Indie – Artur Pajdos

Artur Pajdos

INDIE

Moja podróż rozpoczęła się w pustej hali odlotów na 70-431GB2312 lotnisku Okęcie w Warszawie. Przyszedłem tu zdecydowanie za wcześnie, ale lepsze to niż się spóźnić 5 minut. Za oknem stał już samolot, którym miałem polecieć tam, gdzie wschodzi słońce, czyli daleko….

14.03. 2005 Kijów

Na Ukrainie, jak to na wschodzie, mają niezły bałagan i naprawdę nie ma co się denerwować! Z ciekawszych przykładów opisujących ten stan rzeczy to chociażby fakt, że ochrona kontrolowała pasażerów po wyjściu z samolotu (?!), ale nie zrobiła tego przed wejściem do drugiego, mimo iż wszyscy znajdowali się w hali odlotów! Drugim przykładem bałaganu był fakt, iż pomimo wykupionej klasy ekonomicznej dostałem miejsce w klasie biznes! Muszę powiedzieć, że nie narzekałem na tę pomyłkę. Ani ja, ani Ewa z Michałem nie mieliśmy większego planu na podróż, jednak z 70-432 niecierpliwością czekaliśmy na wydarzenia, które miały nas spotkać na kolejnym kontynencie. Na 11 tysiącach metrów nad ziemią zjedliśmy obiad i zajęci oglądaniem widoków za oknem zasypiamy.

15.03. 2005 Delhi

Wylądowaliśmy! W Polsce było duuużo śniegu i mróz, mimo że jest prawie północ, temperatura wynosi 27º C. Z samolotu przesiadamy się do autobusu. Są w nim zepsute drzwi, jednak pan w turbanie zasłanie je swoim ciałem, tak, aby czasem nikt z nich nie wypadł! Po odprawie i wymianie kilku dolarów stajemy się ”milionerami”, w związku z tym wychodząc z terminala stajemy się obiektem pożądania przedsiębiorczych hindusów. Każdy coś do nas krzyczy i oferuje różne swoje usługi. Po małym niezdecydowaniu, którą ofertę wybrać, wciągnęliśmy się w krótkie targowanie. Początkowa cena taksówki, z lotniska do centrum, wynosiła 400 INR (1USD = 42 INR – rupi), utargowaliśmy na 200 (i tak przepłacone). Opuszczamy lotnisko po lewej stronie drogi. Wydaje się, że nikt tu nie zna, bądź nie przestrzega, zasad ruchu drogowego. Każdy jedzie jak chce, trąbiąc na innych uczestników ruchu. Nawet czerwone światło niekoniecznie powstrzymuje kierowców przed dalszą jazdą!!!

Tysiące ludzi jeżdżących bez żadnych reguł, a w zasadzie z jedną, duży może więcej. Samochody nie maja lusterek i używają klaksonów jako znak swojej obecności. Totalny chaos, niesamowite, że nie ma tu wypadków. No i stało się to, czego się obawialiśmy. Z map wynikało, że do stacji kolejowej przy Main Bazar, znajdującego się w centrum New Delhi, powinniśmy jechać głównymi ulicami, tymczasem my wyjeżdżaliśmy z miasta….

Na pytanie gdzie jedziemy kierowca odpowiedział, że ”do jego biura”. Było ciemno a my znaleźliśmy się w bardzo nieciekawej dzielnicy. Kierowca w końcu zatrzymał się przed starym hotelem. Było tam kilka mrocznie wyglądających typów. Michał wyciągnął nawet swoją ”broń na wszelki wypadek”… Na szczęście panowie tylko bardzo usilnie nas nakłaniali do pozostania w ich hotelu, jednak my stanowczo odmówiliśmy. Jedynym argumentem, jaki do nich dotarł był pośpiech na pociąg do Agry. Na szczęście nam uwierzono. Kierowca odwiózł nas na umówione poprzednio miejsce, tłumacząc się, że taką ma prace i wykonuje tylko polecenia swoich zwierzchników. Pod głównym dworcem Delhi w nocy widok nie był zachęcający. Jakieś stare budy i mnóstwo, spoglądających na nas dziwnym wzrokiem, ludzi. Znów pewnie mieliśmy nie tęgie miny. Wyciągnąłem swoje notatki i mimo wszystko zachęcam, aby zostać w tej okolicy, gdyż jest tu najwięcej najtańszych hoteli. Skorzystaliśmy jednak z pomocy naszego kierowcy i każemy się odwieść do hotelu. Zdezorientowanemu kierowcy obiecaliśmy dodatkowe pieniądze. Pomimo późnej pory (ok. 02.00 nad ranem) znaleźliśmy hotel bez problemu. Pokoje nie były luksusowe, ale w miarę dobre (150 rupi-1os, 200 rupi-2os). Hotel nazywa się ”Hare Kriszna Guest House”. Byliśmy tak zmęczeni, że biegające po ścianach jaszczurki nam nie przeszkadzały. Chęć zobaczenia okolicy była jednak silniejsza i wyszliśmy na krótki rekonesans. Minęliśmy kilka krów, które szły środkiem ulicy (jednak to prawda z tymi krowami! ;). Poza tym zaczepiało nas mnóstwo ludzi oferujących jazdę rikszą. Dookoła bardzo dużo biednych ludzi śpiących na ulicy, niektórzy proszą o pieniądze. Nie czuliśmy się bezpiecznie i postanowiliśmy wrócić do hotelu. Spotkaliśmy tam Izraelczyka, który dał nam dużo cennych rad dotyczących zachowywania się w Indiach. Przy tej okazji przydała się również mała butelka ognistej wody z kraju. Wszystko jest tu takie inne, że uśmiech na twarzy towarzyszył nam przez cały czas. Żałowałem tylko, że nie ma z nami Moniki… Pierwszą noc w Azji mamy za sobą. Było strasznie gorąco. Prysznice a raczej to, co ma je przypominać (dwa krany na wysokości pasa), nie spełniały swej funkcji, mimo że jest tylko zimna woda. Zaobserwowałem kolejną osobliwość, może nie bardzo istotną, ale dotycząca każdego, mianowicie muszle klozetowe zostały zredukowane do dziur w podłodze… Wyszedłem na zewnątrz i to, co zobaczyłem jest nie do opisania. Co się tutaj dzieje! Mnóstwo kolorowych straganów i ludzi handlujących właściwie wszystkim. Miejsce to już w ogóle nie przypomina tej obskurnej dzielnicy widzianej w nocy. Cudowna metamorfoza. Pewien gość handlował bębenkami i chodził za mną już dobre pół godziny, próbując mi sprzedać jeden z nich. Chciał 400 rupi za najmniejszy. W końcu, aby się odczepił powiedziałem mu, że dam mu najwyżej 50, ale on nadal za mną chodził zbijając cenę. W końcu jako jego ”the best friend” zgodził się na moją cenę! Hmmm nie wypadało już odmówić i zaczęła się moja wędrówka z bębenkiem po Indiach. Było tam także sporo handlarzy ”ziół”. Mimo że jest nas troje z ofertą sprzedaży przychodzą tylko do mnie (?).

Postanowiliśmy trochę pozwiedzać, zatem poszliśmy w stronę Czerwonego Fortu. Według mapy to bardzo blisko. Po 1 km zrezygnowaliśmy z odganiania rikszarzy i pojechaliśmy jedną z nich. Po chwili okazało się, że staliśmy w rikszarskim korku. Przejeżdżaliśmy przez biedną i na pewno nie turystyczną dzielnicę. Za to było tysiące oczu wpatrujących się w człowieka jak w skarbonkę. Największy dyskomfort z tego powodu odczuwała jednak Ewa. Czerwony Fort jest olbrzymi i robi wrażenie. Wejście do niego było szczelnie obsadzone przez żołnierzy z wycelowaną bronią(!) W tamtym momencie wydawało się to sprawą drugorzędną, ważniejszy stał się fakt swobodnego chodzenia boso po ogromnej przestrzeni, w ciszy wśród zieleni i kwiatów. Wszędzie latały papugi, czasem przebiegła małpa. Jednak czar prysł, gdy po zachodzie słońca zaatakowało nas stado dzikich komarów. Po szybkiej ewakuacji z tego punktu krwiodawstwa, łapiemy riksze i wśród autobusów i pędzących na nas ciężarówek, pomykaliśmy przez ulice New Delhi. Człowiek, który nas wozi nazywa siebie ”Indian Helicopter”. Bardzo się starał, więc postanowiliśmy mu dać sowity napiwek. Co chwile zaczepiały nas dzieci. One dopiero mają cierpliwość. Chodzą za nami godzinami i powtarzają, jak mantrę, magiczne słowo ”Money”. Na ulicach Delhi należy uważać na… odchody, głównie zwierząt, ale nie radzę zbliżać się do murów, stanowi on bowiem coś w rodzaju publicznej toalety. Hindusi nie mają też zwyczaju wyrzucania śmieci do kosza, lepszym sposobem wydaję się wyrzucenie ich za siebie.

Dużo wrażeń jak na jeden dzień…

16.03. 2005 Delhi – Agra

O godzinie 10:30 obudzili mnie znajomi z pytaniem czy jestem już gotowy do drogi?! Musieliśmy wychodzić już na pociąg, a ja w proszku. Powoli udali się w stronę dworca a ja tymczasem zbierałem graty, potem bieg przez bazar aż dogoniłem ich przed dworcem. Dworzec w New Delhi jest całkiem spory a pociągi są „pół kilometrowe”. Wybraliśmy expres, wersja trochę droższa, ale jedzie zdecydowanie krócej. Pomimo że posiadaliśmy wykupione miejscówki „walczyliśmy” o miejsca ;). Spowodowane to było tym, że w przedziale teoretycznie dla 6 osób jechało 10. Na szczęście pomógł nam konduktor i miejsca się jednak zwolniły. W indyjskich pociągach w oknach zamiast szyb są kraty. Właściwie w tym upale 36-37 stopni to akurat nie najgorszy pomysł. Poza tym wewnątrz jest tysiące wiatraków, które mają dodatkowo chłodzić tych, którym nie udało się usiąść przy oknie. Za oknem piękny krajobraz, na który składały się głównie pola i wioski. Po dotarciu do Agry spotykamy kolejnych ”my friends”. Musieliśmy dostać się, do polecanego w przewodniku, hotelu Sidhartha (200 rupi pokój 1-osobowy, 250 rupi pokój 2-osobowy) i po negocjacji wybraliśmy najtańszych rikszarzy. Nasi kierowcy zaproponowali nam, że za 600 rupi mogą stać się naszymi przewodnikami i będą nas oprowadzać po mieście i najlepszych zabytkach wożąc nas swoimi motorikszami. Zgodziliśmy się i po szybkim zakwaterowaniu się w pokojach byliśmy już w środku, chyba najpopularniejszego środka transportu w Indiach. Najpierw po szalonej jeździe przez miasto trafiliśmy do zielonego ogrodu. Nie bardzo wiedzieliśmy po co, ale po chwili wszystko się wyjaśniło. Przyszedł kelner i ustawił na trawie stół z białym obrusem a inni ludzie przynieśli krzesła. Nie było najtaniej, ale ceny możliwe do zaakceptowania, więc zbytnio nie protestowaliśmy. Trudno tu o alkohol, więc zamówiliśmy piwo. Poprosiliśmy naszego przewodnika, aby poczęstował nas swoimi papierosami. Są to zwinięte i okręcone nitką liście tytoniu. Ludzie palą to coś wszędzie, nawet w autobusach. Później jeździliśmy po jakiś sklepach np. z biżuterią, drogimi ubraniami, z marmurowymi ozdobami czy z dywanami. Jeden człowiek zresztą był bardzo zdziwiony, że nie chcemy kupić dywanu! Tłumaczymy cały czas wszystkim, dookoła że nie jesteśmy turystami z Ameryki czy z Anglii i nie chcemy nic kupować. Zwykle ich odpowiedź była następująca: ”Nie macie dolarów? nie macie funtów? trudno euro też przyjmujemy!” Jesteśmy źli na naszych ”przewodników”. Jeśli chodzi o zabytki to nie zobaczyliśmy nic. Mało tego okazało się, że nie zawiozą nas ani do Fortu ani do Taj Mahal, bo jest tam jakaś strefa i nie mają pozwolenia wjazdu i najlepiej będzie jak pójdziemy tam sami na nogach. Okazało się, że najsłynniejszy zabytek Indii jest ok. 200 metrów od naszego hotelu! Co zrobić, mogliśmy najpierw lepiej poczytać przewodnik a najlepiej wyjść na dach z którego jest piękny widok na Taj Mahal! Hotel jest cichy i z zielenią (ciężko o to w mieście). Zaraz obok jest park, w którym dużo jest papug i brykających małp. Na te drugie lepiej uważać, jedna z nich nawet na mnie skoczyła, na szczęście z odsieczą przyszedł mi właściciel hotelu. Na dachu hotelu spędziliśmy całkiem przyjemny wieczór. Słuchaliśmy wieczorne nawoływanie muzułmanów do modlitwy i patrzyliśmy jak miasto raz ”umiera” a raz ”odżywa” po częstych brakach napięcia. Oglądaliśmy też gwiazdy. Ciekawie jest patrzeć na Oriona, którego w Polsce można zobaczyć tylko jak jest zimno.

17.03. 2005 Agra

Zwiedziliśmy dziś najsłynniejszą budowlę w Indiach – Taj Mahal. Niesamowita budowla. Lepiej nie myśleć ilu ludzi ucierpiało przy wznoszeniu i zakończeniu tej budowli. Za wstęp miejscowi płacą 20 rupi, tak zwani ”inni”, muszą zapłacić aż 750! Potem pojechaliśmy wraz z naszym rikszo-przewodnikiem, Ramaszem, zobaczyć fort a następnie wioski po drugiej stronie rzeki. Na wsi ludzie są bardziej przyjaźni, nie zmienia się jednak przekonanie, że świnka skarbonka jest koloru białego. Jak komuś zaczną przeszkadzać namolni sprzedawcy to wystarczy mówić po polsku, skuteczność 100 %.

Obok naszego hotelu jest drugi, w którym na dachu mają restaurację. Jej wymiary to 3 metry na 3 metry, ale jest z klimatem i mają pyszne jedzenie.

18.03. 2005 Agra – Jaipur

Wstałem specjalnie wcześnie rano żeby zobaczyć wschód słońca nad miastem, niestety chmury pokrzyżowały mi plany. Czekając na towarzyszy podróży obserwowałem małpy. Zachowują się jak pseudo kibice na polskich stadionach. Wywracają kosze na śmieci albo ściągają ubrania ze sznurka. Postanowiliśmy zmienić środek transportu. Chcieliśmy kupić bilet na autobus a sprzedawca powiedział, że sprzeda nam na godzinę 14. My zaś na to, że na rozkładzie jest wcześniejszy autobus i wolimy bilet na godzinę 13. Powiedział, że jak tak bardzo chcemy to sprzeda nam, na 13. Jak się okazało czekaliśmy do 14! Jazda takim autobusem to prawie jak sport ekstremalny i przyprawia często o niezły skok adrenaliny. Zasada, jaką stosuje kierowca jest prosta – ”jestem większy, mogę więcej”.  Ustępuje tylko pędzącym z naprzeciwka ciężarówką, ale dopiero w ostatnim momencie. Wolimy się skupić na urzekających widokach. Jechaliśmy kilka godzin, więc zaczęliśmy nadrabiać zaległości przy pisaniu dziennika. Wzbudziło to wielkie zainteresowanie w autobusie. Ponieważ Michał i Ewa są oficjalnie uznani za małżeństwo są nietykalni. W moim przypadku, jako że siedzę sam, już to dla nich takie oczywiste nie jest… Czas ten dodatkowo uświetnia nam hinduska muzyka puszczona na cały regulator. W czasie jazdy rozbito nam przednią szybę. Kierowca szukał sprawców, po czym dokończył dzieła zniszczenia żeby nikogo nie zraniła i jechaliśmy dalej. Uff dojechaliśmy. Mieliśmy trochę mieszane uczucia, bo myśleliśmy, że nie jest to aż tak wielkie miasto, poza tym jest tu sporo turystów. Michałowi tak się to miasto nie podoba, że już rano chciał stąd wyjeżdżać. Okolice miasta są bardzo ładne, krajobraz pustynny, wszędzie chodzą wielbłądy. Ponieważ przyjechaliśmy późno większość miejsc w hotelach była zajęta. Znaleźliśmy w końcu pokój w Evergreen Guest Mouse 3* (pokój 2–osobowy 400 rupi). Był to najgorszy hotel podczas całej podróży. Nasz pokój sąsiadował z kuchnią, pachniało nie miło i było potwornie gorąco, bo nie działa klimatyzacja. Poza tym widok za oknem nie napawał optymizmem. Dwa metry od okna była obskurna ściana. Można też było spokojnie obserwować szczury jak bez żadnego wysiłku wychodzą po murach bloków na kilka pięter! Czasem korzystają z kabli do anten telewizyjnych czy sznurków na pranie, aby udać się w inne miejsce. Nastroje panowały kiepskie, zwłaszcza, że po wypadzie na miasto zaraz obok znaleźliśmy normalny, przytulny hotelik. Trudno pójdziemy tam jutro.

19.03.2005 Jaipur – Amer

Po tej nieprzespanej nocy jesteśmy bardzo zmęczeni. Myślę, że nie będzie wielkiej przesady jak powiem, że było ok. 40 º C, głośny wentylator był tylko małym dodatkiem. Wynieśliśmy się z hotelu, czym prędzej i przenieśliśmy się do hotelu Cocoon (pokój 2-os 250 rupi, pokój 1-os 200 rupi). Michał z Ewą nie czuli się dobrze i postanowili w nim zostać ja zaś wyszedłem poszwendać się po mieście. Chciałem dokładnie zobaczyć jak wygląda ono naprawdę i unikałem miejsc z turystami, czym wzbudzałem wielkie zainteresowanie wśród mieszkańców. Chodząc tak trafiłem w końcu na jakąś biedniejszą dzielnicę. Przystanąłem na chwile przy jakiejś świątyni, w której modlił się człowiek. Zawołał mnie, więc wszedłem do środka. Spotkała mnie przyjemność uczestniczenia w jakiejś religijnej ceremonii min. poprzez polewanie wodą świętego kamienia (symbol boga). Nawet dostałem książeczkę do śpiewu! Wychodząc z świątyni uderzyliśmy w dzwoneczki. Potem dostałem zaproszenie do domu na obiad. Z zewnątrz wygląda strasznie, w środku skromnie, lecz bardzo przytulnie. Po chwili przyszła mnie poznać jego żona i dwie córki. Zjedliśmy pyszny obiad. Rozmawialiśmy jeszcze długo i zrobiliśmy obchód całego domu. Następnie pojechałem do Amer. Podczas jazdy autobusem mieliśmy przymusowy postój gdyż przez drogę przechodził… słoń. Czekaliśmy, więc tak kilka minut aż się zdecyduje i w końcu sobie pójdzie. W Amer nad rzeką było ich mnóstwo. Upał straszny, ale widoki z fortu fantastyczne.

20.03.2005 Jaipur

Znów nie spaliśmy dobrze tym razem chorujemy wszyscy. Wieczorem poczuliśmy się trochę lepiej i zjedliśmy kolacje w restauracji na dachu naszego hotelu. Na jedzenie indyjskie nawet nie możemy patrzeć, zamówiliśmy pizzę.

21.03.2005 Jaipur

Wszyscy poczuli się w miarę dobrze, więc planowaliśmy jechać wspólnie do Amer. Niestety podczas śniadania Ewa źle się poczuła. Postanowiliśmy zabrać ją jak najszybciej do szpitala. Na szczęście udało się go nam dość szybko odnaleźć. Potem badania i niestety złe wieści, rozważają powrót do domu. Trwało to prawie cały dzień. Wieczorem pojechałem rikszą do dzielnicy, w której podobno są słonie. Pan z rikszy twierdził, że wszystkie są poza miastem, słyszał jednak, że gdzieś jeden został i chętnie mnie tam zawiezie za dodatkową opłatą. No cóż pojechaliśmy. Weszliśmy na jakieś blokowisko i jak się okazało słoń istotnie tam był! Za przejażdżkę Pan zażądał 500 rupi ale utargowałem do połowy tej sumy (ok. 5 USD). Pojawił się tylko mały problem z wejściem na tego dużego zwierzaka. Normalnie turyści wchodzą na podest a tu? Przy małej pomocy wspiąłem się po nodze i tak na oklep przemierzaliśmy ulice miasta. Musieliśmy, co prawda uważać na przewody telefoniczne i sznurki na pranie, ale jazda nie do opisania.

22.03.2005 Jaipur – Delhi – Dehradun

Bardzo wczesnym rankiem wsiadłem do pociągu i udałem się na północ kraju. W Delhi czuję się jak u siebie, przynajmniej w okolicy dworca. Poszedłem kupić bilet do Dehradun i w tym miejscu zatrzymam się na moment. Operacja kupna biletu wymaga bowiem głębszej analizy. Najpierw należy wypisać specjalny formularz, który później pani wklepuje do komputera. Zapisuje również, jakie banknoty dolarowe przyjęła i jakie wydaje a nawet zapisuje ich numery seryjne!!! Proceder ten nie dotyczy tylko dworców kolejowych, ale również hoteli czy kantorów. Dane, z którymi trzeba się podzielić to min. imię i nazwisko, data urodzenia, gdzie, kiedy i przez kogo został wydany paszport i jak długo jest ważny. To samo dotyczy wizy. Oprócz tego jest wywiad środowiskowy, czyli skąd, gdzie, kiedy i dlaczego chcę się jechać tam, dokąd chce się jechać. Zajmuje to naprawdę duuuużo czasu. O takie dane poprosił mnie nawet pan z dworcowej ubikacji!!! Po ponad 3 godzinach stania i wykonaniu wszystkich powyżej wymienionych czynności pani w okienku stwierdziła, że może wystawić bilet, ale dopiero na dzień jutrzejszy gdyż takie są warunki rezerwacji. Zważywszy na fakt, że za kilka minut miałem mieć pociąg nie brzmiało to optymistycznie. Poprosiłem o jego wystawienie i … wsiadłem do pociągu. Przy kontroli biletów zagadałem konduktora, że musiała nastąpić jakaś pomyłka i wszystko było już w porządku. Kiedy dojeżdżaliśmy do jakiejś miejscowości zwykle przed nią były slumsy. Wtedy wszyscy zamykali okna, bo pociąg był obrzucany wodą bądź inną substancją a nawet kamieniami. Na północ od Delhi okolice wyglądają znacznie inaczej. Klimat jest łagodniejszy, wszystko dookoła jest zielone. Z tego, co zaobserwowałem uprawia się tu głównie trzcinę cukrową, pszenicę i ziemniaki, na południu zaś głównie proso i to pod warunkiem, że ziemia była nawadniana. Za zwierzęta pociągowe używa się mułów i koni, gdy na południu są to zwykle wielbłądy. W Dehradun wynająłem pokój w pierwszym lepszym hotelu w okolicach dworca za 200 rupi (ok. 4 USD) i poszedłem na zasłużony odpoczynek.

23.03.2005 Dehradun – Mussoori

Rozglądając się po mieście stwierdziłem, że czas jechać dalej. W Mussoori zadokowałem się w hotelu Laxami Palace. W tym dniu przeszedłem Camel Road z niesamowitymi widokami, odwiedziłem Tybetański Market i Gun Hill. Samo miasto jest wyjątkowo czyste jak na Indie, głównie dlatego, że śmieci wyrzucane są ze skał do przepaści.

24.03.2005 Mussoori

Aby zdążyć na autobus jeszcze przed wschodem słońca, postanowiłem wziąć taksówkę (10 rupi). Droga w górach była wąska, kręta i oczywiście bez żadnych barierek zabezpieczających, a pod nami przepaście. Pomimo tego kierowca pędził jak szalony. Widoki i mocna dawka adrenaliny sprawiły, że drogi tej nie da się zapomnień. Moim celem była świątynia Sergida Devi i okoliczne wioski. Na horyzoncie pojawiły się białe szczyty Himalajów. Jest obłędnie! Szkoda, że nie miałem jeszcze kilku dni w zapasie bo z pewnością przyjrzał bym się im z bliska. W drogę powrotną wybrałem się pieszo. Mieszkańcy tych okolic to naprawdę mili ludzie. Nie mówią po angielsku, ale bez problemu można się z nimi porozumieć. Pokazywali swoje zwierzęta, pola a nawet zapraszali do swoich domów i częstowali różnymi pysznościami.

25.03.2005 Mussoori

Wczesna pobudka, szybki marsz do autobusu i znów szalona jazda po górach Garwalu. Wysiadłem w miejscu gdzie wczoraj zakończyłem trasę i znów ruszyłem na ścieżki między polami tarasowymi z Himalajami w tle. Ciekawe, że na wysokości ok. 3000 m n.p.m. rosną min. ziemniaki i pszenica. Po drodze przyglądałem się temu żywemu skansenowi. Wracając widziałem ślady jakiegoś nieszczęśnika, który wypadł z trasy. W tym dniu było święto. Na każdym skrzyżowaniu przygotowane było drewno, kobiety modliły się rozsypując kwiaty. Wieczorem natomiast przy akompaniamencie wielkich bębnów podpalają wszytko, jedzą i tańczą wokół ognisk.

26.03.2005 Mussoori – Dehradun

Trafiłem do punktu, który nazywa się ”sunset point”. Jest to nie daleko hotelu a widoki piękne. Posiedziałem sobie chwilkę w towarzystwie latających nad głową orłów i małpy, która siedzi obok mnie na skale. Dziś miejscowi mają święto kolorów. Wszyscy mają kolorowe farby w proszku i obrzucają się nimi nawzajem. Paru poznanych hindusów nie darowało mi, że jestem jeszcze nie pokryty farbą i wysmarowali mnie całkowicie. No to teraz jestem już jak ”swój” Ludzie całkowicie inaczej reagują na moją osobę. Jest też zwyczaj podobny do naszego śmigusa dyngusa, z tym że ludzie polewają się mniejszą ilością wody i można to robić tylko do godziny 12 w południe. Wracając do Dehradun spotkałem chłopaka, który był Tybetańczykiem i świetnie mówił po angielsku. Porozmawialiśmy sobie trochę na temat jego kraju i przymusowej emigracji. Wieczorem odebrałem Ewę i Michała z dworca. Na szczęście okazało się że wszystko będzie dobrze i nie będzie potrzebna operacja, zatem mogą kontynuować swoją podróż. Poszliśmy do hotelu, a na jego dachu podziwialiśmy niebo i raczyliśmy się miejscowymi procentami.

27.03.2005 Dehradun – Delhi

Wczesna pobudka i marsz na dworzec. Po kilku godzinach byłem już w Delhi. Po południu pozwiedzałem jeszcze okolice i poszedłem do kościółka (Wielkanoc). Wieczorem smakowałem miejscowe potrawy i napoje.

28.03.2005 Delhi – Kijów

Dziś do południa znów wałęsałem się po mieście odkrywając uroki miasta. Popołudnie natomiast spędziłem na Main Bazar kupując niezliczone ilości pamiątek i prezentów. Wieczorem zjadłem jeszcze kolacje z widokiem na miasto i zachodzące słońce i pojechałem, nie zawodną w Indiach, motorikszą na lotnisko. W samolocie oczywiście mam miejsce przy oknie. Zadowolony z wielkiej przygody i powrotu do rodzinnej Europy zasypiam.

29.03.2005 Kijów – Warszawa – Kraków

Po przesiadce w Kijowie i stosunkowo krótkim locie znalazłem się w naszej stolicy. Mimo że temperatura poniżej zera, nastrój optymizmu mnie nie opuszcza. Z dworca centralnego łapię pociąg do Krakowa. Jestem w domu i aż chcę się powiedzieć ”Polska, to jest piękny kraj…”


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u