Ladakh – czyli wśród szczetów i przełęczy indyjskich Himalajów – Alina Wachowska

Alina Wachowska

TRASA: Delhi – Leh i okolice – Dolina Nubry – trekking w Dolinie Markha – trekking na Stok Kangri – Manali – Delhi

TERMIN: 2 sierpnia do 1 września 2007r.

UCZESTNICY: Doborowa rodzinna ekipa – mój mąż, nasze 2 córki (21 i 17 lat) i autorka.

PRZED WYJAZDEM

Bilet lotniczy – lecieliśmy Finnair’em, bilet kosztował 2000,- złotych (ze wszystkimi opłatami). Przelot odbywał się z przesiadką w Helsinkach.

Przelot z Delhi do Leh załatwiłam przez internet. Lot tanimi indyjskimi liniami AirDeccan kosztował nas 300,- złotych od osoby. Na lotnisku w Delhi przejazd specjalnym autobusem z terminala międzynarodowego na krajowy jest usługą bezpłatną.

Szczepienia – zaszczepiliśmy się już przed poprzednimi podróżami przeciwko żółtaczce A i B, durowi brzusznemu oraz tężcowi i błonicy. Teraz nie musieliśmy więc szczepień uzupełniać.

Wiza – załatwialiśmy w Warszawie. Udało nam się uzyskać wizę przed 11 kwietnia 2007r., gdy wydawana była jeszcze za darmo. Obecnie koszt wizy turystycznej to 184,- złote. Szczegóły znaleźć można na www.indianembassy.pl .

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Przewodnik: Korzystaliśmy z przewodników wydawnictwa Lonely Planet: „India” oraz „Trekking in the Indian Himalaya”. Dużo cennych informacji uzyskałam też od osób, które w Ladakhu już były – tu nieoceniony okazał się internet.

Budżet: Na miejscu średni budżet dzienny wyniósł w naszym przypadku 14 USD/osobę (wszystkie wydatki – noclegi, wyżywienie, transport, wstępy, trekkingi, pamiątki).

Kurs wymiany wynosił ok. 40 rupii za 1 USD.

Noclegi: W Leh jest wiele hoteli i guesthouse’ów o zróżnicowanym standardzie i cenie. Zamieszkaliśmy w Namgyal Guesthouse niedaleko boiska do gry w polo. Blisko do centrum, bezpiecznie, czysto, można zostawić część bagaży jadąc na trekking. Niemile zaskoczył nas jednak fakt, że przy płaceniu za pokój właścicielka zażądała wyższej ceny od tej podanej nam przy przyjeździe. Ostatecznie ustaliliśmy średnią i za pokój 2-osobowy (bez łazienki) płaciliśmy 200,- rupii/dobę. Nie polecamy śniadań serwowanych przez właścicielkę – ceny były wyższe niż „na mieście”, a porcje mikroskopijne.

Na trekkingach spaliśmy we własnych namiotach (na kempingach opłata 100 rupii/namiot, można oczywiście spać na dziko).

W Manali zatrzymaliśmy się w starej części miasta w Tourist Nest GH – pokój 2-osobowy z łazienką (ciepła woda!) 300 rupii (parter, na piętrze – 400 rupii).

W Delhi – hotel Downtown na Paharganju (w bocznym zaułku), pokój 2-osobowy z łazienką 250 rupii.

Zarówno hotel w Manali jak i w Delhi – czysto i bezpiecznie, można polecić.

Wyżywienie: W Leh jest mnóstwo restauracji, serwujących dania kuchni zarówno indyjskiej, jak i tybetańskiej, chińskiej czy europejskiej. Muszę przyznać, że kuchnia indyjska nie przypadła nam do gustu. Najczęściej stołowaliśmy się w tybetańskiej knajpce, w której wśród klienteli zdecydowanie przeważali miejscowi.

Nie ma problemu z zakupem wody butelkowanej, choć jej cena rośnie wraz z wysokością miejsca zakupu (od 15 rupii za litr w Leh do 40 rupii w górach). Puste butelki można także napełniać pitną wodą w Leh w trzech punktach, tzw. Dzomsach, za 7 rupii.

NOTATKI Z PODRÓŻY

Dzień 1 – 02 sierpnia 2007r. – czwartek

Dziś długo oczekiwany wyjazd! O 10.45 startujemy z Warszawy via Helsinki do Delhi. W Delhi jesteśmy planowo o 23.30. My jesteśmy – nasze bagaże niestety nie! Żaden z naszych plecaków nie doleciał, podobnie jak bagaże pozostałych pasażerów lecących z Warszawy. Zgłaszamy ten fakt obsłudze na lotnisku, obiecują przesłać je następnego dnia do Leh.

Dzień 2 – 03 sierpnia 2007r. – piątek

Liniami AirDeccan lecimy punktualnie o 5.20 do Leh. Przelot nad Himalajami jest fantastyczny – nad chmury przebijają się ośnieżone szczyty! Samolot ląduje w Leh (3.500 m npm) – wysiadamy, a wokół wspaniałe góry!

Z lotniska bierzemy pre-paid taxi i za 120 rupii jedziemy do guesthouse’u nieopodal Polo Ground. Potem spacerujemy po centrum miasta i jemy obiad w tybetańskiej knajpce Kangla Chen (tanio i smacznie). Wieczorem nie czuję się najlepiej – czyżby efekt wysokości?

Dzień 3 – 04 sierpnia 2007r. – sobota

Czuję się dość kiepsko i większość dnia przesypiam. Przed południem są na lotnisku do odbioru wszystkie bagaże za wyjątkiem mojego plecaka. Po południu robię krótki spacer po mieście i wracam do guesthouse’u, reszta naszej ekipy wędruje jeszcze na wzgórze górujące nad miastem.

Dzień 4 – 05 sierpnia 2007r. – niedziela

Dziś czuję się już lepiej. Mojego plecaka nadal niestety nie ma. Idziemy na spacer do pałacu w Leh – dużego gmaszyska górującego nad miastem. Wnętrza są puste i nie ma tam nic do oglądania za wyjątkiem sali modlitewnej z resztami malowideł na ścianach oraz gompy, którą nieoczekiwanie odkrywamy w jednym z zakamarków. Potem wędrujemy do położonej najwyżej Tsemo Gompy, po drodze odwiedzając jeszcze dwie inne. Wracamy do centrum i z biura naszego gospodarza dzwonimy kolejny raz do Delhi w sprawie mojego plecaka. Obiecują, że dotrze jutro. Oby!!

Dzień 5 – 06 sierpnia 2007r. – poniedziałek

Rano znakomita wiadomość – na lotnisku czeka mój plecak! Nareszcie mamy wszystkie rzeczy! Po odbiorze plecaka i śniadaniu idziemy na dworzec autobusowy. Stąd zapchanym do granic możliwości minibusem jedziemy do Thiksey (18 rupii; przystanki działają „na żądanie’) – miejscowości, w której znajduje się duży buddyjski klasztor. Wysiadamy przy drogowskazie wskazującym kierunek do klasztoru i jakimiś opłotkami pniemy się do góry. Gdy dochodzimy do głównego traktu ukazują się nam klasztorne zabudowania – ładnie odnowione i utrzymane (wstęp 30 rupii). Z dziedzińca wchodzi się do dwóch świątyń, w obu znajdują się posągi Buddy. Szczególnie jeden z nich – wysokości dwóch pięter – robi wrażenie. Można także wejść na dach, z którego rozpościera się piękny widok na dolinę Indusu. Zwiedzamy cały kompleks, a potem znanymi nam już opłotkami schodzimy do szosy. Tu spotykamy konduktora z autobusu, którym przyjechaliśmy. Okazuje się, że za chwilę będzie autobus do Shey – kolejnej miejscowości, którą chcemy odwiedzić. Jedziemy tam za 10 rupii/osoby. Po drodze – liczne białe czorteny.

W Shey zwiedzamy ruiny dawnego letniego pałacu królewskiego (niewiele z niego zostało) oraz klasztor z największą i najstarszą (z 1633r.) figurą Buddy. Całość jest jednak w znacznie gorszym stanie niż w klasztorze w Thiksey i nie robi już na nas takiego wrażenia. Kolejnym zatłoczonym minibusem (10 rupii) wracamy do Leh.

Dzień 6 – 07 sierpnia 2007r. – wtorek

Dziś ruszamy do Doliny Nubry. Wycieczkę (i niezbędne permity – 100 rupii /os.) załatwiliśmy przez gospodarza naszego guesthouse’u. Jedziemy do Hunder, na dwa dni, w czwórkę, terenowym samochodem z kierowcą. Nocować będziemy w Hunder we własnych namiotach (100 rupii za ustawienie namiotu w ogrodzie przy domu kierowcy). Wycieczka kosztuje 5.000 rupii (za całą naszą czwórkę), ale – jak później stwierdziliśmy – warta jest tych pieniędzy.

Wyjeżdżamy około 8.00 rano. Kierowcą jest Sonam – przesympatyczny i dobrze mówiący po angielsku Ladakhijczyk. Ruszamy drogą w kierunku najwyższej przejezdnej dla samochodów przełęczy świata – Khardung La (5.606 m npm). Droga jest wąska i kręta, miejscami prowadząca tuż nad przepaścią (co jak się później okazało jest typową cechą dróg w Ladakhu). Pogoda jest znakomita, a widoki wspaniałe.

Na Khardung La jesteśmy około południa. Widoki (i mała ilość tlenu) zapierają dech. W ruch idą aparaty fotograficzne. Potem wspinamy się na wzgórze nad przełęczą – pełne modlitewnych flag i widoku na ośnieżone szczyty Karakorum. Wyraźnie czuje się tu już wysokość – o zawrót głowy nietrudno.

Ruszamy dalej – droga jest w kiepskim stanie. W wiosce Khardung robimy krótki postój na herbatę, potem zmierzamy do Diskit. Jest tu mnóstwo ludzi z okolicy z uwagi na przyjazd Dalajlamy, który będzie głosić swe nauki dziś i jutro. W Diskit jemy obiad w knajpce pełnej turystów (320 rupii/4 os.), gdzie powolność obsługi zdumiewa nawet jak na tutejsze realia. Potem jedziemy zwiedzić klasztor, położony – a jakże – na wzgórzu. Klasztor jakoś specjalnie nas nie zachwyca, ciekawsi są dla nas przybyli tu pielgrzymi w tradycyjnych strojach.

Jedziemy do Hunder, przejeżdżając przez pustynne, piaszczyste tereny. Pomiędzy Diskit i Hunder rozciągają się rozległe rzeczne wydmy, żyją tu także dzikie dwugarbne wielbłądy.

W ogrodzie u Sonama i jego brata rozstawiamy nasze namioty, a potem ruszamy na pieszą wycieczkę. Wraz z Sonamem wędrujemy wydmami do Diskit, wypatrując wielbłądów. Spotykamy niestety tylko dwa udomowione. Wydmy są całkiem wysokie. Wędrując przekraczamy w bród potok i gawędząc z Sonamem dochodzimy do opłotków Diskit. Tutaj z samochodem czeka brat Sonama. Jedziemy jeszcze do centrum miejscowości na herbatę do lokalnej restauracji, a potem do Hunder, gdzie przy świetle latarek lokujemy się w namiotach. Dzień był kapitalny!

Dzień 7 – 08 sierpnia 2007r. – środa

Dziś od 8.30 naucza w Diskit Dalajlama. Zbieramy się wcześnie i dojeżdżamy na miejsce. Mamy możliwość zobaczyć Go z odległości kilkunastu metrów – przez godzinę siedzimy na placu wraz z pielgrzymami ubranymi w tradycyjne stroje.

Potem jedziemy zwiedzić klasztor w Sumur, leżący już w drugiej z odnóg Doliny Nubra. Po drodze miła niespodzianka – dzikie wielbłądy blisko drogi! W klasztorze jest pusto, ale jedyny obecny mnich otwiera nam najstarszą salę modlitewną ze ścianami pokrytymi freskami. Klasztor jest odnowiony i starannie utrzymany.

Z Sumur ruszamy już w drogę powrotną – znów krótki postój na herbatę w Khardung, a potem przejazd przez Khardung La już bez zatrzymywania. Cały czas piękna pogoda. Za przełęczą widać już w oddali Leh, do którego docieramy ok. 16.00.

Po południu robimy rozeznanie w agencjach turystycznych odnośnie kosztów trekkingu na Stok Kangri. Ceny bardzo wysokie, a ich rozrzut znaczny.

Dzień 8 – 09 sierpnia 2007r. – czwartek

Dziś na śniadanie pyszne sandwich’e z „German Bakery” (35 rupii) i ruszamy na dworzec autobusowy. Tu w chaosie pojazdów udaje nam się zlokalizować autobus jadący w kierunku Khalsi, a zatrzymujący się na przystanku zwanym Alchi Bridge. Stąd można dojść drogą (ok. 4km) do klasztoru w Alchi, będącego celem naszej dzisiejszej wycieczki.

W kierunku Alchi jedziemy – jakżeby inaczej – krętą, górską drogą na skraju przepaści. W Nimmo jest krótki postój, można tu coś zjeść w lokalnych dhaba’ch. 2 kilometry za wsią Saspol zatrzymujemy się przy moście na Indusie. Cały przejazd (ok. 60 km) trwa 2,5 godziny i kosztuje 50 rupii/os.

Już przy moście dostrzegamy wywieszone ogłoszenie, że w dniach 7-9 sierpnia w Alchi wszystkie restauracje, hotele i klasztor są zamknięte z powodu morderstwa popełnionego na dwóch mnichach z klasztoru kilka dni temu. Wielka szkoda – ale skoro juz tu jesteśmy, to idziemy obejrzeć klasztor chociaż z zewnątrz. Docieramy do wsi – rzeczywiście, wszystko pozamykane, w klasztorze pustki. Sam kompleks nie jest zbyt rozległy i całość nieco nas rozczarowuje. Schodzimy jeszcze w dół, nad Indus, a potem tą samą drogą wracamy do mostu. Szosą wędrujemy do wsi Saspol i rozglądamy się za jakąś knajpką, wiedząc już, że autobus powrotny ma być dopiero ok. 16.00. Widząc jednak nadjeżdżającą, pełną zdobień ciężarówkę – machamy. Kierowca – Sikh zatrzymuje pojazd. Jedzie do Leh! Wskakujemy ochoczo do szoferki, w której jest nas teraz siedmioro: kierowca, jego dwóch pomocników i nasza czwórka. Przed wejściem trzeba zdjąć buty, a honorowe miejsce przed szybą zajmuje ołtarzyk z portretami guru i obrazkiem Złotej Świątyni w Amritsar. Po drodze zwiedzamy sikhijską świątynię, w której nasz kierowca zatrzymuje się na modlitwę. To położona 25 kilometrów od Leh Gurudwara Sri Potther Sahib, będąca obecnie pod opieką Sikhów służących w indyjskiej armii.

Po przejechaniu kolejnego odcinka trasy ciężarówka zatrzymuje się w długiej kolejce sobie podobnych. Tu niestety będzie rozładowywać cukier, który wiezie, musimy więc znaleźć inny środek transportu. Żegnamy się z kierowcą, płacąc za podróż 100 rupii.

Idziemy może ze 100 metrów, machamy na nadjeżdżającego pick-up’a i już jedziemy dalej! To starszy mieszkaniec Leh wraca do miasta. Jazda nabiera tempa i wkrótce jesteśmy w centrum. Kierowca nie chce przyjąć żadnych pieniędzy.

Dzień 9 – 10 sierpnia 2007r. – piątek

Dziś ruszamy na trekking do Doliny Markha. „Odchudzamy” maksymalnie nasze plecaki biorąc tylko niezbędne rzeczy, a pozostałe zostawiamy na przechowanie w guesthouse’ie. Jego właściciel za 180 rupii zawozi nas do Spitok na miejsce rozpoczęcia naszej trasy. Ruszamy – jakżeby inaczej – w południe. Żar leje się z nieba, idziemy równolegle do Indusu pustynnym szlakiem bez odrobiny cienia. Potem dolina skręca w lewo, robimy postoje w nielicznych zacienionych miejscach. Po kilku godzinach dochodzimy do strumienia – kąpiel w chłodnej wodzie dodaje nam sił. I znowu w upale wędrujemy dalej. Około 17.00 dochodzimy do osady Jingchan (3.750 m npm). Nie ma tu właściwie domostw, są za to 2 kempingi. Zatrzymujemy się na jednym z nich (100 rupii/namiot). W skromniutkiej „restauracji” pijemy herbatę i jemy „chińskie” zupki, kupujemy herbatniki i butelkowaną wodę. Tak mniej więcej będzie wyglądać nasze menu na treku – „odchudzając” plecaki świadomie zrezygnowaliśmy z zabierania prowiantu, maszynki, paliwa i całego „kuchennego” kramu.

Dzień 10 – 11 sierpnia 2007r. – sobota

O 8.15 wyruszamy z Jingchan. Idziemy do Rumbak (3.950 m npm) – tu pod namiotem ze spadochronu jemy „chińskie” zupki (25 rupii), pijemy herbatę (5 rupii) i kupujemy butelkowaną wodę (cena rośnie wraz z wysokością: w Leh – 15, tutaj już 40 rupii za litrową butelkę). Potem podążamy ciągle w górę , po drodze napotykając grupkę Czechów, którzy tak jak my niosą plecaki bez wsparcia jucznych zwierząt. Mijają nas całe karawany koni i osłów niosących sprzęt dla turystów. Większość trekkersów stanowią bowiem zorganizowane grupy, uczestniczące w trekkingach „all inclusive” prowadzonych przez agencje. Turyści ci wędrują tylko z małym podręcznym plecakiem, a towarzyszy im kilku- bądź kilkunastoosobowa grupa obsługi, zajmująca się wszelkimi sprawami bytowymi – rozbijaniem i zwijaniem namiotów, przygotowywaniem posiłków, pakowaniem bagaży na juczne zwierzęta itp.

Dochodzimy do wsi Yurutse – to właściwie tylko jakieś pojedyncze zabudowania. Mijamy je i po pewnym czasie docieramy do kempingu, gdzie zatrzymujemy się w „spadochronowej’ restauracji na pyszną herbatę. Widzimy jednak kolejny, wyżej położony kemping i postanawiamy tam spędzić noc. Podejście trochę trwa – jesteśmy już zmęczeni, a pewnie i wysokość robi swoje. Rozbijamy namioty na ok. 4.300 m npm. Idziemy jeszcze na wieczorny posiłek do tutejszej „spadochroniarni”. Jest ryż z warzywami (cóż za miła odmiana!), herbata, sok (całość 430 rupii/4 osoby). A potem do namiotów…

Dzień 11 – 12 sierpnia 2007r. – niedziela

Spało się na tak dużej wysokości snem dość przerywanym. Jemy na śniadanie herbatniki i o 8.10 ruszamy na szlak. Dziś pierwsza na trasie trekkingu wysoka przełęcz – Ganda La (4.920 m npm). Pniemy się ku niej mozolnie, podziwiając wspaniałe widoki m.in. na Stok Kangri. Atrakcję stanowią świstaki, których jest tu sporo. Od rana jest na szczęście raczej pochmurno, więc nie smażymy się w słońcu. Na przełęcz dochodzimy po dwóch godzinach. Zostawiamy na niej plecaki i podchodzimy jeszcze na wznoszące się nad nią wzgórze – jesteśmy na blisko 5.000 m npm. Widoki – rewelacja!

Potem już tylko w dół – i znowu jest okazja pooglądać świstaki. Już w dolinie zrywa się gwałtowna ulewa z gradem, grzmi. Szybko zakładamy kurtki, bo od razu robi się zimno. Nieco przemoczeni dochodzimy do wioski Schingo (4.090 m npm), gdzie w „restauracji” ze spadochronu jemy – co? – oczywiście „chińskie” zupki! Potem ruszamy do Skiu. Trasa prowadzi pięknym wąwozem, wzdłuż strumienia, który musimy często przekraczać. Jest dłuższa niż się spodziewaliśmy, w końcu jednak – dość zmęczeni – docieramy ok. 17.30 na kemping w Skiu (ok. 3.380 m npm).

Dzień 12 – 13 sierpnia 2007r. – poniedziałek

Dziś wędrujemy ze Skiu do wioski Markha. Dzień jest upalny i jakoś nie mam „ducha bojowego” do wędrówki, choć krajobrazy wokół przepiękne. We wsi Sara napotykamy kemping i pewnie – kierowani mym dzisiejszym lenistwem – zatrzymalibyśmy się na nim, gdyby nie fakt, że jest zamknięty i wokół żywego ducha. Ruszamy więc dalej. Dochodzimy do wioski Chalak, którą poprzedzają liczne murki mani oraz stosy rogów kozłów górskich – bharali. Zatrzymujemy się tu w parachute tent na tradycyjną „chińską zupkę”, po czym ruszamy dalej. Dochodzimy do rzeki Markha, którą trzeba przekroczyć – bez mostu rzecz jasna. Rozlewa się tu ona kilkoma odnogami. Pierwsza z nich nie sprawia większej trudności, ale druga to rwąca górska rzeka o bardzo silnym prądzie. Los nam jednak sprzyja – nadchodzi Ladakhijczyk podążający w tę samą stronę co my. Przekracza rzekę w znanym sobie miejscu, a mi włosy stają dęba, gdy widzę jak silny jest nurt i jak jest głęboko. Napotkany człowiek i Krzysztof, który ruszył jego śladem pomagają nam przejść – bez nich chyba nie dałabym rady.

Ruszamy dalej drogą, aż dochodzimy około 18.00 do kempingu (ok. 3.800 m npm). Kasia załatwia kolację u lokalnej rodziny udzielającej noclegów. Jemy wśród tubylców, w tradycyjnej ladakhijskiej kuchni, przy świecach (prądu brak). Zamawiamy też na jutro śniadanie – będą czapati. A potem już do śpiworów…

Dzień 13 – 14 sierpnia 2007r. – wtorek

Po śniadaniu wyruszamy – celem jest wioska Thochuntse. Idzie się dobrze – nie jest już tak upalnie jak wczoraj. Po drodze znów przekraczamy Markhę, na szczęście nie jest tu tak głęboka, choć nadal rwąca. W Umlung w „parachute tent” pijemy herbatę i jemy tutejsze ciasteczka pulli. Wędrując dalej podziwiamy wyłaniający się szczyt Kangyaze (6.400 m npm). W Hankar (3.980 m npm) znów mały popas na herbatę oraz zupę z jęczmiennej mąki i sera (nie wszystkim posłużyła!).

Za Hankar mylimy drogę i skręcamy w niewłaściwą dolinę. Jednak z wyglądającego na opuszczony namiotu wyłania się tubylec, pyta dokąd zmierzamy i uświadamia nam nasz błąd, wskazując ręką właściwy kierunek. Wędrujemy dalej, wypatrując kempingu za kolejnymi zakrętami. Wreszcie jest! „Parachute tents” – aż trzy! – dają jakże złudną nadzieję na posiłek. Na miejscu okazuje się, że wszystkie są zamknięte na głucho. Godzimy się już z myślą o pójściu spać „na głodniaka”. Krzysztof zagaduje jednak kogoś z ekipy prowadzącej grupę niemieckich turystów. Nie wierzymy własnym oczom, gdy po jakimś czasie widzimy ludzi zmierzających ku naszym namiotom z garnkami ciepłego jedzenia i wielkim czajnikiem gorącej herbaty. Ależ uczta!

Gawędzimy z ladakhijskim przewodnikiem grupy niemieckiej – na 8 turystów przypada 20 koni i 5 osób obsługi. Na próbę zapłaty za posiłek Ladakhijczyk odmawia stanowczo – oświadcza, że jesteśmy gośćmi jego i jego załogi. Idziemy spać na wysokości 4.250 m npm.

Dzień 14 – 15 sierpnia 2007r. – środa

Dziś najkrótszy odcinek na trasie trekkingu – z Thochuntse do Nimaling (4.730 m npm) wędrujemy około 4 godzin. Nimaling to teren wypasu jaków i owiec przez mieszkańców okolicznych wsi. Jest słonecznie, ale wysokość i wiatr dają odczucie chłodu. W „parachute tent” jemy smaczną kolację – ryż z jarzynami i dhali (350 rupii/4 osoby).

Dzień 15 – 16 sierpnia 2007r. – czwartek

Noc była chłodna – jeszcze przed 9.00 zauważam na niewielkiej sadzawce warstwę lodu.

Zostajemy dziś w Nimaling i robimy wycieczkę do podnóży Kangyaze – górującego nad okolicą szczytu o wysokości 6.400m npm. Pogoda piękna – słońce i chłodny wiatr, niesamowita przejrzystość powietrza. Pniemy się w górę. U celu wycieczki oprócz Kangyaze ukazują się jeszcze inne pokryte śniegiem szczyty, dołem spływają dwa lodowce. Widok jest przepiękny – także na odległe pasma górskie.

Dzień 16 – 17 sierpnia 2007r. – piątek

O 9.00 wyruszamy z Nimaling, przekraczamy mostem rzekę i rozpoczynamy podchodzenie ku przełęczy Kongmaru La (5.150m npm). Na przełęczy jesteśmy po dwóch godzinach. Łopoczą na niej barwne modlitewne flagi, a widoki są po prostu nieziemskie. Coś wspaniałego!

Potem następuje dość strome zejście w dół. W dolinie robimy mały postój i wygrzewamy się na słońcu. Tu jest już cieplutko w przeciwieństwie do Nimaling (rano zamarznięta woda na kałuży) i przełęczy (silny, zimny wiatr).

Dalej schodzimy ścieżką stopniowo w dół, aż dochodzimy do pięknego, wąskiego wąwozu. Jego dnem płynie strumień, ścieżka przekracza go wielokrotnie, wokół najróżniejsze formy skalne. Pięknie! Po dłuższym czasie wąwóz rozszerza się i dochodzimy do wioski Chogdo (4.000m npm). Tu w namiocie ze spadochronu jemy nieśmiertelne „chińskie” zupki (25 rupii/szt.) i owoce z puszki (40 rupii) oraz pijemy herbatę. Potem ruszamy dalej. Po 18.00 jesteśmy na kempingu w wiosce Sumdo (3.730m npm).

Do Sumdo dociera cywilizacja – jest droga i elektryczność. Okazuje się, że o 7.30 jedzie stąd autobus do Leh. Nie wiedzieliśmy o tym wcześniej i umówiliśmy się z właścicielem guesthose’u, że odbierze nas po trekkingu.

Dzień 17 – 18 sierpnia 2007r. – sobota

Spałam kiepsko – ciągle jakieś hałasy, a przed 6.00 mycie garów ze śpiewem na ustach. Jemy chapati i omlety na śniadanie, a potem zwijamy namioty i „plażujemy”.

Około 13.00 przyjeżdża po nas samochód i ruszamy w kierunku Leh. Droga początkowo jest bardzo trudna – miejscami rozmyta przez wodę lub zawalona kamieniami.

Ustalamy z kierowcą, że zatrzyma się w Hemis, odrobinę w bok od głównej drogi. Chcemy zwiedzić tamtejszy klasztor. Opłata za wstęp do klasztornego kompleksu wynosi 30 rupii, a do znajdującego się na jego terenie muzeum dodatkowo 100 rupii. Całość jest bardzo dobrze utrzymana, a w muzeum obejrzeć można bogaty zbiór przedmiotów służących celom rytualnym.

Z Hemis jedziemy już wprost do Leh. Po drodze przejeżdżamy przez Choglosmar. Mnóstwo tutaj ludzi i pojazdów, bo do jutra przebywa tu Dalajlama.

W Leh jesteśmy około 16.00. Bierzemy upragniony prysznic i ruszamy do „naszej” tybetańskiej knajpki na obiad.

Potem idziemy do biura właściciela naszego guesthose’u, który już wcześniej obiecał przygotować dla nas 4-dniowy trekking na szczyt Stok Kangri (6.123m npm). Tym razem chcemy bowiem skorzystać z transportu bagaży na koniach lub osłach oraz wynająć przewodnika, jako że nie mamy doświadczenia w tak wysoko położonym terenie. Musimy także wypożyczyć raki i czekany.

W biurze zostajemy zapewnieni, że wszystko OK i ruszamy pojutrze. Jutro mamy spotkać się z naszym przewodnikiem, by dokonać zakupu jedzenia na trekking.

Dzień 18 – 19 sierpnia 2007r. – niedziela

Rano ruszamy do German Bakery na pyszne kanapki, a potem wędrujemy trochę po sklepikach. Około południa idziemy zwiedzić Shanti Stupę, gdzie trafiamy akurat na delegację VIP-ów z ochroną. Po obiedzie spotykamy się z przewodnikiem Romim i jego pomocnikiem Radżu, pełniącym też funkcję kucharza. W trakcie rozmowy okazuje się jednak, że w podanej nam wcześniej cenie nie uwzględniono wszystkiego (pojawia się kwestia namiotu kuchennego, naczyń itp.). Rozpoczynają się negocjacje. Koniec końców jakoś się dogadujemy, po czym ruszamy z przewodnikiem i kucharzem po zakupy żywności. Wracamy do guesthose’u, przepakowujemy się na jutro.

Dzień 19 – 20 sierpnia 2007r. – poniedziałek

Dziś zaczynamy eskapadę na Stok Kangri. Około 8.00 podjeżdżamy z guesthose’u pod biuro – tam czekają już przewodnik i jego pomocnik. Ładują do samochodu zgromadzone wczoraj zapasy żywności i ruszamy do wioski Stok. Tam są już „bagażowe” osły. Wypakowujemy sprzęt i samochód odjeżdża, a wtedy okazuje się, że mamy trzy pary raków zamiast uzgodnionych czterech. Samo życie…

O 9.15 wyruszamy na szlak. Droga stopniowo prowadzi do góry, nie ma ostrych podejść. Jeszcze tylko niewysoka przełęcz i o 13.00 jesteśmy na kempingu w Monkormo (ok. 4.300 m npm). Rozstawiamy namioty i leniuchujemy…

Dzień 20 – 21 sierpnia 2007r. – wtorek

Dziś rano budzi nas „Good morning” i herbata serwowana przez Radżiego do namiotu. Po śniadaniu zbieramy się bez pośpiechu i przed 9.00 wyruszamy do bazy pod Stok Kangri. Dziś bardzo krótki odcinek marszu – zaledwie 2 godziny.

Przed 11.00 jesteśmy w Base Camp na wysokości 5.000m npm. Tutaj istne miasteczko namiotowe – mnóstwo ekip i trochę indywidualnych turystów.

O 13.00 ciepły lunch, a potem odpoczynek w namiotach, jako że planowane jest wyjście na szczyt o 1.00 w nocy. Przewodnik zorganizował wypożyczenie brakującej pary raków od swojego znajomego (100 rupii) – mamy więc komplet.

Dzień 21 – 22 sierpnia 2007r. – środa

O 1.00 w nocy ruszamy przy świetle czołówek w kierunku szczytu. Wyraźną, widzianą już wczoraj z Base Camp ścieżką dochodzimy do małej przełęczy, a potem do Advanced Base Camp (5.300m npm). Dalej idziemy po kamieniach, a potem Romi zarządza założenie raków i wchodzimy na lodowiec. Początkowo płaski, potem staje się coraz bardziej stromy. Przechodzimy nad głęboką szczeliną. Później według wskazań przewodnika zdejmujemy raki i idziemy stromo w górę po osuwających się spod nóg i spadających w dół kamieniach. Posuwamy się powoli, dwójkami, by nie zrzucać na siebie nawzajem kamieni. Już świta i robi się jasno. Dochodzimy do przełęczy i już wiemy – idziemy złą drogą!! Musimy zejść w dół drugą stroną przełęczy – także po osuwających się skalnych odłamkach. Przewodnik schodzi szybciej, nie czekając na nas, a jego pomocnik w ogóle gdzieś znika! Schodzimy do lodowca – zatoczyliśmy zbyteczną i niebezpieczną pętlę, w najmniejszym stopniu nie przybliżającą nas do celu wędrówki. Kawałek dalej, śpiąc, czeka na nas Romi. Widać stąd wyraźnie prawidłową ścieżkę na Stok Kangri. Mówimy mu, co sądzimy o tak nieodpowiedzialnym przewodniku jak on.

Schodzimy do Base Camp – jesteśmy tu około południa. Postanawiamy jutro ponowić próbę. Romi twierdzi, że ze Stok Kangri będziemy musieli iść od razu do wioski Stok, bo w Base Camp ma być kontrola permit’ów, których nie mamy. Musimy więc spakować nasze rzeczy i złożyć w nocy namioty. Jestem wściekła na przewodników.

Dzień 22 – 23 sierpnia 2007r. – czwartek

Zwijamy w nocy namioty, zostawiamy bagaże w namiocie kucharza i o 1.00 ponownie ruszamy na szlak. Idzie z nami Romi i równolegle inna, dość liczna grupa, prowadzona przez jego znajomego. Dochodzimy niemal do Advanced Base Camp, gdy Martę zaczyna strasznie boleć brzuch. Aż skręca się z bólu, nie pomaga odpoczynek, ani przeciwbólowe tabletki. Nie ma szans na kontynuowanie wędrówki – musimy wracać. Kasia najszybciej schodzi do bazy, rozkłada karimatę i śpiwór, lokujemy Martę w namiocie kucharza, poimy gorącą herbatą. Pocieszamy się tylko, że to z pewnością nie wyrostek – ten został już kiedyś usunięty.

Gdy robi się jasno, rozważamy sytuację. Po naradzie postanawiamy, że osły (dziś jest ostatni dzień ich wynajęcia) zniosą do Stok tylko rzeczy wspólne – kuchnię, naczynia itp., a my weźmiemy wszystkie nasze graty i pójdziemy sami do Advance Base Camp, by jutro podjąć stamtąd ostatnią próbę zdobyci Stok Kangri. Rozstajemy się z niefortunnymi przewodnikami.

Na kempingu od wczoraj jest grupa Amerykanów, których spotkaliśmy wcześniej w Dolinie Markha. Towarzyski Teksańczyk, któremu Krzysztof opowiada o przypadłości Marty proponuje zrobienie testu nasycenia krwi tlenem. Chętnie korzystamy – wynik Marty to 77, podczas gdy norma wynosi 80-89. Lekarka wykonująca test nie widzi jednak objawów choroby wysokościowej. Marta czuje się już na tyle dobrze, że możemy realizować nasz plan i po 10.00 ruszamy z bardzo ciężkimi plecakami do Advance Base Camp.

W ABC jesteśmy po 13.00, ustawiamy namioty. Poza nami nie ma tu nikogo. Marta wskakuje do śpiwora, bo znów nie czuje się najlepiej, a my próbujemy – z marnym skutkiem – rozpalić prymusa „made in ZSRR”. Diabelstwo nie chce palić – pewnie to kwestia i niskiej temperatury, i kiepskiego paliwa. Widzimy dwie postacie schodzące z góry – okazuje się, że to Brad i Michael, dwaj sympatyczni Amerykanie poznani przedwczoraj, gdy schodziliśmy po pierwszej, feralnej próbie wejścia na Stoka. Przysiadają się do nas – właśnie wracają ze Stok Kangri, udało im się wejść na szczyt. Brad pomaga przy naszej nieszczęsnej kuchence i jakoś wspólnymi siłami udaje się zagotować wodę. Jemy „chińskie’ zupki chowając się do namiotów – właśnie zaczyna padać śnieg. Zaszywam się w śpiworze i zasypiam, a Krzysztof dzielnie walcząc z maszynką przygotowuje jeszcze dla wszystkich herbatę. Pogoda niestety się psuje…

Dzień 23 – 24 sierpnia 2007r. – piątek

Kiedy przed 4.00 piszczy budzik nie bardzo chce mi się wychodzić ze śpiwora. Trzeba jednak opuścić przytulne schronienie. Na namiotach szron. Wyruszamy przed 5.00. Najpierw po kamieniach równolegle do lodowca. Wkrótce zaczyna świtać i idzie się łatwiej. Przekraczamy lodowiec – nie ma potrzeby użycia raków, po drodze kilka płytkich szczelin z płynącą ich dnem wodą. Po przejściu lodowca podchodzimy ścieżką po zboczu góry. Wyżej – na grani – widać ludzi. Wędrujemy cały czas w górę, aż dochodzimy do pasa zmrożonego śniegu szerokości około 30 metrów. Tutaj zakładamy raki. A potem znów kamienistą ścieżką w kierunku grani. Idę wolno, robiąc częste przystanki.

Gdy dochodzimy do grani, widać że przed szczytem przejść trzeba jeszcze trzy kolejne kopuły. Na jednej z nich wiszą modlitewne flagi. To dobre miejsce na zostawienie zbytecznych plecaków z rakami i czekanami.

Dalej ścieżka prowadzi po skałach. Widzimy z bliska przelatującego orła. Oprócz nas na szlaku jest tylko jeden samotny turysta – reszta grup już zeszła.

Na kolejnej kopule widzimy już flagi modlitewne na szczycie, ale to ciągle tak daleko… Mozolnie idziemy w ich kierunku, aż wreszcie w samo południe stajemy na wierzchołku! To nasz pierwszy sześciotysięcznik, radość jest ogromna!!! Rozwieszamy niesione z nadzieją na zdobycie szczytu modlitewne flagi, zabieramy po kamyku, a ja dedykuję to wejście moim Rodzicom.

Widoczność z jednej strony jest dobra, z przeciwnej nadciągają jednak ciemne chmury. Rozpoczynamy powrót. O ileż łatwiej idzie się w dół!

Z oddali nadciągają burzowe pomruki, a gdy jesteśmy przy lodowcu zaczyna padać śnieg. Około 15.00 jesteśmy w Advanced Base Camp, gdzie pojawiły się w międzyczasie także inne namioty. Dajemy nura do śpiworów i godzinkę odpoczywamy. Śnieg przestaje padać, zwijamy się i z całym ekwipunkiem schodzimy do Base Camp. Postanawiamy tu przenocować. W restauracji w namiocie ze spadochronu jemy smaczną kolację (ryż z warzywami) i opijamy się herbatą z cytryną. A potem – spać!

Dzień 24 – 25 sierpnia 2007r. – sobota

Po śniadaniu zjedzonym w spadochronowej restauracji zwijamy namioty, które rano pokrywał szron i ruszamy w dół, do Stok. Mimo, że idziemy w dół, waga plecaka daje się we znaki. O 14.30 jesteśmy w Stok. Wypytujemy w małej knajpce o autobus do Leh. Ma być o 15.00 – i rzeczywiście jest!. Za 15 ruppi/os. dojeżdżamy w ciągu godziny do Old Bus Station w Leh, stąd pieszo idziemy do guesthouse’u.. Tu upragniona kąpiel, a potem ruszamy na obiad do „naszej” tybetańskiej knajpki.

Potem robimy rozeznanie w kilku agencjach w kwestii przejazdu do Manali – czas niestety pomyśleć o wyjeździe z Leh. Wynika z niego, że możliwe są następujące sposoby dotarcia do Manali drogą lądową: 2 dni jazdy autobusem – 1400 rupii/os. (wliczony nocleg i obiad) lub 1000 rupii/os.(sam przejazd); 2 dni jazdy taxi wyłącznie na nasz użytek z ewentualnym zwiedzaniem po drodze – 11.700 rupii/pojazd; 1 dzień jazdy (wyjazd w nocy, przyjazd wieczorem do Manali) tzw. shared taxi – 1.600 rupii/os.

Idziemy jeszcze na drobne zakupy i napotykamy przypadkowo fajny sklepik z pamiątkami. Sprzedawca nie jest nachalny, a na towarach są przyklejone ceny (stałe, bez targowania). Kupujemy sobie śliczny stojący młynek modlitewny.

Wieczorem w guesthouse’ie spotykamy turystę z Polski, który jutro wybiera się na Stok Kangri z naszym kucharzem Radżu jako przewodnikiem. Ten kłamczuch naopowiadał mu, że był z nami na szczycie!

Dzień 25 – 26 sierpnia 2007r. – niedziela

Dzień zamierzamy rozpocząć od kupna biletów do Manali – decydujemy się na przejazd shared taxi. W pierwszej agencji twierdzą jednak, że są tylko 3 miejsca w jednym samochodzie i 1 w drugim – ten wariant nas nie interesuje. W innej znajdują 4 miejsca, ale miejsca z tyłu, bokiem do kierunku jazdy – o których wiemy, że zawsze są tańsze – oferują w tej samej cenie co miejsca z przodu. Zastanawiamy się, gdy do agencji wchodzi 2 kolejnych klientów. Okazuje się, że też chcą jechać do Manali. Są dobrze zorientowani – od razu mówią, że nie chcą jechać Tata Sumo (tym z tylnymi siedzeniami bokiem) tylko lepszym samochodem i twierdzą, że podana cena jest zbyt wysoka. Idziemy razem do innej agencji, w Changspa. Tutaj po popisie aktorsko-negocjacyjnym Izraelczyków załatwiamy przejazd. Pojedziemy w szóstkę (normalnie samochody biorą 9 pasażerów) terenową Toyotą, a samochód odbierze nas o 21.00 z guesthouse’u.

Idziemy na obiad do knajpki w Changspa – z pięknym widokiem na Stok Kangri. Patrząc stąd aż trudno uwierzyć, że staliśmy na jego wierzchołku!

O 21.20 wyjeżdżamy do Manali.

Jazda nocą to trochę snu i trochę księżycowych krajobrazów.

Dzień 26 – 27 sierpnia 2007r. – poniedziałek

Cały dzień jazdy – droga jest bardzo trudna, miejscami także bardzo niebezpieczna.

Nad ranem mamy przymusowy postój – droga przegrodzona jest szlabanem otwieranym dopiero o 6.00 Jest tu bardzo zimno – jesteśmy wysoko w górach (droga biegnie przez cztery wysokie przełęcze – 5.328, 5.060, 4.883, 3.978 m npm).

W ciągu dnia robimy kilka postojów na posiłek w przydrożnych dhaba’ch. Miejscami droga jest w fatalnym stanie, przejeżdżamy też kilkakrotnie przez wodę (raz zawieszamy się na takim przejeździe podwoziem).

Około 25 kilometrów przed Manali utykamy w korku – ciężarówki nie mogą przejechać z powodu błota. Wreszcie po niemal 24-godzinnej jeździe dojeżdżamy. Nasi współtowarzysze podróży byli tu już wcześniej i polecają nam guesthouse w Old Manali, w którym się zatrzymują – Tourist Nest GH. Zatrzymujemy się w nim i my. Idziemy na kolację do pobliskiej Dragon Restaurant, też poleconej przez naszych nowych znajomych. A potem – pierwszy od ponad 3 tygodni ciepły (!) prysznic – i spać!

Dzień 27 – 28 sierpnia 2007r. – wtorek

Dzień spędzamy w Manali.

Przed południem kupujemy w agencji Dragon bilety autobusowe na jutro do Delhi (autobus sleeper – 600 rupii/os.).

Zwiedzamy hinduistyczną świątynię Mani położoną w górnej części Old Manali – jest wewnątrz bardzo prosta, niemal pusta. Starszy człowiek wskazuje nam figurki bóstw.

Potem schodzimy w dół i kierujemy się do świątyni Hadimba. Przyszło tu akurat sporo ludzi – wewnątrz pod wielkim głazem palą się kadzidła, ludzie kierują ręką na siebie dym, składają ofiarę. Niestety obrządek ten jest dla nas niezrozumiały.

Idziemy jeszcze do centrum nowego Manali i zwiedzamy dwie świątynie buddyjskie. Potem ruszamy do wioski Vashisht, leżącej nieopodal Manali i zachwalanej w przewodniku LP. Miejscowość niczym specjalnym nas jednak nie zachwyca. Jemy za to pyszną obiadokolację w knajpce Blue Haeven Cafe – najlepsze momo jakie kiedykolwiek jedliśmy serwowane są właśnie tutaj! Gdy wychodzimy jest już ciemno. Za 80 rupii szalonym pędem jedziemy w czwórkę motorikszą do Manali.

Dzień 28 – 29 sierpnia 2007r. – środa

Rano śniadanie w knajpce Shashbash.

W recepcji guesthouse’u spotykamy znajomych Izraelczyków – oni też ruszają już dalej, dając nam jeszcze kilka rad odnośnie Delhi. Pakujemy plecaki i zostawiamy je na przechowanie.

Idziemy na spacer do parku (właściwie lasu, wstęp 5 rupii/os.) – to miły relaks w centrum miasta. Na jednym z drzew widzimy dużą małpę! Ponoć rankiem bywa ich tu więcej.

O 15.00 musimy być na New Manali Tourist Bus Station, z którego odjechać ma o 15.30 nasz autobus do Delhi. Na dworzec jedziemy 2 motorikszami (40 rupii za każdą). O 15.00 zaczyna się pakowanie bagaży do luku, za bagaż żądają jakiejś opłaty. Krzysztof się wykłóca i nie płacimy.

O 15.45 autobus rusza, by po przejechaniu kilkuset metrów – jak to w Azji – zatrzymać się na stacji benzynowej. Dalsza jazda odbywa się w ślimaczym tempie i przerywana jest częstymi postojami dla załadunku towarów (także na dach). W nocy jedziemy już bez przystanków. Jazda jest wygodna – po prostu smacznie śpimy w naszych podwójnych kojach.

Dzień 29 – 30 sierpnia 2007r. – czwartek

O 11.00 jesteśmy w Delhi. Autobus zatrzymuje się przy Tibetan Refugee Colony. Korzystamy z oferty przejazdu prywatnym samochodem i za 180 rupii jedziemy na Paharganj. Ruch uliczny jest niesłychanie chaotyczny – właściwie wszystko wokół jest chaosem!

Około 12.00 jesteśmy w Downtown Hotel – w bocznej uliczce od Main Bazaar. Jest ponad 40 stopni, bardzo duszno. Bierzemy prysznic, który tylko na krótko odświeża, a potem idziemy do pobliskiej Everest Cafe na śniadanio-obiad.

Później jedziemy motorikszą za 120 rupii zwiedzić Red Fort. Dla obcokrajowców wstęp kosztuje 100 rupii – warto. Zwiedzając kompleks można sobie bez trudu wyobrazić, jak wspaniale zabudowania te musiały wyglądać w czasach świetności. Zmierzcha już, gdy wychodzimy.Idziemy jeszcze do dżinijskiej świątyni Digambara o bardzo ładnym wnętrzu. Do środka nie wolno wnosić aparatów, kamer i żadnych przedmiotów ze skóry. Obok świątyni prowadzony jest szpital dla ptaków.

Idziemy pieszo do meczetu Jama Masjid, ale – jak się spodziewaliśmy – jest już zamknięty. Wracamy, by dojść do stacji metra. To spory kawałek, ale odnajdujemy ją, jedziemy 2 przystanki (do stacji „New Delhi”, 6 rupii/os) i wysiadamy na tyłach dworca New Delhi.

Dzień 30 – 31 sierpnia 2007r. – piątek

Rano pakujemy plecaki, zostawiamy je w recepcji i idziemy naprzeciwko, do Everest Cafe, na śniadanie. Potem przechodzimy przez dworzec New Delhi wprost do przystanku metra. Jedziemy dwie stacje i wędrujemy do Jama Masjid. Po drodze dość przypadkowo trafiamy na sikhijską świątynię Gurudwara Sis Ganj Sahib i zwiedzamy jej wnętrze, w którym akurat trwają modły. Musimy oczywiście zdjąć buty i osłonić głowy. Wstęp do Jama Masjid jest darmowy, natomiast opłata za wniesienie aparatu fotograficznego wynosi 200 rupii. Uznajemy tę kwotę za nazbyt wygórowaną i rezygnujemy z robienia zdjęć, chowając nasze aparaty do plecaka. Przy wejściu „strażnik moralności” uznaje stroje Marty i mój za przyzwoite, natomiast Krzysztof i Kasia dostają stosowne, niezbyt efektowne okrycia celem osłonięcia ramion i nóg. Meczet ma ogromny dziedziniec, mogący pomieścić 25 tysięcy osób, natomiast otwarte pomieszczenie do modlitwy nie wyróżnia się niczym szczególnym. Chętni mogą dodatkowo za 50 rupii wejść na jeden z minaretów – my odpuszczamy.

Z meczetu wracamy do metra i jedziemy do stacji Rajiv Chowk przy Connaught Place. To delhijskie city nie jest jednak imponujące. Stąd przyjemnym spacerem po chodniku w cieniu drzew kierujemy się ku India Gate. Tutaj spory ruch turystyczny – głównie krajowy.

Idziemy stąd pieszo w kierunku pałacu prezydenckiego i budynków rządowych. Trasa prowadzi terenami zielonymi, mnóstwo tu pasiastych, szaro-białych wiewiórek.

Budynki rządu to dwa bliźniacze Secretariat North Block i Secretariat South Block stojące po przeciwnych stronach ulicy. Nieco dalej znajduje się pałac prezydencki, a z boku budynek parlamentu. Nieopodal jest ostatnia stacja metra (Secretariat) – korzystamy skwapliwie i dojeżdżamy na Paharganj. Idziemy na obiad, a potem spacerujemy wśród tłumu ludzi, krów, samochodów i riksz.

Wieczorem idziemy do Everest Cafe, gdzie rano zamówiliśmy na 20.30 taksówkę na lotnisko (250 rupii). Punktualnie – co tutaj nieczęste – przyjeżdża po nas bus. Przejazd na lotnisko trwa prawie godzinę.

Dzień 31 – 1 września 2007r. – sobota

O 1.30 startujemy i niemal od razu zasypiam. Lot mija bardzo szybko i o 6.00 jesteśmy w Helsinkach. Start do Warszawy opóźnia się ponad godzinę z uwagi na oczekiwanie na pasażerów innego – spóźnionego – samolotu.

W chłodnej Polsce jesteśmy około 11.00. Wracamy do codzienności…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u