Kirgistan i Chiny – Mirka Kot

Mirka Kot

Termin wyjazdu: 5VII-5VIII 2007

Trasa:

Bishkek – Karakol – Yeti Oguz – Karakol – Balakchy – Kaczkor – Song-Kul – Kaczkor – Naryń – Torugart Pass – Kashgar – Tashkurgan (KKH) – Karakol – Kashgar – Aksu – Kuqa – Urumqi – Turpan – Kashgar – Wuqia – Irkeshtam Pass – Osh – Jallalabad – Bazar Korgon – Arslanbob (turbaza) – Bazar Korgon – Tashkamur – Karakul – Bishkek – Kaj Tash – Tiopłyje Kluczi – Bishkek

Koszt:

2500zł (samolot) + 550 $

1$ – 37 somów (s)

1$ -7.5 yuana (Y)

Planowanie każdych wakacji rozpoczyna z pozoru proste pytanie: dokąd? I to kusi, i to nęci, a trzeba zdecydować się na coś w zasięgu możliwości czasowo-finansowych. Pytanie: jak? jest łatwiejsze. Odpadają wersje cywilizowane: biuro podróży, hotel, basen, drinki z parasolką. Wiedzieliśmy, że ma być dużo spontanu i luzu, bez skrupulatnego zwiedzania każdej ruiny, więcej natury niż dużych miast, więcej genius loci niż samego loci. Do tych założeń idealnie pasował kraj, o którym krążyła opinia, że „przecież tam nic nie ma”. I ten argument zdecydował, że Kirgistan. Do Kirgistanu dorzuciliśmy północno-zachodnie Chiny („bo blisko”). Mam nadzieję, że ten rodzaj ignorancji nie wywoła zbyt dużego niesmaku u profesjonalnych podróżników.

Kirgistan nie wymaga od Polskich obywateli wiz a sądzę, że kraje, które nie utrudniają turystom życia, należy promować. Natomiast chińska wiza jest bezpłatna. W ambasadzie składa się wypełniony formularz ze zdjęciem i rezerwację biletu lotniczego (wystarczy wydruk z Internetu). Ponieważ lecieliśmy do Bishkeku, w ambasadzie ChRL zostawiliśmy rezerwacje na fikcyjne bilety do Pekinu. Dzwoniłam do ambasady z pytaniem „a co jeśli podróżuje się drogą lądową?”. W końcu doszłam do wniosku, że lepiej nie komplikować spraw zbytnim legalizmem.

Wykupiliśmy najtańsze bilety lotnicze jakie udało się znaleźć (Rossiya-Russian Airlines), postaraliśmy się o przewodniki (LP China i Central Asia), mapy i stosowną ilość dolarów.

Przez pierwsze 2 tygodnie podróżowaliśmy w 4, potem w 3 osoby. Przetestowaliśmy, że grupa 3-4 osobowa jest najekonomiczniejsza finansowo, organizacyjnie i towarzysko.

Podaję ceny biletów na autobusy i marszrutki, przy innych przejazdach zaznaczam czy płaciliśmy za osobę, czy za auto. Przy noclegach informuję czy cena odnosi się do opłaty za pokój, czy za osobę (z reguły wynajmowaliśmy pokoje 3 lub 4-osobowe, w kwartirach płaciliśmy za każdą osobę).

1 dzień

Lot był z Warszawy przez Sankt Petersburg do Bishkeku. Pięć godzin czekania S. Petersburgu, aby później lecieć (sic!) cztery. W Bishkeku lądowanie przed świtem (2.30 rano). Zdecydowaliśmy, że stolicę zostawiamy na drogę powrotną a teraz jedziemy bezpośrednio nad jezioro Issyk-Kul, do Karakol. Na lotnisku wymieniliśmy dolary na kirgiskie somy. Później dojedliśmy domowe bułki w przylotniskowym barze (rabotajet krugłosutoczno =24h), dostaliśmy gratis kipiatok (wrzątek) na poranną kawę, zamówili pierwsze piwo…Już nam się podobał ten kraj!

Gdy opadły ciemności poszukaliśmy stosownej marszrutki (busa), aby dowiozła nas na dworzec autobusowy w Bishkeku. Kupiliśmy bilety do Karakol, jeszcze drobne zakupy na drogę (kilka godzin w autobusie!). Trasa do Karakol to ciągnie się wzdłuż Issyk-Kul. Widoki na jezioro i ośnieżone szczyty. Po południu byliśmy w Karakol, jednym z większych miast Kirgizji. Proszę nie dać się zwieść słowu „większy”, ma ono zdecydowanie lokalne znaczenie. Karakol wygląda jak osiedle popegeerowskie, żwirowa droga z resztkami asfaltu, bloki z wielkiej płyty, balkony zabudowane techniką „zrób to sam” czyli folia, papendekiel, cokolwiek. Krowy wypasające chwasty wokół bloków, tumany kurzu po każdym przejeżdżającym żiguli. Byliśmy we właściwym miejscu J Doszliśmy do wybranego z przewodnika hotelu Neofit, mijając centralny plac goroda z wystającym z chwastów pomnikiem Lenina. „Neofit” ma charakterystyczne wejście w postaci głowy smoka, niestety paszcza nieczynna, wejście z boku. Za 250s od osoby dostaliśmy miły pokój 5-osobowy. Hotel jest czysty, obsługa miła. Po zakwaterowaniu poszliśmy rzucić okiem na miasto i znaleźć miejsce na kolację. O kirgiskiej kuchni wiedzieliśmy, że szorpo, bieszparmak i kumys. Dwa pierwsze stanowiły treść koszmarów sennych jeszcze w Polsce, więc pełni obaw przeglądaliśmy kartę. Zawsze bezpieczne (i wegetariańskie) wydawało się piwo, no ale nie samym…Później odkryliśmy jeszcze manty i pielmieni. Manty to rodzaj pierogów nadziewanych mięsem, przeważnie baraniną a pielmieni to manty rozmiar S, w zupie (wersja jarzynowo-pomidorowa). Pierwszy dzień mieliśmy za sobą. Zaczął się o szóstej rano w Warszawie a skończył niemal dwa dni później gdzieś w środku Azji.

Autobus: Bishkek – Karakol (8.30-16.30) 190s+20s (za bagaż czyli „gruz”)

Nocleg: hotel Neofit 250s/1osoba

2 dzień

Zaczęliśmy od śniadanka i kawusi (z lekką nutką dekadencji). Po śniadaniu kierunek dworzec z marszrutkami do Yeti-Oguz. Nasz rosyjski był na tyle komunikatywny, że bez problemu znaleźliśmy właściwy busik. Jeszcze okrążyliśmy bazar, większość towarów made in China.

Yeti-Oguz określane jest jako kurort i tu też trzeba wziąć poprawkę na znaczenie tego słowa. Wieś położona jest w dolinie, do której wjazd ograniczają przecudne skały o barwie mocno wypalonej cegły. Kurort składa się z kilku domów, kompletu jurt, paru klasycznych bloków i sanatorium (architektura pawilonowa), pomiędzy, swobodnie pasą się kozy i owce. Zapytaliśmy w sklepie o nocleg, szybko znalazła się kwartira za rozsądną cenę. Kwartira była jednopokojowa z kuchnią i łazienką. Standard bardzo lokalny. Po paru godzinach użytkowania kolejno zepsuł się kran, toaleta, woda w łazience sięgała kostek…Po południu nasza wycieczka podzieliła się na kuracjuszy i trekingowców. Pierwsi ruszyli na podbój sanatorium. Za jedyne 300s wrócili wykąpani i wymasowani. Opowieściom o masażu towarzyszyły uśmieszki i dwuznaczne miny, wnioskowałam, że masaż wart był ceny. Podgrupa aktywnych poszła w góry. Z bliska okazało się, że to co wygląda na skały to kruszyna. Kontrasty jakie tworzą czerwone skały z zielenią są niepowtarzalne. Doliny odwiedzają jedynie lokalni pasterze i ich stada. Nawet średni wielbiciel gór nie pozostanie obojętny na czar tego miejsca. W górach złapała nas ulewa. Cóż, nie byliśmy nieprzemakalni. Przemoczeni i obłoceniu dotarliśmy do „domu” a góry ochrzciliśmy mianem deszczowych. Bez względu na doznania hydrofilowe wróciliśmy zachwyceni. W drodze powrotnej jeszcze zahaczyliśmy o sklep by kupić coś na rozgrzewkę. Zawiany Kirgiz, w tradycyjnej czapce, dał nam dowód przyjaźni kirgisko-polskiej. Poklepując po ramieniu, w kółko powtarzał „prijezżajtie, addychajtie” i jeszcze coś, co w wolnym tłumaczeniu oznaczało, że nikt nas tu nie tknie.

Po zmianie ciuchów poszliśmy poszukać czegoś na kolację. Jednak kurort nie rabotajet krugłosutoczno i okazało się, że baru ani restaurana niet więc stanęło na tym, że zapytaliśmy w sklepie „gdie można pakuszat” i sprzedawczyni zgodziła się dla nas przygotować kolację. Gospodyni okazała się być absolwentką ekonomii uniwersytetu w Karakol, a sklep to jej prywatny biznes. Pokój, w którym wygłodniali czekaliśmy, umeblowany był klasyczną meblościanką, oczywiście wysoki połysk, na ścianach dywany, na skrzyni zestaw materaców do spania. Nasza chazjajka do kolacji na podłodze rozścieliła ceratę. Dostaliśmy pielmieni, lepioszki i śmietanę. Na koniec, po sesji zdjęciowej i nieudanej próbie swatania kolegi z siostrą chazjajki, wystawiono szczegółowy rachunek z ceną za każdy kawałek lepioszki plus za obsług. Pewnie też była dopłata za zatwardziały, kawalerski charakter naszego kumpla. A przy odrobinie dobrej…

Marszrutka: Karakol – Yeti-Oguz 50s

Nocleg: Yeti-Oguz, kwartira 130s/1osoba, kolacja-300s/4osoby

3-4-5 dzień

Okazało się, że trafiliśmy na porę deszczową, lało równo, w dodatku kwartira była już całkiem zepsuta i nie nadawała się do mieszkania. Był najwyższy czas na ewakuację. Ale jak się stąd wydostać? Amfibią? Oczywiście trzeba pytać w sklepie. Zgłosiliśmy zapotrzebowanie na samochód do Karakol, miał podjechać pod nasze lokum. W oczekiwaniu na transport zjedliśmy lepioszkę ze „słodką chwilą”, i tak wyczerpał się nasz prowiant. Czekanie przedłużało się więc rzuciliśmy okiem przed blok co z tym transportem, akurat dwóch Kirgizów grzebało przy samochodzie. Szybko dogadaliśmy się co do ceny, jeszcze tylko w sklepie zgłosiliśmy odjazd. W deszczu dotarliśmy do Karakol gdzie złapaliśmy marszrutkę do Balakchy, a później taksówką do Kaczkor.

W Kirgizji panuje zwyczaj tankowania dopiero gdy auto jest pełne pasażerów. Wsiadając do marszrutki czy taksówki, można mieć pewność, że bak jest pusty a paliwa wystarczy tylko na dojazd do stacji benzynowej by „zaprawit maszynu”. Na początku nas to irytowało, ale potem – priwykli. Przestaliśmy walczyć z tradycją „zaprawit maszynu”.

Kierowca naszego żiguli, były inżynier, na pytanie czy lepiej mu się żyło za sajuza czy teraz, gdy Kirgizja jest niezależna, powiedział znamienne słowa, że wolnością nie wyżywi się dzieci. Z większości rozmów z Kirgizami wynikało, że tęsknota za sajuzem jest ogromna, bo była praca i jakoś się wszystko kręciło, a teraz bezrobocie i niepewność jutra. Symboliczne jest, że gdy podawano nam adresy, często zamiast Kirgistan pisano KCCC. Historia dla niektórych się zatrzymała.

W Kaczkor odszukaliśmy biura CBT, aby wypytać o warunki dojazdu i pobytu nad jeziorem Song-Kul, chlubą Kirgizji. CBT jest biurem mającym ożywić turystykę. Niewątpliwym walorem kraju jest przyroda stąd próby rozruszania turystyki. Wszystko co oferuje CBT jest sprawdzone a fakty zgadzają się z tym co powiedzą w biurze. Sądzę, że można taniej ale jeśli chce się bez niespodzianek to polecam pośrednictwo CBT. Zanim zdecydowaliśmy się na skorzystanie z oferty CBT pytaliśmy za ile można dojechać nad Song-Kul. Podawane ceny były z kosmosu no i chętnych na taki wyjazd nie było wielu. Wszyscy kierowcy mówili o płachoj darogie i napędzie na 4 koła.

Kaczkor nie jest uroczym zakątkiem, poza bazarem ma do zaoferowania niewiele więcej. Tu kupiliśmy cudną „turystyczną” miskę do prania: ergonomiczną i energooszczędną, kompatybilną z plecakiem. Rok wcześniej sprawdziliśmy, że taki zakup bardzo ułatwia życie na trasie. Pozwala wygodnie prać, spożywać arbuza, chłodzić trunki, moczyć nogi, i zapewne ma jeszcze wiele innych, nieodkrytych zastosowań. Zrobiliśmy również zakupy na te parę dni z dala od cywilizacji, choć na dobrą sprawę wszystko, co do tej pory widzieliśmy w Kirgizji było z dala od cywilizacji. Zdecydowaliśmy się na 2 noclegi w jurcie nad jeziorem Song-Kul. W CBT płaci się za przejazd w obie strony plus opłaca się pobyt kierowcy, zaś za noclegi (ze śniadaniem) oddzielnie właścicielowi jurty. Z biura zabrało nas audi, początkowo jest asfaltowa droga później skręca się w góry i prowadzi gruntówką, nie brakuje serpentyn. Widoki na trasie zachwycające. Góry wyglądają jak pokryte zielonym, cieniowanym zamszem. Czasem mija się stada owiec i kóz, z rzadka pojawiają się jurty. Generalnie odludzie. Po ok. 3 godzinach zobaczyliśmy nasze jezioro. Bajka! Szczyty w śniegu, wokół pastwiska, błękit wody, rozsiane jurty, owce, krowy, konie… Dostaliśmy jurtę z materacami, czystą pościelą, na chłodną noc rozpalono w „kozie”, oświetlenie z lampy naftowej („jakie to romantycznie!”). W bezpiecznej odległości od jurt, wolno stojąca toaleta a kącik czystości w postaci przenośnej umywalki. Czas nad Song-Kul upłynął nam na wałęsaniu się wzdłuż jeziora, leżeniu na pastwiskach i podziwianiu urody świata, jednym słowem sielanka. Sprawdziliśmy nasze umiejętności jeździeckie. Dla większości z nas były to pierwszy raz na łoszadiach, zabawa przednia. Na tej „agroturystyce” przy kumysie, beczeniu kóz, tętencie koni, upłynęły nam dwa dni. Po uregulowaniu rachunków (ceny podane w biurze zgadzały się co do soma!) i powiedzeniu „rachmat” trzeba było wracać choć żal. Pożegnaliśmy nasze zamszowe góry…

Z Kaczkor wyczarterowaliśmy taksówkę do Narynia. Po przyjeździe zaczęliśmy od CBT pytając o możliwość przejazdu do Chin przez Torugart Pass. Pomiędzy Kirgizją a Chinami są dwa przejścia graniczne. Torugart Pass działa od niedawna bo trzeba pamiętać o konflikcie między ZSRR a Chinami. Tego przejścia nie można przekraczać indywidualnie, jedynie za pośrednictwem biura CBT. Samochód z CBT dowozi do granicy a współpracujące biuro chińskie wysyła samochód od drugiej strony. Na granicy jest przesiadka. Koszt całej operacji nie jest tani ale po podzieleniu przez 4 i bez alternatywy klepnęliśmy sprawę. Również przez CBT wynajęliśmy kwartirę, o szóstej rano miał przyjechać po nas samochód.

Taxi: Yeti-Oguz – Karakol 220s/auto

Marszrutka: Karakol – Balakchy 130s

Taxi: Balakchy – Kaczkor 200s/auto

Przejazd z Kaczkor nad Song-Kul (w dwie strony+utrzymanie kierowcy) 2100s

Nocleg (ze śniadaniem) nad Song-Kul: 210s/1 osoba

1h jazdy konnej: 70s

Taxi: Kaczkor – Naryń: 700s/auto

Kwartira (ze śniadaniem) CBT: Naryń 300s/1 osoba

6 dzień

Skoro świt pobudka, wystawne śniadanie, taksóweczka czeka. Po paru godzinach jazdy krajobraz robi się księżycowy, droga żwirowa, mijane tiry wznoszą tumany kurzu. Docieramy do przejścia granicznego, w budynku pustki, wiadomo głównie przejeżdżają ciężarówki. Staramy się zachować powagę, w końcu granica międzynarodowa, wychodzi nam kiepsko. Zauważyliśmy, że im kraj bardziej zapyziały tym ważniejsi czują się urzędnicy. Po pierwszym kirgiskim szlabanie wjeżdżamy w obszar, którego przynależność państwowa pozostała dla nas niejasna. Po kilkunastu kilometrach kolejny szlaban, zasieki, budka z żołnierzami a symbole państwowe wskazują na związek z Chinami. Musieliśmy poczekać do 12 na samochód ze strony chińskiej. Było trochę czasu na medytowanie krajobrazu pustki (o ile akurat nie przejeżdżał tir tworząc zasłonę kurzową). Na początek oberwało nam się, za siedzenie bez należytej powagi pod chińską gwiazdą, by nie wywoływać wojny, zmieniliśmy miejsce. W południe pożegnaliśmy się z kirgiskim kierowcą i oddaliśmy się pod opiekę Chineczki, której angielski opierał się na ok-ok. Byliśmy turystycznym towarem, który właśnie przeładowano. Po zapakowaniu do busa i kolejnych paru kilometrach dotarliśmy do serii posterunków. Na pierwszym rozpoczęło się prześwietlanie plecaków. Byliśmy w nastroju mocno wesołkowatym więc misunia też została poddana promieniowaniu, z rozmachu na taśmie znalazł się przewodnik LP po Chinach. No i się zaczęło! Chińczyk przekartkował, zobaczył Tajwan w innym kolorze i to wystarczyło. Ktoś kto był w Chinach wie, że bez przewodnika z „krzakami” w kraju środka człowiek jest bezradny jak dziecko we mgle, więc oddanie go Chińczykom oznaczało dla nas „turystyczną śmierć”. Zaczęły się słowne przepychanki, negocjacje że możemy wyrwać kartki z mapą, przesłuchanie z pytaniami, do kogo należy Tajwan itd. Zamieszanie trwało dobrą godzinę, nasza desperacja i upór zaowocowały tym, ze pilotka miała kontrolować LP. Załadowaliśmy się do busa. W trakcie jazdy pod pretekstem sprawdzenia czegoś w przewodniku, przejęliśmy nasze trefne LP i już nie oddali. Sądziliśmy, że już po problemie. Nie doceniliśmy Chińczyków. Znów po paru kilometrach szlaban, kolejne kontrole, prześwietlanie. Po pokazaniu paszportów pada pytanie o przewodnik. Kolega przytomnie, aczkolwiek dość ryzykując, podał przewodnik Central Asia. Urzędnik przekartkował i zapytał oczywiście a gdzie jest mapa Tajwanu? No to mieliśmy kłopot, tyle że poważniejszy. Mundurowy odgrażał się po chińsku pilotce, pilotka prosiła o przewodnik (znane jej z angielskiego ok-ok nijak nie pasowało do sytuacji), my zapieraliśmy się, że to TEN przewodnik. Kolejna godzina przepychanek…ale się udało, choć sytuacja nie była zabawna. Gdy już minęliśmy ostatni szlaban czuliśmy, że jesteśmy w ChRL. I LP też z nami. Dojechaliśmy do Kashgaru, taksóweczką do hotelu Qinibach, w którym chcieliśmy odpocząć 2-3 noce, aby ochłonąć po granicznych emocjach.

Przejazd przez granicę: Naryń – Torugart Pass: 140$ (płatne w CBT), Torugart Pass – Kashgar 180$ (płatne po stronie chińskiej w John’s Information Servis), obie opłaty dotyczą auta, bez względu na to czy jedzie 1 czy więcej osób opłata wynosi tyle samo.

Nocleg: Kashgar Qinibach hotel, 50Y/1osoba

7-8 dzień

Prawie 3 dni spędzone w Kashagarze to poza oglądaniem atrakcji wymienionych w LP (chi, chi!) było rozkoszowaniem się kuchnią chińską. Choć właściwie to w przerwie między lunchem a kolacją stwierdzaliśmy, że dla przyzwoitości trzeba coś zwiedzić. Uprawialiśmy turystykę kulinarną. Wychodząc z restauracji rozpoczynaliśmy plany co kto zamówi następnym razem. Naszą bazą stała się restauracja, na piętrze, plac koło głównego meczetu. Polecamy!

W Kashagarze trzeba uważać na czas. Miasto funkcjonuje wg czasu Beijing pomimo tego, że posiada czas lokalny. Należy się upewniać, wg którego czasu podawana jest godzina np. odjazdu.

Istotną sprawą jest też język: Kashgar i okolice zamieszkują Ujgurzy, którzy często nie znają chińskiego. Napisy przeważnie są i w „robakach” i w „krzakach” ale nie wszyscy czytają krzaki. Często spotykaliśmy się z sytuacją, że po pokazaniu krzaczków, Ujgur szukał kogoś, kto mu to przełoży na „robaki”.

Nocleg: Kashgar, Qinibach hotel: 50Y/1osoba

Taxi po mieście, wg wskazań taksomierza, przeważnie 5Y

9 dzień

O 12 (wg czasu Beijing) mamy autobus z dworca international do Tashkurgan. Trasa Karakorum Highway (KKH) do Tashkurgan jest niezwykle widokowa więc przez 7 godzin jazdy podziwia się cuda natury. Autobus zatrzymuje się na noc w Tashkurgan. Większość pasażerów jedzie następnego dnia, tym samym autobusem, w kierunku Pakistanu. Dla nas Tashkurgan było celem. Hotel dość prosty ale taniutki. Warunki sanitarne przemilczmy, prysznice po 3Y w sąsiednim budynku.

Autobus: Kashgar – Tashkurgan (7h), 63Y + 2Y za zapakowanie bagażu

Nocleg: Tashkurgan, 15Y/1osoba

10 dzień

Zwiedzanie okolic Tashkurgan. Obsługa hotelu, w którym koczowaliśmy była przedstawiana w książce „skarg i wniosków” (czytaj: zachwytów i superlatyw, nikt się nie zająknął o „żółtej rzece” w toaletach!) jako pomocna. Zgodnie z tym zwróciliśmy się o pomoc na recepcji. Recepcjonista narysował nam krzaki mające oznaczać miejscowość z gorącymi źródłami i zamówił samochód. Taksówka wydała nam się zbyt droga, więc zabraliśmy się z chińską armią pokazując kierowcy nasz piktogram. Miejsce, w którym wysiedliśmy było z dala od wszystkiego więc poszliśmy w kierunku zabudowań. Wydawało nam się oczywistym, że gorące źródła są lokalną atrakcją i każdy Chińczyk gdy zobaczy białasa z ręcznikiem natychmiast wskaże mu właściwą drogę tym bardziej, że ufaliśmy piktogramowi od recepcjonisty. Do dziś nie wiemy co narysował, na pewno nie było tam ani patyczka o gorących źródłach! W każdym razie do gorących źródeł (które okazały się prysznicami z ciepłą wodą) wędrowaliśmy dobrych kilka godzin, nie mając nadziei, że się uda. Zrezygnowaliśmy z krzaków recepcjonisty, które utraciły nasze zaufanie, i przeszliśmy na język ciała podpierając się międzynarodowymi symbolami. Byliśmy na granicy zwątpienia, na ostatniej prostej zabrał nas bus z wycieczką. I to był jedyny autostop za sie-sie (dziękuję). Gdy zobaczyliśmy na własne oczy na czym polegają gorące źródła stwierdziliśmy, że nie warto wyjmować ręczników. Nie mniej jednak wycieczką, z aspektami trekingu i surwirwalu, byliśmy zachwyceni! Po raz kolejny okazało się, że od celu ważniejsza jest droga. Popołudnie upłynęło nam na eksplorowaniu Tashkurgan, nieudanej próbie zwiedzenia kamiennego miasta bez biletu, odkryciu unikalnej publicznej toalety.

Nocleg: Tashkurgan, 15Y/1osoba

11 dzień

Zmieniliśmy miejsce na Karakol, u podnóża Muztag-ata. Krajobrazu dopełniało jezioro. Wynajęliśmy „kyrgyz jurt” z sąsiedztwem kóz, widokiem na wodę i siedmiotysięcznik. Przy jeziorze jest sporo ludzi, turystów i miejscowych, ale wystarczy odejść kilkaset metrów a pozostaje się sam na sam ze szczytami. Góry wokół działają jak magnes. Chcieliśmy dojść do lodowca, który wydawał się być najbliżej i w zasięgu możliwości. Poszliśmy najpierw wzdłuż jeziora a potem ścieżką, która zdawała się prowadzić w wybranym przez nas kierunku. Trasa do lodowca to pokonywanie kolejnych moren. Za moreną, za którą wydawało się, że będą już lody, odsłaniała się kolejna, i kolejna. To co nas otaczało, w połączeniu z ciszą było niesamowite. W końcu, aby ustalić granicę wędrówki, decydujemy, że idziemy do siódmej wieczorem, potem wracamy. Nie dotarliśmy do śniegu, nie mniej jednak warto było.

Autobus: Tashkurgan – Karakol, 30Y

Nocleg: Karakol, jurta, – 20Y (1 osoba) + 10Y lunch

12 dzień

Wracamy do Kashgaru taksówką. W Kashagarze tylko szybka zmiana transportu i po małych siedmiu godzinach jesteśmy w Aksu – tradycyjnym mieście chińskim, z wieżowcami, neonami i całym tym zgiełkiem. Schody zaczęły się przy wynajmowaniu hotelu. Przy trzecim z rzędu, w którym oczywiście po angielsku nikt ni chu-chu, gdy dawano nam do zrozumienia, że mamy sobie iść i to szybko, stwierdziliśmy, że coś tu nie gra. Ale co? nie mieliśmy szans się dowiedzieć przy takiej komunikatywności. W akcie desperacji poszliśmy do hotelu, który nie wyglądał na hotel z naszej półki. I faktycznie nie był, ale pracownicy znali angielski. Opowiedzieliśmy o naszym problemie. Wendy wróciła z nami do tańszego hotelu, aby służyć za tłumaczkę. I udało się. Okazało się, że sęk był w tym, iż obsługa nie chciała sobie robić kłopotu: klient nie mówi po chińsku, obsługa nie mówi po angielsku, kontakt z klientem jest trudny, więc niech klient sobie idzie. Proste? Dorabianie ideologii, że to partia zabrania przyjmowaniu obcokrajowców, było zbyt wydumane.

Taxi: Karakol – Kashgar, 200Y/auto

Autobus: Kashgar – Aksu, (7h) 74Y

Nocleg: Aksu (jeden z hoteli przy centralnym placu miasta), 120Y/4 osoby

13 dzień

„Rozkoszowaliśmy” się pobytem w chińskim, nowoczesnym, dużym, hałaśliwym i upalnym mieście. Jednym słowem byliśmy w Aksu. Dzień upłynął na drobnych zakupach i przesiadywaniu w knajpach. Zamawianie dań zawsze jest loterią. Wyspecjalizowaliśmy się w zamawianiu makaronu. Charakterystyczne machanie rękami było przyjmowane z radością i błyskiem zrozumienia w oku. Wieczorem Aksu ożywa. Temperatura staje się znośna więc mieszkańcy wylegają na ulice i place. Miasto świeci, miga, tańczy i gra, trenuje i dba o kondycję.

Nocleg: Aksu, 120Y/4 osoby

14 dzień

Pojechaliśmy bardziej na wschód do Kuqa. Przewodnik przedstawia miasto jako historyczne. Po modern Aksu potrzebowaliśmy trochę odmiany. Zabytki Kuqa nie były imponujące ale bar, który odkryliśmy dostarczył nam wiele radości.

Autobus: Aksu – Kuqa, (4h) 43Y

Nocleg: Kuqa Hotel (przy Jiefang Lu) 120Y/3 osoby

15 dzień

Po południu zafundowaliśmy sobie 15h jazdy autobusem sypialnym do Urumqi. Ten rodzaj transportu to chiński wynalazek, niezwykle wygodny na długie przejazdy. Wsiadanie to cały ceremoniał zdejmowania butów, wkładania do foliówek i stąpania po „persach”. Po kilku godzinach autobus przesiąka specyficznym zapachem. Na pewno znajdzie się też ktoś kto musi zapalić, parę osób będzie przez komórkę uczestniczyło w gotowaniu ryżu czy też zarabiało na eksporcie trampek. Ujgursko-chińska wersja „M jak miłość” dostarczy emocji. Unikać miejsca z monitorem! Bo…wiadomo. Co kilka godzin autobus zatrzymuje się w przydrożnych zajazdach gdzie można zjeść, zakosztować pozycji pionowej, generalnie po prostu wyjść. Przejazd chińskim-sypialnym należy do doświadczeń obowiązkowych.

Autobus sypialny: Kuqa – Urumqi (15h) 135.5Y

16 dzień

Rano byliśmy w Urumqi. Miasto wygląda jak Aksu tylko znacznie bardziej. Zrzuciliśmy bagaże w hostelu (Silver Birches Youth Hostel), szybki prysznic i zwiedzanko. Zależało nam na zobaczeniu muzeum Jedwabnego Szlaku. Po muzeum uznaliśmy, że plan wykonany, ogólne pojęcie o Urumqi też zdobyte więc można jechać dalej. Kolejny przystanek to „serce piekła” czyli Turpan. Nie daliśmy się zwieść naganiaczowi, który namawiał na hotel dworcowy. Wybór hotelu Turpan okazał się idealny dla naszych potrzeb. Gorąco (sic!) polecamy! Zwłaszcza pokoje w suterenie: tanie i o znośnej temperaturze. Przy hotelu jest basen, prysznic (na kartkiJ), bar, i inne atrakcje.

Autobus: Urunqi – Turpan 41Y

Nocleg: hotel Turpan 30Y/1osoba (dorm)

17-18 dzień

Turpan rzeczywiście jest ciepłym miejscem. Wyjście ze strefy cienia, w której był nasz piwniczny pokoik, kojarzyło się z uderzeniem fali gorąca, po otwarciu nagrzanego piekarnika. Pierwszy dzień aklimatyzacyjny spędziliśmy pławiąc się w krytym basenie. Po południu trochę zakosztowaliśmy miasta ale tak naprawdę zachwycił nas Turpan nocą. Słynie on z otaczających winnic, które częściowo wkraczają w samo miasto pod postacią winogronowych podcieni osłaniających ulice. Tego typu pasaże ciągną się kilometrami. Główne place miasta to kompleksy fontann, neonów, świateł w fantastycznych konfiguracjach. Warto powłóczyć się nocą i dokonać osobistych odkryć bajecznych zakątków, które trafią do prywatnych przewodników a nie do LP. Odwiedziliśmy też winnice, trudno do nich nie trafić skoro miasto żyje z winogron. Domy z przedmieść mają charakterystyczne suszarnie rodzynek o ażurowej strukturze. W winnicach nie da się nie zgrzeszyć przeciw siódmemu przykazaniu.

Nie skorzystaliśmy z turystycznej oferty w hotelu lecz niezależnie, następnego dnia, wynajęliśmy taksówkę do okolicznych atrakcji. Kilkadziesiąt kilometrów od Turpanu znajduje się słone jezioro położone w drugiej co do poziomu p.p.m. depresji po Morzu Martwym. Ze względu na zasolenie gruntu przestrzeń jest kompletnie pozbawiona zieleni, płaska, ziemia przypomina zorane pole po granice horyzontu. O temperaturze chyba nie muszę pisać.

Kolejnym punktem programu było Goachang, miasto przy Jedwabnym Szlaku. Turystyczna atrakcja więc i turystów sporo. Po przejściu przez biletowe bramki trochę się dziwiłam, że takie słynne miejsce a wszyscy tłoczą się w handlowym pasażu i nikt nie zwiedza. Po półgodzinie mieliśmy jasność dlaczego. Chodzenie pomiędzy ruinami przypomina stąpanie po rozgrzanej patelni. Gorąc wali nie tylko z góry ale i od dołu, i od ścian. Szybko skończył nam się zapas wody i każdy ze swoim udarem słonecznym doczołgał się strefy cienia i polewając się wodą ratował swój system termoregulacyjny. Było ciężko. Po takim przeżyciu następne atrakcje pt. mauzoleum kogośtam (a dokładnie Astana Tomb) i Płonące Góry, potraktowaliśmy już na skróty. Płonące Góry były widoczne przez większość trasy a miejsce, które urzędowo wyznaczono jako „tu zwiedzać” pełne jest autokarów, chińskich wycieczek, ma bramkę i bilety, jest hałaśliwe i obetonowane.

Po takich gorących atrakcjach dnia był czas na zimne piwo…

Nocleg: hotel Turpan 30Y (dorm)

Basen w hotelu Turpan 20Y

Taxi (jezioro, góry, Goachang) 170Y/auto

Bilet Goachang 40 Y

Osiołek od hotelu do centrum Turpanu 5Y (promocja)

19 dzień + noc + 20 dzień

Ten czas spędziliśmy w trasie. Na początek nie dostaliśmy biletów bezpośrednio do Kashgaru (trzeba o to zadbać co najmniej dzień wcześniej), więc zdecydowaliśmy się na dojazd do Urumqi i stamtąd do Kashgaru sypialnym autobusem. Opis jak z dnia 15. tylko autobus bez klimatyzacji i o kilka godzin dłużej. Sytuację higieniczną ratowaliśmy serwetkami „baby”, jawnie też kontestowaliśmy zdejmowanie butów gdyż dywany nie były perskie a pościel nie prana od dynastii Ming. W „M jak miłość” nie nastąpił przełom.

Po 22h dojechaliśmy do Kashgaru jak do domu. Nieświadomi przyszłości sądziliśmy, że przejazd życia mamy już za sobą.

Autobus: Turpan – Urumqi (2.5h), 43Y

Autobus sypialny: Urumqi – Kashgar (22h), 235Y

Taxi w Kashgarze od dworca International do lokalnego, 5Y

Nocleg: Kashgar hotel Stadion 40Y/1osoba

21 dzień

Z Kashagaru do Osh autobusy kursują 2 razy w tygodniu, akurat to nie był jeden z tych dni. Nie pozostawało nam nic innego jak jechać „składanką”. Na trasie do granicy z Kirgistanem (przejście Irkeshtam Pass) znajdują się dwie większe miejscowości Wuqia i Uluggat. Chcieliśmy się dostać do Uluggat bo stamtąd do granicy to już rzut lepioszką. Postój taksówek jadących w tym kierunku (z trudem odnaleziony) znajduje się ok. 200m w prawo (idąc od centrum Kashgaru), droga tuż przed mostem k. dworca International. Nie do końca rozumieliśmy procedurę czarterowania taksówki ale wydawało nam się że i cel, i cena są dogadane. Kierowca nie mówił po angielsku, na wszelki wypadek negocjowaliśmy pisząc/rysując na kartce. No i na własnej skórze doświadczyliśmy tego, co ktoś bardzo dobrze ujął w jednej z relacji: „ jeśli w Chinach wydaje się ci, że wszystko idzie dobrze, to znaczy że o czymś nie wiesz”. Po niedługim czasie, zbyt krótkim jak na nasze wyczucie, aby dojechać do Uluggat, kierowca zatrzymał auto i dał do zrozumienia, że jesteśmy. Na dodatek wyjął cztery bilety (skąd w taksówce bilety?), za które mieliśmy zapłacić. Nic co wynegocjowaliśmy się nie zgadzało. Nie byliśmy w Uluggat tylko w Wuqia, było nas troje więc dlaczego 4 bilety no i cena też nie ta. O co chodzi??? Jak dojść skoro po angielsku nikt ni chu-chu a my po ujgursku tyle samo. Zrobiło się zamieszanie, zebrał się tłumek gapiów, kierowca wymachiwał biletami, my powtarzaliśmy swoje, spokojnie można było tłumaczyć po polsku, efekt byłby ten sam, Kierowca straszył policją, my że proszę bardzo… W tłumie znalazły się dwie dziewczynki, które tłumaczyły nasze racje na ujgurski i argumenty kierowcy na angielski. Tłum podzielił się na tych, którzy kibicowali białasom i zwolenników lokalnego zawodnika. W końcu przybył policjant (oczywiście ni chu-chu) i rozsądził. O ile dobrze zrozumieliśmy problem wynikł głównie z niedoprecyzowania nazwy, Uluggat oznacza zarówno miejscowość, jak i pewien obszar, nazwijmy go „powiatem”. Wuqia leży w tym „powiecie” więc kierowca uważał, że wykonał zadanie. Cztery bilety bo do auta mieszczą się 4 osoby. Stanęło na tym, że za czwarty bilet zapłaciliśmy po połowie z kierowcą. Wniosek dla nas był taki, że trzeba się było uczyć ujgurskiego. No i żal nam było, że jednak nie zawieziono nas radiowozem na posterunek.

Po tej przygodzie reszta to była kaszka z mleczkiem. Busem dojechaliśmy do granicy, w busie już częściowo panował rosyjski więc językowo spoksik. Na granicy: „granica nie rabotajet”, przerwa obiadowa, dla nas również. Fajny bar z ostatnim chińskim makaronem. Później system bramek, kontrola paszportów łamane przez kontrola paszportów. Z drugiej strony pan w mundurze przydziela każdego do pojazdu, którym dojedzie do granicy po stronie kirgiskiej. Na trasie oczywiście jeszcze wysiadki i kontrole. Na koniec jeszcze kilka kirgiskich check pointów, jakaś kontrola medyczna i po paru godzinach jesteśmy w Kirgistanie! Zdrawstwujtie. Po stronie kirgiskiej, za ostatnim szlabanem jest wielki parking wielkich pojazdów. Tu odbywa się przeładunek towarów z chińskich tirów na kamazy. Pewnie w ciągu dnia można też złapać taksówkę lub jakiś pojazd osobowy do Osh. My byliśmy pod wieczór więc wybór był żaden. Kierowca kamaza za 50$ zabrał nas do swojej szoferki. Cztery osoby, 3 plecaki w takiej budzie to nie business class. Początkowo droga jest ok, tylko początkowo. Później jedzie się z szybkością, którą miernik z trudem wykazuje, omijanie dziur w drodze, zakręt na zakręcie, pod górę na jedynce, z góry też. Gdy po 14h dobrze wytrzęsieni wysiedliśmy, świat znów stał się piękny. I stacjonarny.

Taxi (z biletami): Kashgar – Wuqia 43Y x 3 osoby + 21.5 Y

Bus: Wuqia – Irkeshtam Pass, 25Y

Przejazd przez granicę – 20Y

Kamaz: Irkeshtam Pass – Osh (14h) 50$/3osoby

22 dzień

Ten dzień spędziliśmy w Osh. Ze wzgórza Salomona jest świetny widok na miasto i okolicę. W centrum bazar typowy dla tej części świata. Guest house Osh też stanowił swego rodzaju atrakcję. Hotelik był zaaranżowany w typowym, blokowym mieszkaniu. Mieszkanie 3-pokojowe, łazienka i kuchnia. Dwa pokoje dla gości, w sumie tylko 7 miejsc. Poznani w guest house Francuzi doradzili nam dokąd pojechać na ostatnie dni w Kirgizji. Odradzili park narodowy Sary-Chelek bo tłoczno i drogo. Zareklamowali zaś okolice Arslanbob, gdzie ich zdaniem pijesz herbatę i patrzysz na góry. To było coś akurat dla nas.

Nocleg: Guest house Osh 180s/1 osoba

23 dzień

Jedziemy w góry, przez Jallalabad do Bazar Korgon. W B. Korgon przerwa na pielmieni, czaj i ogólne rozglądnięcie się po miasteczku. Tradycyjnie też runda przez bazar. Zabawa przy kupowaniu okularów i w ogóle sympatycznie. Wzbudzaliśmy zainteresowanie u tubylców bo turyści w tym miejscu to rzadkość. Szczególnie zapadł nam w pamięć uroczy dziadek, który swatał „moich” chłopaków i kilkakrotnie pytał „dziewuszka nużna?”. Na pożegnanie z dziadkiem, i jeszcze połową miasteczka, odbyła się sesja zdjęciowa. Na drogę dostaliśmy po lodziku i garść kulek z suszonego jogurtu, doskonałych jako zakąska do wódki.

Gdy tylko przyjechaliśmy do B. Korgon, na dworcu dopadł nas właściciel tico, że właśnie on nas zawiezie dalej, i że czeka. Na nic dawanie do zrozumienia, że nie wiemy o której, i że się zobaczy co dalej. Po ceremonii pożegnalnej z Kirgizami tenże kierowca dość nerwowo zaczął nas pakować do tico, na dodatek pokrzykując, że czekał całe dwie godziny. To zachowanie nie przypadło nam do gustu więc zwyczajnie wysiedliśmy co go kompletnie rozwścieczyło, na koniec rzucił, że jak żyje 50 lat, takich ludzi jeszcze nie spotkał. Kilkakrotnie zauważyłam, że traktowanie z góry, pokrzykiwanie i popędzanie jest zachowaniem typowym dla kierowców taksówek czy autobusów w Kirgizji. Może to spadek po CCCP, kierowca to gość, ma prawo jazdy, ma władzę, a pasażer powinien być posłuszny i pokornego serca. Po tym incydencie, z pomocą muzułmańskiej dziewczynki mówiącej po angielsku, znaleźliśmy wygodniejszy samochód, bez płacenia dodatkowo za „gruz”. Kierowca nie mówił po rosyjsku więc problem ewentualnej kłótni nie wchodził w grę, w każdym razie po rosyjsku. Po przybyciu do Arslanbob pierwsze co rzuciło nam się w oczy to na głównym placyku, w altance kilku muzułmańskich dziadków, takich którzy już nie musza się spieszyć. Jeden z nich, ubrany w białą koszulę, wypuszczoną na spodnie, ściśniętą skórzanym paskiem, buty z cholewami, okulary, wyglądał jak wzorzec dziadka z dziecięcych bajek, tych sprzed rewolucji. Wdaliśmy się z nim w pogawędkę. Okazało się, że dziadek oczywiście był na wojnie, i przeszedł z frontem przez Polskę. Na moją uwagę, że „wy gieroj” odparł z rozbrajającym uśmiechem „niet! tolka frantawoj”. Ten dziadek był dla mnie nr 1!

Szukając dachu nad głową, zaczęliśmy od CBT. Proponowane kwartiry wyglądały przyzwoicie ale mieliśmy tym razem ochotę na coś bardziej wyszukanego. Około dwóch kilometrów od centrum Aslanbob jest turbaza. Sama nazwa już porusza wyobraźnię. Poszliśmy zobaczyć na czym to polega pomimo ostrzeżeń w CBT, że miejsce jest hałaśliwe i nie spełnia norm. Rzeczywiście w turbazie panował nastrój ogólnej zabawy, dyskoteka mocno dawała czadu, biuro było zamknięte i nikt ni potrafił powiedzieć kiedy ktoś się zjawi. Czekając na otwarcie zrobiliśmy rundę. Przy głównym deptaku parę sklepików, tym traktem przetacza się tłum lanserów, pomiędzy drzewami rozsiane domy, a przed każdym wczasowicze. Ogólnie klimat piknikowy. Po dobrej godzinie biuro otwarło swoje drzwi, gość za biurkiem mówił tylko po kirgisku, a może po uzbecku, w każdym razie kontakt był tylko wzrokowy. Z pośrednictwem tłumaczki rosyjskojęzycznej zaczęliśmy negocjacje. Pierwsza odpowiedź była, że miest niet. To nas zdziwiło bo turbaza jak zdążyliśmy się zorientować obejmowała dobrą część kraju. Nie zniechęceni tą informacją, i zachowując się tak jakby w ogóle nie dotarła do naszej świadomości, prowadziliśmy dalej miłą pogawędkę, szto w Polsze, szto w Kirgizstanie itd. Dla efektu technologicznego kolega wyjął komórkę, którą dyskretnie aczkolwiek jawnie zaczął sprawdzać, po chwili wróciliśmy do tematu, który nas przywiódł w to miejsce. Na powtórne stwierdzenie „miest niet” moje pytanie: takaja balszaja turbaza i miest niet? Dla odmiany usłyszeliśmy „nieeet”, więc dalej bez emocji, gatka-szmatka, i w końcu słyszymy, że miesta jest tolko prastyje, więcej nam nie trzeba było…Koniec końców dostaliśmy pokój w domku, rzeczywiście niezwykle prosty ale cała sytuacja bawiła nas niezwykle więc wygody zeszły na dalszy plan. Wróciliśmy po bagaże i rozpoczęliśmy erę turbazy!

Autobus: Osh – Jallalabad 60s („gruz” gratis)

Autobus: Jallalabad – Bazar Korgon 20s,

Taxi: Bazar Korgon – Arslanbob taxi 50s/osoba

Taxi: z Arslanbob do centrum turbazy 30s/za auto

Nocleg: turbaza 50s/1osoba

24-25 dzień

Turbaza była hitem wyjazdu. Już od przybycia do turbazy większość turbazowiczów nas rozpoznawała. Domki były dwóch kategorii, z łazienkami czyli lux (oczywiście lokalne lux) i prastyje. Nasz jako prosty, składał się z trzech pokojów, ze wspólnym przedpokojem. W każdym pokoju trochę zdemolowanych mebli ale łóżka w miarę. Przed każdym domkiem kran z wodą, zbiorowy wychodek. Na wyjście do toalety wskazane buty trekingowe. Prysznice (powiedzmy specyficzne) znajdowały się w oddzielnym budynku, przez większość naszego pobytu były zamknięte i sporo wysiłku kosztowało nas wywalczenie otwarcia ich podwoi. Dwie konkurencyjne dyskoteki, całe szczęście, że czynne tylko do 22. Lokalne hity od rana do nocy. W turbazie spędzały czas całe rodziny, najdalsze wycieczki odbywając do dyskoteki czy sklepu, raczej nie do pryszniców. Gospodynie od rana gotowały, panowie rozkładali się na łożach i pili. Z powyższego opisu można by wnioskować, że życie w takim otoczeniu to koszmar. Nic bardziej mylnego! Dla nas to była niezwykła atrakcja, trafiliśmy nie do cepelii pod zachodnich turystów, tylko do prawdziwej, działającej pełną parą turbazy, miejsca, w którym zdawało się, że nic od czasu Breżniewa się nie zmieniło. Nawet wódka nie podrożała.

Trzy dni i cztery noce spędzone w tym miejscu były jedną, szaloną przygodą. Rano wychodziliśmy w przepiękne góry. Bez pośpiechu, napawając się widokami. Góry są takie, że na starcie można sobie wyznaczyć punkt, do którego chce się dojść. Drogi nic nie przesłania, zabłądzić tu raczej nie można mimo, że nie są wyznaczone szlaki ale bydlęcych ścieżek mnóstwo. Najwyższy szczyt ma ok. 4500m n.p.m. Jedna z naszych wypraw prowadziła „do kamienia”, tak nazwaliśmy cel widoczny z samego dołu, później okazało się, że ta nazwa rzeczywiście funkcjonuje. Na górze spotkaliśmy trzech muzułmańskich Uzbeków, którzy przyszli, aby pomodlić się w tym miejscu, jak to określili bliższym Boga. Wspólnie zjedliśmy, pogadali, pooddychali rzadszym powietrzem.

Na jeden wieczór zaprosili nas kirgiscy sąsiedzi. Przy wódce i czosnku na zakąskę, przy kirgiskich śpiewach i wzajemnych toastach, spędziliśmy pół nocy. Turbaza obfitowała w tego typu sytuacje. Bezdyskusyjnie stała się przebojem wyjazdu.

Noclegi: turbaza 50s/1 osoba

27 dzień

Z żalem opuszczaliśmy turbazę. Jeszcze tylko mignął nam „frantawoj” dziadek. Taksówką dojechaliśmy do Bazar Korgon a potem autobusem do Tashkamur skąd autostopem do Karakul. Karakul kompletnie popadłoby w zapomnienie gdyby nie pobliska zapora na rzece Naryń gromadząca największe bogactwo Kirgizji i zarazem produkt eksportowy jakim jest słodka woda. W Karakul jest pokaźny hotel o cenach grubo poza naszym budżetem. Hotel oczywiście puściutki z różną taryfą opłat dla cudzoziemców i Kirgizów. Trzeba było nam znaleźć inny nocleg. Znalazł się dach na pobliskiej budowie. Proponowano nam pokój robotników lecz woleliśmy pod gwiazdami. Jeszcze zrobiliśmy rundę po śpiącym i ciemnym już miasteczku.

Taxi: Arslanbob – Bazar Korgon 50 s/1 osoba

Autobus: Bazar Korgon –Tashkamur 75s

Autostop: Tashkamur – Karakul 100s (od osoby)

Nocleg: Karakul, dach: 290s (za 3 osoby)

28 dzień

Sądziliśmy, że jeszcze najbliższą noc spędzimy na dachu. Niespodziewanie dla nas gospodyni zmieniła zdanie i twierdziła, że musimy się przenieść do kwartiry jej koleżanki. Sytuacja była dość niejasna i niesympatyczna. W każdym razie zmieniliśmy lokum na klasyczną kwartirę. Być może na nasze nastroje wpłynęły noclegowe perypetie, samo Karakul też nie było miejscem tętniącym życiem i nastrajającym optymistycznie, właściwie zmusiliśmy się do wyjścia gdziekolwiek. Karakul otaczają zewsząd góry, kierunek, w którym jest zapora wyznaczają trakcje elektryczne. Obejrzenie samej zapory wymaga specjalnych pozwoleń gdyż jest to obiekt o znaczeniu strategicznym dla kraju. Po wycieczce granią otaczających gór, trafiliśmy do bazy z największymi ciężarówkami na świecie. Wszystkie stały już na kapciach i spokojnie rdzewiały. Bazy pilnował pijaniusieńki stróż…Miejsce wyglądało to jak swoiste podsumowanie upadku imperium.

Nocleg: Karakul, kwartira 150s/ 1osoba

29 dzień

Wracamy do Bishkeku marszrutką. Odjazd dopiero gdy jest komplet pasażerów, oczywiście na początek stacja benzynowa. Po 6.5 h docieramy do stolicy. Większa część drogi prowadziła przez góry, które znikają gwałtownie, niemal tuż przed Bishkekiem. Marszrutka kończy trasę na Osh Bazar skąd kolejnym busem docieramy do Kaj Tash, a stąd już taksówką (nie zdążyliśmy na ostatni autobus) do ostatniej wakacyjnej bazy w Tiopłych Kluczach (45km od Bishkeku, w Parku Narodowym Ala-Archa). Nie znając topografii miejscowości wysiedliśmy za wcześnie więc jeszcze zdrowy kawałek od szlabanu, z plecakami musieliśmy przespacerować. Tiopłyje Kluczi to górska miejscowość, w wąskiej dolinie. Zaplecze turystyczne stanowi basen i kompleks stołówkowo-wypoczynkowy, kilkaset metrów dalej są domy z miejscami hotelowymi. Noclegi w 2-3 pokojowych domach. Warunki bardzo proste. Osobom nocującym przysługuje prysznic w kompleksie z basenem.

Nocleg: Tiopłyje Kluczi 300s/ 1osoba

30 dzień

Poszliśmy na wycieczkę wzdłuż doliny. Właściwie nie spotkaliśmy na szlaku nikogo poza stadami kóz i ich pasterzami. Żal serce ściskał, że nie możemy pobyć tu dłużej. Zabraliśmy się marszrutką do Bishkeku. Zdążyliśmy jeszcze zjeść ostatni kirgiski obiad (w chińskiej knajpieJ), wydać ostatnie somy i rzucić okiem na główną aleję. Jedną nogą byliśmy już w domu. Aby nie przedłużać tej agonii pojechaliśmy ok. 10 wieczorem taksówką na lotnisko, gdzie chcieliśmy doczekać naszego samolotu o 4 nad ranem. Wieczorem lotnisko było puste, zaczęło się zapełniać po północy tak jakby wszystko przylatywało i odlatywało pod osłoną kirgiskiej nocy. Samolot był z godzinę opóźniony ale brak informacji nikogo nie dziwił. W końcu nasza bramka została otwarta, czas było powiedzieć do swidannia.

Marszrutka: Tiopłyje Kluczi – Bishkek 25s+5s bagaż

Taxi na lotnisko w Bishkeku: 300s/auto

Pogoda:

Kirgizja to głównie wysokie góry, bywa bardzo zimno i mokro. Kurtka i polar niezbędne, buty na zmianę. Jeśli mocno pada uratuje nas tylko coś foliowego. Trzeba też odpowiednio zabezpieczyć plecak. W pustynnych częściach Chin upały gwarantowane i to dość ekstremalne, zabezpieczenie przeciwsłoneczne konieczne (blokery, okulary, chusteczka na głowę, i nie należy się ruszać bez zapasu wody).

Polecam:

W Kirgizji: Song-Kul, dla wielbicieli gór okolice Arslanbob i Tiopłyje Kluczi.

W Chinach: Turpan, trasa Karakorum Highway (KKH).

Uwaga:

1) W Chinach lepiej nie afiszować się z przewodnikiem jeśli Tajwan jest zaznaczony jako coś odrębnego od Chin. To samo dotyczy map. LP o tym pisze ale nie uwzględnia w druku.

2) W Kirgizji zawsze pytać czy cena za przejazd obejmuje również bagaż, bardzo często żądano dodatkowej opłaty za bagaż (czyli „gruz”). Zarówno w marszrutkach jak i autobusach.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u