współpodróżnych. Pasażerki, już bez rusari i czadorów, siedziały na ławce i wpatrywały się w ośnieżony Ararat.

I to już koniec mojej opowieści. W Iranie spędziłem trzy tygodnie, co w zupełności może wystarczyć dla poznania podstawowych atrakcji tego wspaniałego kraju, ale myślę, że aby tak naprawdę poznać Iran, trzeba tam spędzić przynajmniej trzy miesiące. Wiele rzeczy opisałem bardzo szczegółowo, wiele pobieżnie, a pewne rzeczy (ze względu na bezpieczeństwo zainteresowanych) zupełnie pominąłem. Mam nadzieję, że tekst w takiej właśnie formie lepiej pomoże przygotować się do podróży, ułatwi zrozumienie zachowania się Irańczyków, a w końcu ułatwi unikanie bardzo ważnych w świecie islamu błędów popełnianych przez turystów.

PRZYPISY

(1) “Zaświadczam, że nie ma Boga ponad Allaha, a Mahomet jest jego prorokiem”; Irańczycy dodają czasami “…a Ali jest jego przyjacielem”. Wszystkie cytaty z Koranu pochodzą z przekładu Józefa Bielawskiego.

(2) Betty Mahmoody — autorka książki “Tylko razem z córką”. Amerykanka, która wyszła za mąż za Irańczyka. Wraz z nim i z ich córeczką wyjechali na krótki urlop do Iranu. Dramat rozpoczął się, gdy jej mąż uwięził matkę i córkę w swoim domu w Teheranie, nie pozwalając im wyjechać. Książka przedstawia skrajny punkt widzenia na rewolucję islamską i jej skutki, w związku z czym jest w Iranie zakazana.

(3) Pasdar — dosł. Strażnik Rewolucji.

(4) Hezbollah — Partia Boga, rządząca Iranem od czasu dojścia do władzy duchownych. Nie mylić z libańską proirańską organizacją Hezbollah!

(5) skocznia — klozet turecki, czyli wbudowana w podłogę instalacja, składająca się z wyznaczonego miejsca na stopy, idealnie wymierzonej dziury i węża służącego nie tylko do spłukiwania wody, ale także do podmywania, zastępującego używanie papieru toaletowego.

Szczegóły techniczne

A teraz kilka szczegółów technicznych podróży z Polski do Iranu oraz szczegóły dotyczące samego pobytu w tym kraju.

Uwaga! Ceny pochodzą z lipca i sierpnia 1996.

Jak i za ile można się dostać się do Istambułu, to sprawa indywidualna: “trampingiem” (30 USD), bezpośrednim autobusem (60 USD), pociągiem (100 USD) lub samolotem (dużo USD). Ja jechałem właśnie “trampingiem” przez Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię. Ze względu na sytuację ekonomiczną tych krajów nie opisuję szczegółów cenowych przy przejeździe przez nie.

Turcja

1 USD = 85 000 TUL

Na granicy

Wiza — 10 USD, bilet do Stambułu 450 000 TUL.

Stambuł

Bilet na środki komunikacji miejskiej kosztuje 30 000 TUL. Bilet na prom przez Bosfor to wydatek rzędu 40 000 TUL.

Hotele

Najtańsze hotele znajdziesz w dzielnicy Laleli — kiedyś popularnej wśród polskich handlarzy, dziś opanowanej przez “turystów” postsowieckich. Pokój z łazienką można dostać za 10USD.

Bilety autobusowe i tanie bilety lotnicze można kupić w wielu agencjach. Ja polecam biuro prowadzone przez Pakistańczyka, pałającego ogromną sympatią do “biało-czerwonych” (można liczyć na zniżki): Lahor, Seyahat Acentasi, Taya Hatum Sokoło No 2/1, tel (0212) 511 25 36 lub 511 06 62, fax 511 12 38. Właściciel nazywa się Filiz Gűrsoy.

Bilet autobusowy do Teheranu kosztuje od 18 do 25 USD.

Jazda kombinowana ze Stambułu do granicy irańskiej kosztuje nawet 40 USD.

Iran

Wiza — ambasada Islamskiej Republiki Iranu w Warszawie wydaje wizy turystyczne (do trzech miesięcy pobytu, wjazd musi nastąpić najpóźniej miesiąc od daty wydania), tranzytowe — jedno i dwukrotne (pięć dni pobytu, do wykorzystania w ciągu trzech miesięcy). Czas oczekiwania to trzy tygodnie. Cena wizy, niezależnie od kategorii, wynosi 55 USD
(w przeliczeniu na PLN).

1 USD = 3000 IRR (300 Tomanów) — bank / 4200-4500 rynek / czeki podróżnicze 4000-4100 IRR. Im wyższy nominał, tym lepszy przelicznik.

Noclegi są w cenach nie przekraczających 2-5 USD za pokój z łazienką i klimatyzacją.

Shiraz, Sasan Hotel, Anvari Av. tel. 337830 (osobiście polecam, właściciel obiecał zniżkę każdemu Polakowi, który powoła się na mnie).

Isfahan (zasłyszane), Jahan, Kh. Chachar-Bagh-e-Abbasi.

Persia, Chachar-rah-e-Takhi.

Sepid, Chachar-rah-e-Haftom-e-Moharram.

Teheran, Bagheri, Amir Kabir Av, tel. 3110133.

Komunikacja

Bilety autobusowe:

Tabriz-Teheran — 7000 IRR.

Teheran-Shiraz — 11 000-18 000 IRR.

Shiraz-Kerman — 8000 IRR.

Komunikacja miejska — 100 IRR.

Bilety lotnicze

Każdy bilet w komunikacji wewnętrznej kosztuje około 7 USD w jedną stronę. Wszystko zależy od marży agencji, w jakiej się go kupuje.

Taksówki

W mieście 20-50 IRR za kilometr.

Wynajęcie taksówki na cały dzień (po mieście) — 15 000-20 000 IRR.

Sziraz-Persepolis-Nagsz-e Rustam-Sziraz — 15 000-30 000 IRR.

Jedzenie

Za wszelkiego rodzaju kebaby i inne tamtejsze przysmaki trzeba zapłacić od 800 IRR do 15 000 IRR w Daarban.

Bilety wstępu

Persepolis 10 000 IRR — cudzoziemcy (500 IRR — Irańczycy). Bez komentarza.

Dżawahirat Saltanati — 8000 IRR — dorośli / 4000 IRR — studenci. Uwaga: wstęp od 18 lat!

Za zwiedzanie pozostałych obiektów musimy płacić około 1000 IRR.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u