Japonia (Emerytka w Japonii) – Mariola Wójtowicz

Mariola Wójtowicz

Kiedy w ubiegłym roku, podróżując po Australii nie zrealizowałam całości planów, obiecałam sobie, że jeszcze do Krainy Oz wrócę. Zatem wracam.

Ale „tłuc” się taki kawał świata tylko do Australii?!

Ustalam trasę: Singapur – Darwin – Cairns – Townsville, po czym „przeskok” do Japonii. Cała podróż będzie trwała 55 dni, podróż po Japonii 21 dni.

Do Australii jeździ wielu Polaków, do Japonii chyba trochę mniej, zatem przedmiotem mojej relacji uczyniłam tylko Japonię.

30.09.2009 Po prawie 24 godzinach podróży z Townsville (via  Brisbane, Darwin i Singapur), przed siódmą rano, ląduję na tokijskim lotnisku Narita, oddalonym od centrum Tokio, bagatela, ponad 60 kilometrów. Dwie godziny później, bez większych problemów, wykorzystując doskonałe połączenie koleją, jestem w „moim” hotelu w dzielnicy Ueno i …. trzeba zacząć zwiedzanie.

Nie muszę jechać daleko. Ueno to jedna z licznych, w miarę centralnie położonych dzielnic Tokio, skupiających wiele miejsc godnych zobaczenia. Tokijskie Muzeum Narodowe, jedno z kilku znajdujących się tu muzeów, zostawiam sobie „na później” – nie sądzę, żeby po tylu godzinach podróży moje ciało i umysł były mi posłuszne w percepcji sztuki i kultury japońskiej.

Penetruję Park Ueno (szkoda, że to nie czas kwitnienia wiśni!) i dzielnicę Yanaka gdzie w okresie Takugawa znajdowało się miasto świątyń i gdzie nadal pozostało ich ponad 80. Przez wieki zostały dokładnie „obudowane” większymi lub mniejszymi domami mieszkalnymi, przy wielu z nich małe cmentarze. Klucząc wąskimi uliczkami, tak wąskimi, że nie starcza miejsca na chodniki, chłonę atmosferę odwiedzanych świątyń i samego, bądź co bądź egzotycznego dla mnie miasta. Niesamowite wrażenie robią na mnie „sieci” linii energetycznych oplatające właściwie wszystkie boczne ulice. Zdobywam pierwsze doświadczenia. Okazuje się, że muszę się przyzwyczaić do chodzenia „na azymut” – nawet jeżeli na planie jest nazwa ulicy w języku angielskim, tabliczki z nawami ulic (poza paroma większymi ulicami i dużymi skrzyżowaniami), są tylko w języku japońskim.

01.10.2009 Do dzielnicy Shinjuku, gdzie w budynkach rządowych mieści się chyba  największe biuro informacji turystycznej, docieram wygodniejszym niż metro połączeniem kolejowym. Obserwuję tubylców. Większość siedzących, a i stojących (a raczej wiszących – uczepionych poręczy), drzemie. Kilka Japonek pieczołowicie pracuje nad makijażem. Dziwne! Nie wiem jeszcze, że będzie to powszechny obrazek w ciągu najbliższych tygodni.

Dojeżdżam do stacji docelowej i cudem nie gubię się w podziemnym gąszczu peronów, przejść, galerii. Trochę wykorzystując plan, trochę kierując się widocznymi już wieżami, docieram do Tokyo Metropolitan Government Office. Prospekty i informacje uzyskane w biurze informacji turystycznej pozwolą mi konkretyzować plany na dalsze dni.

Czas na spojrzenie na Tokio „z góry”, na co pozwalają udostępnione turystom platformy widokowe na wysokości 202 m. „Zaliczam” obydwie – i tę w wieży północnej i tę w wieży południowej. A co tam… skoro już tu jestem i skoro wstęp jest bezpłatny…. Gdyby jeszcze niebo nie było zachmurzone……

Idę teraz do Ogrodu Narodowego Shinjuku (wstęp 200JPY) znajdującego się we wschodniej części dzielnicy. W okresie Edo miejsce rezydencji rodziny Naito, potem rodzaj ogrodu botanicznego w którym prowadzono badania nad nowoczesnymi uprawami, od 1906 roku ogród rodziny cesarskiej, zbombardowany w 1945 roku, w 1949 oddany do użytku mieszkańcom Tokio. Podziwiam wypielęgnowane trawniki, starannie przystrzyżone krzewy i drzewa, odbijające się w stawach pawilony, mostki spinające brzegi stawów, wypasione, kolorowe karpie w tych stawach i górujące nad tym wszystkim wieżowce Shinjuku – podobno ulubiony motyw tokijskich malarzy. A jakby komuś było jeszcze mało doznań estetycznych w części ogrodu w stylu japońskim, może się przejść i do ogrodu francuskiego, chociaż tu róże dożywają właśnie swoich dni  (w końcu to październik!), czy też pobłądzić w dzikim ogrodzie angielskim.

Zbliża się godzina zamknięcia ogrodu, zbliża się zmierzch, zapalają się neony, czas myśleć o powrocie do hotelu. Nie zdążę już do dzielnicy rozrywki Kabukichō, pełnej restauracji, barów, kin, teatrów, niemniej jednak „zahaczam” o nią idąc do dworca. Właśnie skończył się dzień pracy, na ulicę wylegają tłumy „ugarniturowanych” Japończyków. I Japonek zresztą też. Teraz mają czas aby w gronie kolegów z pracy skorzystać z tego co oferuje dzielnica.

Wstępuję jeszcze do domu towarowego, pytam o dział spożywczy. Pani nie zna angielskiego ale nie pozwala mi odejść, dzwoni gdzieś po czym oddaje mi słuchawkę telefonu. Okazuje się, że zadzwoniła do koleżanki znającej angielski abym mogła uzyskać odpowiedź na moje pytanie. To się nazywa troska o klienta! Dział spożywczy znajduje się w części podziemnej ale jest, podobnie jak cały ten dom towarowy, o charakterze raczej ekskluzywnym. To może skorzystam z niego… następnym razem. Wracam do mojej dzielnicy i robię zakupy w markecie położonym niedaleko hotelu.

02.10.2009 Pada. Po półtoragodzinnej podróży pociągiem (890JPY) jestem w Kamakurze. Pada jeszcze bardziej niż w Tokio. Preferuję zwiedzanie „na piechotę”, jednak wobec niesprzyjającej aury,  decyduję się dojechać do Wielkiego Buddy autobusem. Ale po dwudziestominutowym, bezowocnym czekaniu na autobus podejmuję spacer w deszczu. To „tylko” 1,70 km….

Wielki Budda rzeczywiście robi wrażenie. Powstał w 1252 roku, w okresie kiedy Kamakura była stolicą. Pierwotnie umieszczony był w świątyni, która niestety nie oparła się tajfunom i falom tsunami w XIV i XV wieku. Od 1495 roku ta wysoka na 13,5 m  figura Buddy (przy czym różne przewodniki podają różną jego wysokość), druga co do wielkości w Japonii, stoi pod gołym niebem.  Wchodzę jeszcze do jego wnętrza gdzie doskonale widać jak jest zbudowany, z jakich płatów odlewu.

Żegnam Wielkiego i udaję się niedalekiego, mającego początki w VIII wieku,  zespołu świątynnego Hasedera. Główna świątynia poświęcona jest bóstwu Kannon o jedenastu twarzach, inna Daikokutenowi, jednemu z siedmiu bogów szczęścia. Zwiedzający dotykają dobrotliwej postaci z drewnianym młotkiem w ręce i workiem przerzuconym przez plecy. Widząc, że tylko się przypatruję, siedzący w „kantorku” mnich zachęca mnie do dotknięcia, bo to „for fortune”. No, skoro „na szczęście” to mogę go nawet objąć! Kolejną ze świątyń otaczają setki figurek boga Jizō, opiekuna dzieci i podróżników.

Obejmowanie Daikokutena na niewiele się zdało (lub też „fortuna” nie tak rychliwa…), gdyż, cytując znaną piosenkę: „ciągle pada”. Z pobliskiej stacji kolejowej Hase wracam pociągiem do centrum Kamakury (120JPY). Najpierw spacer Komachi-dori, jedną z głównych ulic miasta. Ta „główność” nie przekłada się na wielkość. Uliczka jest wąziutka, zatłoczona. Głównie dziećmi, które biegają od sklepiku do sklepiku. Nie wiem czy to dzień wycieczek, czy „normalka”… . Najwięcej stoisk z przygotowywanymi na  miejscu ciasteczkami ryżowymi. I ja „poddaję” się ogólnopanującej atmosferze odpustu i kupuję parę ciasteczek. Nawet smaczne…

Wstęp do Chramu Tsurugaoka poświęconemu  bogowi wojny Hachimanowi jest bezpłatny, ale za zwiedzenie niewielkiego muzeum trzeba zapłacić 200JPY. W muzeum tylko kilka eksponatów, podpisy tylko po japońsku – nie warto.

W Mai den (scena taneczna), przed schodami prowadzącymi do chramu, odbywa się właśnie uroczystość ślubna. I jeszcze ośmiowiekowe drzewo miłorzębu japońskiego którego korzenie zostały splamione krwią zamordowanego…. I jeszcze bogaty zestaw składanych w ofierze baryłek sake… I jeszcze parę innych świątyń do zwiedzenia… Czas leci. Wędrując „od świątyni do chramu – od chramu do świątyni” docieram do kolejnej stacji kolejowej Kita Kamakura skąd mam pociąg do Tokio.

03.10.2009 Dzisiejszy dzień zaczynam od zwiedzenia dzielnicy Asakusa rozciągającej się w pobliżu mojego hotelu. Najważniejszym zabytkiem dzielnicy jest ponad tysiącletnia świątynia Sensoji (wstęp bezpłatny). Aby do niej dojść trzeba pokonać handlową uliczkę Nakamise łączącą Bramę Kaminarimon (Bramę Pioruna) ze Świątynią. Nie, żadnych zakupów, to dopiero mój trzeci dzień w Japonii!

Groźne spojrzenia bóstw usytuowane po bokach bramy lustrują tłumy zwiedzających. Kadzielnica przed Świątynią otoczona wiernymi i turystami zagarniającymi rękami dym snujący się z kadzidełek. Trudno się dziwić, skoro ma on uzdrawiające właściwości!!

Po drugiej stronie przepływającej przez Tokio rzeki Sumida budynki browaru Asahi. Wyższy ma przypominać kufel z piwem; na niższym znak handlowy browaru – płomień złota ważący, bagatela – 300 ton. Mam nieco inne skojarzenia, ale… skoro autor chciał, żeby to był płomień, to niech będzie płomień.

Wypogodziło się, idę ulicami dzielnicy poza utartymi przez turystów szlakami.  Między wieżowcami tu i ówdzie świątynie, niektóre całkiem-całkiem stare, jak np. Torikoe Shrine z VII wieku. Docieram do kościoła katolickiego pod wezwaniem świętego Pawła. Na obrazie Narodzenia Pana Jezusa i dzieciątko i rodzice i pastuszkowie mają japońskie rysy twarzy.

Wracam w pobliże stacji Ueno przez Ameyoko, historyczną już uliczkę sklepików i bazarów, ale jak wszystkie „zakupowe” osobliwości miast nie wzbudza mojego zachwytu ani nawet  zainteresowania .

Resztę dnia wykorzystuję na zwiedzenie południowej części parku Ueno, tej ze stawem Shinobazu, częściowo służącego celom rekreacyjnym, częściowo gęsto zarośniętego lotosami o wielgachnych liściach. Na centralnie usytuowanej wysepce, świątynia poświęcona Bogini Benten, opiekunce sztuki i zakochanych. Może dlatego okrążając staw, na jego brzegu spotykam paru malujących artystów. A może to  raczej za sprawą pobliskiej Akademii Sztuk Pięknych?!

Jadę jeszcze do katedry katolickiej pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Kościół jest  nieprzytulny, typowy „bunkier”, mam wrażenie, że dopiero co ukończony ale uzyskuję informację, że jej budowę ukończono w 1964 roku. Może zabrakło funduszy na wystrój…

Wracam metrem, trzykrotnie się przesiadając. Podziemne przejścia miedzy stacjami to odcinki nawet kilkusetmetrowe. Drugie, podziemne miasto…

04.10.2009 Fudżi! Święta Góra Japończyków. Coś ok. 90 kilometrów na południowy – wschód od Tokio. Z paru możliwości dostania się tutaj wybrałam opcję przejazdu z Tokio bezpośrednio na tzw. piątą stację, tj. na wysokość 2.305 m npm (autobus 2.600JPY). Dalej już dojechać się nie da, można tylko dojść na szczyt (3.776 m npm.) ale to już całodzienna wyprawa. Na parkingu przeżywam szok z powodu ilości turystów, głównie Japończyków. Tłok, rejwach, każdy chce zrobić zdjęcie, każdy chce ustawić samochód w odpowiednim miejscu, każdy chce coś zjeść… Boże, ja chcę na jakiś szlak, z dala od tego dzikiego tłumu…

A Fudżi spokojnie spogląda na nas… Szczyt widać doskonale, chociaż jest inny niż znany z obrazów i fotografii. Niebo prawie bezchmurne, ciepło…

Wypatruję jakieś biuro za stojącym w centrum schroniskiem. Pan Japończyk od progu mnie wita mnie słowami: „mam coś czego potrzebujesz” i podaje mi schematyczna mapkę turystyczną. Pokazuje mi na mapie szlak, którym mogę się przejść mając do dyspozycji niewiele czasu. Dziękuję, żegnam się, wychodzę ale Pan Japończyk idzie ze mną. Trochę mnie to dziwi ale… niech sobie idzie. Pan przeprowadza mnie przez parking, przez ulicę i wprowadza mnie na szlak. Dopiero kiedy stawiam stopę na ścieżce, Pan Japończyk uznaje, że może odejść, że już się nie zgubię!

Zostaję sama, pogoda wspaniała, rześkie powietrze, słońce świeci, tutaj już widać że to jesień. Od czasu do czasu mijają mnie inni turyści, którzy także uciekli od parkingowego zgiełku, drzewa wręcz oszałamiają wszystkimi kolorami jesieni. Stąpając po również wielokolorowym żużlu nie mogę zapomnieć, że jestem na wulkanie. Ścieżka prowadzi lasem, który jednak co kawałek odsłania szczyt Fudżi. Jestem przeszczęśliwa!

Trzy godziny później, po powrocie na parking, autobus (1.600JPY) zabiera mnie do miasteczka Kawaguchiko, jednego z licznych „Zakopanych” rozłożonych dookoła Góry, położonego nad jeziorem o tej samej nazwie. Wokół Jeziora niezliczone muzea i galerie, można też popływać łódkami stylizowanymi na łabędzie. Ja pozwalam sobie na spokojny spacer dookoła jeziora, a raczej dookoła jednej trzeciej jeziora wykorzystując przerzucony przez niego most. Trasa jest bardzo malownicza. W oddali góry i górki, na brzegu liczne, znane mi z dzieciństwa a ostatnio chyba w Polsce nieco zapomniane, onętki. Już wcześniej zwróciły moja uwagę zdobiąc, chociażby kilkudoniczkowe, „przydomowe ogródki” i w Tokio, i w Kamakurze,  i w Kawaguchiko.

Wracam autobusem (1.700JPY) z półtoragodzinnym opóźnieniem a to za sprawą gigantycznego korka przed Tokio. Znów się nie wyśpię, jutro wcześnie rano ma pociąg do Nikkō.

05.10.2009 Tym razem poszłam „po najmniejszej linii oporu” wykupując za 3.600JPY  pakiet usług obejmujący przejazd pociągiem do Nikkō (ok. dwie godz. jakąś prywatną linia kolejową), wstępy do trzech świątyń oraz przejazd autobusem ze stacji kolejowej do zespołu świątyń. Miasteczko, a właściwie region, oferuje szereg atrakcji – góry, jeziora, onseny, zabytki…. Byłoby co robić wiele dni, mnie musi wystarczyć jeden. Poświęcam go na zwiedzenie wpisanego na Listę Dziedzictwa UNESCO Chramu Tōshōgū. Zachwycam się i przeładowaną zdobieniami i złoceniami Bramą Yomeimon (Brama Światła Słonecznego) i pięciokondygnacyjną pagodą i staram się nie zbudzić śpiącego kota (spotkanie z którym nie mieściło się w wykupionym pakiecie). Odkrywam też, że słynna rzeźba trzech małpek na fasadzie świętej stajni (co to jedna nie słyszy nic złego, druga nic złego nie widzi a trzecia nic złego nie mówi) to tylko jedna z ośmiu rzeźb, opowiadających całą historię małej małpki. Ale to już temat na oddzielne opowiadanie.

Zwiedzam jeszcze położone w kompleksie Świątynię Rinoji i Chram Futarasan. I jeszcze rzut oka na „przesławny” święty most Shinkyo i trzeba wracać do Tokio.

Jutro jadę na Kiusiu aby zdążyć na rozpoczynający się 7-go października w Nagasaki Festiwal  Okunchi.

06.10.2009 Mając do wyboru: 15 godzin nocnej  podróży autobusem za ok. 14.000JPY czy 5 godzin i 10 minut jazdy shinansenem za 22.320JPY, nie zastanawiam się ani chwili. Zatem skoro świt siedzę w legendarnym japońskim pociągu-pocisku. Widoki za oknami zmieniają się w oszałamiającym tempie, co chwilę wpadamy i wypadamy z tuneli. Trudno zresztą się dziwić, żeby przy tej prędkości (250 – 300 km/godz.) pociąg omijał przeszkody. Jeszcze nie ma południa gdy jestem w miejscowości Fukuoka skąd autobusem (2.500JPY), trzy godziny później  docieram do Nagasaki. Bez trudu, ale nie bez obaw, dojeżdżam  tramwajem (120JPY) do hotelu. Obawy dotyczą tego, że mam zarezerwowany nocleg tylko na jedną noc a zaplanowałam tu pobyt pięciodniowy. Ze względu na Festiwal hotele są przepełnione a ja zbyt późno zajęłam się poszukiwaniem noclegu.

Obsługa wita mnie jak kogoś znajomego. A to dlatego, że jestem z Polski,  i w dodatku z Krakowa, a  właśnie tydzień temu wyjechał od nich Polak, student japonistyki właśnie w Krakowie, który w hotelu pracował przez dwa miesiące. Od razu też okazuje się, że ktoś właśnie odwołał rezerwację i mam już pewny drugi nocleg. Dziewczyna na recepcji obiecuje, że tak poprzestawia rezerwacje w dormitoriach, że będę spała w „czwórce” a nie w pokoju ośmioosobowym. Fajnie. Widmo spania pod mostem zostaje oddalone!

Zostawiam torbę i czym prędzej idę „w miasto”, wzdłuż rzeki Nakashima. Wśród licznych mostów i ten najsławniejszy most Nagasaki,  będący równocześnie najstarszym, wybudowanym w 1634 roku, kamiennym mostem Japonii. To Most Megane („Okularowy” Most), którego lustrzane odbicie w wodzie dwóch przęseł rzeczywiście wygląda jak wielkie okulary. Nieopodal grupka staruszków karmi kolorowe, dobrze już utuczone karpie. Czy u nas też miałyby szanse spokojnie sobie żyć w publicznej bądź co bądź rzece?! Robi się ciemno, wracam do hotelu. Okazuje się, że kolejna osoba odwołała rezerwację zatem już na trzy noce mam pewny nocleg w jedynce. W dwie pozostałe zdobędę nowe doświadczenie pt. spanie w dormitorium.

07.10.2009 Dzień zaczynam od zakupu biletu na popołudniowe widowisko Festiwalu Okunchi (2.500JPY) oraz odwiedzenia banku. Okazuje się bowiem, że w tym kraju, będącym dla nas symbolem nowoczesności i „zelektronizowania”, zapłacenie czegokolwiek kartą graniczy nieomalże z cudem. Liczy się tylko cash. Rozbestwiona tym, że w Nowej Zelandii czy Australii za najmniejszy, kilkudolarowy zakup płaciłam kartą, nie spodziewałam się tego, zatem przywieziony cash w ósmym dniu pobytu jest na wykończeniu i trzeba zdobyć nowy.

Przeżywam kolejny szok. W banku, wskazanym w materiałach informacyjnych otrzymanych w hotelu jako bank obsługujący obcokrajowców, wymiana waluty obcej na jeny jest nie lada wyzwaniem. Jest godzina dziewiąta, dolary mogę wymienić o dziesiątej a funty o jedenastej. Widząc moją osłupiałą minę, pan bankier podejmuje „męską decyzję” i rozpoczyna wymianę dolarów. Razem z koleżanką „pracują” nad tą transakcją (zaledwie trzydziestodolarową!) ponad 20 minut. Ile razy kserują mój paszport, nie wiem, tracę rachubę.

Na parterze banku jest kilkanaście bankomatów ale opisanych tylko po japońsku. Poproszona o pomoc urzędniczka informuje mnie, że te bankomaty są tylko dla kart wydanych w Japonii czy coś w tym rodzaju i że z moją kartą mogę wybrać gotówkę w bankomacie, który jest na poczcie. Zamiast tłumaczyć jak mam dojść, idzie ze mną. Poczta jest rzeczywiście trochę daleko, poza tym kilka razy trzeba skręcać. Dotarcie do niej bez pomocy byłoby bardzo wątpliwe. Już na poczcie moja przewodniczka upewnia się, czy rzeczywiście w tym bankomacie mogę wybrać pieniądze, po czym towarzyszy mi, mimo, że bankomat posiada napisy w języku angielskim, no bo: „może będziesz potrzebowała pomocy”!!!

Zaopatrzona w gotówkę mogę już bez przeszkód oddać się zwiedzaniu. Zaczynam od Dejima tj. od tego co pozostało, i co zrekonstruowano, z holenderskiej enklawy handlowej na sztucznej wyspie w kształcie wachlarza (wstęp 500JPY), potem jadę do najstarszego kościoła katolickiego w Japonii Oura (wstęp 300JPY). Z boku schodów popiersie Jana Pawła II, który pielgrzymował do Japonii w 1981 roku. W budynku szkoły obok Kościoła mała wystawa prezentująca pamiątki po Ojcu Kolbe, głównie niezliczone numery Rycerza Niepokalanej. Ani jednego podpisu w języku angielskim.

Tuż w pobliżu jest Ogród Glovera (600JPY) w którym zgromadzono szereg budynków wznoszonych w Nagasaki przez przybywających do Japonii Europejczyków. Do położonego najwyżej prowadzi kilka ruchomych chodników – czego się nie robi dla zwiedzających! Ogród rozciąga się na wzgórzu, zatem jest doskonały widok na stocznię Mitsubishi założoną właśnie przez Thomasa Glovera, Szkota, który w Japonii spędził większość swego życia. Jego życiorys wystarczyłby również na odrębne opowiadanie.

Ogród uświetniają pomniki: Pucciniego i Madam Butterfly o twarzy Tamaki Miura, wybitnej śpiewaczki japońskiej (czy raczej Tamaki Miura w roli Madam Butterfly).  Inspiracją do postaci Madam Butterfly była podobno żona Glovera, Tsuru…

Miło tu ale przed siedemnastą muszę być w centrum na festiwalowych występach.

Nie wdając się w szczegóły, Okunchi (lub też Kunchi) Festiwal, celebrowany  nieprzerwanie od 370 lat, jest świętem dobrych plonów a jego początki wiążą się z ograniczeniem w 1634 roku pobytu Chińczyków tylko do Nagasaki. Atrakcjami Festiwalu są: uroczysta procesja przedstawicieli wybranych miast regionu, przedstawienia w kilku miejscach miasta, a także występy mniejszych grup przed sklepami i domami (oczywiście w oryginalnych japońskich strojach).

Kiedy docieram na przedstawienie, miejsc wolnych już nie ma – o ile można mówić o „miejscach” w „naszym”, europejskim słowa tego znaczeniu. Nie ma miejsc siedzących typu siedzenia czy ławy; trybuny dla widzów to zwyczajna, drewniana pochylnia. Dla Japończyków, przyzwyczajonych do funkcjonowania na podłodze, to nie problem; ja jestem ścierpnięta po piętnastu minutach, ale widok mam dobry (wobec braku innej możliwości „zainstalowałam się” na przejściu).

Występ trwa 3 godziny i 40 minut. Finałowy taniec smoka, a właściwie trzech smoków, oglądam już na stojąco, nie jestem w stanie już dłużej siedzieć na tych dechach, ale też ani przez moment nie pomyślałam żeby wyjść. Warte oglądnięcia są nie tylko występy ale także widok rozentuzjazmowanych Japończyków.

08.10.2009 Zaczynam od miejsc związanych z pobytem w Nagasaki Ojca Maksymiliana Kolbe. Zwiedzam Muzeum Ojca Kolbe (wstęp bezpłatny), kaplicę nad muzeum, kościół z kaplicą poświęconą świętemu wraz z jego relikwiami i ogród ze stacjami Tajemnic Różańcowych i Grotą Matki Boskiej z Lourdes. W muzeum są pamiątki dotyczące i św. Maksymiliana Kolbe, i bardzo szanowanego w Japonii o. Zenona Żebrowskiego i wizycie Jana Pawła II. Niestety  podpisy eksponatów są tylko w języku japońskim. Komentarz angielski jest nagrany i można sobie samemu odtworzyć. Nie ma nikogo, kogo można by o coś zapytać.

Minęło południe. Jadę do dzielnicy Urakami, nad którą została zrzucona bomba atomowa. Zwiedzam Park Pokoju. Grupy uczniów przed Pomnikiem Pokoju oddają hołd ofiarom bomby. W drugiej części parku pomniki – symbole pokoju –  ofiarowane przez inne państwa, w tym Polskę. Ten „nasz” ofiarowany mieszkańcom Nagasaki w 1986 roku, nosi nazwę „Kwiat życia i pokoju” i opatrzony jest sentencją nawiązującą do symboliki feniksa.

Obok odbudowanej po zniszczeniu przez bombę, największej w Japonii Katedrze Urakami, powalona, pozostawiona po wybuchu kopuła pierwszej Katedry. Przed wejściem kilka ocalałych z wybuchu rzeźb.  Pół kilometra dalej czarny obelisk wskazuje miejsce epicentrum wybuchu. Stąd już tylko parę kroków do Muzeum Bomby Atomowej (wstęp 200JPY)  oraz otwartego w 2003 roku Nagasaki National Memorial Hall for the Atomic Bomb Victims. Nowoczesny, pełen symboliki budynek, będący połączeniem świątyni i archiwum, ma upamiętniać po wsze czasy ofiary wybuchu. Trzeci w kompleksie budynek: Nagasaki City Peace Hall zamykają mi przed nosem.

Czy większość obiektów na całym świecie muszą zamykać o piątej po południu?

09.10.2009 Jadę do Parku Narodowego Unzen (autobus w obydwie strony 3.420JPY). Inny autobus (420JPY), jadący bardzo malowniczą trasą dowozi mnie do dolnej stacji kolejki linowej prowadzącej na jeden ze szczytów z widokiem na Heisei – inny ze szczytów powstały w wyniku erupcji wulkanu w latach dziewięćdziesiątych (zginęły wtedy 43 osoby). To też początek okrężnego szlaku, którym można podejść jeszcze bliżej Heisei. Wybieram szlak, miejscami bardzo stromy, zaopatrzony w liny ułatwiające schodzenie i wspinanie się.

Wracam najpierw do dolnej stacji kolejki, potem do miasteczka. Miałam wrócić przez teren na którym gorące źródła i wydobywająca się ze szczelin w ziemi parą uzasadniają nadawaną przez Japończyków takim terenom nazwę „jigoku” co oznacza  piekło. Ale coś mi się widzi, że pomyliłam kierunek. A autobus, ostatni w tym dniu, mam za pół godziny. Czarno to widzę!

Podchodzę do pierwszego napotkanego domu, to raczej jakiś warsztat, i pytam kręcącego się przed nim Japończyka, czy chociaż w dobrym kierunku idę i czy mam szansę zdążyć na autobus za pół godziny.  Pan mówi, że nie zna angielskiego, ale coś jednak rozumie. Pospiesznie wyrzuca ze stojącej furgonetki jakieś rzeczy które leżą na siedzeniu, każe mi wsiadać do samochodu i pięć minut później jestem na przystanku autobusowym. Moja wdzięczność nie ma granic. Skłaniam się niżej niż pozawala na to mój sfatygowany kręgosłup, ba, nawet bym przed nim klęknęła…

Dzięki temu, że mnie podwiózł, mogę jeszcze zrobić króciutki wypad do „piekła”, wsiadam do autobusu na następnym przystanku. Znów mi się lapsło…

A po Nagasaki krążą grupy występujących na festiwalu Okunchi. Tańczą przed domami, sklepami, gwarantując fortunę jego mieszkańcom, pracownikom.

10.10.2009 To mój ostatni dzień w Nagasaki. Jakkolwiek Nagasaki to centrum katolicyzmu, nie oznacza to jednak, że nie ma tu obiektów kultu innych wyznań. Odwiedzam m.in. chińską świątynię i muzeum Konfucjanizmu (600JPY) w którym mogę zobaczyć, m.in. kilka figur Terakotowej Armii, Suwa Shrine sprzed którego rozpoczyna się główna procesja Okunchi, świątynię Fukusaiji, wybudowaną w kształcie olbrzymiego żółwia dźwigającego na grzbiecie równie wielki posąg stojącego Buddy i parę innych miejsc mniej lub bardziej godnych zwiedzenia.

W pewnym momencie przeżywam swego rodzaju deja vu. Dwie ozdobione ceramiczną mozaiką wieże przywodzą na myśl zabudowania Parku Gűell. Chwilę później wszystko jest jasne. To wieże kościoła wybudowanego w 1962 roku przez Hiszpanów dla uczczenia ukrzyżowanych w tym miejscu, w 1597 roku, dwudziestu katolików japońskich i sześciu europejskich misjonarzy, kanonizowanych w 1862 roku. Obok kościoła poświęcony im pomnik oraz muzeum prezentujące dokumenty i pamiątki dotyczące prześladowania chrześcijan (wstęp do muzeum 500JPY).

W Muzeum Historii i Kultury Nagasaki (800Ą) trafiam akurat na inscenizację ferowania wyroku przez szoguna. Niestety tylko po japońsku. Dobrze chociaż, że tym razem na miejscu dla publiczności jest stopień na którym siedzi się nieco lepiej niż na pochylni. Występ  nie jest długi, a po jego  zakończeniu  można się sfotografować z szogunem.

Jest wieczór, ponownie jestem w kościele pod wezwaniem 26 Męczenników  uczestnicząc w mszy św. odprawianej w języku hiszpańskim. Wiernych niewielu, nieco ponad dziesięciu, tylko jeden skośnooki. W pewnej chwili ksiądz od ołtarza zwraca się do mnie:

–         A ty , ciebie widzę po raz pierwszy, jak się nazywasz, skąd jesteś?

–         Jestem Mariola, jestem turystką z Polski, z Krakowa i niestety no hablo espańol – przypomina mi się z niegdysiejszej lekcji hiszpańskiego.

Ksiądz uroczyście mnie wita i kontynuuje mszę. W dalszej części mszy intonuje „Barkę”. Słuchając hiszpańskiego tekstu tej ulubionej pieśni Jana Pawła II, nie mogę się oprzeć refleksji: jak ten świat jest teraz mały!   I już się nie dowiem czy „Barka” była wcześniej zaplanowana, czy to „ukłon” księdza w stronę polskiej turystki z Krakowa w hiszpańskim kościele na japońskiej ziemi.

Jest wieczór, w hotelowej kuchence dla turystów mam okazję spożywać moją chińską zupkę w towarzystwie Japonki. Wiedziałam, że mlaskanie i siorbanie jest w Japonii wyrazem kultury i dobrych obyczajów, ale to czego jestem świadkiem przekracza wszelkie moje oczekiwania. To wręcz koncert, wirtuozeria najwyższej klasy. Nie zdawałam sobie w ogóle sprawy, że można takie odgłosy wydawać w trakcie jedzenia…

11.20.2009 Z żalem żegnam Nagasaki, trzy godziny później jestem już w Beppu (autobus 4.500JPY). Podziwiam widoczne z okien autobusu tarasy ryżowe. Nawet najmniejszą przestrzeń między zabudowaniami pokrywają uprawy.

Beppu to samo centrum piekieł (jigoku). Tu przyjeżdża się aby zaobserwować zjawiska typowe dla terenów czynnych wulkanicznie. No i oczywiście zakosztować  dobrodziejstw ciepłych źródeł.

Poznaję miasto i odwiedzam zabytkowy już, z 1879 roku,  Takegawara Onsen (100JPY wstęp plus 100JPY skrytka na plecak). Onsen to w dosłownym tłumaczeniu właśnie ciepłe źródło, ale w praktyce stosuje się tę nazwę również do określenia miejsca w którym można kąpieli zażywać. W prospektach turystycznych są zamieszczane dokładne instrukcje jak korzystać z onsenów. No bo to nie tak jak w Europie.

Do pomieszczenia z basenem wchodzi się jak mamusia urodziła. Korzystając z kranów i pryszniców zainstalowanych poza głównym basenem, jak również zgromadzonych misek, należy się dokładnie umyć. Dyskretnie podpatruję z jakim namaszczeniem panie Japonki dokonują ablucji. Dokładnie namydlają mikroskopijne ręczniczki, jeszcze dokładniej namydlają tymi ręczniczkami każdy kawałek ciała, po czym jeszcze bardziej dokładnie spłukują najmniejszy ślad mydła. Teraz dopiero wchodzą do centralnego basenu zasilanego wodą z gorącego źródła. Staram się jak mogę i mimo, że z używam gąbki i nie jestem w stanie uczynić z procesu mycia takiego rytuału jak towarzyszące mi panie, myślę że równie czysta wchodzę do basenu.  I jeszcze prędzej wychodzę…

Woda w basenie to po prostu wrzątek, siadam w pobliżu kranu doprowadzającego zimną wodę ale i tak nie da się długo wysiedzieć. To znaczy ja nie mogę, Japonki mogą. Opuszczam zabytek.

I jeszcze spacer nadmorskim parkiem. Właśnie kończy się jakaś impreza masowa. Ostatni biegacze przybiegają właśnie do mety. Zespół muzyczny przygotowuje się do występu na zbudowanej na plaży scenie. Na trawnikach rozłożone, używane ciuchy szukają nowych nabywców. Umieszczona na dużym kamieniu mapa receptorów stóp i wyłożona okrąglakami bieżnia zachęca do zadbania o zdrowie…

Wracam do hotelu. Wieczorem korzystam jeszcze z hotelowego onsenu. Tutaj temperatura wody sprawia, że kąpiel jest prawdziwą przyjemnością.

12.10.2009 Jadę do „piekieł” o nazwie Kannawa, który to teren podzielono, dla celów turystycznych, na sześć odrębnych obszarów. Wejście do każdego z nich to 400Ą, jeden zbiorczy bilet kosztuje 2.000JPY, który nabywam. No i tak sobie chodzę od stawu z gotującym się błotem do stawu z czerwonym wrzątkiem; od stawu pokrytego parą w którym gotują się właśnie zawieszone na długim kiju jajka, do małego zoo którego utrzymanie jest możliwe dzięki ciepłym źródełkom. A jak się zmęczę, to zdrożone nogi mogę pomoczyć w jednym ze specjalnie przygotowanych w tym celu brodzików z wodą z gorącego źródełka, oczywiście. Mogę też sfotografować się z postacią czerwonego demona „z piekieł rodem” lub zakosztować ugotowanego w siarkowej wodzie jajka lub budyniu. A jakby mi jeszcze tego było mało to mogę zapoznać się ze sztuką erotyczną w muzeum seksu (600JPY).

Jakkolwiek ciekawe i dające wyobrażenie czego można się spodziewać po nieujarzmionych siłach natury, tereny te nie dotrzymują jednak kroku geotermalnym zjawiskom w rejonie Rotorua w Nowej Zelandii.

Dojeżdżam na plażę, z czarnego piachu wyglądają ludzkie głowy. Po chwili „dociera” do mnie, że to  onsen z możliwością kąpieli w gorącym piasku. Obserwuję całą procedurę. Delikwenci  ubrania w niebieskie, płócienne kimona kładą się w przygotowane w piasku płytkie wykopy, obsługa „przykrywa” ich grubą warstwą mokrego, gorącego piachu. Po ok. 10-15 minutach poszczególne „mogiłki” są rozkopywane, zrelaksowani kuracjusze, już w mokrych i pobrudzonych piaskiem kimonach, udają się pod prysznic, ale już poza zasięg wzroku ciekawskich.  Taka „kąpiel” to podobno doskonały sposób pozbycia się wszelkich trosk i problemów. Staczam wewnętrzną walkę, ciekawe byłoby tego zakosztować, ale jednak nie… Mój organizm, jakkolwiek znosi cierpliwie wszelkie moje ekscesy, tu miałoby prawo zaprotestować. Szkoda.

Powoli wracam do hotelu. I znów oddając się błogiemu lenistwu w hotelowym onsenie, podsumowuję minione dni i snuje plany na dni następne.

13.10.2009 Znów korzystam z dobrodziejstwa ekspresowego przemieszczania się po Japonii czyli shinkansena i już koło południa jestem w Kioto. Mam problem z identyfikacją miejsca położenia hotelu. Opis dojścia do hotelu jest sprzeczny z załączoną mapką. Pani w informacji turystycznej na dworcu w Kioto niewiele może mi pomóc.  Idę, szkoda czasu.

Wiem, że jestem już w pobliżu hotelu ale w którą uliczkę mam skręcić skoro napisy są tylko w języku japońskim? Widząc zatem stojącego policjanta, nie zastanawiam się długo i pokazuję mu moją rezerwację z nazwą hotelu (w informacji poprosiłam o napisanie nazwy hotelu po japońsku). Pan nie mówi po angielsku ale gestykulując „mówi mi” żeby iść za nim i skręca w uliczkę. Pan jest zradiofonizowany i słyszę jak zaczyna łączyć się z kolejnymi osobami, powtarza się nazwa hotelu. Na następnym skrzyżowaniu spotykamy następnego policjanta, „mój” pan policjant cały czas „nawija” przez radio. W końcu każe mi iść w jedną z uliczek, tam ma czekać na mnie kolejny człowiek ubrany tak samo jak on. Jakiż łatwy jest ten język gestów!!

Już z daleka widzę kolejnego policjanta machającego do mnie rękami, podchodzę, pan wiedzie mnie w kolejną uliczkę, doprowadza do jednego z budynków. Jedynie na skrzynce na listy niewielkimi, może dziesięciocentymetrowymi literami jest napisana nazwa hotelu. I miałam tu trafić bez niczyjej pomocy?  Stukając palcem w napis pan powtarza:

–         Sakura House, OK.? Sakura House, OK.?

–         Tak, OK., OK. Bardzo, bardzo dziękuję.

Twarz policjanta przepełnia  szczęście, że doprowadził mnie do celu. Wchodzę do hotelu.

Popołudniowy rekonesans po Kioto pozwala na ogólne zapoznanie się z miastem i uzyskanie pozwoleń na zwiedzanie Pałaców Cesarskich (Kyoto Imperial Palace i Santo Imperial Palace). Pozwolenia uzyskuje się bez problemów w biurze informacji w pobliżu Imperial Palce, trzeba mieć paszport. W przypadku Kyoto Imperial Palace, przewidziana jest trasa z przewodnikiem anglojęzycznym, w przypadku Santo Imperial Palace jest tylko przewodnik mówiący po japońsku.

14 – 17.10.2009  Kioto Ilość świątyń, czy też ogólnie mówiąc zabytków, przypadających w Kioto na jeden metr kwadratowy jest chyba największa nie tylko w Japonii, ale i na całym świecie. Nie sposób  wszystkich zwiedzić, nie sposób wszystkich zapamiętać, tym bardziej trudno na paru stronach zrelacjonować wizytę w tym mieście. Korzystając zatem z prawa do subiektywnej oceny wspomnę tylko o tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie.

Najwspanialszą i niepowtarzalną pozostanie dla mnie Świątynia Sanjusangen-do (wstęp 600JPY) z tysiącem figur Bogini Kannon. Ustawione w dziesięciu rzędach w długiej na 120 metrów Świątyni, wykonane z drzewa cyprysowego, 124 postacie w XII wieku, pozostałe 876 z wieku XIII,  niby takie same ale różniące się szczegółami, pokryte złotem ale i kurzem wieków, z nieodgadnionym wyrazem twarzy, robią niesamowite wrażenie. Stojąc przed nimi, nie słysząc rozgardiaszu jakie robią przemykające wzdłuż świątyni grupy uczniów, mam poczucie, że nawet jeżeli wszystko inne zniknie w zakamarkach mojej pamięci, tego miejsca na pewno nie zapomnę.

No i ogrody, towarzyszące chyba wszystkim zespołom świątynnym (co dotyczy zresztą nie tylko Kioto ale i całej Japonii). Wiele z nich zaprojektowanych przez wybitnych twórców, doglądanych i pielęgnowanych przez kolejne pokolenia, zakumulowało chyba wszelkie możliwe dobre energie naszego globu. Dlatego każdy ogród, czy zen czy innego wyznania, czy taki z pracowicie wygrabionym piaskiem czy żwirem, czy też pokryty mchem, czy założony przed wiekami czy współcześnie, każdy ma w sobie coś niezwykle urokliwego i wręcz mistycznego. Coś skłaniającego do refleksji, medytacji, modlitwy… niezależnie od wyznania i od tego jak tę chwilę zadumy nazwać.

Jeden dzień poświęcam na odwiedzenie pierwszej stolicy Japonii Nara, oddalonej od Kioto o godzinę jazdy pociągiem (bilet w jedną stronę 610JPY). Nara jest uroczym miasteczkiem położonym właściwie w jednym wielkim parku po którym spacerują daniele bratające się z turystami, szczególnie tymi, którzy dokarmiają je kupowanymi na straganach ciasteczkami.

Bez wątpienia najważniejszym zabytkiem Nary jest Świątynia Todaiji (600JPY), „mieszkanie” największego na świecie posągu Buddy, nieco większego od tego w Kamakurze, a dodatkowo jeszcze starszego, bo z VIII wieku.

Nie sposób też nie wspomnieć o setkach latarń otaczających Wielki Chram Kasuga ofiarowywanych Chramowi przez wiernych od XI wieku; większość pokryta mchem, dwukrotnie w ciągu roku zapalana w czasie święta setsubun. Wiele bym dała, żeby uczestniczyć w takim święcie!

Grupki japońskich uczniów polują na turystów, żeby zamienić z nimi parę zdań po angielsku. Występuję zatem w roli „pomocy naukowej” trzykrotnie, potem już odmawiam; nie jest to główny cel mojego pobytu w tym mieście. Ale od jednej grupki dostaję souvenir – kilka arkuszy z japońską kaligrafią. Oprawione w antyramę będą mi przypominały dni tutaj spędzone.

18.10.2009 Jadę do Tokio. Z okien pociągu widać dumną Fudżi, z tej strony w swojej tradycyjnej postaci – ze szczytem pokrytym wiecznym śniegiem.

I znów idę przez Ueno Park, tym razem z zamiarem zwiedzenia Tokijskiego Muzeum Narodowego. Kupuję bilet łączny obejmujący również zwiedzenie wystawy czasowej (1300JPY), która, jak wskazują  ciągnące na nią „procesje” Japończyków, wydaje się być wydarzeniem kulturalnym. Muzeum nie odbiega od innych tego typu instytucji, obejmując eksponaty z różnych okresów i dziedzin sztuki, fakt, bogate. Za to wystawa czasowa!!! Nazwa mówi sama za siebie: “Treasures of the Imperial Collections – Splendor of Japanese Art”. Liczne kury, koguty, papugi, żurawie, ryby, motyle, kwiaty, drzewa, zachwycają precyzyjnie namalowanymi piórkami, dzióbkami, skrzydełkami, listkami, szpilkami, kwiatkami czy nawet pyłkami…  I trudno się dziwić, że gabloty z obrazami są oblegane przez tłumy…

W tym dniu biorę jeszcze udział w ceremonii picia herbaty (500JPY), w pawilonie na terenie Muzeum. Zostaję poczęstowana jakimś ciasteczkiem, potem mistrzyni ceremonii zaczyna parzyć herbatę, celebrując każdy ruch, oddzielnie dla każdego z gości. Rany, ileż to będzie trwało! Ja mam jeszcze całe Muzeum do zwiedzenia! Na szczęście współ-gospodynie wnoszą herbatę zaparzoną na zapleczu. Podana w czarce herbata pokryta, jakby to najbardziej adekwatnie określić, zielonym szlamem, nie zachwyca mnie swoim smakiem.

19 – 20.10.2009 Przede mną ostatnie dwa dni w Japonii a jeszcze tyle do zobaczenia…. Jadę do najbardziej chyba popularnej dzielnicy Tokio – Ginza. A skoro Ginza to teatr Kabuki.

Spektakle, czasami  wielogodzinne rozpoczynają się już przed południem, można wykupić bilet tylko na jeden akt. Wybieram się na godzinę 11:00. Zbliżając się pół godziny wcześniej do budynku teatru widzę niesamowity tłum. Jestem zupełnie zdezorientowana. Gdzie wejście, gdzie  jakieś kasy? Jeden z porządkowych doprowadza mnie do znajdujących się po drugiej stronie budynku kas dla tych którzy chcą zobaczyć tylko jeden akt. Po pół godzinie dochodzę do okienka i z biletem w ręce (700JPY) wspinam się na balkon trzeciego piętra. Napisy przy okienku głosiły, że są to miejsca stojące. W rzeczywistości, na tym balkonie jest ok. 80 miejsc siedzących. Gdybym była dziesięć minut  wcześniej, pewnie bym się „załapała” na miejsce siedzące.

Poza w tym w te dwa ostanie dni mojego pobytu w Japonii oglądam jeszcze (oczywiście „między innymi”) Park i Pałac Cesarski –  tylko zza fosy, jako, że zwykli śmiertelnicy mają tu wstęp tylko dwa razy do roku, i to akurat w innym terminie niż jestem. Odpoczywam w położonym niedaleko Parku Hibiya, spokojnym, mało rozreklamowanym miejscu w Centrum Tokio. W Tokio International Forum – szklanym kolosie odbywająca się właśnie wystawa samochodów jest imprezą zamkniętą, za to w Brigdestone Muzeum of Art oglądam bardzo ciekawą wystawę czasową „Kolory morza, kształty morza” pozwalającą na konfrontację ujęcia tego samego tematu przez artystów japońskich i europejskich.

No i nie mogę sobie podarować wizyty w supernowoczesnej, oddanej zaledwie kilka lat temu do użytku, supernowoczesnej dzielnicy Roppongi Hills. Przybywających tu wita wielki stalowy pająk, pomnik pod tytułem ”Mamon”, symbol tolerancji i akceptacji. Rezygnuję z wjazdu na 54 piętro Mori Tower. Tokio „z góry” już widziałam a wystawa w Mori Museum nie wydaje się być zbyt interesująca. Zamiast tego oglądam odbywający się na estradzie między wieżowcami występ zespołu młodzieżowego. To jakaś impreza towarzysząca odbywającemu się właśnie pod hasłami ekologii 22 Międzynarodowemu Festiwalowi Filmowemu. Odpoczywam w oazie spokoju w tym gwarnym „wieżowisku” – typowym japońskim ogrodzie ze stawem, rybkami, starannie przyciętymi krzewami i ławeczkami, na których liczni Japończycy spożywający właśnie swoje „lunche”.

21.10.2009 Żegnaj Tokio! Żegnaj Japonio! Tuż przed południem mam samolot do Londynu.  Dobre kolejowe połączenie z lotniskiem Narita gwarantuje dojazd na jeszcze wcześniejszy samolot niż mój.

Reasumując. Wbrew chyba dość powszechnym poglądom, że Japończycy znają angielski, nie jest to jednak do końca prawda. W hotelach, informacjach turystycznych i owszem ale już np. w kasach kolejowych niekoniecznie, tym bardziej na ulicach. Język gestów okazuje się jednak w takich przypadkach wystarczający. Wypada też w tym miejscu poddać w wątpliwość pojawiający się w różnych opisach stereotyp o braku otwartości Japończyków na to co obce i nieznane. „Coś” w tym co prawda jest, ale z drugiej strony, nie można nie zauważyć swego rodzaju ciekawości przejawiającej się w słyszanym dziesiątki razy pytaniu „skąd jesteś” no i tej gotowości udzielenia pomocy na co specjalnie chciałam zwrócić uwagę zamieszczając opisy wsparcia uzyskanego w trakcie mojej podróży, a co zdecydowanie obala mit o braku otwartości Japończyków. Przykładów takiej pomocy, i uprzejmości, i zainteresowania mogłabym zresztą przytoczyć co najmniej trzy razy tyle.

Zestawienie kosztów: noclegi – 96.380JPY, transport (kolej, metro, autobusy) – 79.120JPY, w tym przejazdy shinkansenem 56.060JPY, jedzenie (przygotowywane głównie we własnym zakresie) – 21.826JPY, zwiedzanie 26.700JPY , pozostałe (dodatkowe karty, baterie do aparatu jako, że moja ładowarka nie działała na japońskim prądzie) 2.760JPY; Internet we wszystkich hotelach w których mieszkałam był bezpłatny. Ogółem daje to ok. 7.500 PLN (pełne trzy tygodnie podróży po Japonii).

Koszty transportu być może (ale tylko „być może”) byłyby nieco niższe w przypadku wykupienia (tylko poza granicami Japonii) Japan Rail Pass, niemniej jednak jego nabycie wymaga bardzo dokładnego przemyślenia ze względu na wysokie koszty. Trzytygodniowy Pass kosztuje 57.700JPY ale ze względu na fakt, że w Japonii funkcjonują równolegle różni przewoźnicy kolejowi i nie wszyscy honorują ten Pass, a trudno wcześniej przewidzieć jakimi liniami będzie się podróżowało, może się okazać,  że jego zakup się nie będzie opłacalny.

Koszty noclegów, z wyjątkiem dwóch noclegów w Nagasaki, to koszty noclegów w pokojach jednoosobowych. Zatem, jeżeli ktoś decyduje się spać w dormitoriach, lub w przypadku podróżowania  dwóch osób lub grupy, koszty noclegów będą zdecydowanie niższe. A skoro jestem przy hotelach to z czystym sumieniem mogę polecić i Oak Hotel w Tokio, i AKARI w Nagasaki i Spa Hotel Khaosan w Beppu. Czyste, grzeczna, przyjazna obsługa, porządne materace w przypadku pokoi „w japońskim stylu”, dobra lokalizacja. Ale radzę szerokim łukiem omijać Sakura Hause w Kioto. Pomijając nawet kłopoty z dotarciem, to najgorszy, najbrudniejszy, najmniej przyjemny hotel jaki spotkałam kiedykolwiek i gdziekolwiek!!!!

Bilet lotniczy na trasie Londyn – Singapur – Darwin – Cairns // Townsville – Tokio (via Brisbane i Singapur) kupiłam tym razem w Global Village za 1.270 GBP na tydzień przed wyjazdem. Przy „pierwszym podejściu” ok. dwa miesiące przed wyjazdem jego kalkulacja wyglądała dużo korzystniej ale nie wiedziałam wtedy czy sfinalizuję ten wyjazd.

Myślę, że poniesione przeze mnie koszty podważają kolejną opinię z jaką można się spotkać tzn. że Japonia jest krajem drogim. Ja nie odczułam, żeby było drożej niż w innych państwach. Dla nas, operujących na co dzień złotówkami, wszędzie jest drożej – czy to będą Włochy czy Australia czy Japonia. Poza tym, jak zawsze, są rzeczy droższe są i tańsze i wszystko zależy od podejmowanych decyzji.  Na pewno przejazd shinkansenem jest bardzo drogi ale cena przekłada się tu na komfort, a  co ważniejsze, na czas jazdy.

No i cóż, wypada mi tylko życzyć wszystkim, którzy podejmą trud zwiedzania Japonii „na własną rękę” spotkania na swojej drodze tak uczynnych Japończyków jak ci, których ja miałam przyjemność poznać.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u