Jawa – Bali – Lombok – Katarzyna Gapska

Katarzyna Gapska

Uczestnicy: 2 kobiety, Katarzyna i Agnieszka

Trasa: Londyn –Singapur -Denpasar- Ubud- Yogjakarta- wulkan Bromo-Lovina- Padang Bai- Gili Meno- Gunung Rinjani-Sanur-Ubud-Denpasar-Londyn

Wiza: na lotnisku, 25 USD

Bilety lotniczy: bilet lotniczy Singapore Airlines na trasie Londyn –Denpasar zakupiony w promocji w cenie ok. 2200 PLN, dolot do Londynu z Gdańska tanimi liniami w dwie strony ok. 200 PLN, loty między wyspami opłaca się wykupić wcześniej za pośrednictwem Internetu (agencje na miejscu pobierają prowizję, trzeba więc szukać najlepszej oferty), mogą być problemy z miejscami, ceny od 20 USD

Waluta: rupia indonezyjska IDR, w czerwcu 2008 : 1 GBP – 18 000 IDR, 1USD – 9000 IDR, 1 euro- 14 400 IDR

Przykładowe ceny: woda 1,5 l – 3000 IDR, kopi bali (kawa indonezyjska) – 7 000 IDR, ryż z kurczakiem na ulicy – 3000-5000 IDR, duży obiad w warungu – 3000 – 15 000 IDR, kukurydza z grilla – 5000 IDR, nocleg w pokoju dwuosobowym z łazienką i śniadaniem od ok. 70 000 IDR (można taniej), pamiątki tanie i ładne, ale trzeba się targować np. narzuta na łóżko ok. 20-40 000 IDR, duży obrus batikowy – 100 000 IDR

Szczepienia zalecane: błonica, tężec, polio, dur brzuszny, wścieklizna, wirusowe zapalenie wątroby typu A i B

Przebieg trasy

8.06

Lot z Gdańska do Londynu, przejazd z lotniska Stansted pociągiem do centrum (8 GBP) i dalej metrem na lotnisko Heathrow (2 GRP). Wszystko z przesiadkami trwa około 2,5 h. O 18.30 lot do Singapuru.

09.06

W Singapurze jesteśmy o 14.30 czasu miejscowego. Korzystamy z darmowego Internetu i kolejką jedziemy na inny terminal. O 16.40 odlatujemy do Denpasar, gdzie jesteśmy o 19.10. Wizę otrzymujemy po kwadransie i wsiadamy do taksówki, która wiezie nas do Ubud (bilet na taksówkę kupuje się przy wyjściu z lotniska, ceny są stałe, przejazd do Ubud kosztuje 175 000 IDN). Do Ubud przybywamy po około godzinie. Wchodzimy do pierwszego lepszego hotelu i zostajemy w przestronnym bungalowie z wielkimi łóżkami, klimatyzacją i łazienką z ciepłą wodą (Puri Ulun Carih – 200 000 IDR ze śniadaniem). Robimy krótki spacer wzdłuż Monkey Forest Road.

10.06

Nie mamy planu na ten dzień. Idziemy przed siebie. Koło Palac Ubud kilkudziesięciu mężczyzn buduje gigantyczną konstrukcję z bambusa. Jest przeznaczona na ceremonię kreacji jakiejś zasłużonej osoby. Stąd tak duże zaangażowanie. Naprzeciwko pałacu jest targowisko, można tam kupić owoce, warzywa, kwiaty i “sztukę”. Poranek to czas składania ofiar, musimy uważnie stąpać by nie wdepnąć w ofiary przeznaczone dla demonów. Za pałacem skręcamy w uliczkę Kejang. Pełno tu urokliwych domów, z których każdy wygląda jak mała świątynia. Wchodzimy do jednej ze “świątyń”, by na jej tyłach odkryć hotel. Postanawiamy się tu przenieść (Kejang Bungalow – 150 000 IDR ze śniadaniem). Odwiedzamy świątynie znajdujące się wzdłuż ulicy z Palac Ubud. W nieco oddalonej od centrum Pura Genung Lebah obserwujemy przygotowania do jutrzejszej ceremonii. Kobiety wyplatają kosze na ofiary, mężczyźni układają w woreczkach jedzenie. Boczną drogą dochodzimy do Monkey Forest (wstęp 15 000 IDR). Co prawda więcej tu turystów niż małp, ale miejsce jest dość urokliwe. Do Goa Gajah (wstęp 6 000 IDR) łapiemy bemo. Świątynia jest z XI wieku. Do Ubud docieramy po ciemku. Szybko tu zapada zmrok (około 18.00). W jednym z warungów zjadamy kolację (15 000 IDR za dwie osoby) i przed 19.00 stawiamy się w świątyni, by oglądać kecak dance (50 000 IDR).

11.06

Dzisiaj święto Pagerwesi. W tym dniu prosi się w świątyniach o opiekę i pomyślność. Główne obchody mają się odbyć w Pura Gunung Lebah po południu. Przedpołudnie spędzamy więc na spacerowaniu po okolicy. Odległości miedzy wioskami nie są duże, ale temperatura powietrza połączona z deszczem powodują, że wyprawa jest bardzo męcząca. Po południu dochodzimy do Pura Gunung Lebah. Dym z kadzideł i zachmurzone niebo sprawiają, że cała świątynia wygląda niezwykle. Przycupnięte w kącie obserwujemy skomplikowany rytuał. Już po ciemku idziemy do Lada Warung, w którym jadłyśmy wczoraj kolację. Znowu na nasze talerze trafiają pyszności – brązowy ryż, szpinak, tofu, fasola. Wieczór kończymy w Palac Ubud na Barong Dance (80 000 IDR).

12.06

Budzik przerywa sen o 3.50. Taksówka wiezie nas na lotnisko w Denpasar (150 000 IDR) na poranny samolot do Yogjakarty (349 000 IDR). Wbrew naszym obawom samolot i obsługa okazują się bardzo porządne. Znowu taksówka (45 000 IDR) i po chwili jesteśmy w turystycznej dzielnicy Sosrowijayan, gdzie znajduje się większość hoteli. Kwaterujemy się w Setija Kawan (dwójka za 100 000 ze śniadaniem), gdzie dostajemy mikroskopijny pokoik z artystycznym klimatem. Hostel przypomina galerię. Wychodzimy na ulice z zamiarem dojechania do Borobadur transportem lokalnym, ale szybko kapitulujemy. Nie mamy ochoty na przesiadki i ścisk w takim upale. Zamawiamy w hotelu samochód z kierowcą, który ma na obwieźć po okolicznych zabytkach (240 000 za 9 godzin).Najpierw ruszamy do zespołu budowli sakralnych Prambanan (wstęp 10 USD). W kompleksie świątyń, stajemy się atrakcją dla szkolnych wycieczek. Dzieciaki robią sobie z nami zdjęcia.

Kaliurang to mała miejscowość wypoczynkowa znajdująca się u stóp wulkanu Merapi. Przy dobrej pogodzie widać jego gorące wnętrze. Podobno. My trafiamy na chmury i niewiele widzimy. Za to zajadamy się pysznym salakiem, kupionym w pobliżu. W Borobaadur jesteśmy po kolejnej godzinie (wstęp 11 USD). Początkowo zabytek trudno dostrzec przez rzędy budek z jedzeniem i pamiątkami. Zrywa się deszcz, a wraz z nim pojawiają się kobiety z parasolkami, widocznie pada tu często. Borobadur to najwspanialsza świątynia w Azji Południowo-Wschodniej, która nawet wobec tłumu turystów pozostaje niewzruszona. Wieczorem spacerujemy w okolicy sułtańskiego pałacu i teatru lalek w Yogjakarcie. Miasto nie ma jednak dla nas takiego uroku jak Ubud. Becakiem, czyli rowerową rikszą wracamy do naszego hostelu (20 000 IDR). Kolację jemy na tarasie. Z hostelowej kawiarenki wysyłamy e-maile do Polski.

13.06

W hostelu wykupujemy pakiet zawierający transport pod wulkan Bromo, nocleg ze śniadaniem i transport na Bali (320 000 IDR). Jedziemy małym busem w towarzystwie kilku innych turystów. Po około 11 godzinach męczącej podróży docieramy do Probolinggo, gdzie się przesiadamy. Droga do Cemoro Lawang w pobliżu wulkanu Bromo z milionem zakrętów i nachyleniu o kącie 75 stopni, zajmuje nam około 1,5 h. Do Cafe Lava, które okazuje się schroniskiem w górach docieramy po 21.00. Jest bardzo zimno. Wokół kręcą się ludzie zakutani w koce, z czapkami zaciśniętymi na oczy. Nie ma tu nic do jedzenia. Całe szczęście, że choć gorąca wodę dostajemy, jest okazja rozpakować zapas zupek w proszku. Wokół przejmująca cisza.

14.06

Pobudka o 3.40. Zimno. Zakładamy na siebie wszystkie ciepłe ubrania. Musimy się spieszyć, bo do wulkanu mamy kawał drogi a chcemy zdążyć przed wschodem słońca. Większość turystów wybrała inną opcję wycieczki i jedzie samochodami na Pananjakan. Nam jednak nie uśmiecha sie oglądanie cudów natury w towarzystwie kilkuset turystów. Po chwili marszu wychodzimy na rozległą płaszczyznę pokrytą wulkanicznym pyłem, który przy każdym kroku wciska się w nos i usta. Kiedy dochodzimy do schodów wiodących na szczyt krateru niebo zaczyna się rozjaśniać. Na górze owiewa nas wiatr niosący zapach siarki. Z krateru wydobywają się białe opary. Na górze oprócz nas i może z czterech osób nie ma nikogo. Wędrujemy wzdłuż krateru początkowo skalistą krawędzią, potem szczytem wzniesienia porośniętego trawą. Około 7.00 zaczynamy schodzić. Pokonujemy rozległą dolinę a potem wdrapujemy się na wzgórze, na którym usytuowane są hotele. Przed odjazdem starcza nam jeszcze czasu na gorący prysznic i śniadanie.

Około 9.00 busy z turystami zaczynają zjeżdżać do Probolinggo. Dopiero za dnia widać zakręty pomiędzy polami kukurydzy. Przesiadamy się do autobusu jadącego w kierunku Bali. O zmierzchu docieramy do przystani promowej. Oczekiwanie na prom trwa z dobrą godzinę, starcza więc czasu na nasi goreng sprzedawany w pakowym papierze.

Prom jest stary i śmierdzący benzyną. Na Bali możemy wybrać transport do Ubud lub do Loviny. Wybieramy to drugie. Zostajemy zaprowadzone na przystanek bemo. Dalej pojedziemy transportem publicznym, pod warunkiem, że się znajdzie 14 chętnych. Wokół ciemności, nie widać nawet pół podróżnego. Możemy jechać od razu jeżeli zapłacimy za niewykorzystane miejsca. Bierzemy plecaki i idziemy przed dworzec. Po chwili znajdujemy dwóch dziadków gotowych zawieźć nas do Loviny na swoich motorach (75 tys. za motor). Na miejsce docieramy około 21.00, po ponad dwóch godzinach jazdy i zatrzymujemy się w przypadkowym hotelu o nazwie Karina, który okazuje się bardzo czysty i wygodny (120 tys. za dwójkę ze śniadaniem).

15.06

Budzimy się później niż zaplanowałyśmy, bo zapominamy o przestawieniu zegarków a między Jawą a Bali jest jednogodzinna różnica w czasie. Wynajmujemy samochód i kierowcę (500 tys. rupii) i jedziemy na objazd centralnej Bali. Przed wyruszeniem starcza nam czasu na krótką wizytę na czarnej plaży i śniadanie w restauracji. Kierowca odradza nam spotkanie z delfinami, mówiąc, ze to tresowane ssaki, jedziemy więc prosto do Singarai, aby zobaczyć chińską świątynię (wolne datki). W pobliskiej Beji Temple, świątyni poświęconej bogini ryżu oglądamy jej posąg. Przypomina niewielkiego, kolorowego aniołka, ale wcale nie jest łagodna. Lubi prosiaki. Raz w roku, po zbiorze ryżu organizuje się tu ceremonię ku czci bogini. Na grillu smażą się wówczas 4 prosiaki.

Zatrzymujemy się w Tegan Koripan Temple (wstęp 12 500 IDR). Przed świątynią kobieta układa koszyczki ofiarne. Daje nam po jednym, abyśmy i my mogły złożyć ofiary. Wspinamy się po stromych schodach, by na górze zobaczyć rusztowania i sterty gruzy. Po raz kolejny okazuje się, że najładniejsze świątynie, to wcale nie te z opłatami za wstęp. Na szczęście widoki są ładne.

Region wulkanu Batur i jeziora Batur trochę przeraża nas turystycznym ruchem. Nie ma nawet gdzie zaparkować samochodu. Wszędzie nachalni sprzedawcy pamiątek. Rezygnujemy ze zwiedzania najważniejszych świątyń na Bali, czyli Batur i Besakih. Wolimy włóczyć się po bardziej odludnych miejscach. Rezygnujemy też z turystycznych restauracji zadowalając się ryżem kupionym na przydrożnym straganie. Późnym popołudniem docieramy do Tenganan Pageringsingan, wsi na południowo-wschodnim wybrzeżu, zamieszkiwanej lud Bali Aga. Wąska droga wiodąca do wsi zastawiona jest motorami i autami. Nie tylko nas zwabiło trwające miesiąc święto Usaba Sambah. Wpłacamy dobrowolny datek i wchodzimy na teren wsi. Wokół placu, gdzie odbywa się główna ceremonia, trwa jarmark. Słychać gamelan. Dźwięk towarzyszy tańcowi zwanemu makare, w którym mężczyźni ranią się wzajemnie kolczastymi liśćmi pandana. Tancerze przed symboliczną walką ustawiają się w szeregu i trzymają w dłoniach miseczki zrobione z liści. Po wypiciu świętej wody i polaniu nią głowy ustawiają się w kręgu i poddają rytmowi melodii. Krew skaleczonego przeciwnika uważana jest za ofiarę dla demonów. Dzięki mieszance kurkumy i octu, którą smaruje się rany, na torsach wojowników nie zostają blizny. W tym samym czasie ofiary dla bogów składają kobiety. Dziewczynki odziane w geringsing, potrójnie tkane, bardzo kosztowne płótno ikat, z wdziękiem oddają się na dziedzińcu świątyni eleganckiemu tańcowi rejang. Tracimy poczucie czasy. Odnajdujemy naszego kierowcę, kiedy już prawie zmierzcha. Jedziemy do Padang Bai, żeby jutro mieć bliżej na Lombok. Hotel sam się znajduje, po prostu szyld rzuca nam się w oczy. W Kembar Inn dostajemy bardzo czysty pokój i śniadanie za 80 000 IDR.

Zmęczone całym dniem zwiedzana szukamy jeszcze transportu na jutro. Wokół same agencje. Po namyśle wykupujemy bilet bezpośrednio na Gili Meno.

16.06

Około 10 przyjeżdża po nas bus, żeby zawieść nas do portu. Wydaje się to nam bardzo śmieszne, bo to zaledwie kilkaset metrów. Na prom musimy czekać dobra godzinę. Kiedy przypływa, sadowimy się na górnym pokładzie. zamiast obiecywanych 4 godzin, płyniemy prawie 6. W porcie przesiadamy się do busa. Kręta droga na przystań wiedzie przez las pełen małp .Nad przystanią w Bengsal latają wielkie ważki. Mieszkańcy nazywają je dragon fly. Podobno są całkiem smaczne.

Na Gili Meno, najspokojniejszą z wysp gili płyną tylko cztery osoby, w tym my. Słońce zachodzi a łódź podskakuje na falach, cumuje w sporej odległości od brzegu. Kwaterujemy się w Zoraya Pavillon (75 000 IDR. za bungalow ze słoną wodą pod prysznicem). Nie mamy ochoty na kolację. Wybieramy się na nocny spacer. Jest pełnia księżyca, jest więc bardzo jasno. Internet, który znajdujemy bardzo wolny. Po pół godzinie udaje się wysłać krótkie e-maile.

17.06

Rozpoczynamy dzień od śniadania w domku na plaży. Są tu takie zadaszone platformy z poduszkami. Siedzi się na nich pije, je i patrzy na wodę i góry na Lombok. Wypożyczamy sprzęt do snorkowanie i podziwiamy podwodny świat o intensywnych kolorach. W ramach przerwy postanawiamy obejść całą wyspę dookoła, ale juz po godzinie upał odbiera nam zapał. Na Gili Meno palmy rosną tylko w głębi wyspy, upał na plaży doskwiera więc bardzo. Obiad jemy w niewielkiej knajpce przy plaży. Spędzamy tam tak dużo czasu, że przegapiamy możliwość drugiego snorkowania. Zaczął się odpływ i fale są zbyt wysokie. Chodzimy po odsłoniętych koralowcach brodząc w ciepłej wodzie. Odpływ zwabia dzieci i dorosłych. Zbierają krewetki.

W warungu nieopodal przystani jemy na kolację najlepszy szpinak morski podczas całej wyprawy.

18.06

Wstajemy na piękny wschód słońca. Zabieramy plecaki i dołączamy do grupki turystów na przystani, by przeprawić się do Bangsal. Po drugiej stronie właściciele wózków ciągniętych przez małe koniki koniecznie chcą nas zawieźć do autobusu, ale te 300 metrów wolimy pokonać same.

Dafi, którego spotkałyśmy dwa dni wcześniej, a który miał nam załatwić samolot na Flores czeka już na nas w kafejce. Ma da nas złe wieści. W samolocie nie ma miejsca na najbliższych kilka dni. Jedyny sposób, żeby tam się dostać do 24-godzinna podróż autobusem i promem. Z żalem musimy zrezygnować z oglądania smoków w Komodo i pięknej Flores, nie mamy tyle czasu, zamiast tego postanawiamy zdobyć Gunung Rinjani i objechać Lombok.

Dafi będzie naszym przewodnikiem. Wynajmujemy samochód na cały dzień (500 000 rupii). Najpierw piękną drogą jedziemy z Bangsal do Singgigi. Strome, porośnięte palmami zbocza wpadają do mieniącego się wieloma kolorami morza.

Odwiedzamy poranny targ. Oprócz warzyw i owoców na targu można kupić suszone ryby, słone jaja – przysmak na Lombok. Kolejny nasz przystanek wypada w świątyni Puri Lingsar, kilka kilometrów na północ od Taman Normady. Docieramy tu w największy upał. Świątynia jest o tyle niezwykła, że modlą się tu wyznawcy trzech religii – hinduizmu, islamu i Wektu Telu. Raz roku, w grudniu urządzają sobie tutaj symboliczną bitwę na kulki ryżowe. Są tu też święte węgorze, które karmi się gotowanym jajkiem. Podobno, jak wyjdą z wody to oznacza szczęście.

W hinduistycznej świątyni Suranadi można obmyć się świętą wodą , która wypływa wprost z Gunung Rinjani. Ponieważ jest pełnia księżyca wierni przybyli na modlitwy. Kolejny przystanek robimy w tradycyjnej wsi Sasaków w środkowym Lombok. Zachowały się tu stare domy ryżowe o wielkich dachach. Klepiska chałup robione są z bawolego nawozu. Dachy opadają nisko nad ziemię, co zapewnia cień i ochronę przed deszczem. Dalej jedziemy na południe Lombok. Zatrzymujemy się w Kucie, która w niczym nie przypomina Kuty z Bali. Miejscowość jest maleńka, ledwie kilka chałupek i 500 m długości, położona jest nad przepiękną zatoką z piaskiem o ziarnach wielkości pieprzu.

Dalszą podróż przerywa nam tradycyjne wesele. Odbywa się na ulicy. Po tym, jak rodzice młodych ustalą warunki ślubu, młodzi składają przysięgę w świątyni. A potem rozpoczyna się kolorowa procesja. Młodzi stoją pod parasolkami, za nimi rodzina, przyjaciele, sąsiedzi i orkiestra. Wszyscy tańczą, śpiewają i wciągają do zabawy przechodniów. My też zostajemy zaproszone. Wycieczkę kończymy w Gunung Pangsong, świątyni, do której wspinamy się po stromych schodach. Z jednej strony świątyni mamy widok na wschodzący księżyc, z drugiej na zachodzące słońce. Pachną kadzidła zapalane przez przybyłych z Bali wiernych. W dole mieszają się śpiewy dochodzące z hinduistycznych świątyń i nawoływania muezinów z meczetów. Jedna z najbardziej magicznych chwil podczas tej podróży.

Po ciemku docieramy do Singgigi, gdzie kwaterujemy się w hotelu Batu Balong (125 tys. za piękny bungalow ze śniadaniem).

19.06

Pierwszy obrazek poranka – mężczyzna w sarongu zbierający białe kwiaty w ogrodzie. Przeciągamy śniadanie delektując się spokojem a potem idziemy na plażę, ale spokoju na niej nie znajdujemy. Co chwila podchodzi do nas jakiś sprzedawca. Najgorsze godziny upału spędzamy w kafejce internetowej (18 000IDR/h) a potem w knajpce nad morzem.

Dzień wcześniej wykupujemy trekking na Gunung Rinjani. To nasza najdroższa impreza. Po fakcie stwierdzamy, że mogłyśmy wszystko zorganizować dużo taniej, dając zarobić miejscowym biedakom a nie tutejszej mafii turystycznej, ale cóż, stało się. Cena 1 150 tys. za osobę obejmuje transport do Senaru, pierwszy nocleg w schronisku, śniadanie, przewodnika i tragarza, ekwipunek i prowiant na dwudniową wyprawę.

Około 16.00 przyjeżdża po nas auto. Jest ciemno kiedy docieramy do Sanur. W hoteliku o spartańskich warunkach rozmawiamy z tutejszym przewodnikiem.

20.06

Po prawie bezsennej nocy z powodu wrzasku kogutów, jeszcze po ciemku schodzimy na śniadanie. Wyruszamy z Pardim. Ten ważący nie więcej jak 50 km mężczyzna zarzuca sobie na barki bambusowy drąg z dwoma koszami wyładowanymi po brzegi jedzeniem, śpiworami, namiotem. Całość waży około 30 kg. Nie pozwala sobie pomóc. W biurze parku narodowego otrzymujemy zawieszki na plecaki. Pardi opłaca wstęp (150 000 IDR od osoby wliczony w koszt całego trekkingu) i zaczynamy!

Idziemy wolno. Pardi idzie ostatni, żeby w razie konieczności nam pomagać. Początkowo droga nieznacznie pnie się w górę wśród bujnej roślinności, ale później zmuszeni jesteśmy wspinać się wśród korzeni drzew. Pardi przygotowuje jedzenie na Post III na wysokości 2100 m, do którego docieramy około południa. Z ryżu, makaronu z zupek chińskich, warzyw i jajek wyczarowuje pyszne jedzenie. Wcześnie idzie po wodę do źródełka, zbiera drewno na opał. Nie pozwala sobie pomóc. Pozostaje nam tylko odganianie małp od naszego prowiantu.

Po obiedzie wędrujemy jeszcze przez jakieś dwie godziny na krawędź krateru. To najtrudniejszy odcinek. Nie ma drzew dających cień, piach osuwa się pod stopami. Tuż przy szczycie szlak ginie wśród chmur. Robi się chłodno. Na krawędzi wulkanu, na wysokości 2600 metrów dochodzimy około 16, po 9 godzinach wspinaczki. Rozbijamy obozowisko i oglądamy przepiękny zachód słońca. Warto było się wspinać. Potem długo siedzimy przy ognisku. W namiocie jest tak zimno, że nie da się wysunąć nosa ze śpiwora.

21.06

Wschód słońca nie jest tak piękny jak zachód. Pakujemy obozowisko i jeszcze w rześkim powietrzu poranka zaczynamy schodzić tą samą drogą. Początkowo, w porównaniu z wczorajszą wspinaczką schodzenie wydaje się łatwe. Jednak z każdą kolejną godziną mięśnie coraz bardziej się męczą a stawianie stóp między konarami drzew i zeskakiwanie z pochyłości wydaje się wyczynem ponad siły. Schodzenie zajmuje nam około 5 godzin. Bierzemy prysznic pod wodospadem i idziemy na herbatę do domu Pardiego. Potem samochodem wracamy na wybrzeże. W Singgigi kwaterujemy się w skromnym hotelu Elene (75 000 IDR za dwójkę, zimna woda). Jemy kolacje w warungu (7 000 za porcję) i idziemy na masaż (50 000 IDR/h).

22.06

Przed 7 przyjeżdża po nas Dafi. Poprosiłyśmy go o zakup biletów lotniczych do Denpasar na Bali (296 tys. rupii). Odwozi nas na lotnisko po drodze pokazując jeszcze targ z warzywami i chiński cmentarz.

Lotnisko w Mataram jest malutkie, wszystko odbywa się tu ręcznie. Karty pokładowe są wielokrotnego użytku. Lecimy Trigana Air, samolotem na 30 osób. Dostajemy nawet poczęstunek – bułkę i wodę. Lot trwa zaledwie pół godziny. Zaraz za terminalem łapiemy bemo do dworca Tegal, skąd przesiadamy się do drugiego bemo jadącego do Sanur. Kierowca wysadza nas przy hotelu Ananda (125 000 za dwójkę, piękny ogród, skromne śniadanie).

W restauracji na dole jemy śniadanie a potem przebijamy się przez tłum turystów i tubylców, żeby dotrzeć na plażę. Ponieważ jest niedziela mnóstwo miejscowych przyjechało na motorach na nadmorski wypoczynek. Kurort dzieli się na dwie części, w jednej stoją warungi i tłoczą się lokersi, w drugiej zachodni turyści sączą drinki przy basenach. Próbujemy lokalnych przysmaków. Sanur to typowy kurort z jego niedogodnościami, betonowymi hotelami, nachalnymi naganiaczami. Postanawiamy szybko stąd wyjechać.

23.06

Wstajemy o 6.00. Jest jeszcze ciemno, w dodatku pada. Łapiemy bemo (100 000 IDR) najpierw do Sukawati, na poranny targ sztuki a potem do Ubud. Targ sztuki okazuje się raczej hurtownią turystycznego kiczu, ale udaje się nam wypatrzeć kilka ładnych rzeczy na stoisku ze starociami. Ciszymy się, kiedy znowu jesteśmy w Ubud. Na nocleg wybieramy tym razem Nynam Home Stay, gdzie wynajmujemy pokój za 90 000 IDR ze śniadaniem i kawą o każdej porze. Tuż obok jest restauracja Balina Lagoon, serwująca pyszne i tanie jedzenie. Idziemy tam na owocowe soki (od 5 do 7 000).

Zaczepiamy jakiegoś kierowcę bemo i umawiamy się na 3 godzinną przejażdżkę po okolicznych świątyniach (120 000 IDR). Najpierw odwiedzamy Pura Thirta Gunung Kawi (wstęp 6 000) z pięknymi basenami, pełnymi wielkich ryb. Potem jedziemy do Pura Thirta Empul (wstęp 6 000) świątyni ze świętym źródłem. Jest tu święte kąpielisko, w którym zanurzają się wierni. Trudno pogodzić ich skupienie z pozującymi na ich tle Japończykami. Jako ostatnią oglądamy przepięknie usytuowaną Pura Gunung Kawi (6 000) Schodzi się do niej między tarasami ryżowymi, przez mostek nad rwącą rzeką. Nie ma tu wielu turystów. Są za to wykute w ścianach candi (fasady świątyń). Do Ubud wracamy przed zachodem słońca i idziemy na kolację do Balina Lagoon. Robimy sobie prawdziwą ucztę i za dwie osoby płacimy ok. 50 tys. rupii

24.06

Dzień mija nam na spacerowaniu po Ubud, ostatnich zakupach i jedzeniu. Obserwujemy zaawansowane przygotowania do kremacji. Kiedy byłyśmy w Ubud dwa tygodnie temu wszystko było jeszcze w proszku. A teraz w świątyni stoją rzędy czerwonych byków, przybyło uplecionych koszy ofiarnych. Mieszkańcy podzielili między siebie pracę. W jednej ze świątyń widzimy listę prac. Jedni robią lektyki, inni przynoszą skorupy kokosów, kobiety pieką ciastka. Długo siedzimy na tarasie i słuchamy koguciego piania i gamelanu.

25.06

Ostatnią kawę pijemy po ciemku na naszym tarasie. Nietoperze latają nad naszymi głowami. Mąż właścicielki wynajmowanego przez nas pokoju zawozi nas na lotnisko (150 000). Po drodze dużo opowiada nam o Bali. Na lotnisku kupujemy wino ryżowe, które zabierają nam podczas przesiadki w Singapurze.

Przylatujemy do Londynu około 20 wieczorem. O 3.00 w nocy jadę autobusem na lotnisko Stansted.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u