Kambodza i Wietnam 2012

Kambodża i Wietnam w czasie zimy 2012

 

Piotr Wiland

Samolot :

Bilet do Azji : Wrocław – Frankfurt (LOT) Frankfurt – Bangkok (Thai Airways)

Ho Chi Minh – Bangkok (Turkish Airlines) ; Bangkok – Frankfurt (Thai Airways)

Frankfurt – Wrocław (LOT) – kupiony za mile w ramach Frequent Traveller

Bangkok – Siem Reap (Bangkok Airways) – cena 1230 PLN; Siem Reap – Hanoi (Vietnam Airlines)– cena 1160 PLN

 

Ceny :

Wymiana :

1 USD = 3, 230 PLN

Kambodża

Wiza kambodżańska – możliwa do otrzymania na lotnisku – koszt 20 USD + 1 USD za zdjęcie

Wymiana – 1 USD = 3 700 – 4 200 KHR (riele)

Ceny wstępu : Wstęp do Angkor Wat – 20 USD – 1 dzień , 40 USD – 3 dni (164 riele-KHR) występ „Asia Smile” z posiłkiem w formie bufetu – 48 USD; Muzeum Min Lądowych – 3 USD; Banteaysrey Butterfly Center (www.angkorbutterfly.com) – 4 USD;

Przejazdy

Taxi z lotniska do Siem Reap – 7 USD (www.siemreapairporttaxi.com)

Ceny za objazd taksówką okolicy Angkor – auto : 30 USD (25 USD – negocjacje) od 7-19; van – 35 USD (cały dzień); 30 USD – łódka po jeziorze Tonle Sap

Sklep : Sok guava – 2,30 USD; woda mineralna – 1,5 l – 0,80 USD

Restauracja : Spagetti Carbonara – 5 USD, befsztyk z frytkami i warzywami – 7 USD; duża woda mineralna – 1500 ml – 2 USD; zupa – 3,50 – 4 USD

Hotele :

Memoire d’Angkor Boutique Hotel (www.memoiredangkor.com) – cena za pokój jednosobowy deluxe – 59,50 USD – City Central, # 54, Sivutha Blvd , Siem Reap –;

The Moon Boutique Hotel (www.themoonboutiquehotel.com) – Siem Reap – 1 noc w pokoju jednoosobowym 61,72 USD

 

Wietnam

Wiza wietnamska :

Koniecznie trzeba ją otrzymać przed wjazdem do Wietnamu .

Wiza do Wietnamu – 200 PLN

Pośrednictwo – firma Alces – 150 PLN

Kurs 1 USD = 20 300 dong (d.), 1 Euro = 25 300 d. (dong)

Ceny wstępu

Muzea państwowe często są czynne z przerwą na obiad – najczęściej od 7.30 – 11.30 (12.00) a następnie 13:30 do 16 (17.00)

100 000 d. – bilet na Thang Long Puppet Theatre – Hanoi; 20 000 d. – Wejście do Świątyni Literatury – Hanoi; 20 000 d. – wejście do świątyni na wyspie w Hanoi;

49 USD – wycieczka jednodniowa do Halong Bay; 80 000 d. – wejście do parku z każdym grobowcem koło Hue (np. Khai Dinh Tomb, Minh Mang Tomb, Tu Duc Tomb) – łącznie 240 000 dong; 80 000 d. – wejście do pałacu cesarskiego w Hue; 120 000 d. – oglądanie tańca dworskiego na terenie pałacu cesarskiego w Hue; 120 000 d. – łączone wejście do 5 z 21 obiektów w Hoi An, nie jest wymagany, aby było to z różnych kategorii

Hoi An : występy tradycyjnej muzyki w Hoi An Craft Manufacturing Workshop (10.15-10.45 oraz 15.15 – 15.45) , ale w dniu kiedy byłem nie było czynne; Hoi An Traditional Art. Performance House (21.00- 22.00) 75 Nguyen Thai Hoc

100 000 d. – wejście do My Son; 15 000 d – Muzeum Pozostałości Wojennych – Sajgon (Ho Chi Minh); 30 000 d – zwiedzanie Pałacu Ponownego Zjednoczenia – Sajgon

 

Przejazdy:

Taxi lotnisko w Hanoi- Stara Dzielnica – 600 000 d.

841 000 d. + 100 000 d. pośrednictwo –bilet kolejowy Hanoi – Hue (sypialny 4 łóżka)

45 USD – auto z kierowcą na 4 h – objazd po 3 grobowcach w pobliżu Hue i pagoda

4 USD – autobus z dojazdem spod hotelu – Hue – Hoi An (4 h) z miejscami do leżenia; 600 000 d – auto z kierowcą Hoi An – My Son; 150 000 d – godzinna przejażdżka łodzią po rzece w Hoi An; 300 000 d – taxi Hoi An – lotnisko Da Nang

180 000 d. – taxi zamówione na lotnisku w Sajgonie – Riverside Hotel

150 000 d. taxi Hotel Riverside – lotnisko w Sajgonie – 150 000 d.

1 579 000 d. – przelot samolotem linii Vietnam Airlines – Da Nang – Ho Chi Minh

 

Restauracja :

120 000 d. – spaghetti; 90 000 d. – lampka białego wina; 176 000 d. – kaczka w sosie pomarańczowym; 118 000 d. – fettuccini

12 – 25 000 d. – herbata w restauracji; 30 000 d. – zupa

Hotele :

62,35 USD – Church Boutique Hotel, Hanoi – 95 Hang Gai Street, Hoan Kiem;
28 USD – Holiday Diamond Hotel – Hue – pokój w hotelu ze śniadaniem, No 8 Lane 14, Nguyen Cong Tru Street; 85 USD – Ving Hung 1 – Hoi An – pokój w hotelu ze śniadaniem; 46, 20 USD – Riverside Hotel, Ho Chi Minh , Sajgon, 18-19-20 Ton Duc Thang Street, District 1

6.12.2012 – 7.10.2012 – czwartek i piątek

 

Wyleciałem z Wrocławia, aby z przesiadką we Frankfurcie dotrzeć następnego dnia w południe do Bangkoku. Z Bangkoku do Siem Reap wylatywałem tuż przed zachodem słońca. Ciemno się robiło bardzo szybko, ale i tak dzień był znacznie dłuższy niż o tej porze w Polsce.

Wizę do Kambodży otrzymuje się na lotnisku, ale potrzebne jest przynajmniej jedno zdjęcie, którego nie posiadałem. Ale nie był to problem. Nic prostszego, zamiast płacić 20 USD, urzędnik dodał jeszcze jeden dolar do rachunku.

„ W innych miejscach na granicy kasują znacznie więcej” – szepnął mi chłopak stojący za mną w kolejce. Jeszcze był tylko kantor, gdzie chyba zupełnie niepotrzebnie wymieniłem pieniądze w stosunku 1 USD za 3700 rieli. Nie było żadnych dodatkowych opłat, ale w mieście liczono dolara za około 4200 rieli. A po drugie, chyba w ogóle nie potrzeba było wymieniać , przynajmniej w tym najbardziej turystycznym miejscu jakim jest Siem Reap, gdzie dolar wyparł całkowicie miejscową walutę. Wszędzie, w każdym sklepie, hotelu czy restauracji rachunek był liczony w dolarach i tylko niepotrzebne było to przeliczanie z dolara na riela.

Na lotnisku był też punkt, gdzie można było z góry zapłacić za taksówkę . Kurs do miasta nie był wygórowany – siedem dolarów. I tak poznałem swojego kierowcę na kolejne trzy dni. Na wstępie zaproponował mi zniżkę z 30 USD za wożenie mnie po terenie Angkor Wat na 25 USD za cały dzień. Zanim dojechałem do hotelu umówiłem się z nim o piątej rano na oglądanie wschodu słońca na tle Angkor Wat . Hotel, zamówiony przez www.booking.com, był dość ciężkawy w swej atmosferze. Następnego dnia nie mieli wolnych miejsc, więc i tak musiałem poszukać sobie czegoś innego.

 

8.12.2012 – sobota – Angkor Wat i Angkor Thom

Spod hotelu – znajdującego się w samym centrum miasta Siem Reap – do najbliższego Angkor Wat dzieliło mnie piętnaście minut wolnej jazdy. Czasem nawet bardzo powolnej, bo jechaliśmy w wielkiej kawalkadzie samochodów, tuk-tuków czy rowerów. Wszyscy mieli jeden cel – powitać słońce. Przy kasie zostałem sfotografowany i za chwilę za 40 dolarów miałem wejściówkę na kolejne trzy dni. Wschód słońca okazał się być wielkim zgromadzeniem setek czy nawet nie tysięcy fotoamatorów pstrykających zdjęcia. Ale gdy słońce na dobre oświetliło Angkor Wat, większość z nich wróciła do hotelu na śniadanie. Ja zostałem na miejscu.

Poruszałem wzdłuż zewnętrznej galerii Angkor Wat się niezgodnie z kierunkiem zwiedzania jak i przeciwnie do paraksima czyli hinduskiego tradycyjnego obyczaju trzymania się prawej strony . Moja nadzieja , iż umknę tym tłumom obecnym przy spektaklu wschodu słońca spełniła się. Dobre dwie godziny zajęło mi śledzenie na płaskorzeźbach mitycznych scen z Ramajany czy też wyczynów królów-wojowników w wojnach ze swymi sąsiadami. Na sam koniec zostawiłem sobie wspinanie pod kątem prawie 70 stopni na najwyższą platformę Angkor Wat, gdzie kiedyś mógł wstąpić jedynie król i bramini. Do schodów obecnie doczepiono drewniane balustrady. Całe szczęście. Patrząc się na fizjonomię i wiek turystów, gdyby nie te schody,. co chwilę by tylko ktoś spadał. Na samym szczycie stoi pięć wysokich wież , zwanych prasatami, które wystrzeliwują ponad powierzchnię ponad sześćdziesiąt metrów.

Wczesnym popołudniem, kiedy już zaklimatyzowałem się w nowym hotelu Moon Boutique Hotel, mój kierowca podjechał pod mój hotel. Tym razem jechaliśmy do Angkor Thom., założony przez króla Dżajawarmana VII

Wejść czy wjechać można było przez jedną z pięciu monumentalnych bram, wysokich na 23 metry, z których każda spoglądała na wszystkie strony świata wielkimi twarzami bodhisattwy Lokeśwary. Jedynym zagrożeniem w tych dniach mogła być dla mieszkańców tego miasta i okolic zbyt mała liczba turystów, o co zamartwiał się mój kierowca. Ale już w obrębie świątyni Bajon, stanowiącej centrum Angkor Thom, nie mogłem się uskarżać na samotność. To centralne sanktuarium , nie tak wielkie jak Angkor Wat, w zamyśle było budowana ku czci Buddy. Tu jeszcze bardziej zwielokrotniają się wieże – twarze o tych samych rysach i tajemniczym uśmiechu.

Zmęczenie dawało mi się już we znaki, ale póki co nie ustawałem w zwiedzaniu. Bajon miał do pokonania kilkanaście schodów, aby wspiąć się na górny taras. Ale przy kolejnym zabytku nieco zwątpiłem. O świątyni Baphuon opisano w przewodniku, iż jest wciąż niedostępny dla zwiedzających. Przestało to być aktualne

Tutaj na własnych nogach mogłem się przekonać jaka jest zasadnicza różnica pomiędzy świątynią buddyjską a hinduistyczną. Buddyjskie miały służyć wszystkim wiernym i być dla nich dostępne. Ich układ nie wymagał wznoszenia się w górę i wyróżniania miejsc niedostępnych dla zwykłych śmiertelników. Hinduistyczne zaś – przynajmniej w Angkor Wat – starały się wzorować na świętej górze Meru i wspinały się ostro do góry. Choć zmęczony, ruszyłem do góry. Dobrze przynajmniej, że dołożono do tego drewniane schody czy drabiny, bo tak miałbym spory kłopot, szczególnie przy schodzeniu.

Wieczorem wybrałem się na show z wielką pompą pod tytułem „Roześmiana Azja”. Miałem miejsce w pierwszym rzędzie. To była dobra wiadomość, a ta zła, że nie można było kręcić filmu. Pozostały mi tylko zdjęcia w świetle naturalnym. Wcześniej jeszcze wszystkich nas nakarmiono w wielkiej stołówce. Taki to był mój pierwszy dzień w Angkor Wat.

 

9.12.2012 – niedziela

Mój nowy hotel był znacznie przytulniejszy, z widokiem na mały basen. Tym razem wystarczyło, iż wstałem przed siódmą rano. W Internecie , gdy wstukałem hasło : catholic church and Siem Reap, okazało się, że takowy jest i ma podobno około 500 parafian w okolicy, zaś mszę niedzielną odprawia się w języku khmerskim. Podczas nabożeństwa matki, aby spacyfikować swoje dzieciaki poprzynosiły im różne słodycze i miały święty spokój.

W niedzielę nie tylko kościół był pełen – zabytki również. Tym razem mogłem odczuć co to znaczy stonka turystyczna. Największy korek panował w tym dniu przy przejeździe przez Południową Bramę do Angkor Thom. Minęły już czasy, gdy Angkor turyści mogli zwiedzać na motocyklu z kierowcą. Formalnie jest to obecnie zabronione, ale nie dotyczy to rowerów. Zwyciężył interes ekologiczny jak i właścicieli tuk-tuków czy taksówek. Ale duża część turystów przyjeżdża do Angkor w zorganizowanych grupach, bardzo często autobusami z Tajlandii czy Wietnamu. Duże autobusy nie przejadą przez wąskie bramy zbudowane przed prawie tysiącem lat. Stąd wszystkie duże pojazdy parkują w pobliżu bramy, a potem następuje przeładunek z autobusu na motoriksze, które w stadzie po dwadzieścia kilka obwożą wycieczkę . Przynajmniej dają miejscowym zarobić.

Po kilkunastu minutach oczekiwania w korku na Bramie Zwycięstwa przejechaliśmy pod zagadkową uśmiechającą się twarzą Dżajwarmana VII. Parę minut później opuściliśmy Miasto Niepokonane kierując się na północ przejeżdżając pod następną Wielką Bramę z Czterema Twarzami. W tym dniu obmyśliłem, aby przestąpić progi dwóch kolejnych dzieł Dżajawarmana VII – światyni Preah Khan i Ta Prohm. Pierwszą z nich władca wzniósł na chwałę swojego ojca, a drugie ku czci matki. Obie stały się siedzibami klasztorów buddyjskich. Brzmiało dobrze – przynajmniej nie musiałem się wspinać na szczyt piramid. Przed wejściem do świątyni Ta Prohm panował niesamowity harmider, i setki samochodów zaparkowanych przed wejściem do tej świątyni „zatopionej w dżungli” .

Brr, a gdzie ja tutaj mógłbym spróbować kilkugodzinnego błąkania się w samotności. Ale główny nurt zorganizowanych wycieczek miał swoją jedną, wyznaczoną trasą. Stąd do najsłynniejszych korzeni oplatających ściany świątyni nawet nie można było się dopchać; każdy ze zwiedzających musiał siebie uwiecznić na swoim własnym aparacie fotograficznym czy komórce. A było ich w tym dniu bardzo, bardzo dużo. W bocznych komnatach było już cicho, i nikt nikomu po piętach nie deptał. A ponadto zbliżała się pora lunchu, turyści spieszyli się na obiad, zabytki tez miały chęć odpocząć tak jak i ja.

Po południu , za radą mojego kierowcy wybraliśmy się do miejscowości Chong Khneas nad jeziorem Tonle Sap. Ileż można było oglądać samych ruin. Byłem sam na łodzi, więc i koszty 1,5 godzinnej przejażdżki były spore – 30 USD za pyrkającą motorową łódź. Trasa była standardowa – „pływająca wioska”. Wrażenie średnie. Nawet się nie spostrzegłem jak byłem już z powrotem na przystani. Najciekawsze były widoki po drugiej strony przystani. Na jeziorze, które w zależności od pory roku pozom wody podnosi się o dobrych kilka metrów wiele osób mieszka w domkach na tratwie. Tam, gdzie woda może pojawić się tylko o określonej porze, stawia się domy na palach. W porze suchej jest tam sporo cienia, a gdy wzbierze się woda, nie ma obawy, iż domostwo zaleje.

Było późne popołudnie i domy odbijały się delikatnie w spokojnej wodzie, po której kursowały długie łodzie, bo jakżeż inaczej można było wybrać się do sąsiadki na pogawędkę. Prasat Phnom Kraom nie wolno przegapić o zachodzie słońca. Tak zwie się świątyńka zbudowana na sporym wzniesieniu. Wejście dla mnie było gratis, gdyż ważny był mój trzydniowy bilet na kompleks Angkor. Choć słońce już tak nie przypiekało, ale marsz do góry dawał mi się mocno we znaki. Nagrodą były widoki. Dookoła mnie rozpościerała się tafla jeziora przeciętego cienkimi groblami i pełnym czerwonych kropek stanowiących dachy domów wznoszonych na palach. Na samym szczycie znajdowała się współczesna świątynia buddyjska, a zaraz za nią ruiny małej świątyńki. Idealne miejsce na podziwianie zachodu słońca.

 

10.12.2012 – poniedziałek

Banteai Srei uważana jest za klejnot wśród różnych hinduistycznych świątyń okolicy Angkoru. Jej założycielem był doradca jednego z królów i jednocześnie nauczyciel następcy tronu (967 r n.e). Dzieli go prawie godzina drogi od Siem Reap, stąd też i cena za wynajęcie samochodu z kierowcą zwiększyła się o dodatkowe 16 USD. Małe jest piękne, ale tylko wtedy gdy nie zjawi się tam kilka wycieczek na raz. Na miejscu byłem jednym z pierwszych gości, ale po kilkunastu minutach świątyńkę zaczęło szturmować może z kilkaset osób naraz. Trudno było sobie wyobrazić takie „watahy” na tak małej przestrzeni. Całe szczęście , że wycieczki ograniczają się do szybkiego wysłuchania tego co najważniejsze, zrobieniu kilka zdjęć i maszerują z powrotem do autobusu.

Kilkanaście kilometrów od Banteai Srei znajduje się rzeczka Kbal Spean, której wody wpadają do wielkich stawów zwanych baraj przy Angkorze. Sama rzeka w swym głównym nurcie stanowi wielką atrakcję, gdyż w jej skalnym korycie wyrzeźbiono reliefy przedstawiające Siwę, Wisznu i inne boskie stworzenia. Od parkingu dzieliło mnie półtora kilometra mozolnego wspinania się w górę, czasem po skalnych rumowiskach. Co 100 metrów zapobiegliwi twórcy tej trasy zostawili napisy , które informowały strudzonych wędrowców w tym upale ile zostało jeszcze do przejścia.

W drodze powrotnej zatrzymałem się w Kambodżańskim Muzeum Min. Jej twórca Aki Ra w ciągu osiemnastu lat unieszkodliwił przeszło 50 tysięcy min. W 1997 roku otworzył przy współpracy kanadyjskich przyjaciół to muzeum. Z początku sam oprowadzał, ale ileż można przywoływać w sobie wciąż te żywe, krwawiące wspomnienia. W muzeum są przeróżne tablice, zdjęcia i makiety obozu Czerwonych Khmerów z paper-mache. Warte odwiedzenia.

Kilka kilometrów dalej w drodze powrotnej znajdował sie jeszcze ogród motyli. W samo południe motyle nie były zbyt aktywne; poszedłem ich tropem i już wkrótce mogłem odpocząć w hotelu To był mój ostatni dzień w Kambodży. Odlot miałem dopiero wieczorem więc mogłem sobie pozwolić na jeszcze jeden wypad do Angkor Wat. Wschodni Mebon i Pre Rup, które wybrałem na pożegnanie z Angkor były położone w pobliżu siebie. Obie świątynie były poświęcone bogu Sziwy, z tym że pierwszą, którą odwiedziłem – Wschodni Mebon (952 r n.e.) była poświęcona przodkom króla, druga zaś Pre Rup stanowiła świątynię królewską (961 r n.e.). Zbytnio się między sobą nie różniły, na każdą z nich trzeba się było nieźle wspinać. Ale przy tej ostatniej zaczęło się zbierać coraz więcej osób. Pojawili się sprzedawcy albumów o Angkor czy przeróżnych pamiątek. Nie byli jednak natarczywi. Wystarczyło przynajmniej trzy razy powiedzieć nie i odstępowali. Gdy zaś turystów przybywało, to można było przejść niezauważonym. Pre Rup stała się jednym z okrzyczanych miejsc oglądania fantastycznych zachodów słońca, szczególnie na najwyższej platformie. Nic więc dziwnego, że im niżej było słońce na horyzoncie, tym bardziej gęstniało od widzów.

W cenę hotelu wliczony był dojazd rikszą na lotnisko, oddalone o kilka kilometrów od centrum. Zwolniłem więc z obowiązku pracy mojego kierowcę i przynajmniej mogłem zakosztować nowego środka komunikacji. Po godzinie lotu byłem już w Wietnamie. Jeszcze przed przylotem do Hanoi zarezerwowałem hotel w tzw. Old Quarter w Hanoi. Przejazd taksówką z lotniska w Hanoi do hotelu mogłem zapłacić jeszcze na lotnisku w informacji turystycznej. Tam też zamieniłem nieco dolarów na wietnamskie dongi . Cena za godzinny przejazd była jak na ten kraj spora – 30 USD

Wybrany hotel Church Boutique Hotel spodobał mi się od razu. Było wi-fi – zresztą tak jak wszędzie w Wietnamie. Nie mogłem wprawdzie w centrum miasta liczyć na ogródek i basen jak w Siem Reap, ale tylko kilka kroków miałem do buzującego nawet późnym wieczorem wąskich uliczek tzw. Old Quarter czy też jeziora Hoan Kiem.

 

11.12.2012 – wtorek

Nie miałem już tak wymarzonej pogody jak w Kambodży. Nad Hanoi zawisły chmury, nie lepiej miało być też nad zatoką Halong. Postanowiłem więc nie spędzać nocy na statku nad zatoką i pojechać na jednodniową wycieczkę: cztery godziny w jedną stronę autobusem i zaledwie tyle samo na statku, aby zdążyć na nocny ekspres do Hue. Wszystko załatwiłem w recepcji hotelu i mogłem zacząć planować wobec tego moje następne dni.

Mauzoleum Ho Chi Minh mieści się nad wielkim placem Ba Dinh, w sam raz stworzonym dla pochodów czy defilady wojskowej. Wejść na ten plac można tylko od jednej strony, gdzie sprawdzano wnoszone bagaże. Przed mauzoleum, poza żołnierzami, co chwilę paradującymi przed wejściem, nie było żadnych oczekujących. Po pewnym czasie nadeszła kilkusetosobowa grupa uformowana w szyk. Weszli oni do środka budynku, aby przez chwilę popatrzeć na zmumifikowane zwłoki Ho Chi Minha. O 11.30 mauzoleum zamykano : to pora przerwy obiadowej. Jest to praktykowane też w innych muzeach i zwykle trwa do 13 lub 14. Nie mogłem w tym czasie wziąć udziału w tym urzędowym spektaklu jak i zwiedzić znajdującego się w pobliżu Muzeum Ho Chi Minh

W Hanoi zacząłem uczyć się skutecznego przechodzenia przez jezdnię. W tym mieście, szczególnie w okolicy Starego Miasta, świateł ulicznych jest bardzo mało, znacznie mniej niż oznakowanych przejść dla pieszych. Za to po ulicach krąży niesamowita liczba skuterów i motorów, rowerów jest już znacznie mniej. Czy ulica wąska czy szeroka, nie ma to znaczenia. Najważniejsze to mieć silne nerwy i ufać, że nas nie chcą rozjechać. Na szczęście każdy stara się tym motorkiem nie przyspieszać jak widzi pieszego na ulicy. Szybkość tutaj nie popłaca, bo trzeba umieć operować swym jednośladem pomiędzy innymi pojazdami, z których każdy skręca w różne strony. A często na motorku trafia się i troje a nawet czworo osób, szczególnie w godzinach popołudniowych kiedy trzeba dziatwę odebrać ze szkoły.

Wietnamczycy otaczają wielką estymą Świątynię Literatury, założoną w 1070 roku przez króla Lhy Tang Hong. Stanowi ona mieszankę świątyni i uniwersytetu. Najczęściej odwiedzają świątynię uczniowie czy studenci z Wietnamu, aby tutaj szukać natchnienia i okazji do zdjęć wraz z takim cudzoziemcem jak ja. W Hanoi stałem się prawie gwiazdą filmową. Wszyscy chcieli się ze mną sfotografować – czy to przy Muzeum Ho Chi Minh, wejściu do Świątyni Literatury czy choince bożonarodzeniowej. Wymiana usług była obopólna.

W Hanoi jest wprost zatrzęsienie mniejszych i większych jezior. To efekt kapryśnego zmieniania swego koryta przez Rzekę Czerwoną. Ale tym najważniejszym dla miasta jest Jezioro Hoa Kiem. Na wysepce zbudowano małą świątyńkę Ngoc Son. Na czerwonym moście łączącym wysepkę z lądem panuje zgiełk, ruch, pstrykanie zdjęć. Nie może też zabraknąć nowożeńców utrwalających ten swój Wielki Dzień.

Tuż obok znajduje się budynek Teatru Lalek na Wodzie. Spektakle codziennie odbywają się przynajmniej pięć razy dziennie od piętnastej do późnych godzin wieczornych. Hanoi jest najlepszym miejscem do oglądania tego spektaklu, gdyż narodził się on właśnie tutaj w delcie Rzeki Czerwonej. Zasiadłem w jednym z pierwszych rzędów. Tym razem nikt nie miał nic przeciwko robieniu zdjęć czy filmowaniu. Scena zamiast deskami wypełniona była wodą. Z boku było też miejsce dla kilku muzyków, a na ekranie można było śledzić co też dana scena przedstawia. Kukiełki rolników pracujących w polu, tancerek, smoków, ryb przesuwały się z wielkim mistrzostwem po wodzie. Gdy zaś 50-minutowy spektakl dobiegł końca zza kotary wysunęli się lalkarze sterujący za pomocą prętów i sznurków witani gromkimi oklaskami.

 

12.12.2012 – środa

Punktualnie o ósmej rano ruszyliśmy nad Halong Bay. Mikrobus miał siedzenia dla osób o średnim rozmiarze. I choć było jeszcze sporo wolnych miejsc, to i tak miejsce na wyprostowane nogi miałem jedynie w przejściu. Gdy już pozbieraliśmy wszystkich innych amatorów uroków Ha Long Bay, ruszyliśmy w drogę. Była dość monotonna. Kominy, fabryki, dźwigi nad budowanymi mostami nowych autostrad, i nieodłączne śmieci – znak że Wietnam próbuje dogonić inne azjatyckie tygrysy. Niebo nad Halong Bay nadal było zachmurzone. Pozostało mi raczyć się bielszym czy mlecznym krajobrazem, gdzie białe turystyczne stateczki wtapiały się w tło. Płynęliśmy pomiędzy pionowo wystrzeliwujące w niebo wysepki, których był tam dostatek. I tym razem nie ominęła mnie atrakcja w postaci pływającej wioski. Było tam kilkanaście chałupek na pływających platformach. Ruch mieli spory. Przypływały tam chyba wszystkie jednodniowe wycieczki, którym trzeba jakoś urozmaicić te kilka godzin na wodzie.

Po przeszło czterech godzinach dotarliśmy z powrotem do wibrującej wieczornym życiem Hanoi. Na każdej uliczce czy to Starej Dzielnicy czy Francuskiej Dzielnicy siedzieli mieszkańcy na małych krzesełkach racząc się potrawami serwowanymi w pobliskich garkuchniach. Skusiłem się i ja na ten posiłek w tej samej restauracji, co poprzednio, gdzie niekończący się sznur samo chodów, motocykli i pieszych próbujących dopaść drugiej strony ulicy był mi już codziennym widokiem

 

13.12.2012 – czwartek

Przedział w wagonie Hanoi – Hue miał cztery miejsca do spania – to najlepsze co można było kupić na tę trasę. Pogoda wydawała się być beznadziejna. Z samego rana zamiast promieni słońca o szyby wagonu rozpryskiwały się krople rzęsistego deszczu. Wjeżdżaliśmy w strefę najbardziej deszczową i jednocześnie najbardziej wysuniętą na zachód całego Wietnamu. Nie pora mi było zatruwać się wizją wakacji pod parasolem. Tuż przed Hue słoneczko się przebiło przez warstwę chmur i tak już zostało na kolejne dni. Mój hotel Holiday Diamond pomimo swoich czterech gwiazdek cenę dał wprost zabójczo niską – 28 USD, stąd też turyści walili tutaj na potęgę . Położenie nie porażało. Wąska uliczka i równie wąski, ale wysoki na cztery piętra budynek, ale za to załoga rozpływała się wprost w gościnności aby przesłodzić swoich gości. Herbatka, soczek, owoce na powitanie i wciąż same uśmiechy. Musiałem zmienić plany, gdyż w jedno popołudnie mogłem przejechać się tylko w okolicę Hue, aby pooglądać cesarskie groby. Dopiero następnego dnia mogłem wybrać się na zwiedzanie pałacu cesarskiego w Hue.

Za niecałą godzinę siedziałem już w samochodzie, którego kierowca postanowił tak zorganizować mój czas, abym zdążył zobaczyć wszystko to co sobie zaplanowałem na ten dzień. Miałem odwiedzić najciekawsze miejsca wiecznego spoczynku cesarzy Wietnamu. Hue stało się bowiem od 1805 do 1945 roku stolicą zjednoczonego Wietnamu pod panowaniem nowej dynastii Nguyen. Grobowce położone są w odległości kilkunastu kilometrów od miasta i uniknęły dewastacji wojennym , jakie dotknęły miasto Hue.

Zanim wyjechaliśmy z miasta, zatrzymaliśmy się przy położonej nad rzeką – kilka kilometrów od centrum miasta – pagody Thien Mu . Tym razem mój kierowca wyznaczył mi pół godziny. Warto zaglądnąć do położonego z boku pawilonu, gdzie ustawiono niebieskiego, nieco już zardzewiałego Austina. Samochód ten znalazł swoje miejsce we współczesnej historii Wietnamu. Tym pojazdem wybrał się bowiem w 1963 roku w podróż do Sajgonu mnich Thich Quang Duc, który tam dokonał samospalenia jako protestu przeciwko prześladowaniu buddystów przez ówczesnego prezydenta Wietnamu Południowego , Ngo Dinh Diem.

Trzy grobowce , które zwiedziłem , pomimo pewnego wspólnego schematu, różniły się znacznie. Pierwszy, który odwiedziłem, zbudował dla siebie najdłużej panujący cesarz Tu Duc (1848-1883) . Staw o owalnym kształcie stanowił jakby centrum zespołu grobowego tego cesarza nad którym zwykł on siadać w drewnianym pawilonie Xung Khiem i czytać swoje wiersze. W ponad 100 lat później miejsce to upodobali twórcy filmu „Indochiny”. Wszystkie te budowle stanowiły więc jakby letni pawilon władcy, który zbudował jeszcze za swego życia. Po jego śmierci przekształcono ten kompleks na miejsce wiecznego spoczynku.

Kilkanaście kilometrów dalej w pobliżu Rzeki Perfumowej (Huong), niedaleko przeprawy mostowej (nowy most Tuan Bridge) znajduje się inny grobowiec cesarza Minh Mang (1820-1840). Mój kierowca wyznaczył mi również trzy kwadranse na obiegnięcie tego miejsca. Droga Ducha, którędy niesiono ciało władcy w 1841 roku, przebiega idealnie w linii prostej wznosząc się stopniowo przez szereg pawilonów, kolejnych schodów i mostów aby po 700 metrach zakończyć się na wzgórzu. Ostatni wybrany przeze mnie grobowiec przedostatniego cesarza Khai Dinh (1916-1925) zbudowano na stromym zboczu. Tym razem była to mieszkanka różnych stylów. Nie żałowano przy jego konstrukcji betonu. W środku znajdowało się nieco zdjęć tego cesarza. Nie sprawiał on zbytniego kłopotu Francuzom, taka to była wtedy recepta na długie rządy.

Trochę się pokręciłem po miasteczku, aby odnaleźć dobre miejsce do posmakowania lokalnych smakołyków. Zachwalana przez Lonely Planet restauracja okazała się być wielką samotnią. Duże zdziwienie i skrzywienie na ustach kelnera zapanowało, gdy postanowiłem zamówić tylko zupkę, a potem przenieść się do jakiegoś bardziej uczęszczanego miejsca. Znalazło się takowe w pobliżu, na rogu ulicy. Wracając po obfitym posiłku zaczepiłem o małą agencję podróży.

„Czy możecie mi sprzedać bilet lotniczy z Da Nang do Sajgonu?.”

„Oczywiście, że są loty, i to pięć razy dziennie linami Vietnam Airlines”

Była jeszcze tańsza opcja czyli linie Jet Star. Poprzestałem więc na krajowym przewoźniku i po 5 minutach miałem już zapewniony prawie dwudziestokrotnie szybszy transport niż koleją. Suma nie przekraczała ceny biletu kolejowego z miejscem sypialnym z Da Nang do Sajgonu

 

14.12.2012 – piątek

Po drugiej stronie Rzeki Perfumowej mieści się twierdza otoczona wysokim murem , nad którą dumnie wisi olbrzymia flaga Wietnamu. Obejmuje ona zarówno dzielnicę mieszkalną jak i Cesarskie Miasto otoczone wewnętrznym murem i fosą. Już przy wejściu rozczarowanie . Nie odbędzie się koncert tradycyjnej muzyki dworskiej. Naprzeciwko wejścia tuż za rozległym dziedzińcem trasa zwiedzania biegnie przez Pałac Najwyższej Harmonii (Thai Hoa). Kiedyś cesarz w otoczeniu mandarynów ustawionych zgodnie z ich statusem odbywał tam oficjalne audiencje. Nie należy przeoczyć ustawionego z tyłu tego pałacu ekranu. Przed kilkoma laty Koreańczycy podarowali perfekcyjną, audiowizualną wizję dawnego pałacu w Hue. Pozwala to odtworzyć jak on wyglądał, zanim nie uległ wojennym zniszczeniom.

Obecnie prace budowlane trwają, ale wiele lat jeszcze upłynie zanim zostanie mu przywrócony dawny blask. Zaglądając i tu i tam, trafiłem na klejnot tego miejsca, którego nie należy żadną miarą opuścić – świątynię The Mieu, którą cesarz Minh Mang (1821) zbudował na cześć swego ojca. Cudowny, długi budynek o cynobrowych kolumnach swoją rekonstrukcję zawdzięcza polskim konserwatorom. Tam też pierwszy raz odczytuję nazwisko inż. Kazimierza Kwiatkowskiego. Miejsce to odwiedził też w latach 90-tych również prezydent Kwaśniewski.

Pora była pożegnać hotel Holiday Diamond. Do taksówki wraz z bagażami zmieściły się 3 osoby, a za chwilę później z innego hotelu wzięliśmy jeszcze jedną dziewczynę i jej bagaże. Jej chłopak pojechał na motocyklu. W takim konwoju dotarliśmy kilkaset metrów dalej na miejsce zbiórki. Nie czekaliśmy długo Tym razem autobus był niezwykły. Wpierw przy wejściu trzeba było zdjąć buty. Konstruktor tego autobusu poszedł z miejscami do góry i tak miejsc w nim było trzydzieści osiem , w każdym z pięciu rzędów było 6 miejsc na parterze i piętrze , a dodatkowo z tyłu zmieściło się jeszcze osiem miejsc. Genialne, a jakże proste. A wszystko to kosztowało 4 dolary.

Szosa biegła pomiędzy wielkimi lagunami a wybrzeżem Morza Południowochińskiego. Posuwaliśmy się powoli w wielkiej kawalkadzie potwornie wolnych wielkich ciężarówek. Wspięliśmy się na wysokość prawie pół kilometra na Przełęcz Chmur i zjechaliśmy do zatoki Da Nang. Przed czterdziestoma laty było to miejsce zaciętych walk , obecnie stanowi prawdziwy kurort z dziesiątkami luksusowych hoteli szykujących się na gości w okresie świąt Bożego Narodzenia. Stamtąd już było niedaleko do znacznie mniejszego , cichszego miejsca jakim jest Hoi An. Kiedyś był to jeden z najważniejszych portów Azji Południowo-Wschodniej, gdzie kupcy robili dłuższy przystanek czekając na sprzyjające wiatry. Od ponad 100 lat rzeka Bon uległa zamuleniu i większe statki nie mogły już przybijać.

Zamówiony hotel Vingh Hung 1 spełnił moje oczekiwania. Był to stary drewniany dom, należący kiedyś do jakiegoś chińskiego kupca. Wieczorem już z oddali się wyróżniał po zmierzchu zwisającymi z tarasów wielkimi czerwonymi lampionami. Pokój, który otrzymałem we władanie, urządzony był z dużym gustem, choć okna wychodziły tylko na dziedziniec.

Obejść miasteczko można było dosłownie w pięć – dziesięć minut. Warte uwagi były dwie , może trzy uliczki równoległe do rzeki Mój recepcjonista, gdy usłyszał, iż jestem z Polski, zaczął mi zachwalać iż mają tutaj nawet pomnik sławnego Polaka. Poradził mi też do jakiego krawca mam się udać, który uszyje dla mnie cokolwiek sobie wymarzę w jedno popołudnie i zarekomendował miejscowe knajpki. Polecana knajpka wiała pustką, nijakim wystrojem, zaś zachwalany przez LP restauracja Morning Glory Street Food Restaurant tętniła życiem. Bynajmniej się nią nie rozczarowałem. Z tarasu na pierwszym piętrze można było chłonąć czar tego miasta, który upodobała sobie chyba połowa przybyszów zjeżdżających z całego świata do Wietnamu. Niedaleko już miałem do mostu łączącego oba brzegi rzeki Thu Bon. Po drugiej stronie rzeki rozłożyli się sprzedawcy lampionów; wieczorem aż kusiło, aby zostać ich posiadaczem i przenieść czar wietnamskiego wieczoru na polski grunt.

Następnego dnia miałem już wszystko zaplanowane i zapłacone u recepcjonisty mojego hotelu. Gorączkowo kończyłem czytać książkę Moniki Warneńskiej „Zaginione Królestwo” o zaginionym królestwie Czampów. Następnego dnia miałem bowiem wczesnym rankiem zwiedzić My Son, dawną stolicę tego państwa, położoną około 50 kilometrów od Hoi An.

 

15.12.2012 – sobota

Kierowca czekał na mnie przed świtem. O tej porze ruch był raczej mizerny, policjanci też jeszcze nie wyszli na łowy. Nic więc dziwnego, że za trzy kwadranse dojechaliśmy do My Son. Nad lasem kłębiły się gęste chmury i o wschodzie słońca można było zapomnieć. Zaczęło nawet nieco padać. To był mój pierwszy deszczyk. Dobrze , że i ostatni. Nie byłem jednak pierwszym przybyszem. Przede mną pojawiła się cała grupa . w tym i znajomi niemieccy turyści z poprzedniego hotelu w Hue.

My Son, stolica królestwa Czamów, które wiodło przez setki lat boje z Imperium Khmerów i Wietami z północy, prezentowało się nadzwyczaj skromnie w porównaniu do jakiejkolwiek z dziesiątek świątyń w obrębie Angkoru. Sporo tutaj poniszczyli Amerykanie w trakcie wojny wietnamskiej; bombardowali oni ten obiekt jako bazę Vietcongu niszcząc prawie doszczętnie kompleks budynków A.

W początku lat 80-tych – gdy przybyło w te strony trzech polskich konserwatorów – było tutaj bezładne usypisko cegieł i kamieni. Dobrze, że zachowały się rysunki francuskich archeologów, gdyż można było to jakoś poskładać. Kierownik polskiej ekipy, Kazimierz Kwiatkowski poświęcił się przez prawie kolejne 20 lat pracom, które przywróciły nam wszystkim dawny czar tego miejsca. Gdy zmarł w stosunkowo młodym wieku podczas prowadzenia prac konserwatorskich w Wietnamie, miejscowi o nim nie zapomnieli. Za życia zwany „władcą Zaginionego Królestwa” doczekał się w 2007 roku od wdzięcznych mieszkańców swego pomnika na jednym z placów Hoi An.

W My Son zabawiłem może z półtorej godziny, aby wrócić jeszcze na obfite śniadanie w holu mojego hotelu. Chmury gdzieś zniknęły i zapowiadało się na upalny dzień. W Hoi An sprzedają bilety łączone na kilka co ciekawszych obiektów w mieście, do których zalicza się prywatne domy chińskie, będących we władaniu tych samych rodzin przez wiele pokoleń, świątynie taoistyczne czy też domy zgromadzeń. Te ostatnie stanowią miejsce spotkań łączącym funkcję świątyni, klubu towarzyskiego i domu gościnnego dla kupców przypływających tutaj z Chin. Na ścianach jednej z sali spotkań oprócz hiperrealistycznych wyobrażeń smoków i nobliwych postaci ze starannie wypielęgnowanymi długimi brodami, widniały zdjęcia mieszkańców miasta pochodzenia chińskiego, którzy zginęli podczas okupacji japońskiej w czasie II Wojny Światowej.

Bywali tu kiedyś i kupcy japońscy, stąd też i Kryty Most Japoński będący wizytówką tego miasteczka. Ale w 1637 roku szogun zakazał japońskim kupcom utrzymywania jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym, toteż powrócili oni już na stałe do swego kraju, a ich miejsce zajęli Chińczycy.

Poprzedniego dnia nie zwróciłem uwagi, że wieczorem ma miejsce występ, gdzie prezentowane są tańce i muzyka dawnego Wietnamu. Nic nie działo się też w Handicraft Workshop o godzinie piętnastej. Trudno. Była za to rzeka, gdzie mogłem do woli przebierać w ofertach kapitanów stateczków pływających po rzece Thu Bon. Za osiem dolarów „stary wilk rzeczny” zaprosił mnie na swoją łajbę i ruszyłem w nieznane.

Byłem do wyprawy bardzo dobrze przygotowany. W portfelu miałem odpowiedni zapas jednodolarówek i dwudziestotysięczników dongowych. Mogłem więc hojną ręką szastać nimi oczekującymi na to miejscowym rybakom. Nic za darmo. Oni z kolei mieli przede mną swój show łowienie ryb i łupienia turystów z drobnych banknotów. Rzucane przez nich żółte sieci jakiś tam jednak połów im przynosiły. Zabrakło tylko czasu, aby wynająć rower i przejechać się po okolicznych wioskach otoczonych polami ryżowymi. Ale to już nie tym razem, bo pora była jechać na lotnisko w Da Nang. Przez pewien czas uporczywie wsłuchiwałem się w komunikaty na lotnisku; kolejne dwa loty do Sajgonu zostały odwołane, a mój się opóźniał. Ale wreszcie dali nam wszystkim zielone światło i po godzinie już byłem w Sajgonie. Jak zwykle dzień wcześniej zamówiłem przez www.booking.com Riverside Hotel , hotel podobno z dużymi tradycjami i prawie w centrum miasta –. Ale taksówkarz chyba pierwszy raz jeździł po Sajgonie, bo to ja musiałem palcem pokazać jak dojechać do mojego hotelu.

 

16.12.2012 – niedziela

Wreszcie pozwoliłem sobie na dłuższe spanie. Gdy tylko opuściłem klimatyzowane wnętrze Hotelu Riverisde, poczułem od razu, iż Hanoi od Sajgonu dzieli nie tylko odległość (tysiąc siedemset kilometrów) ale i klimat. Było ponad trzydzieści stopni Celsjusza, ale nie było parno. Nie szykowało się na żaden deszcz, na niebie nie było ani jednej chmurki.

Zrezygnowałem z miłego spacerku i złapałem taksówkę. O wpół do dziesiątej miała się bowiem rozpocząć msza święta sprawowana w języku angielskim w Katedrze Notre Dame mieszczącej się oczywiście na Placu Paryskim. Wokół katedry jak i w środku świątyni stały niezliczone tłumy. Po pewnej chwili znałem już przyczynę. Trafiłem akurat na ceremonię uroczystego zakończenia konferencji biskupów azjatyckich. Msza trwała ponad dwie godziny. Zakończyła się w samo południe. Panował wtedy już niemiłosierny upał. Można go było złagodzić litrami zimnych soków dostępnych w otwartym w pobliżu sklepiku. Tuż obok katedry mieści się również centralny gmach poczty. Wzniesiony był pod koniec XIX wieku , a zaprojektowano go w pracowni Gustave’a Eiffela. Obecnie jest siedzibą urzędu pocztowego i różnych sklepików z pamiątkami. Całemu temu zgiełkowi przygląda się z wielkiego portretu dobrotliwie wyglądająca twarz Ho Chi Minha. Nigdzie nie znalazłem jednak tradycyjnych skrzynek pocztowych. Swoje kartki z pozdrowieniami położyłem więc do koszyczka ustawionego na biurku urzędniczki poczty. Doszły do Polski w niecałe 7-14 dni.

Ulice w Sajgonie są szersze niż w Hanoi; ale i mieszkańców miasto ma więcej . Oblicza się, iż bez okolicznych miast , Sajgon zamieszkuje obecnie ponad 7 milionów osób Biorąc pod uwagę statystyki, mówiące iż w Wietnamie jeden motocykl przypada na dwóch mieszkańców, ulice są równie pełne jednośladów jak w Hanoi. W mieście zarejestrowano około 340 tys. samochodów, zaś motocykli jest ponad 3,5 miliona. Motocykliści z reguły nie jeżdżą zbyt szybko. Wożący często całą swoją rodzinę muszą zważać na znacznie silniejszych graczy na tym rynku czyli taksówkarzy, którym czasem przemykają się tuż przed ich maską. Często nie są widoczne jakiekolwiek pasy na jezdni, ale na wielopasmowych ulicach bliżej chodnika panują niepodzielnie kierowcy jednośladów

Przy ulicy Pasteura, mieściło się Muzeum Miasta Ho Chi Minh. Przez pewien czas było tymczasową siedzibą prezydenta Południowego Wietnamu. Obecnie schody na pierwsze piętro stanowią kolejna scenerię zdjęć nowożeńców, a szczególnie trenu panny młodej. Muzeum warte było odwiedzenia, ale nie ze względu na różne wypchane okazy zwierząt prehistorycznych czy też kolekcji map znajdujących się na parterze. Jeśli dysponujemy tylko odrobiną czasu to najlepiej wejść do sali na pierwszym piętrze ukazującym pamiętny rok 1975. W wyniku dwumiesięcznej kampanii wojska Wietnamu Północnego i Vietcongu zajęły cały kraj, aby 30 kwietnia 1975 roku wkroczyć do Sajgonu. Z tych to czasów pochodzi znamienita fotografia z butami. Na szosie, którędy uciekali w panice żołnierze południowowietnamscy leżało mnóstwo żołnierskich butów, zzuwanych przez dezerterów, którzy chcieli wtopić się w masę cywili i uniknąć niepewnego losu jeńca „marionetkowego” (puppet – to słowo do tej pory widnieje na opisach) rządu Południowego Wietnamu.

Niedaleko stamtąd znajdowała się inna żelazna atrakcja „Pałac Ponownego Zjednoczenia”. Gdyby nie te przekorne zmiany nazwy dawnego Pałacu Prezydenta Wietnamu Południowego na pomnik tego Wielkiego Wiosennego Zwycięstwa komunistów, być może nie zachowano by go do dnia dzisiejszego w nienaruszonym stanie. W pobliżu wejścia na teren pałacu można strzelić fotkę przy tym samym modelu czołgu radzieckiego czy chińskiego, które jako pierwsze staranowały bramę wjazdową do Pałacu. Budynek w środku jest bardzo przestronny. W niedzielne popołudnie było pełne wycieczek, można było też skorzystać z bezpłatnych usług przewodnika.

Uff. Jak by tego mi jeszcze nie było dosyć tych muzealnych atrakcji i wspomnień z przeszłości zaszedłem jeszcze do innego miejsca tłumnie odwiedzanego – War Remnants Museum – Muzeum Pamiątek Wojennych. Pierwotnie zamierzano ukazać światu jakim dobrodziejstwem było ponowne zjednoczenie Wietnamu, o bezsensie wojny i udokumentować demonstracje na całym świecie przeciwko tzw. „brudnej wojnie w Wietnamie” . Nie znalazłem tam jednak zdjęć z manifestacji na ulicach naszego kraju .Widocznie wtedy w 1968 roku zdrowy polski trzon robotniczy miał inne ważniejsze hasła jak n.p. trzymanie tablic z napisami : “Studenci do nauki, literaci do pióra, syjoniści do Syjonu” Nie udało mi się tego obiektu w pełni zwiedzić przez godzinę. Gdy gasili światła o 17 i zapraszali tym samym do wyjścia, został mi jeszcze do oglądnięcia zbiór zdjęć fotografów, którzy zginęli w trakcie działań wojennych czyli tzw. Requiem. Miałem już wtedy plan na kolejny poranek, aby tu powrócić i zdążyć jeszcze przed obiadową przerwą o 11.30

 

17.12.2012 – 18.12.2012 – poniedziałek i wtorek

Muzeum Pozostałości Wojennych otwierano już o 7.30, ale obudziłem się później. Poprzedniego dnia pochodziłem w tym upale wiele kilometrów, a do wydania miałem jeszcze trochę dongów. Postanowiłem więc skorzystać z taksówek. Czekają one prawie na każdym kroku i nie zdarzyło mi się , abym musiał szukać ich dłużej niż minutę czy dwie. Wszystkie taksówki przynależące do jakiejś kompanii np. Saigon Air mają taksometry i nie trzeba się z nimi targować ile będzie kosztować przejazd. Ale są i tacy taksówkarze, u których przejazd kosztował niebotyczne ceny, a licznik taksometru wybijał z prędkością dolara na minutę. W zasadzie każda taksówka ma przy wejściu wypisane, iż bazowa opłata wynosi od 10 do 12 tysięcy dongów. Jadąc z kolei do chińskiej dzielnicy Cholon zapłaciłem w jedną stronę 200 tys. dongów , a w drugą prawie dwa razy mniej. Taksówkarze, którzy chcą więcej zarobić jadą bardzo wolno, specjalnie pakują się w korki i wąskie uliczki; przykładowo w Hoi An miałem wrażenie , iż taksówkarz objechał miasteczko przynajmniej dwa razy i zamiast dwóch dolarów musiałem mu zapłacić trzy.

Muzeum Pamiątek Wojennych trzykrotnie zmieniało swoją nazwę. Wpierw był to Dom Wystawienniczy Zbrodni Amerykańskich i Marionetkowego Reżimu („Exhibition House for US and Puppet Crimes”) . W 1990 roku , gdy stosunki wietnamsko-amerykańskie zaczęły się normalizować wykreślono przymiotniki amerykański i marionetkowy , tak iż stał się „Exhibition House for Crimes of War and Aggression”. Po pięciu latach gdy nawiązano stosunki dyplomatyczne z USA i rząd amerykański wycofał się z embargo wobec Wietnamu, przykrojeniu uległy też inne sformułowania jak zbrodnie wojenne i agresja; obecnie nosi ono nazwę Muzeum Pozostałości Wojennych. Corocznie odwiedza to miejsce pół miliona osób. Niektórzy , tak jak ja, czynią to nawet dwukrotnie. .

Pora było oderwać się od tej wojny wietnamskiej. Pagoda Nefrytowego Cesarza czy też Króla Niebios (Ngoc Hoang) mieściła się w bocznej uliczce. Gdyby nie taksówkarz, który mi prawie wskazał ją palcem miałbym sporo kłopotów aby odnaleźć tą niepozorną budowlę. Powstała w 1909 roku z inicjatywy Chińczyków z Kantonu. W czasie jej budowy wielkością dorównywała sąsiednim budynkom, ale obecnie miasto poszło do góry, i świątyńka taoistyczna relatywnie zmalała. Wewnątrz było sporo palących się trociczek, kadzidełek, były też i żółwie w przyświątynnym basenie otrzymujące tu swój pewny wikt i opierunek. Wszędzie panował kolor różowy.

Równie spore nagromadzenie małych świątyń znaleźć można w Szolon (Wielki Rynek) – tętniącej życiem handlowej dzielnicy Sajgonu. Uff, gdy wysiadłem tam z taksówki czar klimatyzacji znikł. Musiałem szybko biec tam, gdzie cień czyli do pagody. Thien Hau Pagoda za patronkę miała boginię morza. Była ona bardzo popularna wśród żeglarzy, bo niekiedy zdarzało jej się uratować rozbitków na morzu. Dzielnica Szolon była kiedyś zamieszkiwana głównie przez Chińczyków, z których wielu opuściło ten kraj po zajęciu Sajgonu przez komunistów. Ci, którzy niedawno wrócili z innych krajów, stanowią obecnie motor znacznego przyspieszenia jaki nadaje całemu kraju Sajgon.

Mój pobyt zbliżał się już ku końcowi Pożegnalny obiad z kaczką w sosie mandarynkowym spróbowałem w nastrojowej knajpce Temple Club określanej w LP jako Top Choice. Warto było tam pokosztować tej kuchni, bo już za niedługą chwilę zamówioną taksówką przemierzałem zakorkowany Sajgon, aby na dobre odlecieć jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia do Polski.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u