Indyjsko-nepalski notes, czyli trzy lata później – Agata i Wojciech Kokoszka

Agata i Wojciech Kokoszka

Bez Indii wytrzymaliśmy tylko trzy lata. Każdy film, każda fotografia przywoływała masę wspomnień. Podczas wielkanocnej sjesty zapada decyzja. Jedziemy. Niestety mamy tylko dwa tygodnie urlopu. Rzucam hasło: Do Nepalu przez Indie!
Dalej już poszło szybko. Tanie bilety lotnicze do Delhi (595 USD razem z podatkami na osobę), szczepienia przeciw wzw A i B) trochę informacji z internetu, używany przewodnik Lonely Planet „Nepal”, bezpłatna indyjska wiza. Jesteśmy gotowi.

Dzień 1 (14.06.2003)
Potwornie zaspani jedziemy na Okęcie. Po pożegnalnych uściskach z rodziną odprawiamy się i buszujemy po wolnocłówce. Kupujemy Jamesona i Finladię. Z amebami trzeba będzie jakoś walczyć. Tupolev Aerofłotu okazuje się „trochę wyeksploatowany”. Ciasno bardziej niż w autobusie. Pilot latał chyba wcześniej na lotniskowcach. Ostro i do góry.
Lądujemy na Szermietiewie i włóczymy się po sklepach wolnocłowych dla zabicia czasu. Matrioszki i wóda. W Irish Pubie przepijamy pierwszy nocleg. Się żyje.

Dzień 2 (15.06.2003)
Lądujemy w Delhi o 2.00 czasu lokalnego. Wypełniamy formularze świadczące, że nie mamy SARS. Swoją drogą ciekawy sposób wykrywania choroby. Wystarczy napisać, że nie mamy gorączki, kaszlu i kłopotów z oddychaniem. Potem pracownik lotniska przystawia pieczątkę i już Indie są wolne od SARS. Nic dziwnego, że do tej pory wykryto tylko jeden przypadek tej choroby. Na pewno nie na lotnisku. Po godzinie oczekiwania są wreszcie nasze zmaltretowane plecaki. Wymieniamy dolary na rupie w biurze Thomas Cook. 1USD = 46 Rs. WELCOME TO INDIA. Upał daje nam w twarz. Jako stali bywalcy nie dajemy się naciągnąć na kurs taksówką i jedziemy rządowym autobusem EATS. Stanowisko na prawo od wyjścia z hali przylotów. Bilet do Pahar Ganj 50 Rs. Na widok wojska niektórzy pasażerowie kładą się płasko na siedzeniach. Czyżby nie wszyscy kochali pokojową politykę zagraniczną rządu Indii?
Dlatego, że byliśmy jedynymi turystami o 4 rano autobus zawiózł nas prosto na Pahra Ganj, Zwykle zatrzymuje się po drugiej stronie dworca kolejowego New Delhi. Po trzech latach od naszej ostatniej wizyty syf nie zmienił się ani trochę. Mimo tradycyjnych naciągaczy dotarliśmy do hotelu Down Town gdzie płacąc 150 Rs za dobę (dwójka z łazienką) zaryliśmy się w upał. Jeszcze tylko mycie zębów w mineralce i toast wódką z colą. Póki my żyjemy!!!
Pobudka po paru godzinach. Dociera do mnie. Jesteśmy w Indiach.
Szwendamy się bez celu po Pahar Ganju. Niedziela. Krowy, riksze, zapachy, odory, spaliny i morze ludzi. Kolorowa rzeka powoli przepływa przed oczyma. Całe życie jest karmą. Pahar Ganj to krótki przystanek. Tworzę indyjskie haiku.

płyną motyle
unosząc skrzydła sari
mokre od potu

Upał relaksuje mózg. Poezja miesza się z bezwładem.
Obkupiliśmy się w mydła sandałowe i kadzidełka.

Dzień 3 (16.06.2003)
Snujemy się po mieście. Aklimatyzacja na razie bez zarzutów. Jest 46 stopni Celsjusza w cieniu. Do Gorakhpuru ruszamy wieczorem.

Dzień 4 (17.06.2003)
Podróż sleeperem upłynęła klasycznie. Na początek kąpiel we własnym pocie, a potem pogawędki z pasażerami. Hindusi się trochę ucywilizowali. Już nie są tak nachalni jak kiedyś. Niestety ścisk jest taki, że masa ludzi śpi na podłodze i ciężko się ruszyć. W Gorakhpurze kupujemy biletu powrotne i łapiemy autobus do granicy (50 Rs za osobę) -(wioska Sounali). Przy dworcu agenci biur turystycznych oferują tanie przejazdy do Pokhary (850 Rs za 2 os.), jednak podróż jest długa (ok.12 godz.) i po nieprzespanej nocy w pociągu nie mamy już siły na taką wyprawę. Decydujemy się na nocleg w pierwszej wiosce w Nepalu, aby nabrać sił.
Przygraniczne Sounali okazuje się dużą wiochą. Granica jest tak „dokładnie” oznakowana, że gdyby nas urzędnik nie zawołał to byśmy sami wkroczyli bez kontroli do Nepalu. Celnicy siedzą po prawej stronie ulicy w małym pomieszczeniu między sklepami ok. 100 m od przejścia. Wizę wyrabiamy w biurze po stronie nepalskiej. 30 USD najtańsza 60 dniowa. Nocleg bierzemy w hotelu Paradise (250 nepalskich rupii). Kiedy już trochę odsapnęliśmy okazało się, że dalsza podróż zaczyna się komplikować gdyż zaczął się strajk kierowców autobusów i nie ma jak się dostać do Pokhary. Naganiacz hotelowy obiecuje załatwić taksówkę do Kathmandu. Zaczynam snuć wizję o spisku kierowców z taksówkarzami. Ciekawe na ile ten strajk to prawda, a na ile robią nas w trąbę. Po sprawdzeniu kilku niezależnych źródeł strajk okazuje się być faktem. Taksówka do Kathmandu kosztuje 1400 NRs. Na razie nie na naszą kieszeń. Kolacja. Kiepskie mo-mo z kurczakiem oraz niezłe piwo „Golden Tiger”.

Dzień 5 (18.06.2003)
Strajk w pełni. Może potrwa 2 dni, a może 2 tygodnie. Jesteśmy uziemieni. Z braku zajęcia śpimy do południa. Potem bierzemy rikszę do Bhairawy (30 NRs.) i jedziemy na śniadanioobiad. Stołujemy się w „Kasturi Restaurant”. Dwie masale dosa – 60 NRs. Kupujemy 1kg soczystego mango (25 NRs.) i wracamy do naszego raju „Hotel Paradise”. Idziemy na internet powiadomić rodzinę, że żyjemy. Cholernie drogo. 3 NRs za minutę. Łącze modemowe. Wolno i drogo, ale wyjścia nie ma. Po południu nasz hotelowy anioł stróż komunikuje, że strajk się przeciągnie. Cholera. W desperacji rozpoczynam negocjacje o prywatną taksówkę. Po godzinie już wiadomo. Jedziemy taksówką do Pokhary.
0 20.00 startujemy Toyotą Corollą rocznik 71 wraz z trójką Nepalczyków. Max speed 25 km/h. Po 20 km przerwa na obiad. Stoimy godzinę. Niech to. Po 40 km kierowca oświadcza, że dalej nie jedzie, bo policja zamknęła drogę. Po długiej dyskusji kluczem okazuje się hasło: No Pokhara – no money! To zawsze działa. Jedziemy. Droga tysiąc i jeden zakrętów. Blokada policyjna okazuje się prawdą. Wykorzystując swoje umiejętności negocjacyjne i dar przekonywania udaje mi się po kilkunastu minutach przekonać oficera, że moja żona jest ciężko chora i musimy znaleźć się w Pokharze jak najszybciej. Wymieniając uściski dłoni i słodkie słówka o przyjaźni polsko-nepalskiej oficer decyduje się wykonać kilka telefonów i dostajemy zgodę na przejazd. 20 km dalej ta sama historia, ale tu załatwiam sprawę szybciej, choć na początku celują mi z karabinu w brzuch. Kierowca jest pod wrażeniem moich negocjacji z policją i nabiera do mnie dużego szacunku.

Dzień 6 (19.06.2003)
O 4.30 rano docieramy wreszcie do uśpionej Pokhary. Hotel Green Park ma piękny ogród (250 NRs za dwójkę z łazienką). Można go rekomendować do Lonely Planet. Pokoje duże i czyste. Ciepła i zimna woda. Niezwykłe to zjawisko w tej części świata. Padamy wycieńczeni podróżą. Po śniadaniu zaczynają wychodzić problemy żołądkowe. Włóczymy się trochę, ale krótko, bo kibel moim przyjacielem jest. Pogoda też się chrzani. Ciekawe czy zobaczę ośnieżoną Annapurnę.

Dzień 7 (20.06.2003)
Noc była ciężka. Odwodniłem się maksymalnie. By zatrzymać biegunkę muszę zjeść chyba pół tony węgla. Zaczynam leczyć się Loperamidem. To moja ostatnia deska (raczej tabletka) ratunku. Po paru godzinach jest lepiej. Pogoda tak jak ja- pod psem. Leje. Góry słabo widoczne. Krążymy zatem po sklepach w poszukiwaniu prezentów, wyszywanych koszulek itp. drobiazgów.
Pokhara jest pięknym spokojnym miastem pełnym zieleni i miłych ludzi. Dużo ładnych Nepalek. Filigranowe brunetki o miłych rysach twarzy. Taka sielanka oczywiście panuje poza sezonem. Można tu kupić przepiękne ręcznie robione szale z pashminy (1000 NRs po długich targach). Kupujemy bilety do Kathmandu (350 NRs –od osoby)
Annapurna nadal w chmurach.

Dzień 8 (21.06.2003)
Rano ruszmy. Na starcie godzinne opóźnienie, ponieważ policja formuje autobusy w konwój i pod eskortą rozpoczynamy podróż. Widoki przepiękne. Himalaje w całej krasie. Słowa tego nie opiszą. Po siedmiu godzinach i dwóch postojach docieramy do Kathmandu. Od oglądania widoków boli mnie szyja. W Kathmandu po wyjściu z autobusu rzuca się na nas horda naganiaczy i taksówkarzy. Jeden z nich oferuje przyzwoity hotel (rekomendowany przez Lonely Planet) i darmowy przejazd taksówką. Wskakujemy. „Mustang Guest House” okazuje się bez rewelacji, ale bierzemy go za 200 NRs. Rzucamy plecaki i ruszamy jeść. O tanią knajpę trudno, ale kto szuka ten znajdzie. Po dwóch dniach postu fundujemy sobie obżarstwo. Wytaczamy się ociężali od mo-mo i zup tybetańskich. Mnóstwo sklepów, knajp i innych wytworów masowej turystyki. Turystyczna dzielnica Thamel to nasze mega Krupówki. Turystyka to jest to, z czego żyje Nepal. Zdegustowani hałasem robimy zakupy. Wyszukane herbaty- najlepsze na prezenty. Później już tylko wizyta w kafejce internetowej. Stałe łącze – 20 NRs za godzinę. Tradycyjna lufa i spać.

Dzień 9 (22.06.2003)
Po śniadaniu ruszamy od starego Kathmandu – Durbar Square. Bilet wstępu – 200 NRs. Zwiedzamy świątynie oraz miejsce zamieszkania żywej bogini –Kumari. Później tradycyjnie szwendamy się po sklepach. Zakupy lepiej robić w Pokharze. Kathmandu jest droższe i sprzedawcy nie chcą się targować. Wieczorem idziemy na piwo do “G’s Restaurant” (1 piwo –110 NRs). Spokojne granie rockowej nepalskiej kapeli przekształca się w niezłą balangę. Czad. Polish-nepali friendship. Zanim lokal zostanie zdemolowany wymykamy się bokiem ku rozpaczy nepalski przyjaciół. Wracamy do hotelu. Cały pachnie marihuaną. Good Nepal.

Dzień 10 (23.06.2003)
Dzisiaj dzień buddyjski. Ruszamy do Swayambhunath. Wstęp 50 NRs. Kompleks świątynny zwany Świątynią Tysiąca Buddów prezentuje się imponująco. Na szczyt wzniesienia prowadza strome długie schody, na których końcu wita nas olbrzymia dorje-symbol władzy i potęgi Buddy. Oczy Buddy przeszywają wzrokiem z centralnie położonej ogromnej stupy. Spokój duszy z widokiem na Kathmandu. Robimy masę zdjęć. W drodze powrotnej tradycyjnie kupujemy masę drobiazgów. Napotykamy także ekstra hotel „International Guest House”. Super wypas za jedyne 300 NRs. Szkoda, że tak późno. Po obiadku ruszamy do Bodhnath. Taxi 150 NRs. Po przekroczeniu bramy (wstęp 50 NRs) ogromna stupa powala na kolana. Jest to największa stupa w Nepalu i na świecie. Centrum duchowe buddyzmu tybetańskiego. W powietrzu unosi się zapach kadzideł i OM MANI PADME HUM. Silne wzruszenie. Tłumy pielgrzymów okrążają stupę dokoła zgodnie z ruchem wskazówek zegara. My z nimi na górze stupy wpadamy w lekki trans: om mani padme hum, om mani padme hum… Warto tu przyjechać choćby tylko dla jednej takiej chwili.

Dzień 11 (24.06.2003)
Po wczorajszym wyciszeniu dzisiaj od rana stres. Znowu ten cholerny strajk. Nikt nie chce sprzedać nam biletów, bo nic nie jeździ do granicy. Pozostaje samolot. Miotając się od biura do biura szukamy różnych możliwości. Taksówka, jeep, a może słoń!. Mogą nas zawieźć prywatnym samochodem. 50 USD za osobę. Chyba zwariowali.
Po paru godzinach znajdujemy biuro (Red Lion Travel & Tours), które załatwi nam autobus. Jesteśmy uratowani za 370 NRs od głowy. Ze szczęścia idziemy dalej zwiedzać Durbar oraz Old Royal Palace. Za wstęp do pałacu 250 NRs a w środku… Muzea królów nepalskich. Wieczór przynosi kolejną niespodziankę. Nasz autobus nie jedzie, ale za to możemy jechać innym z klimatyzacją za dopłata 270 NRs od osoby. Zapłacimy. Nie ma innego wyjścia.

Dzień 12 (25.06.2003)
Udało się. Wysłannik z biura dotarł po nas i pojechaliśmy taksówką na miejsce odjazdu. Autobus jest mały. Plecaki lądują na dachu. Podróż ekspresem (tak nazywał się autobus) trwała 11 godzin. Opóźnienie we wschodnim stylu tylko 3,5 godziny. Niespokojna sytuacja polityczna sprawiła, że w każdej wsi i w każdym miasteczku utworzono wojskowe i policyjne checkpointy, gdzie kontroluje się przejeżdżające autobusy, mimo tego, że konwoje są prowadzone przez policyjne patrole. Półżywi lądujemy w hotelu “Ashoka International” w Bhairawie. 300 NRs za pokój z telewizją kablową i łazienką.

Dzień 13 (26.06.2003)
Jedziemy rano rikszą do granicy i po wyjazdowej i wjazdowej biurokracji słyszymy ponownie: Welcome to India! Łapiemy autobus do Gorakhpuru i w tłumie spoconych śledzi docieramy do miasta po 3 godzinach. W knajpie naprzeciw dworca regenerujemy siły jedząc i pijąc przy rytmach India MTV. Agata ma urodziny. Na zdrowie!!!
Cyrk zaczął się na dworcu, bo gdy przyjechał pociąg okazało się, że naszego wagonu nie ma. Pociąg ruszył, więc wskoczyliśmy do środka. W poszukiwaniu wolnego miejsca stratowaliśmy setki Hindusów. Za chwilę okazało się, że robią miejsce dla doczepianych wagonów. Oczywiście nikt nam tego wcześniej nie powiedział. Wykapani 3 razy we własnym pocie docieramy wreszcie do naszych miejsc. W potwornym ścisku i stadem dzieci na siedzeniu trwamy 13 godzin.

Dzień 14 (27.06.2003)
Dotarliśmy. Żyjemy. Nasze kochane śmierdzące New Delhi. Bierzemy hotel, aby tylko się wykąpać i trochę przespać przed lotem. Ostatnie zakupy, ostatni obiad. Do zobaczenia Pahar Ganj. Do zobaczenia Main Bazar. Może za parę lat…
Jeszcze tylko ostatni oszust rikszarz i go home. Pełni refleksji wracamy do cywilizacji. Dwa tygodnie w Nepalu to jednak za mało, ale było warto. Na pewno tam wrócimy!!!

Kursy walut:
1USD – 46 rupii indyjskich (Rs)
1USD – 75 rupii nepalskich (NRs)
W Nepalu można płacić rupiami indyjskimi. Stały przelicznik = 1,6 czyli 100 Rs = 160 NRs.
Koszt wyjazdu na osobę:
600 USD bilet lotniczy + 200 USD (razem z wizą nepalską za 30USD i prezentami)


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u