Iran 2011

Iran 2011

Małgorzata Czmut

Termin wyjazdu 15.04.2011 – 06.05.2011

Trasa: Warszawa-Mińsk-Teheran-Mashhad-Kerman-Mahan-Kerman-Yazd-Maybod-Chak Chak-Yazd-Shiraz-Pasargade-Naqsh-e Rostam-Persepolis-Shiraz-Isfahan-Kashan-Isfahan-Ahvaz-Shush-ChoqaZanbil-Shush-Hamadan-Qazwin-Rasht-Bander-e Azali-Masuleh-Rasht-Teheran-Mińsk-Warszawa

Transport- samolot, pociąg, autobus, minibus, taksówka, savari (taksówka dzielona), metro

Waluta: 1 $ – 10.500 riali

Po raz pierwszy myśl o wyjeździe do kraju ajatollahów pojawiła się w mojej głowie (wówczas bardzo nieśmiało) w 2006 roku. Impulsem był zorganizowany w kinie „Luna” pokaz slajdów z tego jakże egzotycznego kraju. Już na bardzo poważnie zacząłem rozważać wyjazd w 2007 roku po powrocie z Syrii i Jordanii. Wydawało mi się, że czymś wybitnie ekscytującym byłaby możliwość zwiedzenia w jednym roku ruin trzech imponujących starożytnych miast: Palmiry, Petry i Persepolis. W 2007 roku do wyjazdu jednak nie doszło. Zacząłem jednak bardzo poważne przygotowania, począwszy od kupowania książek traktujących o dawnej Persji po lekturę wszelkich artykułów pojawiające się w prasie – zarówno tych o charakterze turystycznym, jak i te ściśle politycznym. Nie omijałem kin, kiedy pojawiały się filmy irańskie lub w kanałach telewizyjnych. Wszystkie te działania miały na celu obeznanie z historią Iranu, aktualną sytuacją wewnątrz oraz postrzeganiem kraju poza jego granicami. Książki, które kupowałem miały naprawdę różnorodną tematykę. Pierwszą pozycją, która przeczytałem był „Szachinszach” Ryszarda Kapuścińskiego. Potem sięgnąłem po książki autorstwa Wojciecha Giełżyńskiego – „Rewolucja w imię Allaha”, „Byłem gościem Chomeiniego” i „Szatan powraca do Iranu”. Zapoznałem się nawet z wydaną w okresie PRL książką Ministerstwa Obrony Narodowej – „Iran – nowe mocarstwo?”. Wśród przeczytanych książek były również i te odnoszące się do stosunkowo aktualnej sytuacji w Iranie syntetycznie opisujące życie kraju. W szczególności polecam „Różowy to kolor Persji” Vanny Vannuccini „Iran. Państwo i religia” Małgorzaty Stolarczyk. „Iran. W jaskini Ali Baby” Any Briongos, to pozycja którą absolutnie koniecznie należy przeczytać, a potem zabrać ze sobą do plecka. Szczęście mi sprzyjało i wylicytowałem fantastyczny album „Welcome to Iran” autorstwa Afshina Bakhtiara. Po obejrzeniu zdjęć wiedziałem, że muszę pojechać do Iranu. Nie wiedziałem kiedy, jednak wiedziałem że muszę. Uwiecznione na kliszach zabytki, twarze ludzi i krajobrazy rozpalały moją wyobraźnię do temperatury pustyni. Wydawało się mi, że marzenia ziszczą się w 2009 roku. Jednakże z kilku powodów – przedmiotowych i podmiotowych – niestety nie było mi dane zaznać uczucia spełnienia. Ale już od stycznia 2011 roku moją głowę zaprzątał tylko jeden temat – IRAN. Dużym utrudnieniem okazała się „zima arabska” i rewolucyjne zmiany w Tunezji, Egiptu i Libii. Zadania nie ułatwiały zamieszki w Jordanii, Syrii i Jemenie. Nawet w leniwym Maroku pojawiły się odgłosy niezadowolenia narodu. Teoretycznie klimat do wyjazdu nie był sprzyjający, ale byłem zdesperowany. Pierwszym i niezbędnym krokiem do realizacji podróży są oczywiście wizy. Z lektury wpisów na forach sieciowych oraz informacji na stronie ambasady wiedziałem, że sytuacja zmieniła się. Niestety na gorsze. Aplikację należało wysłać do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Teheranie e-mailem i czekać na odpowiedź. Nawet podjęliśmy taką próbę, ale szybko stwierdziliśmy że nie mamy już czasu i cierpliwości na oczekiwanie odpowiedzi. Zdecydowaliśmy się na pośrednictwo agencji wizowej obiecującej pewność wizy po wykupieniu „czegoś na kształt” promesy wizy. W agencji obiecywano szybką realizację. Na nieszczęście tuż po złożeniu wymaganych dokumentów w Iranie rozpoczęło się święto Nouruz (perski Nowy Rok), którego celebrowanie trwa ni mniej ni więcej jak 2 tygodnie !!!! W tym czasie wszystko podobno zamiera. Wszelkie czynności urzędowe również. Bez wiz nie ma sensu kupować biletów lotniczych. Jednak decydujące, przynajmniej dla mnie, było psychiczne nastawienie że wyjeżdżamy w najbliższym czasie – nareszcie. Nie pozostało nam nic innego, jak czekać. Choć nie było to czekanie cierpliwe. Ostatecznie wizy mieliśmy wklejone w paszportach, które odebraliśmy w poniedziałek 11.04 po południu. Bilety zostały kupione we wtorek rano 12.04, a odlot nastąpić miał piątek rano 15.04. Z powodów ode mnie niezależnych wróciłem do Warszawy w czwartek po południu. Jeszcze nigdy nie byliśmy jednocześnie tak blisko i tak daleko od wyjazdu. Na pewno nigdy nie mieliśmy tak małego marginesu czasowego przed wyjazdem. Ostatecznie bilety samolotowe kupiliśmy w całkiem niezłej cenie. Do Teheranu miały nas przenieść narodowe linie białoruskie Belavia. Cóż za zrządzenie losu. I na Białorusi i w Iranie pomimo oficjalnej formy republiki trudno jest mówić o demokracji. Z planu lotu wynikał postój w Mińsku przez prawie 11 godzin !!!!! Bez możliwości wyjścia poza port lotniczy. Niezbędnym był zatem zapas lektury. Spory plik gazet włożyłem do podręcznego plecaka.

15.04

W miarę wczesny wylot do Mińska wymagał jeszcze wcześniejszej pobudki. Co przyszło mi bez trudu. Szybko przeniosłem się na lotnisko Chopina (osobiście wolę dawna nazwę, czyli Okęcie). Już przy odprawie bagażu mieliśmy przedsmak egzotyki. Bowiem obsługująca stanowisko bagażowe nie mogła nadać naszego bagażu bezpośrednio do Teheranu. Uśmiechając się przepraszająco wyjaśniła, że jeszcze nie miała okazji odprawiać pasażerów w tamtym kierunku. Lot do Mińska był krótki. Lotnisko jest dość ponure i najzwyczajniej niewielkie. Mało jest sklepów w strefie wolnocłowej, mało jest także odprawianych lotów. Musieliśmy jakoś przetrwać do 23. Ostatnie godziny spędziliśmy na rozmowie z Irańczykiem wracającym do domu z Anglii. Pan okazał się emerytowanym urzędnikiem jednego z ministerstw. Ciekawe jak mu udało się wyjechać na zgniły i pogardzany oficjalnie w Iranie Zachód? Belavia wysłała do Teheranu Boeninga 737. Catering bez wyrazu, natomiast obowiązywała absolutna prohibicja. Zapewne z powodu dużej liczby obywateli Iranu na pokładzie samolotu. A może był to wymóg władz i warunek dopuszczalności połączeń lotniczych?

16.04

Na lotnisku Imam Khomeini International Airport w Teheranie wylądowaliśmy około 6 rano czasu miejscowego. W kolejce do odprawy Irańczyk, którego zapamiętaliśmy z lotniska w Mińsku podał nam numer swojego telefonu i oferował nam pomoc, gdyby coś … Trzeba przyznać, że od samego początku mieliśmy dowody na niezwykłą gościnność tubylców. W hali przylotów rzeczą, która wprost uderza w oczy są 2 wielkie portrety duchowych przywódców Islamskiej Republiki Iranu: poprzedniego Ruhollaha Chomeiniego – symbolu rewolucji oraz obecnego Alego Chamenei. Taka manifestacja daje przybyłym turystom do myślenia. W strefie przylotów znajduje się przedstawicielstwo banku, w którym wymieniliśmy zabraną walutę. Najpopularniejsze oczywiście są dolary amerykańskie i euro. Zazwyczaj kursy wymiany na lotniskach nie są korzystne dla przylatujących, ale tutaj akurat był – jak się później okazało – prawie identyczny jak w miastach. Przed wyjazdem przeczytaliśmy o autobusie łączącym lotniska w Teheranie. Trasa autobusu rozpoczyna się na Imam Khomeini International Airport, a kończy się na lotnisku Mehrabad niedaleko placu Azadi. Koniecznie trzeba pamiętać, że o ile oficjalną walutą są riale, to miejscowi na co dzień posługują się tomanami. 1 toman to 10 riali. Tak więc choć zapłaciliśmy 50.000 riali za 2 bilety z lotniska IKIA, to kierowca na początku zażądał 5000 tomanów. Wysiedliśmy w okolicach placu Azadi, który jest charakterystycznym punktem miasta poprzez wieżę stojącą w jego środku. Ma ona kształt raczej łuku triumfalnego i jest naprawdę wyrazista. Niedaleko placu znajduje się wielki terminal autobusowy Azadi, ale zdecydowaliśmy się na kurs taksówką do dworca kolejowego. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia jakie obowiązują stawki, więc pewnie przepłaciliśmy. Przestrzegam, że taksometrów wewnątrz auta nie ma i cenę ustala się ustnie oraz indywidualnie. Pomimo wczesnej pory i tak staliśmy w korku ulicznym. Trochę niecierpliwiliśmy się, bo pamiętaliśmy, że do Mashhadu odjeżdża poranny pociąg. Teherański dworzec kolejowy jest nowoczesny i czysty. Kasy biletowe znajdują się na I piętrze. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu nie było już biletów na najbliższy pociąg. Pani w okienku stanowczo stwierdzała ten fakt i proponowała pociąg popołudniowy. Zaczęliśmy ją przekonywać, że ledwie 3 godziny temu przylecieliśmy z dalekiego kraju i chcemy zobaczyć święte miasto szyitów. Nasza argumentacja zapewne trafiła do jej umysłu, bo po dłuższej chwili jednak postanowiła sprzedać nam bilety. Jednak tylko w II klasie. W tej sytuacji satysfakcjonowały nas każde bilety, oprócz miejsc stojących. Chcieliśmy wyjechać z Teheranu i trochę odpocząć po locie. Na drogę zaopatrzyliśmy się w świeże pieczywo i wodę kupioną obok dworca. Punktualnie o 10 pociąg ruszył. Przed nami była długa droga do miejsca wielotysięcznych pielgrzymek szyitów. Mashhad jest tak ważny, bowiem znajduje w nim mauzoleum Imama Rezy, ośmego z dwunastu imamów. Na terytorium Iranu tylko w Mashhadzie jest pochowany jeden z imamów. Groby pozostałych znajdują się w Iraku. Niedługo po wyjeździe ze stolicy krajobraz za oknami stał się monotonny. Pustynia i pustynia. Pociąg zmieniał prędkość – raz jechał wolno, innym razem przyspieszał. Po czym niespodziewanie zatrzymywał się na pół godziny. W ten sposób po 13,5 godzinach dotarliśmy na miejsce. Z zazdrością przyglądaliśmy się Irańczykom wsiadającym do samochodów zaparkowanych przed budynkiem dworca. Na szczęście ktoś nas zgarnął do swojego auta. Był nim kierowca prywatnej taksówki. Wyjaśniliśmy mu dokąd mniej więcej chcemy jechać. Z angielskim u kierowcy było krucho, my w farsi byliśmy nie obeznani. Tak więc krążyliśmy po mieście w poszukiwaniu noclegu. Trochę czasu to zajęło. Ostatecznie wylądowaliśmy w Nasr Hotel. Było już za późno na spacer. Wybraliśmy rozsądnie i położyliśmy się do łóżek…………

Wydatki:

50.000 IR – 2 bilety na autobus z IKIA w okolice pl. Azadi

70.000 IR – kurs taxi na dworzec kolejowy

102.000 IR – 2 bilety II klasy pociągiem do Mashhadu

6.000 IR – 2 chlebki

4.000 IR – duża woda (1,5 l)

60.000 IR – kurs taxi z dworca w Mashhadzie do Nasr Hotel

200.000 IR – „dwójka” w Nasr Hotel

17.04

Pobudka wcześnie rano. Plecaki zostawiliśmy w hotelu i wyruszyliśmy do Imam Reza Shrine. Wstęp oczywiście bezpłatny. Przed wejściem obowiązkowa kontrola podręcznych plecaków, które niestety trzeba zdeponować. Zatem nici ze zdjęć i ruchomych kadrów. Dodatkowo Gośka musiała założyć czador. Żeby zrozumieć jej męki wyjaśniam, że pomimo wiosny w Iranie temperatura w słońcu w Mashhadzie oscylowała powyżej 30 stopni Celsjusza. Czador nie jest wykonany z delikatnej bawełny. Materiałem jest poliester w nieprzeniknionym czarnym kolorze. Oczywiście każda kobieta obowiązkowo musi nosić chustkę. Nie ma znaczenia czy jest Iranką, czy też turystką z Zachodu. W dodatku czador nieustannie zsuwa się i trzeba go poprawiać, co nie ułatwia noszenia . Jak zauważyliśmy niektóre kobiety przytrzymywały końcówki czadoru zębami, co wyglądało niesamowicie. W ogóle widok tłumów na terenie mauzoleum w dzień powszedni robił wrażenie. Czarne postacie przemykające dziedzińcami niebywale kontrastowały z jasnym i ostrym światłem słońca oraz turkusem ścian mauzoleum. W świecie muzułmańskim mężczyźni zdecydowanie są uprzywilejowani. Chodzą ubrani normalnie. Zdecydowana większość nosi koszule z długim rękawem i oczywiście spodnie. Jakiekolwiek szorty nie mają w Iranie racji bytu. Poproszono nas abyśmy chwilę poczekali na opiekunkę. Podeszła do nas młodziutka dziewczyna, zapewne bardzo urodziwa. Widziałem tylko jej młodą twarz i piękne oczy. Reszta szczelnie otulona czarnym czadorem była skutecznie ukryta. Jak nam później wyjaśniła pomagała pro bono. Opiekunka zaprowadziła nas do biblioteki, w której obejrzeliśmy film o mauzoleum i jego historii na ekranie olbrzymiego telewizora. Niestety słaba jakość dźwięku i obrazu powodowała dyskomfort. Obejrzeliśmy jeszcze muzeum, w którym raczej brak było myśli przewodniej. Wstęp jest banalnie tani, ale niestety nie ma klimatyzacji, co utrudnia zwiedzanie. Ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu i żalowi nie mogliśmy wejść do pomieszczenia, w którym znajduje się symboliczny grób Imama Rezy. Nawet nie zostaliśmy wpuszczeni na dziedziniec otaczający mauzoleum. Wstęp tylko dla pobożnych wyznawców Allaha. Wielki zawód. Pozostaje tylko świadomość, że byliśmy w miejscu, o którym szyici mówią: „Bogaci jeżdżą do Mekki, biedni do Mashhadu”. Póki co wrota do najświętszych miast islamu (Mekki i Medyny) pozostają zamknięte i raczej tak zostanie. Sam kompleks w Mashhadzie został rozbudowany już po rewolucji w 1979 r. Co zresztą widać, bo rozbudowa trwa nada. Przemiłe dziewczę pomogło nam w zakupie biletów do Kerman w agencji nieopodal mauzoleum. Przy rozstaniu zadaliśmy opiekunce pytanie czy możemy w jakiś sposób wyrazić naszą wdzięczność za opiekę i pomoc. Uśmiechnęła się jedynie i z ukłonem pożegnała się z nami. Do odjazdu zostało nam kilka godzin, które wykorzystaliśmy na przegląd miejscowego bazaru. Podobno jest on najdłuższy w Iranie. Nie sprawdziliśmy tego, gdyż nie przeszliśmy do końca. Większość oferowanego towaru nie wywołała naszego zainteresowania. Niemniej jednak zaskoczyła nas ilość oferowanego na sprzedaż szafranu. Jakby nie było, to najdroższa przyprawa świata. Intensywna karminowa barwa wyglądała zjawiskowo w szklanych pucharach i wazach. Można było kupić także małe paczuszki. Pierwszy obiad w Iranie obligatoryjnie zawierał kebeb z baraniny w towarzystwie pity. Zazwyczaj nie pijemy gazowanych napojów, ale zrobiliśmy wyjątek. Spróbujcie wyobrazić sobie obecność oryginalnej amerykańskiej Coca-coli w sercu najbardziej konserwatywnego miasta w Iranie. Sztandarowy produkt USA był zrobiony oczywiście na licencji, ale jednak. Szukaliśmy substytutu w postaci zam-zam coli, ale bezskutecznie. Naszym małym odkryciem był inny napój gazowany – marki Delster. Rewelacja, uzależniający natychmiast. Wbrew pozorom trudno było znaleźć miejsce, w którym oferowano kawę. Nie jest to popularny napój, dominuje herbata. Jednak w Hotel Gasr znaleźliśmy coffee shop, który okazał się prawdziwą kawiarnią. Z karty zamówiliśmy french coffee, która okazała się znakomitą kawą z mlekiem zaparzoną w ekspresie ciśnieniowym, z dodanym ciasteczkiem. Z ulicy zgarnęliśmy taksówkę na terminal autobusowy. Cena niska, jazda szybka. Terminal jest wielki, przestronny i nowoczesny. Komfortowe autobusy odjeżdżają w każdym kierunku, do wszystkich większych miast Iranu. Wyjazd do Kerman opóźnił się. Podczas jazdy przysiadło się do nas młode małżeństwo z małym synkiem. Byliśmy jedynymi turystami i zapewne to nimi kierowało. Ali znał angielski bardzo dobrze, toteż tłumaczył żonie naszą rozmowę. Irańskie małżeństwo było autentycznie zainteresowane powodami, którymi kierowaliśmy się wizytą w ich kraju. Pytali nas jak Iran jest postrzegany za granicą (to trudne pytanie!). Oczywiście pytali też jak my żyjemy w Polsce itd. Padło też mnóstwo innych pytań, dotyczących zarówno sfery zawodowej, jak i prywatnej. Około 1 po północy już tylko Ali i ja nie spaliśmy, ale wkrótce i my poczuliśmy znużenie.

Wydatki:

270.000 IR – 2 bilety autobusowe do Kerman

80.000 IR – 2 obiady (kebaby, 2 Delstery)

6.000 IR – 2 duże (1,5 l) wody w sklepie

20.000 IR – kurs taxi do terminalu autobusowego

50.000 IR – 2 kawy z mlekiem w hotelu Gasr

18.04

Około 9 rano dojechaliśmy do Kerman. Pożegnaliśmy się z Alim i jego żoną. Zaproponowali nam nocleg u siebie przez czas naszego pobytu w mieście. Choć bardzo nas kusiło skorzystać z propozycji z powodów kulturowych i zwykłej ciekawości, to jednak wiedzieliśmy że zaproszenie jest kurtuazyjne. Zaproszenie zostało powtórzone i znowu odmówiliśmy. Ali zostawił nam swój numer. Ledwie wysiedliśmy z autobusu otoczyły nas chmary taksiarzy. Rozumiem, że zagraniczni turyści są ich pożywieniem, ale wścieka mnie fakt, że nie dają szansy na spokojne odebranie plecaków i chwilę na zastanowienie. Przecież i tak raczej będziemy zmuszeni do skorzystania z ich auta. Ostentacyjnie ich zlekceważyliśmy. Pozornie spokojnie przeglądaliśmy przewodniki żeby wybrać hotel. Zdecydowaliśmy się na Milad Gusethouse. Z dworca jechaliśmy taksą dość długo. Dwójka była tania, ale warunki iście spartańskie. Choć była mini łazienka. Chwilę odpoczęliśmy i wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Lekkim spacerem, żeby stopniowo chłonąć atmosferę. Było przyjemnie ciepło, nawet bardzo ciepło. W Kerman jest kilka atrakcji, wśród których niewątpliwie wyróżnia się Wieki Bazar, na który składa się kilka tematycznych bazarów łączących się ze sobą. Na uliczkach bazaru wzbudzaliśmy niejakie zainteresowanie miejscowych. Turystów jak na lekarstwo. Kobiety prawie wszystkie w czarnych czadorach, zaś młodzi Irańczycy prezentowali się w bardzo fantazyjnych fryzurach. Jednocześnie czule trzymając się za ręce. To się nazywa przyjaźń, której oznaki obserwowaliśmy w każdym jak do tej pory kraju muzułmańskim. Wart poświęcenia czasu jest Meczet Piątkowy (Jameh Mosque) pochodzący z XIV w. Dla własnej przyjemności szukałem hammanu, ale niestety jedyny czynny w mieście został niedawno zburzony. Pozostałe zamieniono na muzea lub restauracje. W jednej z nich zjedliśmy bardzo smaczny obiad. Interesujące jest to, że w jednej sali spożywa się posiłek, zaś w drugiej wypija napoje. Nazywa się Hamam-e Vakil Chaykhaneh. Wróciliśmy do niej wieczorem i wypaliliśmy kalion (irański odpowiednik nargili). Fajka wodna jest dla nas symbolem szeroko rozumianego Orientu. Bez niej wyjazdy byłyby pozbawionego tego ulotnego uczucia kompletnego spełnienia i radości. Oprócz fajki zamówiliśmy phaludeh, które było w kategorii drinków. Zamówiony napój okazał się płynnym deserem ze skrobi ryżowej z dodatkiem wody różanej i kostek lodu o intrygującym smaku. Wykorzystaliśmy podany przez Alego numer i zaproponowaliśmy spotkanie. Nie minęło dużo czasu jak się zjawił. W trakcie rozmowy zaprosił nas do siebie na obiad. Dodał, że uzgodnił to z żoną. Tym razem nie mogliśmy odmówić. Naszym wkładem do kolacji były ciastka, które zwyczajowo goście przynoszą gospodarzom. Powstał jednak mały problem związany z miejscem zamieszkania Alego. Otóż mieszkanie było służbowe i mieściło się na terenie bazy wojskowej !!!!! Koniecznością stał się zakup czadora Gośce. Wybraliśmy się na bazar, który już był prawie pusty. Ceny poliestrowych „welonów” zaczynały się od 200.000 IR. Ostatecznie przyjaciel Alego przywiózł czador zony Alego. Nie wiem dlaczego, ale wyjechaliśmy na rogatki miasta żeby Gośka mogła założyć czador. Dziwne i trochę o tym myśleliśmy. Mieszkanie rodziny znajdowało się w zwykłym kilkupiętrowym bloku, ale było naprawdę duże. Kilka pokoi z metrażem około 100 m2. Gdy wchodziliśmy na klatę schodową, to Ali poprosił nas o zachowanie ciszy. Podobnie było przy wyjściu. Można by rzec, że szliśmy na paluszkach. Okazało się, że obiad dopiero będzie przygotowany. Czas oczekiwania spędziliśmy na zabawie z synkiem Mahdim, rozmowie z Alim oraz oglądaniu zdjęć w albumie Alego. Ale tylko Alego. Gośka przejrzała album żony gospodarza, bowiem ja nie miałem nawet cienia szansy. Wiem jednak co zawierały zdjęcia. Przedstawiały żonę Alego bez czadoru, przygotowania do ślubu i inne zdjęcia nie dla oczu obcych mężczyzn. Podczas naszej wizyty widać było jak bardzo Ali z żoną darzą się szacunkiem i uczuciem. W centrum zainteresowania wszystkich był rzecz jasna Mahdi – śliczny niemowlak. Około 23 podano obiad – prosty, ale pyszny. Pieczony kurczak z ryżem i frytkami oraz dwoma sosami: łagodnym jogurtowym i bardzo ostrym paprykowym. Do picia brzoskwiniowy gazowiec Delster. Absolutna rozkosz. Było już dość późno i poprosiliśmy Alego, żeby skontaktował się z przyjacielem, który miał nas odwieźć do hotelu. Tak jak się wcześniej umówiliśmy. Zdumienie Alego było bardzo widoczne i uzasadnione. Było już sporo po północy i był absolutnie pewien, że będziemy nocować. Jednak nie chcieliśmy nadużywać ich gościnności. I tak czuliśmy, że przekroczyliśmy barierę przywilejów gości. Pomimo wielokrotnie ponawianych próśb gospodarzy pozostaliśmy stanowczy. Pożegnaliśmy się naprawdę wylewnie, ja oczywiście tylko z Alim. W hotelu byliśmy kilka minut przed 1 w nocy. Podekscytowani jeszcze długo wymienialiśmy nasze hiperpozytywne wrażenia.

Wydatki:

20.000 IR – kurs taxi z dworca autobusowego do hotelu

30.000 IR – paczka ciastek na bazarze

10.000 IR – 2 opakowania owoców morwy na bazarze

55.000 IR – fajka wodna i 2 phaludeh

19.04

W ramach naszego wyjazdu zaplanowaliśmy wyjazd do pobliskiego Mahan. Cena taxi z ronda Azadi (niedaleko hotelu) była zdecydowanie zniechęcająca. Korzystając z bagażu doświadczeń zdecydowaliśmy, że pojedziemy minibusem. Koszty przejazdu zawsze są niskie za w miarę wygodny i szybki transport. W przewodniku dworzec minibusów był wskazany na mapce. Dojechaliśmy tam autobusami miejskimi. Kierowcy zadbali o nas i wskazywali, gdzie mamy wysiąść lub przesiąść się. Ciekawostką, a może symbolem braku równouprawnienia jest podzielenie przestrzeni w autobusie na część żeńską i męską. Jednak nas nie dotknęła. Usiedliśmy w części męskiej, co nie wywołało żadnych widocznych oznak niezadowolenia. Za przejazdy kierowcy nie żądali od nas pieniędzy. Drobiazg, ale pokazuje bardzo życzliwe nastawienie miejscowych do turystów. Minibus wyruszył po zapełnieniu, co nastąpiło oczywiście szybko. Po przebyciu ok. 35 km byliśmy na miejscu. Już z daleka widzieliśmy jeden z 2 obiektów, dla których warto Mahan odwiedzić. Jest to Shah Ne’matollah Vali Mausoleum. Minarety w liczbie 4 i przepiękne seledynowe kopuły pięknie kontrastują z piaskową barwą okolicznych budynków. Wstęp jest drogi jak na warunki irańskie, ale za 30.000 IR można wejść na dach mauzoleum, a nawet do minaretów (niższych). Z dachu rozpościera się imponujący widok na okolicę, która jest otoczona pasmem górskim. W oddali można dostrzec drugą atrakcję miasta: ogród Shazdeh , który znajduje się kilka kilometrów za miastem. Nam się udało dotrzeć do niego samochodem. Zapytaliśmy młodego mężczyznę, jak dotrzeć do ogrodu. Fahred odparł, że zawiezie nas tam, po tym jak pomoże ojcu. Od razu zaproponowałem swoją pomoc, która nie została odrzucona. Po kilku minutach już wiedziałem dlaczego. Mieliśmy rozładować pick-up ze sprzętem AGD. Poszło w miarę sprawnie. Już po 3 dniach w Iranie zaczęliśmy już doceniać dobrodziejstwo cienia rzucanego przez drzewa. W ogrodzie było ich mnóstwo i dawały orzeźwienie. Usiedliśmy obok kawiarni i z wielką przyjemnością odpoczywaliśmy, przy okazji rozmawiając z 4 młodymi dziewczynami. Pytały nas o Polskę, warunki życia, możliwość zatrudnienia (?!) i inne codzienne tematy. Tłumaczem był nasz towarzysz, który nawiasem mówiąc okazał się wyluzowanym człowiekiem. Wrogiem wszelkich religii, praktycznym i przyszłościowo myślącym – oprócz dobrego angielskiego już się uczył francuskiego. Do takich jak on powinna należeć przyszłość Iranu, ale czy tak będzie? Było wczesne popołudnie i mogliśmy realnie pomyśleć o ekstra wyjeździe. Zostało nam dużo czasu, co pozwalało na sfinalizowanie naszego zamiaru. A było nim odwiedzenie pustyni i tzw. Kaluts Castles. Zamki z piasku. Nazwa brzmi niezwykle intrygująco i obiecująco, nieprawdaż? Tylko jedno zdjęcie zostało zamieszczone w przewodniku LP, ale kusiło nas to miejsce bardzo. Z uwagi na fakt, że byliśmy u progu naszego wyjazdu, to uznaliśmy, że stać nas na ekstrawagancję. Wyznaczyliśmy jednak akceptowalny próg cenowy. Problem był tylko jeden – transport. Kaluts odległe jest ok. 150 km od Mahan i można w zasadzie dojechać tam tylko samochodem, który trzeba wynająć wraz z kierowcą. W negocjacjach pomógł nam Fahred. Po kilku minutach ustaliliśmy cenę, z której zadowolone były obie strony. Zatrzymaliśmy się na 500.000 IR z odwiezieniem do Kerman. W podziękowaniu za podwózkę i pomoc zaprosiliśmy Fahreda na obiad do miejscowej restauracji. Zamówiliśmy prosty, ale pyszny obiad, składający się z baraniego kebaba, ryżu i warzywną surówką oraz obowiązkowym cytrynowym Delsterem. Pycha i zastrzyk energii na resztę dnia. Kierowca zabrał ze sobą kolegę do towarzystwa. Angielskiego nie znał, więc nudziłby się z nami. A tak miał z kim w drodze pogadać. Kierowca ewidentnie jechał do Kaluts po raz pierwszy w życiu, bo drogi nie znał. Jest ona bardzo malownicza, momentami wiedzie przez góry i wije się serpentynami. Przejechaliśmy także przez bardzo długi tunel, który pasowałby do Alp. W trakcie jazdy minęliśmy też dużą tablicę z zamieszczoną informacją, że będziemy w najgorętszym miejscu na Ziemi. A co z Saharą, Gobi, Doliną Śmierci i Wielkim Obszarem Pustynnym na Półwyspie Arabskim ??? Nie chciałbym jednak sprawdzać prawdziwości tego twierdzenia. Jadąc do Kaluts zrozumiałem co kryje się za pojęciem „oddech pustyni”. Bardzo gorące powietrze, które wpadało przez otwarte okna samochodu nie przynosiło absolutnie żadnej ulgi. Po 2 godzinach szybkiej jazdy dojechaliśmy na miejsce. Umówiliśmy się na jedną (niestety!) godzinę oglądania. Formy utworzone z piasku rzeczywiście pasjonujące. Może nie przypominały zamków, ale wieże i jakby twierdze już dałoby się wyobrazić. Zachodzące słońce pięknie oświetlało okolicę. W każdym razie wydane pieniądze na wycieczkę zostały dobrze spożytkowane. Do Kerman wracaliśmy już w ciemnościach. Do ronda Shohada musieliśmy jednak dojść piechotą. Autobusy już nie kursowały, więc pomyśleliśmy, że może policjanci nas podrzucą do hostelu. Jednak policjant tylko pomógł nam znaleźć niedrogą taksówkę do ronda Azadi. Trochę szkoda, bo podrzucenie przez radiowóz byłoby znakomitym uzupełnieniem niezwykle udanego dnia.

Wydatki:

10.000 IR – kurs minibusem do Mahan (2 os.)

30.000 IR – bilet do mauzoleum

500.000 IR – transport do Kalust Castles

20.000 IR – 1 h w kawiarence internetowej

15.000 IR – kanapka i Delster w barku blisko ronda Shohada

300.000 IR – 2 noclegi w Milad Guesthouse

20.04

Przed południem zwiedzaliśmy pozostałe atrakcje Kermanu. Zobaczyliśmy polecany budynek biblioteki (z oczywistą segregacją) oraz dom do produkcji lodu. Subiektywnie oceniam, że można je sobie darować i więcej czasu poświęcić na bazar i jego okolice. Wracając do hostelu wstąpiłem do sklepu. Wspominam o nim tylko i wyłącznie z jednego powodu. Można było w nim kupić deser szafranowy (4500 IR sztuka), co od razu uczyniłem. Wyglądał jak swojski kogel-mogel, ale smakował zupełnie niezwykle. Pożegnaliśmy się z Ali w krótkiej rozmowie telefonicznej, dzięki uprzejmości jednego z Irańczyków w hotelu, który użyczył mi swojego aparatu. Miłe. Następnym przystankiem było bardzo stare miasto Yazd. Na dworzec autobusowy pojechaliśmy taksówką. Szkoda pleców na ciężkie plecaki za tak tani kurs. Dworzec autobusów w Kerman jest ciekawy pod jednym względem. Rozciąga się po obu stronach ulicy. Na dworcu znajduje się kilka firm, które świadczą usługi transportowe. Oferowały zbliżone ceny, zatem wybraliśmy najbliższy odjazd. Autobusy są naprawdę wygodne. Pasażer otrzymuje zestaw wzmacniający, na który składa się słodki napój w metalizowanej folii, herbatniki i ciastka. Jak zauważyłem wszyscy skrupulatnie zjadali. Do Yazd dojechaliśmy minibusem, bowiem autobus nie zatrzymywał się w mieście. Na przedmieściach Yazd za małe pieniądze wzięliśmy taksówkę do centrum. Po objeździe wybraliśmy Aria Hotel. Przy głośnej ulicy, ale szczęśliwie cichy. Po zajęciu pokoju i herbatce (płatnej) wyruszyliśmy spacerem na krótki rekonesans. Pierwsze wrażenia jakie odnieśliśmy, to nieprawdopodobna ilość motorków na ulicach. Bardzo głośnych i denerwujących. Trzeba uważać na przejściach dla pieszych, gdyż nie wszyscy kierowcy bowiem przestrzegają zasad.

Wydatki:

20.000 IR – kurs taxi na dworzec autobusowy w Kerman

10.000 IR – 2 napoje gazowane Istak (imbir i granat)

100.000 IR – 2 bilety autobusowe do Yazd

10.000 IR – kurs do Yazd minibusem (2 os.)

15.000 IR – kurs taxi do centrum Yazd

200.000 IR – nocleg w Aria Hotel

21.04

Hotel nie oferował śniadań, więc zaopatrzenie we własnym zakresie. Jutro piątek, co oznacza świąteczny dzień. Zamknięte są banki, sklepy otwierają się później. Z tego powodu najpierw wymieniliśmy pieniądze. Faktycznie nie w każdym banku jest to możliwe. W tym celu musieliśmy udać się do centralnego oddziału Melli Bank w Yazd. Sama procedura jest długa i uciążliwa. Z tego powodu lepiej jest korzystać z kantorów wymiany, o ile są. Polecam. W banku wyglądało to następująco. Recepcjonista skierował nas na górę. Tam wypełniłem kwit, z którym zszedłem na dół. Na dole lekkie zamieszanie i czekanie. Odebrałem kasę i przeliczyłem otrzymany gruby plik banknotów. Kurs lepszy niż w Teheranie. Na początku wybraliśmy zwiedzanie Amir Chakmaq Mosque. Jeszcze całkiem niedawno można było wchodzić na minarety, obecnie nie jest to już możliwe. Jednak dozwolone jest przynajmniej chodzenie po dachu. Yazd jest położone na pustyni co i widać, i czuć. W miejskiej zabudowie charakterystyczne są badgiry, czyli wieże łapiące i doprowadzające powietrze do wnętrza domów. W innych miastach Iranu też się je spotyka, ale nie aż w takich ilościach. Zanim zagubiliśmy się w labiryncie Starego Miasta zwiedziliśmy kilka meczetów. Zrobiliśmy też przystanek w Silk Road Hotel, gdzie nabraliśmy sił pijąc fantastyczną kawę. Przy okazji zapytaliśmy o możliwość dołączenia do organizowanej przez hotel wycieczki. Łażenie po uliczkach sprawiało mi dużo radości, ale Gośce jakby mniej. Po jakimś czasie nie dziwiłem się. Słońce prażyło coraz mocnej. Chwilowo schroniliśmy się w Jameh Mosque, którego minarety niestety były otoczone rusztowaniami. Minarety meczetu uznawane są za najwyższe w Iranie i są naprawdę piękne. Reklamowane w przewodniku więzienie Aleksandra to duże nieporozumienie. Zapłaciłem za wstęp naprawdę symbolicznie. Choć spacer był bardzo ciekawy, to przyznam że pod koniec nużący. Koniecznie należy pamiętać o nakryciu głowy. Wpływ słońca dostrzega się ze sporym opóźnieniem. Ostatnie metry przemierza się uliczkami miejscowego bazaru. Odpuściliśmy muzeum wody, więc nie wiem czy to był błąd czy zysk czasowy. W hotelu Amir Chakmaq zrobiliśmy przerwę na odpoczynek z małą drzemką w oczekiwaniu na właściciela. Okazał się nim bardzo sympatyczny i kontaktowy starszy pan. Nie omieszkaliśmy zapytać o cenę wycieczki wokół Yazd, gdyż też taką organizował. Samochód z kierowcą, znajomym „menedżera” hotelu. Wychodziło trochę drożej niż w Silk Road Hotel, ale minusem był brak możliwości porozumienia się z kierowcą.Podjęcie decyzji zostawiliśmy na wieczór. Po obiedzie skusiliśmy się na pokaz siłaczy w klubie sportowym tuż obok głównego placu. Cena symboliczna, a występ dość interesujący. Na zakończenie intensywnego dnia wielka przyjemność. Niemalże mistyczne wypalenie fajki wodnej na dachu Vali Traditional Hotel. Sceneria była fantastyczna, tuż po zachodzie słońca przy zaśpiewach muezinów nawołujących wiernych do modlitwy. Magiczne momenty, dla których warto jest znosić wszelkie trudy samodzielnych podróży. Każda przyjemność ma jednak swój kres. Wróciliśmy do Amir Chakmaq Hotel. Jednak zdecydowaliśmy się na wersję z Silk Road Hotel. Przede wszystkim z uwagi na możliwość komunikacji. Odkryliśmy też nowe fantastyczne gazowce marki Istak. Zupełny odlot, zdecydowanie lepsze od Delstera.

Wydatki:

6.000 IR – 2 bilety do Amir Chakmaq Mosque

40.000 IR – 2 kawy w Silk Road Hotel

1.000 IR – bilet do Alexander Prison

3.000 IR – duża woda

15.000 IR – sok pomidorowy (1 l)

20.000 IR – 2 bilety na pokaz siłaczy w klubie sportowym

50.000 IR – fajka wodna i dzbanek herbaty w Vali Traditional Hotel

200.000 IR – nocleg w Aria Hotel

22.04

Odległość pomiędzy Aria Hotel a Silk Road Hotel jest spora, toteż z ulicy wzięliśmy taksówkę. Ku naszemu zdziwieniu nie było to takie proste. Powód ? Piątek, czyli dzień wolny dla muzułmanów. Przyjechaliśmy przed czasem i oczywiście musieliśmy poczekać aż zbierze się zakontraktowana grupa. Zmieściliśmy się w 4 małych samochodach. Myślę, że trasa objazdu jest stała niezależnie od hotelu, w którym się ją wykupi. Na pierwszy rzut Meybod. Miasto oddalone około 75 km od Yazd. Podstawową atrakcją są ruiny twierdzy, z której rozpościera się widok na miasto i jego okolice. Potem oglądaliśmy odnowiony karawanseraj, gdzie zaprezentowano nam proces tkania dywanów. Następnie „dom lodowy” (też odnowiony) i wreszcie gołębią wieżę. Z Meybod skierowaliśmy się do Chak Chak. To święte miejsce kultu zoroastrian znajduje się w górach. Klimat tego miejsca jest wybitnie nieprzyjazny człowiekowi. Jakimże hartem ducha musieli się wykazać mieszkańcy tego odludzia? Przypominam, że była wiosna i było naprawdę gorąco. W pełni lata temperatura musi być skrajnie wysoka. A mimo tego stanowi ona cel pielgrzymek wyznawców tej religii. Zoroastrianie w Iranie stanowią największą liczebnie grupę spośród wyznawców na całym świecie. Po wyjeździe z gór kierowcy zarządzili przerwę, w czasie której zjedliśmy świeże arbuzy. Były fantastycznie orzeźwiające i doskonale gaszące pragnienie. Wioska Kharanaq jest podzielona na 2 części: zamieszkałą i opuszczoną. Ta druga jest znacznie ciekawsza. Z dachów opuszczonych domostw widać dolinę, a za nią oczywiście góry. Po powrocie do Yazd przedłużyliśmy wycieczkę z tym samym kierowcą do Wież Milczenia. Zlokalizowane są one za miastem i zdecydowanie są warte wizyty. Wieże są dwie i były kiedyś miejscem spoczynku wyznawców zoroastrianizmu. Jedna służyła do pochówku kobiet, druga mężczyzn. Z wyższej wieży rozpościera się olśniewająca panorama miasta. Popołudniowe promienie słoneczne łagodnie oświetlały piaskowe budowle w oddali. Z dużą przyjemnością siedzieliśmy na wzgórzu obserwując to bardzo wiekowe miasto. Do wież można dojechać zwykłym autobusem, ale postawiliśmy na wygodę transportu. Obiad zjedliśmy w Vali Traditional Hotel i było to tradycyjne danie z karty. Nazwy nie zapamiętałem, ale składał się na nią ryż i gęsta zawiesina mięsno-warzywna. Chłodny cytrynowy Delster z puszki (nie było Istaka) dopełnił stanu błogości. Wychodząc z hotelu spotkaliśmy pana z Amir Chakmaq Hotel, który wybierał się do sklepu z dywanami. Daliśmy się namówić i poprowadził nas uliczkami miejscowego labiryntu. Weszliśmy bez przekonania do sklepu, który mijaliśmy wczoraj w ogóle go nie zauważając. Wewnątrz znajdowały się cuda tkactwa. Od kilku lat skutecznie udawało się nam odpędzić pokusę nabycia dywanu. Okazji było sporo – Egipt, Turcja, Tunezja, Syria, Jordania i Liban. Nigdzie jednak nie spotkaliśmy tak zachwycających oczu prawdziwych arcydzieł. Pokaz dywanów zaczyna się zawsze tak samo. Sprzedawca od niechcenia rzuca na podłogę kolejne dywany i czujnie obserwuje reakcję klientów. Dywany były naprawdę piękne. Jednak sądzę, że bez pomocy znawcy bądź zaprzyjaźnionego Irańczyka jest się bez szans na zapłacenie ceny w miarę zbliżonej do rzeczywistej wartości. Wiedzy takiej nie mamy i dlatego tylko obserwowaliśmy. Jednak moja uwagę skutecznie przyciągnął tylko jeden dywan, który niepozornie wisiał na ścianie. Niepozornie, bo był mały. Natomiast musiał przykuć uwagę każdego wchodzącego, gdyż był wykonany z czystego jedwabiu. Nawet w nienaturalnym świetle jarzeniówki zachwycał wzorami i paletą barw. Nieuchronnie nastąpiło solidne orzeźwienie cenowe. Wyjściowa cena (przypuszczam że negocjowana) to 1430 USD. Sprzedawca zapewnił, że istnieje możliwość zapłaty kartą kredytową. Rozliczenia idą przez banki w Dubaju lub Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Przyznam, że nie słuchałem zbyt uważnie, bo stałem, patrzyłem i dotykałem tego dywanu kompletnie oczarowany. Wtedy zrozumiałem, dlaczego Irańczycy tak cenią dywany. A świat ceni i otacza wyjątkową estymą dywany irańskie. Jednak nie uległem pokusie. Przed samym sobą usprawiedliwiałem się faktem, że nie mamy czasu na negocjacje, bo wyjeżdżamy za 3 godziny. Jednak tak naprawdę chciałem, żebyśmy już wyszli, bo każda minuta wewnątrz kruszyła mój opór przed nabyciem tego cuda. Jakoś udało mi się wyjść bez dywanu. Jednak już do końca wyjazdu co najmniej raz dziennie o nim myślałem. Wcześniej kupiliśmy bilety na nocny autobus do Shiraz. Na dworzec dostaliśmy się łapiąc savari na ulicy. Czekała nas kolejna nocna jazda.

Wydatki:

10.000 IR – przejazd taksówką do Silk Road Hotel

400.000 IR – wycieczka objazdowa (2 os.)

30.000 IR – opłata za wstępy do zwiedzanych obiektów

100.000 IR – kurs taksówką do Wież Milczenia

140.000 IR – 2 bilety autobusowe do Shiraz

100.000 IR – obiad w Vali Traditional Hotel

30.000 IR – kurs taksówką do dworca autobusowego w Yazd

23.04

Tak mocno spaliśmy, że kierowca autobusu musiał nas obudzić nad ranem już w Shiraz. To jedyny aspekt samodzielnych wyjazdów, którego szczerze nie znoszę albo nawet bardziej – nienawidzę. Koszmarna pora na przyjazd. Tuż przed świtem. Było coś około 5.30. Już nie ciemno, ale jeszcze nie jasno. Oczywiście tłum sępów – taksówkarzy. Zignorowaliśmy ich i przeszliśmy obok. No i co mieliśmy ze sobą zrobić ? Zdecydowaliśmy się na oczekiwanie i drzemkę na twardych ławkach do ranka. Po wschodzie słońca przeszedłem się wokół dworca w poszukiwaniu taksy do centrum. Sztywne i zawyżone ceny żądane przez taksiarzy denerwują nas. Ale byliśmy na nich skazani. Wyjątkowo długo szukaliśmy noclegu. Wybraliśmy Zand Hotel. Stosunkowo drogo, ale była to trójka. Nadal byliśmy zmęczeni, więc skorzystaliśmy z łóżek w pokoju. Należał się nam odpoczynek. Obudziliśmy się już po południu. Szybki prysznic i w miasto. Hotel położony jest blisko twierdzy Arg-e Karim Khan oraz niedaleko bazaru Vakil i meczetów. Doszliśmy do mauzoleum Aramgah-e Shah-e Cheragh. Niestety tutaj również obowiązywał depozyt na kamery i aparaty fotograficzne. Także czador dla kobiet okazał się niezbędny. Biedna Gośka, już znielubiła mauzolea. To są jedyne miejsca, w których musi męczyć się w plastikowym wdzianku. Meczety nie mają takich obostrzeń dla kobiet-turystek. Atmosfera w mauzoleum tchnęła prawdziwą i iście żarliwą wiarą. Ściany mauzoleum wyłożone pięknym zielonkawym marmurem z widocznymi brązowymi żyłkami. Dziedziniec przestronny, na którym przebywało dużo wiernych. Dywany były zrolowane, gdyż trafiliśmy na okres pomiędzy modlitwami. Po mauzoleum zwiedziliśmy meczet Vakil. Późnym popołudniem dotarliśmy do ogrodu Narajestan. Uroczy zakątek z niezapomnianym zapachem kwitnących drzew pomarańczy. Prawdziwa oaza wyciszenia i odpoczynku od wielkomiejskiego zgiełku. Bowiem Shiraz jest liczniejszy od stolicy Polski. Z ogrodu trafiliśmy do medresy Madraseh-ye Khan. Drzwi były zamknięte, jednak kilka uderzeń spowodowało pojawienie się pana, który uchylił nam furtę. Na dziedzińcu przywitał nas znajomy zapach kwitnących drzewek pomarańczowych. Wracając do hotelu w ulicznej piekarni poczęstowano nas gorącym chlebkiem. Oczywiście bez zapłaty. Życzliwość Irańczyków wzbudza nasz podziw. Skróciliśmy sobie drogę idąc przez bazar. Typowy bazar wschodni. Jednak za dużo ich widziałem, żeby ten wzbudził mój zachwyt. Wieczorem na chodnikach centrum (Zand Bulvard) rozkłada się uliczny bazar. Identyczny jak na początku lat 90-tych w Polsce. Wybór towaru zbliżony: tandetne podróbki, jednorazowa elektronika, zegarki i inne urządzenia. Tłum ludzi na chodnikach, trudno jest się przez nich przebić. Odnosi się wrażenie jakby większość mieszkańców tylko czekała na zachód słońca i opuszczała swoje domy, aby tłoczyć się na chodnikach.

Wydatki:

60.000 IR – 2 bilety do Narajestan Garden

5.000 IR – e-cefe

132.000 IR – obiad dla 2 osób (2 grillowane szaszłyki z kurczaka, 2 sałatki warzywne, coca-cola 1 l i jogurt)

10.000 IR – 2 istaki

24.04

W Polsce Niedziela Wielkanocna. Pierwsze święta, które spędzamy z dala od rodziny. Jedynie świadomość, że jesteśmy w wymarzonym przeze mnie miejscu nie powodowała tęsknoty za domem i bliskimi. Śniadanie zupełnie nie w klimacie świątecznym. Trudno zresztą kupić w okolicy jajka i majonez. Stwierdziliśmy, że potrzebujemy chwilowego odpoczynku od intensywnego zwiedzania. Stąd nasz pomysł spędzenia przedpołudnia w ogrodzie Eram nieopodal Uniwersytetu Shiraz. Dojechaliśmy w pobliże autobusem miejskim i ponownie doświadczyliśmy uprzejmości Irańczyków. Jeden z siedzących obok pasażerów nie dość, że wskazał nam gdzie mamy wysiąść, to jeszcze za nas zapłacił kierowcy. Bilety kosztują przysłowiowe grosze, ale chodzi o ten gest w stosunku do obcych. Duże wrażenie. Ku naszemu zaskoczeniu cena biletu do ogrodu jak na warunki irańskie jest naprawdę wysoka. Jak się okazało wejście na teren ogrodu było najdroższym pojedynczym wydatkiem ze wszystkich atrakcji, które widzieliśmy w Iranie. W przeciwieństwie do ogrodu Narajestan ogród Eram jest gigantyczny. Ilość drzew i krzewów liczona jest w tysiącach, co przynosi tak zbawienny w tym klimacie cień. Niewątpliwie warto zajrzeć tutaj i zafundować sobie luksus lenistwa. Wykorzystaliśmy go maksimum. Ogród jest zamykany na 2 godziny, tj. od 13.30 do 15.30. Wróciliśmy do centrum autobusem, ponownie jadąc „za uśmiech„. W okolicach twierdzy bukinista sprzedawał książki. Zauważyłem jedną – w tym kraju – niesamowitą i egzotyczną pozycję. Było to perskie wydanie jednej z opowieści o niezwyciężonym agencie 007. Bond w Iranie ??? Jak dla mnie abstrakcja, nawet jeśli wersja piracka. Jak ona przetrwała rewolucję i okres wyklęcia zachodniego konsumpcjonizmu??? Przeszliśmy się na północną stronę bazaru Vakil z innym, jednak równie kiepskim asortymentem. Ponownie wróciliśmy na południową stronę bazaru, skąd dotarliśmy do meczetu Nasir-ol Molk. Jest to kameralna budowla z wyjątkowymi – jak na muzułmańskie warunki i tradycje – oknami. Są one wypełnione wielobarwnymi witrażami, które powodują niezwykłe piękne wpadającego do wewnątrz światła. Po raz pierwszy spotykamy zorganizowaną grupę turystów, z Włoch. Wróciliśmy pod twierdzę Arg. Obok znajdował się przystanek, z którego dojechaliśmy do miejsca niezmiernie ważnego dla chyba każdego Irańczyka. A jest nim grób – mauzoleum uwielbianego poety Hafiza (Hafeza). Podobno w każdym irańskim domu na półce znajdują się dwie książki: Koran i tomik poezji Hafeza. Przed wyjazdem w jednej z licznych moich książek o Iranie przeczytałem, że nawet analfabeci znają na pamięć wiersze Hafeza. Dodatkową zachętą do odwiedzenia grobu była możliwość wypalenia fajki wodnej. Grób znajduje się w miejscu, które przywodzi na myśl park miejski. Atrakcją dla tubylców jest możliwość zamówienia zdjęcia i przeniesienia go na talerz z grobem Mistrza w tle. Tłumów wokół sarkofagu jednak nie było, a miały stać długie kolejki. Kalion również pozostał jedynie w sferze marzeń. Nasze rozczarowanie było spore, toteż pocieszyliśmy się znakomitą kawą z mlekiem. W prezencie otrzymaliśmy po trójkącie tortu czekoladowego, znakomitego resztą. Wróciliśmy do centrum z misją znalezienia fajki. Jednak bezskutecznie, choć odbyliśmy długi spacer. Niezrozumiały dla nas deficyt tego dobra. Nie powinno mieć to miejsca w kraju muzułmańskim, podobnie jak czynnego hammamu, którego też w Shiraz brak.

Wydatki:

80.000 IR – 2 bilety do ogrodu Eram

3.000 IR – duża woda

30.000 IR – 2 bilety do meczetu Molk

25.04

Rano taksówką wziętą z ulicy podjechaliśmy do dworca autobusowego Carandish. Obok znajduje się dworzec minibusów. Wsiedliśmy do jednego z nich jadącego do Marvdasht. Cel na dzisiaj: Pasargade, Naqsh-e Rostam i Persepolis. Zwyczajowo kurs minibusem jest śmiesznie tani. W Marvdasht taksówkarze już czekali. Do Pasargade dojazd minibusem nie jest możliwy, zatem trzeba wynająć samochód z kierowcą – lub odwrotnie. Cena będzie taka sama. Rozpoczęliśmy żmudne negocjacje. Ustaliliśmy, że za 300.000 IR kierowca zawiezie nas w objazd. Nie uniknęliśmy standartowych jego narzekań na drogą benzynę. Brzmi to cokolwiek zabawnie w kraju, którego zasoby ropy naftowej oceniane są jako trzecie największe na świecie. Z Marvdasht najbardziej odległe jest Pasargady (około 80 km), więc tam pojechaliśmy na początek. Kierowca był niezbyt rozmowny i naszą uwagę skoncentrowaliśmy na oglądaniu przez okna mijanego krajobrazu. W tle pobrzmiewała perska muzyka – popowa i tradycyjna na przemian. Osobiście wolę pop. Oprócz (jak przypuszczam zrekonstruowanego) grobu Cyrusa Wielkiego Pasargade kojarzy się miłośnikom historii Iranu z legendarną, wręcz bizantyjską w skali i przepychu uroczystością zorganizowaną przez szacha w 1971 r. Świętowano wówczas 2500 lat istnienia imperium irańskiego. Do specjalnie zbudowanych namiotów obok grobu Cyrusa zjechały koronowane głowy królestw i prezydenci republik. Obecnie samotnie stojący grób imponująco prezentuje się na rozległej równinie. Sądzę, że dla samego grobu warto odwiedzić jest to miejsce, choć to właśnie Pasargada podnosi zdecydowanie koszt wynajęcia taksówki. Bowiem grobowce królewskie w Nak-e Roshtam od Persepolis dzieli jedynie 6 km. Wykute w skałach 4 królewskie grobowce w kształcie krzyża przywodzą na myśl nekropolię w Petrze, choć nie są tak potężne. Jednak groby perskie sprawiają wrażenie pieczołowiciej wykonanych. Na zdjęciach, które kiedyś oglądałem widać było ludzi obok wejść do grobów. Teraz jest to niemożliwe. I bardzo słusznie. Tysiące, a nawet miliony odwiedzających mogłyby bezpowrotnie uszkodzić te niezwykłe dzieła sztuki kamieniarskiej. Na koniec został nam gwóźdź programu – Persepolis. Od lat marzyłem o postawieniu tutaj swoich nóg. Szczęśliwie słońce wyszło zza chmur. Muszę zgodzić się z przeczytaną opinią, że obecny stan Persepolis pozwala na wyobrażenie jak wspaniałe było to miasto kiedyś. Przed jego podbojem i zniszczeniem przez wojska Aleksandra Wielkiego. Wyjątkowo okazale prezentuje się Brama Narodów i pozostałości Sali Kolumnowej. Niezwykłe są znane na całym świecie płaskorzeźby. Wyrzeźbione detale wzbudzają wielki podziw dla kunsztu starożytnych bezimiennych artystów. Zaskakująca i niemiła niespodzianka spotkała nas przy wejściu. Młody chłopak zażądał oddania plecaków do depozytu. Początkowo nas to rozśmieszyło, ale potem zdenerwowało. Żałosne wyciągnięcie kilku tysięcy riali. Czy naprawdę warto psuć wizerunek niezwykłej gościnności dla tak marnej kwoty? Korzystniejsze wizerunkowo byłoby podniesienie ceny biletu o te 2000 IR. Ruiny Persepolis niewątpliwie są tego warte i przypuszczalnie mało który turysta zrezygnuje z wizyty tutaj. Na koniec niestety nie obyło się bez małej scysji z kierowcą, gdy zakończyliśmy późnym popołudniem wycieczkę. Powód był oczywisty, kierowca żądał dopłaty do ustalonej kwoty. Trzeba być na to przygotowanym i stanowczym w odmowie. Do Shiraz wróciliśmy z Marvdasht minibusem po cenie odrobienie wyższej niż rano. Być może z powodu pory dnia, bo ani dystans, ani czas przejazdu nie uległ przecież zmianie. Wieczorem raz jeszcze przyszliśmy pod mauzoleum Aramgah-e Shah-e Cheragh (brata Imama Rezy). Tłumy. Nie tylko na placu i wokół niego, ale także na uliczkach prowadzących.

Wydatki:

13.000 IR – kurs minibusem do Marvdasht (2 os.)

300.000 IR – wycieczka objazdowa wynajętą taksówką

177.000 IR – obiad (2 porcje ryżu, 2 kebaby kurczakowe, 2 sałatki warzywne, 2 małe zam-zamy, tj. irańska coca-cola)

10.000 IR – 2 bilety wstępu do Pasargady

10.000 IR – 2 bilety wstępu do Nak-e Roshtam

10.000 IR – 2 bilety wstępu do Persepolis

2.000 IR – depozyt plecaka

14.000 IR – kurs minibusem do Shiraz (2 os.)

2.000 IR – 2 bilety autobusowe miejskie

26.04

Pożegnaliśmy się sympatycznie z „menedżerem” Zand Hotel. Złapaliśmy na ulicy taksówkę za rozsądną cenę na dworzec autobusowy z sympatycznym kierowcą. Początkowo planowaliśmy wyjazd do Ahvaz i dalej do Shush. Nie do zrealizowania za dnia. Autobusy do Ahvaz kursowały jedynie nocą. Błyskawicznie zmieniliśmy nasz plan. Kupiliśmy bilety do miasta – ogrodu i klejnotu Iranu. Niewątpliwie atrakcji nr 1. Wszystko wyjaśnia jedno słowo, a jak pięknie brzmiące. ISFAHAN. Przejazd minął szybko i komfortowo. Przyzwyczaiłem się już i nawet polubiłem dzienne jazdy autobusem. Wówczas jest czas na czytanie oraz słuchanie muzyki. Do dworca Soffeh w południowej części Isfahanu dotarliśmy po blisko 6 godzinach. Ostentacyjnie minęliśmy taksiarzy i stanęliśmy na przystanku komunikacji miejskiej. Trasa była dość długa i przegapiłem Amir Kabir Hostel, w którym zamierzaliśmy zatrzymać się. Szczęśliwie nie musieliśmy zbytnio nadkładać drogi. Ten hostel jest najpopularniejszy wśród plecakowców. Przyzwoity standard za rozsądne pieniądze. W dodatku można wykupić śniadanie. Pokój mały, ale kogo to obchodzi w tak ekscytującym mieście. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spędza więcej czasu w pokoju hostelu niż niezbędne minimum. Dla nas oznacza to sen oraz kilka minut przed nim i po nim niezbędne w celach higienicznych. Dużą zaletą hostelu jest wewnętrzne patio, gdzie można poznać innych interesujących trampów i pogawędzić w spokoju. Aktualnie centrum Isfahanu jest rozkopane z powodu budowy metra. Korki tworzą się po południu i wówczas korzystniejszym rozwiązaniem jest spacer. Na niezbyt długie odległości oczywiście. Po kilku godzinach w autobusie dłuższy spacer był wskazany. Choć było dość chłodno, to skusiliśmy się na lody z automatu w 2 smakach. Bardzo zimne, lecz bardzo dobre. Długa kolejka przekonała nas o tym dobitnie. Wybraliśmy się oglądać słynne mosty isfahańskie. Rzeka już praktycznie zniknęła i pozostały małe kałuże. Dwa mosty szczególnie przyciągają uwagę i należy je zobaczyć bezwzględnie: Si-o-Seh oraz Khaju. Tylko wcześniej niż my to zrobiliśmy. Choć wieczorem są oświetlone. Przy jednym z nich miała być czynna herbaciarnia z fajką wodną. Byłem tego pewien, bo kiedyś w telewizji oglądałem film o niej. Niestety znowu pudło. Szliśmy długo, stąd zawód szczególnie duży. Zaczął wiać silny wiatr i nagle zrobiło się zimno. Wymiękliśmy i złapaliśmy taksówkę. Teoretyczne savari przy hostelu zamieniło się w private taxi. No i znowu scysja. Na całym świecie taksiarze są tacy sami. Chyba trzeba mieć specjalne geny do wykonywania tego zawodu.

Wydatki:

11.000 IR – kurs taksówką do Carandish Terminal

100.000 IR – obiad (2 porcje ryżu, 2 kebaby baranie, 2 sałatki warzywne, 2 małe napoje typu cola)

140.000 IR – 2 bilety autobusowe do Isfahanu

14.000 IR – 2 porcje lodów

20.000 IR – 2 świeże falafele

15.000 IR – kurs taksówką do hostelu spod mostów

6.000 IR – 1 h w kafejce internetowej

27.04

Nareszcie nie musiałem szukać na mieście otwartego sklepu rano, żeby kupić wiktuały na śniadanie. Cena noclegu obejmuje poranny posiłek. Nie był on oczywiście w formie bufetu, ale zaspokoił pierwszy głód. Miejscowy chleb, porcja dżemu i serka topionego oraz jajko na twardo. Słodki napój i herbata do picia. Zaplanowaliśmy dzień zwiedzania, ale bez specjalnego sprężania. Na głównych ulicach widać dużo zieleni, co zachęca do powolnych spacerów. Na początku szliśmy trasą zaproponowaną przez Lonely Planet w sekcji Isfahan, ale nie potraktowaliśmy jej kanonicznie. No i dość szybko ją zarzuciliśmy. Do wskazanych miejsc dotarliśmy zasięgając języka u tubylców. Szczęśliwie największe atrakcje Isfahanu nie są bardzo rozrzucone po mieście. Meczet Hakima jest podobno najstarszy w Iranie. Skromny w zdobienia i arabeski. Przywodzi na myśl europejskie świątynie w stylu romańskim. Ma za to imponujący dziedziniec, na którym oprócz nas nikogo nie było. Do medresy położonej na terenie długaśnego bazaru skierował nas spotkany na uliczce bazarowej muzułmański duchowny. W bardzo stylowym czarnym turbanie, co oznacza że jest sejjedem. Dla wyznawców Allaha jest to oznaka, że człowiek noszący turban takiego koloru pochodzi z rodziny Proroka. Zeszliśmy z uliczek bazaru do pięknego Meczetu Piątkowego. Ten z kolei opisywany jest jako największy w kraju. Wielkie i wywołujące zadumę są iwany. Każdy z nich skierowany w jedną stronę świata. Niezależnie od niezwykle niskiej ceny biletu, trzeba zawitać w progi meczetu. Choćby dla surowych i ascetycznych w swojej formie sal modlitewnych. Jedna z sal jest szczególnie piękna. Jest to pokój sułtana Uljeitu z niezwykle bogato i kunsztownie rzeźbionymi w drzewie mihrabami. Jeżeli będzie zamknięty, to należy poprosić kogoś z obsługi o otwarcie. Naprawdę warto, bo zdobienia są oszałamiajże swoim detalem i precyzją wykonania. Wracając na bazar przeszliśmy obok meczetu Alego. Charakterystyczny jest tylko jeden minaret towarzyszący dziedzińcowi. Klucząc zakrytymi uliczkami bazaru zbliżaliśmy się do placu Imama. Od lat o nim marzyłem i czekałem z dużym napięciem na tę chwilę, kiedy przekroczyliśmy próg bramy. Plac jest olbrzymi. Jest tak wielki, że na wytyczonych ulicach jeżdżą taksówki i nawet autobusy. W bocznych uliczkach stoją zaprzężone dorożki, którymi można objechać plac. Spacer dookoła niego będzie długi. Imponująca w swojej długości kolejka wskazała nam drogę do lodziarni. Zamówiliśmy to co wszyscy – phaludeh. Pod tą nazwą kryje się fenomenalny deser lodowy. Składa się on ze zmrożonego do szczętu makaronu ryżowy, na który nakłada się lody cytrynowe lub szafranowe i podlany wodą różaną. Absolutny odlot smakowy. Trzeba tylko trochę odczekać aż lody się lekko roztopią. Wówczas jedząc deser dotykamy raju na ziemi. Całkiem dosłownie, bo jedliśmy go siedząc na trawniku. Niezwykła słodycz wody różanej pogłębia rozkosz. Upojeni smakiem zbliżyliśmy się do olśniewających meczetów: Sheikha Lotfollaha i Imama. Ich kopuły dosłownie oszałamiają swoimi barwami i detalami jak też precyzją wykonania. Meczet Lotfollaha jest wtopiony w strukturę architektoniczną placu. Tylko przepiękna kremowa bogato zdobiona kopuła zdradza wagę budowli. Co innego Meczet Imama. Turkusowa brama wejściowa oraz tego samego koloru wielka kopuła błyskawicznie informuje obserwatora o randze meczetu. Są to najpiękniejsze meczety jakie widziałem w życiu. Po to zresztą przyjechaliśmy do Iranu. Na pierwszym miejscu ustawiliśmy Isfahan, a w nim właśnie te meczety. Myślę, że wszyscy przybysze Isfahan stawiają na czele miejsc wartych zwiedzenia. Sami Irańczycy uznają miasto za najpiękniejsze i najciekawsze w swoim kraju. Dogłębne zwiedzanie meczetów przenieśliśmy na następny dzień. Niedaleko placu Imama znajduje się Pałac Chehel Sotun (40 kolumn). Budowla to architektoniczna perełka. W płytkim basenie miały się odbijać kolumny podtrzymujące dach, ale nie zauważyłem tego efektu. Niezwykle interesująca jest Sala Luster, która znajduje się jednak na zewnątrz właściwego pałacu. Wszystkie ściany oraz sufit są wyłożone kawałkami szkła misternie ułożonymi w skomplikowane wzory – stąd nazwa. Obok pałacu znajduje się herbaciarnia, w której można ponownie dosięgnąć wyżyn szczęścia. Wystarczy zamówić kalion, czyli fajkę wodną. Była perfekcyjna. Lekkie zaciągnięcie wywoływało widowiskową chmurę dymu. W dodatku paliła się bardzo długo i esencjonalnie. Do fajki zamówiliśmy herbatę. Oprócz czajniczka herbatki podano nam daktyle i skarmelizowane słodkości. Szkoda była wychodzić, ale nieubłaganie zbliżała się godzina zamknięcia. Wieczorem wróciliśmy z poznaną Polką – Kaśką na plac Imama. Spacerowaliśmy po jego wewnętrznych uliczkach. Przed bramą wejściową do Meczetu Imama zostaliśmy złowieni przez naganiaczy z pobliskiego sklepu z dywanami. Nie będę się już o nich rozpisywał, ale były przepiękne. Szczególnie jeden, w kolorze brązowo-burgundowym. Oczywiście ręcznie tkany i jedwabny. Także najdroższy – jedyne 2200 USD.

Wydatki:

3.000 IR – duża woda

20.000 IR – 2 bilety do Jameh Mosque (Meczet Piątkowy)

14.000 IR – 2 cytrynowe phaludeh

20.000 IR – 2 bilety do Pałacu Chehel Sotun

40.000 IR – kalion i herbata

42.000 IR – 14 kartek pocztowych (sztuka 3.000 IR)

40.000 IR – zestaw kartek (10 szt.)

28.04

Rano plac Imama jest piękny, choć nie aż tak jak po południu. Jednak cel naszej wizyty był prozaiczny. W otaczających plac zabudowaniach znajduje się poczta. Oznacza to możliwość kupna znaczków. W Isfahanie za ciekawostkę uchodzą „trzęsące się minarety”. Dojazd nie jest skomplikowany. Należy wsiąść w miejski autobus jadący do Manar Jomban. Wysiada się tuż obok minaretów. O pełniej godzinie zbiera się tum ludzi, nie tylko turystów. Także Irańczyków. Do jednego z 2 minaretów wszedł postawny mężczyzna i zaczął bujać konstrukcją na prawo i lewo. Rzeczywiście widać było jak minarety się poruszają. Po ciekawym, ale krótkim spektaklu wróciliśmy do centrum. Niestety do medresy Chahar Bagh nie wpuszczono, tak jak oczekiwaliśmy. Szkoda, bo jest pięknie zdobiona. Naszym następnym celem była dzielnica ormiańska ze swoimi kościołami. Architektura tej części miasta, a nawet zachowanie ludzi jest całkowicie odmienne od reszty Isfahanu. Oczywiście kobiety nie chodzą z odkrytymi ramionami, a mężczyźni w szortach. Jednak coś innego i nieuchwytnego, a trudnego do zdefiniowania „wisi” w powietrzu. Pechowo trafiliśmy na długą przerwę w godzinach odwiedzin świątyń. Wybraliśmy najważniejszą z nich – katedrę Vank. Gośka była zachwycona malowidłami na ścianach wewnątrz. Po południu wróciliśmy na plac Imama (Medjun-e Imam). Ponownie odpłynąłem i odfrunąłem z wrażenia. Całkowicie i nieodwołalnie zawładnął mną urok tego miejsca. Zapewne podobnie jak dziesiątków tysięcy turystów i milionów Irańczyków, którzy tutaj byli. Ceny biletów wstępu do zabytków na placu są żadne w porównaniu z pięknem jakie oferują. Gdyby nawet kosztowały 10-20 $ za bilet, to i tak jest to konieczność. Jest to jednakże subiektywna opinia piszącego te słowa. Gwarantuję jednak, że mająca pokrycie w rzeczywistości. Meczet Sheikha Lotfollaha jest absolutnie najpiękniejszym meczetem, jaki dane było mi zobaczyć. Jest bardzo nietypowym meczetem, pozbawionym minaretów. Nie ma nawet jednego, choćby symbolicznego. Co ciekawsze nie ma także dziedzińca. Wchodzi się do niego bezpośrednio z placu Imama. Następnie idzie dość długim korytarzem wyłożonym przepięknymi płytkami z zielonkawymi wzorami na tle kobaltowego tła. Mistrzostwo artystów układających je powala na kolana. Nic to jednak z głównym pomieszczeniem znajdującym się bezpośrednio pod kopułą. Misternie ułożone arabeski z płytek w kolorze turkusowym u dołu i kremowych u góry przenosi oglądającego w inny wymiar zachwytu. Dodam, że w zależności od pory dnia światło słoneczne wpada pod innym kątem wewnątrz. Powoduje to, że barwy zmieniają się wraz z upływem dnia. Po południu niektóre miejsca wewnątrz toną w półmroku przy jednoczesnej ekspozycji arabesek u góry. Łącznie daje to niespotykany i zachwycający efekt. Oraz stosowny podziw dla konstruktorów i budowniczych tego cudu architektury. Meczet Imama jest bardziej monumentalny. Już brama wejściowa imponuje wielkością i ma przygotować zwiedzającego lub wiernego na rozmach. Minarety towarzyszące bramie są słusznie wysokie i urzekają pięknem błękitu. Nic to jednak w porównaniu z przecudnej urody turkusową kopuła. Mój zachwyt dla precyzji skomponowania wzorów i ich wyeksponowania jest bezgraniczny. Łagodne światło słońca podkreśla i efektownie wydobywa artyzm całości. Akustyka wewnątrz głównego pomieszczenia jest doskonała. Sprawdziliśmy to. Stanąłem na zaznaczonym kwadracie i szeptem wypowiedziałem kilka zdań. Gośka stała w kącie i doskonale słyszała każde wypowiedziane przeze mnie zdanie. Klaskanie w dłonie wywołuje efekt wielokrotnego i roznoszącego się echa. Najbardziej imponującą sztuczką jest jednakże rozciąganie i szarpanie banknotu tuż nad kwadratem. Akustyczny rezultat jest fantastyczny, zachęcam do własnoręcznego wykonania. Tak się zapomniałem, że zostało nam niewiele czasu na obejrzenie Pałacu Alego Qapu Z jego tarasu rozpościera się jeden z najpiękniejszych widoków, jaki widziałem w świecie muzułmańskim. Naprawdę nie jestem w stanie opisać tego słowami. Żeby zrozumieć mój zachwyt wizytą w Isfahanie, to pobyt na tarasie pałacu po południu jest nieodzowny. Po zapadnięciu zmroku zjedliśmy świetny obiad z niezwykłym deserem szafranowym. Dość daleko od placu Imama. Nazwy restauracji nie zanotowałem. Z chodnika schodzi się schodami w dół. Wieczór spędziliśmy na placu oglądając dywany w dwóch sklepach. Zacząłem niebezpiecznie „wymiękać”, co było sygnałem do wyjścia. W hotelu spotkaliśmy Kaśkę oraz rodaków – Tomka z synem Krzysztofem. Ciekawa i wciągająca rozmowa trwała do późna. Patio hostelu znakomicie spełnia swoją integracyjną rolę.

Wydatki:

21.000 IR – 10 znaczków do Europy

4.000 IR – lody kawowo-waniliowe

7.000 IR – phaludeh cytrynowe

3.000 IR – duża woda

2.000 IR – 2 bilety komunikacji miejskiej do Monar Janbar („trzęsące się minarety”)

10.000 IR – 2 bilety wstępu do „trzęsących się minaretów”

30.000 IR – bilet wstępu do katedry Vank

6.000 IR – 2 kartki pocztowe

16.000 IR – 2 bilety wstępu do Meczetu Szejka Loftallaha

10.000 IR – 2 bilety wstępu do Meczetu Imama

10.000 IR – 2 bilety wstępu do Pałacu Ali Qapu

29.04

Trochę smutno było nam opuszczać Isfahan, bo jest to absolutnie najpiękniejsze miasto Iranu. Pocieszaliśmy się jednak, że wrócimy szybko. Tymczasem rano wyruszyliśmy do Kashan. Po niezbyt intensywnym ruchu na ulicach widać było, że to dzień świąteczny, czyli piątek. Na dworzec autobusowy Kaveh dotarliśmy miejskim autobusem. Przejazd był i szybki, i wygodny. Iran ma fatalną opinię za granicą m.in. z powodu prowadzonych badań nad programem atomowym. Autobus minął ośrodek badań w Natanz. Siłą rzeczy wywołał nasze wzmożone zainteresowanie. O randze tego obiektu świadczą widoczne na zewnątrz woskowe zabezpieczenia. Wieżyczki strażnicze z bateriami działek przeciwlotniczych. Choć myślę, że zainteresowane państwa doskonale znają rozkład każdego kamyka na terenie ośrodka. Pewnie ich wiedza o wnętrzu jest znacznie uboższa. Na poboczu ustawiono znaki zakazu zatrzymywania się i fotografowania. W Kashan autobus zatrzymał się przy jednym z rond. Natychmiast zostaliśmy otoczeni przez taksówkarzy. Skąd my to znaliśmy ?! Po chwili zaczęliśmy negocjacje z jednym z nich mówiącym po angielsku. Zainteresowałem tematem wyjazdu do Abyaneh Anglika i Holendra. Tym sposobem koszty wynajmu auta rozłożyły się na 4 osoby. Kierowca zawiózł nas do schroniska (Mosaferkhaneh-e Gochariyan). Wystrój iście spartański – w pokoju tylko 2 łóżka i stolik z krzesłem. Niczego więcej nam nie było potrzeba. Abyaneh, to malownicza wioska położona w kotlinie. Jechaliśmy do niej ok. 1 godziny. Na zdjęciach prezentowała się znacznie lepiej, ale i tak uważam, że jest warta odwiedzin. Pod warunkiem, że jest się w Kashan. Umówiliśmy z towarzyszami oraz kierowcą na dwugodzinne oglądanie wioski. Zaskoczyła nas duża ilość samochodów zaparkowanych przed wioską. Irańczycy naprawdę lubią pikniki na łonie natury. Rozkładają dywan lub kilim i rodzinnie spożywają przygotowane dania. W Abyaneh można celowo zagubić się w krętych uliczkach, na których spotyka się mieszkańców. Chętnie pozowali do zdjęć, które dzięki nim są znacznie ciekawsze. Domy w kolorze ochry świetnie prezentowały się na tle błękitnego zachmurzonego nieba. Nie jest to jednak jakaś zagubiona na krańcu świata wioska. Elektryczność jest obecna, a nawet sklepy i punkty żywnościowe dla zgłodniałych zwiedzających. W drodze powrotnej szaleńczo odważny (bądź głupi) Holender wyciągnął aparat i z okien samochodu zrobił kilkanaście zdjęć mijanemu ośrodkowi w Natanz. Przyznam, że nie chciałbym znaleźć się w łapach służb ochrony z powodu przekroczonego zakazu. Paranoja reżimu na punkcie zachodniej szpiegowskiej infiltracji była mi znana. Nie tylko z lektury książek, ale i kłopotach zwykłych turystów przypadkowo przekraczających granicę wód terytorialnych. Dziwne i niezrozumiałe było dla nas zachowanie Holendra. Po powrocie do Kashan kierowca domagał się podwyższonej kwoty za wycieczkę. No klasyka. Spokojnie na ile się dało staraliśmy się mu wytłumaczyć, że zaakceptował warunki ustalone wcześniej z jego kolegą (kompanem, przyjacielem?). Awanturka na środku ulicy jak znalazł. Skończyła się niczym dla kierowcy, nas zapewne uraczył stekiem wyzwisk. Późnym popołudniem wybraliśmy się na opustoszały bazar. Z ciekawostek zobaczyliśmy wielkie żarna do mielenia kurkumy oraz fantastyczną herbaciarnię. Niestety powstała w miejscu hammanu. Kalion (fajka wodna) był doskonały, podobnie jak herbata. W niewielkiej fontannie anielsko szemrała woda, a na jej skraju usadowiła się zielona papuga. Znakomite zakończenie udanego dnia.

Wydatki:

750.000 IR – 3 noclegi ze śniadaniem w Amir Kabir Hotel w Isfahanie

74.000 IR – 2 bilety autobusowe do Kashan

130.000 IR – dojazd do centrum Kashan i wycieczka do Abyaneh (2 os.)

50.000 IR – 2 kanapki i 2 zam-zamy w wiosce

150.000 IR – nocleg w schronisku (2 os.)

50.000 IR – fajka wodna i 2 herbatki z ciasteczkami i daktylami

40.000 IR – duża irańska pizza i 2 jogurty

30.04

Wcześnie rano wyszedłem ze schroniska i właściwe prostu z piecu kupiłem w piekarni pyszny chleb. Następnie udaliśmy się na zwiedzanie Kashan. Kilka kroków od schroniska było usytuowane wejście na bazar. Zgodnie z opisem rzeczywiście prawie nie ma on rozgałęzień. Życie bazarowe dopiero wychodziło z fazy rozbudzenia. Szybko przeszliśmy jeszcze pustymi uliczkami i dotarliśmy do meczetu Agha Bozorg Mosque & Madresah. Interesującym w nim jest to, że dziedziniec jest jakby zagłębiony w ziemi. „Domy historyczne” są starannie odnowionymi rezydencjami z XIX wieku należącymi do bogatych kupców. Co widać po obszernych wnętrzach i bogactwie zdobień. Udostępnione są 4 rezydencje: Khan-e Abbasian, Ameriha, Borujerdi i Tabatabei. Do każdej z nich obowiązuje oddzielny bilet wstępu i nie można kupić zbiorczego biletu. Jednak już w którymś domu można uzyskać zniżkę pokazując bilety z poprzedniego. Niedaleko znajdują się stare mury miasta, jednak niespecjalnie ciekawe. Obejrzeliśmy także byłą oczywiście łaźnię, która obecnie pełni funkcję muzeum. Z hammamu po krętych schodach można wejść na dach i zobaczyć stamtąd panoramę miasta. Bez porównania widok z dachu meczetu w Yazd jest znacznie ciekawszy. Wracając przez bazar weszliśmy do kilku sklepów z dywanami. Podobno „kashany” wysoko stoją w klasyfikacji jakości i atrakcyjności. W jednym ze sklepów sprzedawca, a może właściciel nie pozwolił nam sfotografować szczególnie pięknego dywanu z jedwabiu. Kolorem dominującym był granat, a może bardzo ciemne indygo. Obrzeża dywanu były czerwone. Zdumiała nas cena, która pojawiła się na ekranie kalkulatora – 120.000 $. Niewiarygodna, ale możliwa biorąc pod uwagę wielkość dywanu, jego skomplikowany wzór z wielką ilością detali, no i rzadko spotykany kolor. Obok schroniska znaleźliśmy znakomitą jadłodajnię, w której za niewielkie pieniądze kupiliśmy bardzo smaczny kebab barani z grillowanymi pomidorami oraz znakomitym miętowym jogurtem. Na dworzec autobusowy pojechaliśmy zatrzymaną na ulicy taksówką, którą obsługiwał bardzo kontaktowy i uśmiechnięty kierowca. Po powrocie do Isfahanu kupiliśmy bilety do Ahvaz. Plecaki za niewielką opłatą zostawiliśmy w przechowalni. Choć wróciliśmy do Isfahanu jedynie na kilka godzin, to szczerze cieszyłem się z możliwości ponownego zobaczenia placu Imama i zjedzenia wspaniałego phaludeh. Z Isfahanem zawsze będzie kojarzyć mi się ten ulubiony deser lodowy. Trochę utknęliśmy w korku siedząc w autobusie. Pozostawało nam mało czasy na zakupy – dywanowe. Zdecydowaliśmy, że pomęczymy się z pakunkami przez resztę pobytu. Ponownie odwiedziliśmy sklepy, w których byliśmy wcześniej. Najpierw Gośka negocjowała nowy piękny dywan miejski, za który po szybkich negocjacjach cena ostatecznie wyniosła 230$ (z żądanych 300 $). W sklepie Alladin zdecydowałem się na stary nomadyczny dywan w odlotowych kolorach. Jego największą zaletą była cena, jedyne 80 $. Tyle za niego zapłaciłem, choć trochę czasu mi to zajęło. Obyło się bez rytuału picia herbaty, gdyż nie mieliśmy czasu. Autobus planowo miał odjechać o 22. O 20.30 jeszcze byliśmy na placu, żeby usatysfakcjonowani zakupem prawdziwych perskich dywanów zjeść ostatni rajski cytrynowy phaludeh. Bardzo zadowoleni wychodziliśmy z placu Imama, choć ja z dużym żalem. Nocny przejazd do Ahvaz wybraliśmy, bo chcieliśmy zaoszczędzić czas i jednocześnie go trochę nadrobić. Cel na jutro to Shush i Czoqa Zanbil.

Wydatki:

20.000 IR – 2 bilety do Ameriha House

10.000 IR – 2 bilety do Boujerdi House

30.000 IR – 2 bilety do Tabatei House

20.000 IR – 2 bilety do Abbasian House

30.000 IR – 2 bilety do Hammam Sultan

52.000 IR – 2 kebaby baranie, pity, grillowanie pomidory, cebula i 2 jogurty

10.000 IR – kurs taxi na dworzec w Kashan

74.000 IR – 2 bilety autobusowe do Isfahanu

220.000 IR – 2 bilety autobusowe do Ahvaz

2.000 IR – 2 bilety komunikacji miejskiej w Isfahanie

80 $ – stary dywan nomadyczny

20.000 IR – napiwek za pakowanie

230 $ – nowy dywan miejski

14.000 IR – 2 phaludeh cytrynowe

3.000 IR – duża woda

01.05

Niektóre kursy nocne autobusu były znośne, inne mniej. Ten był męczący. Dojeżdżając do Ahvaz, które jest stolicą prowincji Chuzestan, przez okna widać płonące szyby naftowe. Widok ten był niecodzienny i interesujący. Zagadką pozostaje dla mnie dlaczego kierowcy autobusów nie przyjeżdżają na dworce autobusowe w miastach docelowych. Tak było i w Ahvaz. Autobus zatrzymał się gdzieś w mieście na ulicy. Wszyscy zaczęli wysiadać, a kierowca dał nam sygnał, że też musimy wysiadać. Jak się można było domyśleć natychmiast otoczyła nas zgraja agresywnych taksiarzy. Niestety nikt z nich nie władał angielskim, nawet w stopniu podstawowym. Wsiedliśmy do samochodu z jakimś Irańczykiem. Mówiliśmy „bus terminal to Shush”. Przejechaliśmy długi dystans, no i okazało się, że dotarliśmy do niewłaściwego dworca. Znowu w drogę. Jak już niekomunikatywny taksiarz nas dowiózł, to cena wydała się nam znacznie zawyżona – 80.000 IR. Nie chcieliśmy zapłacić, więc w rozmowę, która z zewnątrz przypominała kłótnię, wdał się policjant. Z nim mogliśmy się porozumieć. Wyjaśniliśmy mu, że naszym zdaniem kierowca żąda za dużo pieniędzy. Myśleliśmy, że możemy liczyć na jego pomoc, ale ostatecznie przeliczyliśmy się. Dłużej już nie chciało się nam tracić czasu na jałowe spory. Zapłaciliśmy tyle, ile taksiarz żądał. Jednak uważam, że kwota była zawyżona. Policjant obiecał nam również pomoc w znalezieniu transportu do Shush. Po takiej interwencji w sporze z taksiarzem nie byliśmy nią zainteresowani. Zapewniał nas, że minibusy do Shush nie kursują. Skąd my to znaliśmy ?! Rzecz jasna blisko ronda, przy którym wysiedliśmy z taksówki był dworzec autobusowy, a na jego terenie parkowały minibusy do Shush. Niedogodnością była jedynie okoliczność, że do odjazdu pozostawała ponad godzina. W końcu mogliśmy wypić chociaż gorącą herbatę. Bowiem, o dziwo, pomimo spodziewanych wysokich temperatur akurat w Ahvaz niebo było zasnute chmurami i rzęsiście padało. Jazda do Shush była monotonna, ale trwała jedynie 1,5 godziny. Byliśmy jedynymi ludźmi o białej skórze. Chyba niewielu turystów decyduje się na odwiedzenie Czoqa Zanbil, nawet o sprzyjającej porze roku. Powodem, dla którego postanowiliśmy tak zboczyć jest jedyny tak dobrze zachowany zigurrat na terenie Iranu. Na naszą wyobraźnię mocno wpłynęła nazwa kojarzącą się ze starożytnym Babilonem i oczywiście jednym z cudów starożytnego świata – wiszącymi ogrodami Semiramidy. Ponoć te rajskie ogrody znajdowały się na zigurratach. W Shush po wyładowaniu plecaków otoczyła nas grupka taksiarzy oferujących swoje usługi. Wybraliśmy gadatliwego starszego Irańczyka nieźle mówiącego po angielsku. Po krótkich rozmowach zaakceptował naszą cenę i plan małej wycieczki obejmujący zigurrat w Czoqa Zanbil i mauzoleum Daniela w Shush. Z Shush do Czoqa Zanbil (ok. 25 km) przejazd trwał krótko, niecałe 30 min. Bilet wstępu jest banalnie tani. Muszę zaznaczyć, że zigurrat nie jest kompletny. Należałoby raczej powiedzieć, że pozostał zarys budowli. Jego wielkość sugeruje ile trudu musiano włożyć w budowę. Jednakże nie wywołuje takiego wrażenia, jak choćby pomniejsze piramidy w Egipcie. Zigurrat stoi na rozległej równinie. Latem niewątpliwie panuje w tym miejscu potworna temperatura. Poza prowizoryczną budką strażnika i jednocześnie kasą biletową nie ma skrawka drzewa, pod którym można byłoby znaleźć cień. Wracając do Shush złapaliśmy gumę, ale kierowca ze zmianą bardzo szybko się uwinął. Pewnie miał spore doświadczenie. Mauzoleum Daniela też specjalnie nie zachwyca. Dominująca nad nim biała wieża niewątpliwie stanowi dla mieszkańców punkt orientacyjny. Shush sprawia wrażenie miasta bardzo prowincjonalnego. Sądzę, że nie ma ćwierci powodu, dla którego należałoby w nim przenocować. Chyba, że ktoś ma bardzo dużo czasu i jego pasją jest podziwianie miast na uboczu. Tak jak się dało najszybciej wróciliśmy do Ahvaz, gdzie wsiedliśmy w autobus kierujący się do Hamadanu. Czekał nas kolejny nocny i długi przejazd. Po raz pierwszy zaś zdarzyło się nam spędzić 2 noce z rzędu w drodze.

Wydatki:

80.000 IR – kurs taxi w Ahvaz

4.000 IR – 2 kubki herbaty na dworcu w Ahvaz

30.000 IR – kurs minibusem z Ahvaz do Shush (2 os.)

200.000 IR – cena objazdu taksówką do zigurratu i mauzoleum Daniela

30.000 IR – kurs minibusem z Shush do Ahvaz

200.000 IR – 2 bilety autobusowe do Hamadanu (2 os.)

4.000 IR – duża woda na dworcu w Andimeszk

02.05

Hamadan zobaczyliśmy w absolutnych ciemnościach. Autobus dotarł chyba przed czasem. 4.30 w nocy to koszmarna pora po nocnej jeździe. Na zewnątrz temperatura była dziwnie niska. Weszliśmy do jakiegoś pomieszczenia, ale długo w nim nie posiedzieliśmy. Przenieśliśmy się do poczekalni dworca. O tej porze cichej i wyludnionej. Gdy nastał świat wyjaśniła się przyczyna niskiej temperatury. Niedaleko na horyzoncie widać było ośnieżone szczyty górskie. Kupiliśmy bilety na najwcześniejszy autobus jadący do Qazwin, które było naszym następnym przystankiem. Trochę zdrzemnęliśmy się po drodze, co po komunikacyjnych mękach było zbawienne. Czujnie obserwowałem napisy na drodze i było to działanie ze wszech miar słuszne. Pomimo, że bilety mieliśmy do Qazwin i kierowca o tym musiał wiedzieć, bo mówiliśmy dokąd jedziemy, na autostradzie do Teheranu autobus mijał nasz cel. Po mojej interwencji kierowca zatrzymał autobus przy zatoczce obok postoju taksówek. Tym razem na szczęście, bo wybór transportu mieliśmy z głowy. Taksiarze chyba po naszych twarzach poznali, że chcemy dostać się do miasta jak najszybciej, bowiem byli nieugięci w kwestii obniżenia ceny. W końcu jeden z nich okazał się podatny na naszą perswazję. Przejazd do miasta trochę trwał, więc byliśmy zadowoleni że jedziemy prosto do centrum. Nocleg znaleźliśmy w schronisku Mehmanpazir Buali (przy Buali Street). Pokój klaustrofobiczny, ale na jedną noc mógł być. Cena bardzo przyzwoita. W przewodniku znalazłem informację, że w mieście działa hamman. Wybrałem się na rekonesans. Trochę czasu musiałem poświęcić na jego znalezienie i obawiałem się, że po raz kolejny zawiodę się. Ku mojemu zadowoleniu łaźnia była otwarta i działała jako łaźnia. Prawdziwa, autentyczna i stara, co widać było wewnątrz. Upewniłem się co do godzin pracy i wróciłem do schroniska. Po południu wybraliśmy się na zwiedzanie Qazwin. Rozpoczęliśmy od bazaru, na którym trafiliśmy do jadłodajni, w której stołowali się tubylcy. Zamówiliśmy danie pod nazwą qimeh nasar – owca w pistacjach oraz surówka warzywna i jogurt. Bardzo smaczne i sycące. Byliśmy jednymi z ostatnich gości, bo obsługa szykowała się do zamknięcia lokalu. Dziwne, bo nie było jeszcze nawet 16. Z bazaru przenieśliśmy się do meczetu Nabi. Zobaczyliśmy niestety z zewnątrz zaniedbany pałac Chehel Sotun. Wizyta w hammanie spełniła moje oczekiwania. Jest to tradycyjna łaźnia, której największą zaletą są doświadczony masażysta i miejsce do odpoczynku. Cieszyłem się jednak, że mogłem zrelaksować się w starej parowej łaźni. Wieczorem ponownie wyszliśmy na ulice miasta, tym razem do fajczani, w której wypaliliśmy wonny kalion. Oczywiście nie mogliśmy się powstrzymać przed wypiciem kilku Istaków. Wracając do schroniska kupiliśmy soczystego melona, który stanowił naszą kolację. Słodki i orzeźwiający.

Wydatki:

40.000 IR – kurs taxi z autostrady do centrum Qazwin

3.000 IR – ciastka na bazarze (na wagę)

85.000 IR – obiad na bazarze

75.000 IR – hammam (wejście – 25.000 i masaż – 50.000)

40.000 IR – fajka wodna, 2 herbaty i 2 Istaki

9.000 IR – melon

10.000 IR – mleko

140.000 IR – nocleg

03.05

Po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie. Na pierwszy ogień najbardziej oddalony od schroniska meczet piątkowy. O tej porze, a było słoneczne przedpołudnie, prawie pusty. Oprócz nas był tylko starszy mężczyzna. Ciekawostką tego meczetu jest zieleń rosnąca na dziedzińcu. I nie mam na myśli małych krzaczków. Naprzeciwko wejścia rośnie solidne drzewo i kilka mniejszych. Nie spotkaliśmy dotychczas roślinności na terenie meczetów. Tylko z zewnątrz zobaczyliśmy pałac Ali Qapu, który był remontowany. Bardzo zainteresowały nas cysterny, ale niestety były nieczynne. Na jednej z ulic weszliśmy do staroświeckiego zakładu szewskiego. Pan był autentycznie zadowolony, gdy pokazaliśmy mu w naszym przewodniku jego zakład zaznaczony jako atrakcja. Ciekawą elewację ma Amir Kabir House, ale wnętrza zamieniono na jakieś biura. Weszliśmy do banku, żeby wymienić walutę. No i trwało to długo. Przy wymianie usłyszałem, że bankowcy irańscy bardzo lubią turystów, w dowód czego otrzymałem firmowy brelok Melli Bank. Drogę na dworzec autobusowy pokonaliśmy transportem miejskim. Także i wówczas spotkaliśmy się z dużą życzliwością pasażerów. Iranka, oczywiście w czadorze, podarowała Gośce muzułmański „różaniec”. Ze mną nie wymieniła nawet spojrzenia. Sprzedawcy w kasach na dworcu nie byli skłonni do opuszczenia cen biletów do Rasht. W końcu ceny biletów autobusowych naprawdę są bardzo przystępne. Po drodze krajobraz za oknami diametralnie inny niż do tej pory widzieliśmy. Pojawiły się wysokie góry, porośnięte lasami i solidne serpentyny drogowe. Zdarzył się również deszcz, rzecz niespotykana w centrum kraju i na jego południu. Przed Raszt musieliśmy przesiąść się do innego autobusu, który dowiózł nas do dworca autobusowego w mieście. Do centrum z dworca kursuje autobus miejski. A w nim dostaliśmy bilety od pasażera. Kolejny przykład uprzejmości Irańczyków. Do centrum miasta wiedzie długa i szeroka aleja, której pasy rozdzielone są szpalerem wysokich palm. Większość hoteli i noclegowni znajduje się w okolicach Shahrdari (Shohada) Sqare. Odnalezienie schroniska Sedaghat Guesthouse wymaga zadzierania głowy do góry. Szyld jest prawie niewidoczny. Gdybym użył słowa podstawowy na określenie standardu pokoju, znaczyłoby to, że był luksusowy. To był chyba najskromniejszy pokój ze wszystkich, w których nocowaliśmy. Generalnie chodziło o zostawienie plecaków, szybki spacer po bazarze i tyle. Bowiem już po wyjściu na wieczorny rekonesans znaleźliśmy o wiele przyjemniejszy hotel. Na bazarze najciekawsze były oczywiście ryby. Niektóre zupełnie nam nieznane, o niesamowitych kształtach. Zjedliśmy na miejscu prowizoryczną kolację. I nie był to kebab w jakiejkolwiek postaci. Smaczny biały ser, kiszone ogórki i prawdziwa ciemna bułka. Delicje!!!

Wydatki:

110.000 IR – 2 bilety autobusowe do Rasht

3.000 IR – duża woda

20.000 IR – kolacja na bazarze (biały ser, kiszone ogórki i bułki z piekarni)

100.000 IR – nocleg w Sedaghat Guesthouse

04.05

Rano „wymeldowaliśmy się”, a nasze bagaże (plecaki i dywany) wylądowały w recepcji. Niedaleko głównego placu miasta znajduje się postój taksówek w kierunku Morza Kaspijskiego. Konkretnie Bander-e Azali. Tym razem było to prawdziwe savari. Droga upłynęła nam w rytmie irańskiego popu. Chcieliśmy zobaczyć plażę największego jeziora świata. To był nasz błąd, a zgubiła nas nasza skłonność do transportu miejskiego. Wsiedliśmy do autobusu, który wywiózł nas na totalne bezludzie. Straciliśmy mnóstwo czasu, więc jak dotarliśmy na miejsce, to przygnębieni i jednocześnie wściekli nie wysiedliśmy. Prawie tą samą trasą wróciliśmy do Bander-e Azali. Przespacerowaliśmy się nadmorską promenadą. Bez zachwytów. Można wynająć łódkę i zobaczyć wybrzeże morza wraz z żyjąca fauną oraz rosnącą florą. Nie daliśmy się namówić, gdyż w planach na popołudnie mieliśmy wizytę w górskiej wiosce Masuleh. Jednym z celów wyjazdu do Bander-e Azali była chęć nabycia autentycznego irańskiego kawioru. Ten prawdziwy pochodzi wyłącznie z ryb żyjących w Morzu Kaspijskim i w ostatnich latach jego produkcja jest ściśle dozorowana. W dodatku wyłącznie na eksport. Prawo do połowu mają państwa z dostępem do wód Morza Kaspijskiego: Iran, Rosja, Turkmenistan, Azerbejdżan i Kazachstan. Weszliśmy do sklepu jubilerskiego ufając, że sprzedawca luksusowej biżuterii będzie nam w stanie pomóc. Chodziło przecież o luksusowy towar, choć innego sortu. Najważniejszym kryterium była cena. Pomimo obecności klientów sprzedawca zajął się nami. W tym celu wykonał kilka telefonów. Rezultat nie był zachęcający. Ceny kawioru z odpowiednim certyfikatem autentyczności były szokujące. Gatunek I 159$ za 100 gramów, natomiast gatunek II kosztował 106 $ za 100 gramów. Podziękowaliśmy i zrezygnowaliśmy. Nam pozostawała nadzieja, że kupimy kawior na targu rybnym. Na nim zostaliśmy natychmiast wyłapani przez naganiacza. Dobrze mówił po angielsku i dobrze wiedział czego turyści mogą tutaj szukać. Cena też nie była zachęcająca. 300 gramowy słoiczek kawioru z bieługi wyceniono na 3.500.000 IR, czyli coś ponad 330 $. Zdecydowanie za dużo. No i obeszliśmy się smakiem. Do Rasht wróciliśmy ponownie savari. Z Shohada Squer wieloosobową taksówką przenieśliśmy się do miejsca postoju minibusów do Fuman. W Fuman chcieliśmy wynająć savari do Masuleh, ale były właściwie tylko zwykłe taksówki. Taksiarz zaproponował rozsądną cenę. Jeden ze współpasażerów z minibusa wsiadł razem z nami do taksówki. Kilka kilometrów za miastem taksówkarz zmienił oczywiście kwotę na zdecydowania wyższą. Swoim zachowaniem bardzo nas zirytował. Uznaliśmy, że nie chcemy już mieć z nim do czynienia i zażądaliśmy żeby zatrzymał samochód. Współpasażer zaproponował, że nas zabierze do Masuleh, tylko musi wpaść do domu. Wysiedliśmy przed jego domem. Zaprosił nas do środka, a jego matka zaprowadziła nas do pokoju, w którym przebywała staruszka. Zapewne była to babka chłopaka. On sam gdzieś zniknął, a my nerwowo spoglądaliśmy to na siebie, to na zegarki. Pozostawało nam coraz mniej czasu na dojazd do wioski, zwiedzenie jej i powrót do Rasht przed nocą. Zdecydowaliśmy, że wychodzimy i na własną rękę spróbujemy dotrzeć do Masuleh. Jednak zanim zdążyliśmy wyjść przybiegł zdyszany chłopak z siatką zakupów. Zrozumieliśmy, że zaprosił nas do swojego domu na obiad !!! A wyszedł, bo musiał zrobić zakupy. To było wprost niesamowite. Mahdi zadzwonił do kogoś. Po chwili wyszliśmy na drogę, na której stał samochód. Nie wiem czy był to kuzyn, przyjaciel czy tez po prostu znajomy. W każdym razie zawiózł nas bezpośrednio do wioski. Droga, która do niej wiedzie jest piękna. Krajobraz typowy górski, wzgórza porośnięte gęstym lasem. Serpentyny, na których świetnie czułby się sportowy samochód. W drodze porozumiewaliśmy się zasadniczo gestami. Mieliśmy pocztówkę ze zdjęciami Warszawy, którą wręczyliśmy Mahdiemu z naszymi serdecznymi podziękowaniami. Po dotarciu na miejsce chcieliśmy wręczyć pieniądze w ilości jaką Mahdi pokazał nam w drodze. Ale odmówił przyjęcia tych pieniędzy. Nie mieliśmy pojęcia dlaczego. Na pewno Mahdi nie był urażony czy też dotknięty, bowiem pożegnał się z nami bardzo serdecznie. Ale też stanowczo nie przyjął pieniędzy. Staliśmy zaskoczeni, może nawet zszokowani, ale jednocześnie bardzo wzruszeni. Tym drobnym, ale jakże wymownym gestem Mahdi udowodnił – także i nam – że pieniądze nie zawsze są najważniejsze. Musiał przecież wcześniej zapłacić taksówkarzowi, który zawiózł nas do jego domu, a następnie swojemu znajomemu za podrzucenie nas do Masuleh. Sądzę, że bardzo ważne było dla Mahdiego, aby obcy ludzie z innego kraju dotarli do miejsca, które chcieli zobaczyć i mile wspominali Iran i Irańczyków. Chyba dlatego to zrobił. Sama wioska jest fantastycznie położona na wzgórzu. Domy są w kolorze przybrudzonej żółci. Zabudowa ułożona jest tarasowo. W niektórych miejscach jest tak, że dachy domów są chodnikami poziomu powyżej. Można było nawet wyjarać fajkę wodną, ale przez perturbacje czasowe w Bander-e Azali musieliśmy zrezygnować z tej przyjemności. Czego szczerze żałowaliśmy, bo miejsce było zjawiskowe i niezwykle klimatyczne. Kawiarnia zwrócona była do wzgórz leżących naprzeciwko i przed nią rozpościerał się kapitalny widok. Masuleh podobało mi się bardziej niż Abyaneh. Do Fuman wróciliśmy dużym autobusem. W okolicach ronda, z którego odjeżdżały minibusy do Rasht, znaleźliśmy świetne sklepiki z bardzo smacznymi i tanimi plackami cynamonowymi. Były jeszcze lekko ciepłe i ich zapach drażnił nozdrza. Przed wejściem do minibusa wdaliśmy się w pogawędkę ze studentem informatyki. Rozmowa rozwinęła się i trwała przez cała drogę. W Rasht student kategorycznie i stanowczo zdecydował, że zapłaci za nas kierowcy. Mimo naszych protestów zrobił to. Opłata nie była znaczna, nawet niska, ale ponownie byliśmy zaskoczeni i skonsternowani. To przekraczało wszelkie opowieści i słuchy o uprzejmości i grzeczności Irańczyków. Do placu dojechaliśmy wieloosobową taksówką miejską. Kierowca wysadził nas blisko hotelu. Szliśmy chodnikiem w wieczornym tłumie ludzi wyległych na ulice Rasht. W pewnym momencie ktoś nas zatrzymał. Był to kierowca tej taksówki, który wręczył nam karteczkę z napisanym numerem telefonu mówiąc, abyśmy do niego zadzwonili gdybyśmy potrzebowali pomocy !!! Niesamowity dzień !!! Nie spodziewaliśmy się tak niezwykłego zachowania Irańczyków wobec turystów.

Wydatki:

5.500 IR – słodkie bułeczki

20.000 IR – kiść bananów

30.000 IR – kurs savari do Bander-e Azali (2 os.)

6.000 IR – 2 bilety miejskie

30.000 IR – kurs savari do Rasht (2 os.)

5.000 IR – kurs wieloosobówką do ronda minibusów w Rasht (2 os.)

14.000 IR – kurs minibusem do Fuman (2 os.)

8.000 IR – 2 placki cynamonowe

14.000 IR – kurs autobusem z Masuleh do Fuman

4.000 IR – kurs wieloosobówką w Rasht

50.000 IR – 2 plakaty filmowe

05.05

Z Rasht wyjechaliśmy do Teheranu autobusem klasy VIP. Choć już nim nie był, w ślad za czym poszła w dół cena biletu. Nie do negocjacji, co zdarzyło się już drugi raz. Komfort podróży wysoki. W stolicy kraju autobus skończył kurs na wielkim terminalu autobusowym Azadi, nieopodal placu i słynnej wieży o tej samej nazwie. Taksiarze już czekali, ale nie doczekali się. Kombinowanym transportem (autobus miejski i metro) dotarliśmy do hotelu Mashad. Tani, ale schludny. Polecamy przede wszystkim z uwagi na niezwykle sympatycznego recepcjonistę imieniem Amid. Z dużym poczuciem humoru i bardzo serdecznym nastawieniem do Polaków. Po południu wróciliśmy pod wieżę Azadi, która jest charakterystycznym punktem na mapie Teheranu. Wjechaliśmy na górny poziom wieży, z którego rozciąga się naprawdę imponująca panorama stolicy. Znakomicie widać pobliskie góry Elburs. Bazar, na który wybraliśmy się na zakupy prezentów niestety był już zamknięty. Jutro piątek, jedyny dzień kiedy życie bazarowe zamiera. Wróciliśmy do hotelu, kiedy szykowaliśmy się do wypalenia fajki wodnej z Amidem, spotkaliśmy rodaków. Ścieżki krajanów krzyżują się w każdym już zakątku świata. I świetnie. Amid zadbał również o nasze żołądki ofiarowując kolację.

Wydatki:

135.000 IR – 2 bilety autobusowe do Teheranu

10.000 IR – 4 bilety jednorazowe na metro

10.000 IR – 2 bilety 1-dniowe na metro

126.000 IR – obiad (2 porcje ryżu, 2 szaszłyki z kurczaka, 2 sałatki warzywne i 2 jogurty)

60.000 IR – 2 bilety wstępu na wieżę Azadi

10.000 IR – 2 Istaki

30.000 IR – 2 shaki owocowe z ulicznego wózka

06.05

Zabytków w Teheranie zbyt wiele nie ma. Główne atrakcje stolicy Iranu to muzea. Kilka z nich zaplanowaliśmy zwiedzić i zobaczyć ich zbiory. Rano na ulicach Teheranu pusto, co wywołuje nasze zdziwienie. W końcu mieszka w nim kilkanaście milionów ludzi. Powód prozaiczny. Piątek – dzień wolny. Można dłużej spać i nie trzeba wcześnie otwierać sklepów. Oraz muzeów. Zostaliśmy ofiarami takiego podejścia, gdyż Muzeum Sztuki Nowoczesnej niestety nie otworzyło swoich bram tego dnia. A szkoda, bo z opisu wynikało, że posiada nadzwyczaj interesujące zbiory uznanych na świecie artystów. Na nasze szczęście niedaleko zlokalizowane jest szalenie ciekawe – z naszego punktu widzenia – Muzeum Dywanów. Zbiory obejmują dywany z różnych części kraju oraz z różnych epok. Wystawione na pokaz były egzemplarze zarówno sprzed kilkuset lat z okresu świetności imperium, jak i z ubiegłego wieku. Część ekspozycji była niedostępna, ale to co było można zobaczyć zachwyciło nas. Wielkie dywany zawieszone na ścianach pokazują ogrom pracy w nie włożonej i kunszt tkaczy. Imponujące i naprawdę godne polecenia. Cena biletu symboliczna. Z braku czasu musieliśmy dokonać drastycznych cięć w naszych zamierzeniach. Zgodnie wybraliśmy jeszcze obejrzenie rezydencji szacha Mohammada Rezy Pachlawiego. Na początek pojechaliśmy kombinowanym transportem (autobus, metro i taksówka) do Sa’d Abad Museum Complex. Jest to olbrzymi kompleks położony na jeszcze większym obszarze. Zbudowany jeszcze przez Rezę Pahlawiego – ojca ostatniego szacha. Szanse na jego dokładne obejrzenie w ciągu jednego dnia oceniam jako żadne. Sa’d Abad to zespół kilkunastu budynków funkcjonujących obecnie jako odrębne obiekty do zwiedzania. Znajduje się on w ekskluzywnej, północnej części miasta, do której dociera zbawienny powiew wiatru z pobliskich gór Alborz. Posiadłość porośnięta jest tysiącami dorodnych platanów, które w upalnych miesiącach lata dają jakże pożądany cień. Do każdego z budynków można kupić oddzielny bilet. Nie było możliwości (dobrze dla nas) nabycia biletu całościowego. A jest co tam oglądać. Zdecydowaliśmy się na Biały Pałac i Zielony Pałac. Zobaczyliśmy niestety tylko ten pierwszy, bowiem drugi był zamknięty. Biały Pałac służył jako rezydencja szacha do podejmowania oficjalnych gości. Zainteresowanie Irańczyków duże. Każdy pokój wzorowany na innej epoce. Drogocenne sprzęty i zastawy (porcelana Rosenthala, szkło Baccarata) towarzyszą kunsztownym olbrzymim perskim dywanom (nawet o powierzchni 140 i 220 metrów kwadratowych) o niezwykle skomplikowanym wzorach. Z sufitu zwisają wielkie kryształowe żyrandole wykonane w Czechosłowacji. Na eksponowanych miejscach prezentowane są prezenty od gości szacha. Wszędzie widoczny ostentacyjny przepych, luksus i rozpasanie. Jego źródłem były petrodolary i buta szacha. Trudno jest zapamiętać wszystko, choć całość z jednej strony wywiera oszałamiające wrażenie. Z drugiej zaś wywołuje zamyślenie nad przemijającym blichtrem dóbr doczesnych, których właścicieli może zmieść ludowa rewolucja. Przenieśliśmy się do Pałacu Niyavaran, będącego prywatną rezydencją szacha i jego rodziny. Zbudowany w nowoczesnym stylu, czyli lata 50 XX wieku sukcesywnie uzupełniany był o najnowsze osiągnięcia techniczne. Między innymi zobaczyć można pokoje dzieci pary cesarskiej oraz szacha i jego żony. Przez szyby widać garderobę szachbanu (monarchini) z ocalałymi sukniami i butami wiodących domów mody houte-couture. Jedną z ciekawostek jest gabinet dentystyczny znajdujący się w pawilonie szachbanu Farah. Tak żyją możni tego świata. Na zakończenie dnia szybka wizyta pod byłą ambasadą USA w Teheranie. Na murach malowidła potępiające Stany Zjednoczone. Całkiem ciekawe z uwagi na sposób ekspresji, np. Statua Wolności, gdzie zamiast głowy jest czaszka z koroną i drutami kolczastymi opasującymi Iran. Ostatnie chwile przed powrotem do hostelu poświęciliśmy na zakupy. Jeszcze nigdy nie robiliśmy ich tak późno, niemalże w ostatniej chwili. Postanowiłem przedłużyć stan uzależnienia i kupiłem kilka butelek Istaka, żeby przetestować je w Polsce. W hotelu załapałem się na pyszną jajecznicę przygotowaną przez Turka, a potem wypaliliśmy z Amidem ostatnią w Iranie fajkę wodną. Przy okazji z jego pomocą zamówiliśmy wygodny transport na lotnisko, czyli taksówkę. Pozwoliło nam to zostać dłużej w hotelu i nie męczyć się z bagażami i szukaniem autobusu na ulicach stolicy w kierunku lotniska. Wyruszyliśmy po północy i całkiem sprawnie bez korków w miarą szybko dotarliśmy na lotnisko. Do odlotu mieliśmy ponad 4 godziny, które wypełniłem słuchaniem muzyki. Kolejny raz błogosławiłem firmę Apple. Ipod jest zbawienny w takich sytuacjach. Odprawa odbyła się całkiem sprawnie, ale strefa wolnocłowa była rozczarowaniem. Niewiele oferuje chcącym wydać tutaj pieniądze. Słodycze, trochę kosmetyków. Najciekawsze i zarazem najdroższe produkty to kawior i dywany. Ceny kosmiczne. Słoiczek o wadze 50 g kosztował 200 USD, dywany jedwabne ponad 2000 USD – piękne. W samolocie dużo wolnych miejsc. Wracaliśmy do realnego świata po bajkowych orientalnych wakacjach.

Wydatki:

10.000 IR – 2 bilety do Muzeum Dywanów

20 USD – album o Iranie w muzeum

100.000 IR – 2 paczki ciastek (nugaty)

160.000 IR – 2 paczki ciastek (baklawy)

8.000 IR – duża butelka Delstera

110.000 IR – opakowanie szafranu

20.000 IR – dojazd taxi do Saad-Abad

15.000 IR – 2 bilety do White House

50.000 IR – dojazd taxi do Niaravan Palace

26.000 IR – 2 bilety do Niyavaran Palace i pawilonu szachbanu

10.000 IR – kurs wieloosobówką do ronda Tajrish

3.000 IR – 2 bilety autobusowe

20.000 IR – 4 Istaki

250.000 IR – kurs taxi na lotnisko

FASCYNUJĄCY KRAJ, KTÓRY NIESTETY MA FATALNĄ PRASĘ. Nie należy się jednak nią przejmować, tylko zorganizować wizy i transport, a potem już tylko rozkoszować atmosferą tego zupełnie niezwykłego kraju. Bardzo gościnni obywatele, oszałamiające zabytki i niespotykana atmosfera na ulicach miast to główne atuty Iranu. Sprawdźcie!

 

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u