Indie 2014

Leszek Czmut

 

Indie 2014

 

 

 

Termin: 06.11 – 27.11.2014

 

Trasa: Warszawa-Amsterdam (przesiadka)-New Delhi-Agra-Fatherpur Sikri-Agra-Jaipur-Jaisalmer-Jodhpur-Udaipur-Ranakpur-Udaipur-Khajuraho-Varanasi-New Delhi-Amritsar-New Delhi-Paryż (przesiadka)-Warszawa

 

Transport: Warszawa-Amsterdam (LOT) Amsterdam-New Delhi (KLM) – New Delhi-Paryż-Warszawa (Air France) 1920 zł/os. bilet powrotny (oczywiście już z podatkami i opłatami) kupiony na stronie jednej z wyszukiwarek lotniczych

 

Wiza – 232 zł/os. za pośrednictwem BLS International Services w Warszawie

 

Waluta: 1 $ – 60 rupii indyjskich (dalej RI – niewielkie zmiany kursu w zależności od banknotów i miast)

 

Ten wyjazd był planowany od lat. Były jednak kraje, które wywoływały w nas większe emocje. Choć i tak mieliśmy pewność, że wcześniej bądź później nasze stopy staną na półwyspie Dekan. Nie bez znaczenia były też informacje o problemach turystów w Indiach, jakie docierały do Polski. Ostatecznie latem zdecydowaliśmy, że nie można mówić o jakimś poznaniu Azji bez pobytu w Indiach. Wątpliwości dotyczyły właściwie tylko przebiegu trasy jaką obrać i logistyki przemieszczania się. Zgodnie uznaliśmy, że podstawowym środkiem komunikacji będzie kolej i autobus, zaś samolot tylko w skrajnej sytuacji niedoczasu. Zaopatrzeni w przewodniki i dużą dozę optymizmu z niecierpliwością czekaliśmy na dzień odlotu.

 

06.11

Znowu  pobudka w środku nocy spowodowana rannym lotem do Amsterdamu. Latem pojawiały się w sieci naprawdę atrakcyjne ceny biletów do Indii. Można nawet było tak ustawić pobyt, aby przylot nastąpił do Mumbai (Bombaju) a odlot z New Delhi, co nie zdarza się chyba zbyt często. Jednak już dość szybko stwierdziliśmy, że w tym roku skupimy się na zwiedzeniu Indii północno-zachodnich z lekkim odchyłem na wschód. W ten sposób Bombaj odpadł , może następnym razem. Z Okęcia samolot wystartował z dużym opóźnieniem, którego powodem była mgła nad lotniskiem Schipchol w Amsterdamie. Lot spokojny, a na pokładzie w ramach biletu dostaliśmy jedynie mały wafelek Prince Polo i do wyboru kawę/herbatę. Oczekiwanie na lot do New Delhi nie było na szczęście zbyt długie i ustawiliśmy się w długiej kolejce do odprawy. Nowością był skaner, przez który musieliśmy przejść do strefy boardingu. Jak zauważyliśmy Sikhowie nie musieli zdejmować turbanów z głów. Oczywiście na takiej trasie samolot musiał być duży. I był, niebieski Boening 747, pieszczotliwie zwany Jumbo Jet. W trakcie komfortowego lotu 2 posiłki, smaczne i ciepłe. Napoje alkoholowe (piwo, wino i spirytualia) i bez (woda, soki i gazowce Coca Coli) do wyboru i bez skąpstwa. Centrum rozrywki na pokładzie znakomite – dużo filmów i muzyki. Loty dzienne są o tyle wygodne, że nie odczuliśmy żadnego zmęczenia. Lądowanie nastąpiło z niewielkim opóźnieniem. Wymieniliśmy niewielką kwotę waluty na lotnisku, tylko po to żeby zapłacić za transport do hotelu. Cenę ustaliliśmy przy rezerwacji noclegu przez internet jeszcze w kraju.   Stanęliśmy w kolejce po bagaż, który jednak nie pojawiał się. Dosłownie kątem oka zauważyłem pracownika obsługi z kartką, na której widniały nasze nazwiska. Kiedy podeszliśmy bliżej, to niestety okazało się, że nasze plecaki nie znalazły się w tym samolocie. Taka kłopotliwa sytuacja zdarzyła się nam pierwszy raz. Musieliśmy swoje odstać w kolejce do stanowiska zagubionego bagażu, gdzie w miarę wnikliwie opisaliśmy jak plecaki wyglądają, co zawierają, gdzie zatrzymamy się i do kiedy. Obiecano nam, że bagaż dostaniemy już następnego dnia bezpośrednio do hotelu. Zastanawialiśmy się czy pomimo późnej pory (było już po 3 nad ranem miejscowego czasu) zamówiony przez nas kierowca będzie czekał. Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie pomimo późnej pory stał tłum taksiarzy. Szukaliśmy kartki z naszymi nazwiskami, biorąc pod uwagę możliwość najdziwniejszego sposobu ich zapisu. Jeden z taksiarzy był szczególnie aktywny i próbował przekonać nas, że przyjechał po nas. Ale nie udało mu się. „Nasz” kierowca  stał dość nieśmiało z boku tłumu. Do miasta jechaliśmy pustymi ulicami, które były czyste. Nie w miarę czyste, ale czyste. Co nas zaskoczyło, bowiem oczekiwaliśmy sterty śmieci (taki stereotyp wizerunku Indii). Nocleg w dzielnicy Paharganj – Hotel Krishna. Po standardowej procedurze zameldowania w końcu weszliśmy do pokoju. Jak na nasze doświadczenia był olbrzymi. Pierwsze wrażenia pozytywne, bo porządny i bez niespodzianek.

 

20 $ – 1100 RI (podły kurs jak to na lotnisku)

800 RI – kurs z lotniska do hotelu

 

07.11

Wstaliśmy późno, bo po zarwanej nocy i przejściach na lotnisku należał się nam solidny odpoczynek. Wygodne łóżka tez nie zachęcały do podniesienia się. Oczywiście od razu nasze myśli i słowa powędrowały w stronę plecaków, w których najważniejszymi rzeczami były lekarstwa (choć te naprawdę potrzebne mieliśmy w małych plecakach) i kable do urządzeń oraz – co najgorsze – akumulator do aparatu fotograficznego. Wyjątkowo, gdyż zazwyczaj zabierałem je do bagażu podręcznego. Ciuchy w Indiach wydały się najmniejszym problemem, podobnie sandały czy klapki pod prysznic. Głównie moje obawy dotyczyły akumulatora i ładowarek. Dostałem nauczkę na przyszłość. Był telefon, że plecaki dojadą jutro rano – zobaczymy. Po lekkim śniadaniu we własnym zakresie wyszliśmy na zewnątrz. Pierwsze wrażenia nie do opisania, naprawdę. To trzeba przeżyć samemu. Ogłuszający hałas klaksonów aut i tuk-tuków. Choć wiedzieliśmy, że nie będzie cicho, to jednak zderzenie z rzeczywistością było bolesne i cholernie dokuczliwe. Na dodatek w poszukiwaniu jakiegoś punktu wymiany waluty poszliśmy w złą stronę, przez co zmarnowaliśmy ponad godzinę. Zawróciliśmy i po zasięgnięciu języka skierowaliśmy się w kierunku Connaught Place (dalej CP). W pobliżu w pseudorządowej agencji turystycznej wymieniliśmy dolary po – jak mieliśmy nadzieję – normalnym kursie. Na stacji metra kupiliśmy 3-dniowe karty, bo na 1 dzień było bez sensu. Niezależnie, że i tak musieliśmy czekać na bagaże, to planowaliśmy zatrzymać się w stolicy przez jakiś czas. 3 dni wydały się nam rozsądnym rozwiązaniem. Na stacji metra Rajiv Chowk mogliśmy poznać twarde reguły rządzące w transporcie podziemnym. Żadnym przywilejów dla turystów jakiejkolwiek płci. Liczą się twarde łokcie i umiejętność przepychania się w tłumie. Wagony pociągu klimatyzowane. Metro to najlepszy środek lokomocji w tym olbrzymim i zakorkowanym mieście. W metrze oczywiście dokładna kontrola bagażu i pasażerów. Wysiedliśmy na stacji Chawri Bazar, nieopodal Jama Masjid (Meczetu Piątkowego). Doszliśmy do niego wolnym spacerem wśród setek pojazdów, których kierowcy z lubością graniczącą z perwersją korzystali z klaksonów. Zapowiadała się niezła rzeź dla słuchu przez najbliższe 3 tygodnie. Akurat trafiliśmy na czas modlitwy i musieliśmy zaczekać na jej koniec. Obserwowaliśmy otoczenie i zauważyliśmy małe dzieci z namiętnością grające w krykieta. Wiedziałem, że jest to narodowa pasja Hindusów (choćby po obejrzeniu „Slam doga”), ale gra obok schodów prowadzących do meczetu była co nieco zaskakująca. Z powodu późnej pory zrezygnowaliśmy z fotografowania meczetu. Przemieściliśmy się metrem w okolice świątyni Lakshmi Narayan Temple. Od stacji metra zrobiliśmy spacer, ale droga jest dość długa i lepiej wziąć tuka. Tak jak się spodziewaliśmy swastyki na elewacji świątyni były obecne, ale tutaj to norma i nie budzą żadnych złych skojarzeń. Świątynia naprawdę piękna. Trafiliśmy na jakieś obrzędy z bardzo głośnymi śpiewami. W sklepie obok ceny pamiątek niebotyczne, np. średniej wielkości figurka z drzewa sandałowego (owinięta oczywiście w folię) za blisko 200 $ !!! Wróciliśmy w okolice CP. W zewnętrznym okręgu budynków znaleźliśmy klub z restauracją, w której mogliśmy wypalić sziszę o nieznanym nam smaku kiwi. Znakomita. Nazywa sie Cafe One. Siedzieliśmy w strefie ciszy, bo przy barze odbywał się koncert z ogłuszającą muzyką na żywo (bębny i śpiew). Swoją drogą to Hindusi muszą być głusi, żeby nie reagować bólem na taki harmider. Do hotelu wróciliśmy tukiem. Ulica przy której on stoi – Arakashan Road z powodu ilości kolorowych neonów z daleka budzi skojarzenia z Las Vegas ?! Ładny widok.

 

Wymiana 600 $ – 36.600 RI

40 RI – 2 duże wody

237 RI – zestaw w McDonald’s

600 RI – 3-dniowe karty metro (2 os.)

939 RI – szisza i 2 herbaty (cena z podatkami i napiwkiem)

100 RI – kurs tukiem z CP do hotelu

 

08.11

Dzień rozpoczął się fantastycznie, bo z lotniska przywieziono nam plecaki. Co za ulga! Niedaleko hotelu znajduje się główny dworzec kolejowy w New Delhi. Tłum podróżnych daje pojęcie jak wyglądać będą przejazdy kolejami w Indiach. Już przed przyjazdem czytałem o oszustwach związanych z kupowaniem biletów. Teraz jednak sami Hindusi informują o naciągaczach chcących wprowadzić turystów w błąd mówiąc np. o zamknięciu biura. Znajduje się ono na I piętrze dworca i jest wyraźnie oznakowane planszami zawieszonymi na ścianach.  Oczywiście trzeba swoje odstać w kolejce. Jeżeli kupno biletów odbywa się po raz pierwszy, to należy udać się najpierw do informacji, w której urzędniczka mówi co i jak należy zrobić. Tak, właśnie tak! Wypełnia się formularze, w których zamieszcza się swoje dane osobowe oraz cel podróży i jaką klasą! Niebywałe przeżycie. Oczywiście mając dokładny plan podróży można nabyć bilety na każdy odcinek w tym kraju, pod warunkiem, że są one oczywiście dostępne. Wielość rodzajów pociągów i klas w nich powoduje, że warto dokładnie przemyśleć to zagadnienie wcześniej. Przyjęliśmy, że bilety będziemy kupować na bieżąco. Jest to związane z pewnym ryzykiem, ale mieliśmy być elastyczni na naszej trasie. Do Agry, będącej naszym następnym celem, miejscówki kupiliśmy bez problemu. Klasą sleeper, czyli siedzenia mogące być kuszetkami. Rikszą przemieściliśmy się w okolice CP, aby w jednym z punktów telekomunikacyjnych przystosować smartfona do sieci w Indiach. Z niejakimi perturbacjami, ale powiodło się. Teraz mogliśmy rozpocząć prawdziwe zwiedzanie. W pobliżu CP znajduje się Agrasen ki Baoli. Niezwykła budowla z prowadzącymi w dół schodami. W przewodniku wspomniano, że jest ich dokładnie 107. Nie widzieliśmy dotychczas niczego podobnego. Następnie obejrzeliśmy Jantar Mantar, czyli obserwatorium astronomiczne. Wielkie instrumenty posadowione na ziemi, mające za zadanie prowadzenie badań nieba. Podobno są one bardzo dokładne. Tutaj mieliśmy po raz pierwszy do czynienia z dyskryminację cenową. Miejscowi płacą za wstęp 5 RI, cudzoziemcy 100 RI. I tak już miało pozostać do końca. Po południu postanowiliśmy oderwać się od zgiełku stolicy i pojechaliśmy do Ogrodów Lodi. Oprócz spokoju i dużej ilości zadbanej zieleni głównymi atrakcjami ogrodów są interesujące grobowce władców z dynastii Lodi, panujących w XV w. Na trawnikach piknikowały całe rodziny. Były też dyskretnie i czule obejmujące się pary. Przed zmrokiem, który w Delhi pojawia się około 17.30 wróciliśmy w okolice hotelu. Zaryzykowaliśmy posiłek w jednej z jadłodajni ulicznych. Na stojaku reklamowali kuchnię wegetariańską, rodem z płd. Indii i Pendżabu. Całkiem smaczne jedzenie, choć naprawdę solidnie przyprawione, a przez co dla naszych podniebień ostre.  W hotelu zastosowaliśmy profilaktycznie wzmocnione napoje. Wieczorem wybraliśmy się do znakomicie wyglądającej kawiarni na specjał hinduski – lassi (mango i papaja) z premią w postaci czekoladowego truflowego ciasta. Kawiarnia w stylu europejskim, z ekspresem ciśnieniowym do kawy, jej różnymi rodzajami (ciepłe i zimne), świetne desery. Wiedzieliśmy już, że na pewno wrócimy do niej przed odlotem do kraju.

 

40 RI – 2 wody 1,5 l

60 RI – coca – cola 1l

200 RI – 2 bilety do Jantar Mantar

330 RI – 2 dania w jadłodajni i 2 herbaty masala

30 RI – riksza z dworca do CP

340 RI – 2 bilety kolejowe do Agry (klasa SL)

350 RI – karta 1,5 GB (Vodafone shop przy CP)

200 RI – 2 lassi w kawiarni

80 RI – ciasto czekoladowe

5700 RI – 3 noclegi w Krishna Hotel

 

09.11

W hotelu na rogu Arakashan Road zjedliśmy naprawdę fantastyczne śniadanie. Na antresoli z widokiem na ulicę, prawie w sterylnych warunkach. W formie bufetu, z jedzeniem europejskim. Choć można też zamówić niektóre potrawy hinduskie. Wziąłem pierożki idli, niespecjalnie pasujące do pory dnia. Przynajmniej dla mnie. Ze stacji metra CP podjechaliśmy w pobliże Jama Masjid. Dziś jest niedziela, a zatem handel w Old Delhi prawie nie funkcjonuje. Dzielnica jest wyludniona w porównaniu z piątkiem. Właściwie sprzedają tylko kawę, papierosy, drobne jedzenie. Wzięcie za to mają miejscowi golibrodowie. Wejście do meczetu jest bezpłatne, ale za możliwość jego fotografowania należy uiścić stosowną opłatę. Konkretnie wycenioną, nie zaś dobrowolną. Z uwagi na piękno meczetu niewątpliwie warto. Najlepsza porą na zdjęcia jest poranek, wówczas meczet jest dobrze oświetlony. Rikszą podjechaliśmy do Czerwonego Fortu pod Lahore Gate. Imponująca brama. Nie dość, że olbrzymia, to jeszcze pięknie zdobiona. Byliśmy stosunkowo wcześnie, co pozwoliło nam na szybki zakup biletów i wejście. Znamię niepewnych czasów to oczywiście częste kontrole bagażu w obiektach turystycznych. Jednak pewnym zaskoczeniem jest stanowisko żołnierzy z bronią maszynową i ułożonymi wokół workami. Sam fort jest wielki pod względem powierzchni, choć do zwiedzania jest stosunkowo niewiele. Dlaczego jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO doprawdy trudno pojąć. Może chodzi o jego historię i znaczenie dla Indii, bo urodą nie powala? Sporo pawilonów jest odnawianych, co powoduje, że nie można podejść do nich bliżej, nie mówiąc już o wejściu. Myślałem, że zwiedzenie fortu zajmie nam dużo czasu, a tymczasem wyszliśmy po blisko 50 min. Na zewnątrz zobaczyliśmy prawdziwe tłumy czekające na wejście. Przez zatłoczoną i hałaśliwą Chandni Chowk doszliśmy do stacji metra, skąd pojechaliśmy do centrum. Chcieliśmy zobaczyć słynne Sekretariaty, będące najlepszymi przykładami kolonialnej architektury. Zostały zaprojektowane przez Anglików, choć z lokalnymi elementami i wpływami. Jednak policja nie dopuściła nas w ich pobliże, dopiero po 15 są dostępne. Tyle czasu na czekanie nie przewidzieliśmy i pojechaliśmy na obrzeża stolicy. Do pięknej i majestatycznej Świątyni Lotosu. Kolejka do niej była wprost monstrualna i wiła się chyba na setki metrów. Jest jedną z 7 ważnych świątyń bahaitów na świecie. Wstęp bezpłatny. Ma piękną, czystą formę w kształcie symbolu flory Indii. Choć została zbudowana w latach 80 XX w. , to bezsprzecznie jest jedną z najurodziwszych budowli w New Delhi. Nie można jej pominąć. Na terenie panuje poważny nastrój, niewskazane są głośne rozmowy. Przed wejściem do środka należy oddać obuwie do depozytu. Wewnątrz świątyni panuje skupienie, cisza i zaduma. Zatłoczonym metrem wróciliśmy na CP, a stamtąd tukiem do hotelu. Przed wyprowadzką zjedliśmy obiad w jadłodajni, zamówiliśmy zestaw thali. Jaki był on pikantny! Na dworcu kontrola bagażu. Długo nie czekaliśmy. Pociąg do Agry właśnie nadjeżdżał. Ciekawostką jaka nas spotkała była wywieszona na drzwiach wagonu lista pasażerów i miejsc przez nich zajmowanych. Oczywiście znaleźliśmy swoje nazwiska i nie omieszkaliśmy zrobić pamiątkowych zdjęć. W końcu to niecodzienna atrakcja. To nasz pierwszy kontakt w kolejami indyjskimi i na pewno nie ostatni. W wagonie klasy SL razem z nami podróżowali przede wszystkim tubylcy. Pomimo wieczornej pory z okien pociągu widać było w jakich warunkach żyją i mieszkają Hindusi. Delikatnie określając, nie są one najłatwiejsze. Widać było ogniska, przy których gotowano posiłki. Prymitywne namioty, w których śpią. Gdyby podczas jazdy ktoś nie miał swojego jedzenia, to w kolejach indyjskich na pewno nie umrze z głodu i pragnienia. Sprzedaż posiłków, napojów, słodyczy i przekąsek odbywa się taśmowo. Zarówno przez obsługę pociągu, jak i przypadkowych sprzedawców. Do Agry dotarliśmy po 3 godzinach i 15 minutach. Po wielu latach oczekiwań zobaczymy magiczny Taj Mahal. Sprzed dworca pojechaliśmy do hotelu prepaidowym tuk-tukiem. To ciekawa opcja, która pozwala na uniknięcie męczących negocjacji co do ceny kursu wieczorną porą, kiedy myśli się o wypoczynku. Kierowca okazał się zdumiewająco kontaktowy i rozmowny. Od dworca do hotelu Sidhartha jest około 7 km. W drodze zastanawiałem się czy znalazł się kiedykolwiek jakiś turysta, który przeszedł ten dystans z plecakiem na grzbiecie. Szczerze wątpię. W hotelu pokój się znalazł. Czysty i schludny, w sam raz na nocleg i zostawienie bagaży. Z dachu hotelu w ciemnościach można było dostrzec jedynie kontury Taj Mahal.

 

590 RI – bufet śniadaniowy (do ceny 250 RI/os. doliczono podatek) – kawa, herbata, soki, naleśniki, idli, płatki czekoladowe z mlekiem, ciemne pieczywo! , jogurty, dżemy, owoce (banany, melon, papaya)

300 RI – opłata za aparat w Jama Masjid

500 RI – 2 bilety do Czerwonego Fortu

30 RI – riksza z meczetu do fortu

30 RI – tuk tuk z CP do hotelu

20 RI – kiść bananów na ulicy

250 RI – 2 zestawy thali de luxe w jadłodajni

110 RI – sok z granatów 1l w sklepie

100 RI – prepaidowy tuk-tuk w Agrze z dworca do hotelu

30 RI – woda 2l

 

10.11

To była jedna z najwcześniejszych pobudek w historii naszych wyjazdów. Budzik nastawiliśmy na 5.20! Zapewne daliśmy się uwieść opisom różowej poświaty otaczającej Taj Mahal o brzasku dnia. Na zewnątrz było kompletnie ciemno, gdy wychodziliśmy z hotelu. Nie byliśmy jednak samotnikami zmierzającymi do okienek kasowych. Są one dwa – dla obcokrajowców i miejscowych. W kolejkach byliśmy w pierwszej 20 po bilety, a w pierwszej 10 po selekcji płci. Bowiem na teren kompleksu kobiety i mężczyźni wchodzą oddzielnie! Co kraj, to obyczaj. Nieoczekiwane zdarzenie miało miejsce przy sprawdzaniu mojego plecaka. Wątpliwości strażniczki wzbudził numer „Polityki’ z wizerunkiem Żyda na okładce będący zapowiedzią tekstu o otwarciu Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Zapewniłem panią, że nie zamierzam wymachiwać czasopismem na prawo i lewo. Z tym niezwykłym wschodem słońca to oczywiście przesada. Aby zobaczyć mgły trzeba znaleźć się po drugiej stronie rzeki Jamuna i obserwować Taj Mahal. Jednak szczerze napiszę – Taj Mahal jest rzeczywiście przepiękny. Położenie tego grobowca, wszechobecna symetria i harmonia oraz kunszt wykonania są obezwładniające i powalają na kolana. Przyznam, że bardziej fascynującego zabytku na świecie na widziałem. Niewątpliwie największą zaletą rannego pobytu jest stosunkowo niewielka liczba zwiedzających, choć tylko przez pierwszą godzinę od otwarcia bram. Wówczas możliwe jest zrobienie obowiązkowych fotek na ławeczce Lady Di lub trzymając kopułę w palcach. Potem nadciągają niezliczone rzesze ludzi. Po obu stronach mauzoleum stoją dwa identyczne meczety, z których tylko jeden jest używany do celów religijnych. Drugi zbudowano wyłącznie po to, aby zachować symetrię. Do biletu otrzymuje się butelkę wody i „skarpetki’ na obuwie. Na zewnątrz grobowca i w środku stąpa się po marmurowych płytach, stąd to zabezpieczenie. Na terenie znajduje się muzeum, w którym wystawiono takie eksponaty jak: kopie pism cesarza Shahdżahana zamawiającego materiały na budowę grobowca i szczegóły płatności, malowane na kości słoniowej portrety władcy i jego ukochanej żony Mumtaz Mahal, monetę o wartości 200 euro z wizerunkiem Taj Mahal, cesarskie firmany, pisma urzędowe i ryciny z XIX i XX w. z mauzoleum w roli głównej. Tak zwiedzając i fotografująć spędziliśmy ponad 4 godziny. Początkowo planowaliśmy wrócić na oglądanie zachodu słońca, ale po rozczarowaniu wschodem zrezygnowaliśmy. Dodam, że bilet jest jednorazowy i obowiązuje tylko na jedno wejście. Może być na cały dzień, ale po wyjściu traci ważność i trzeba kupić drugi. A tani  nie jest, bo 750 RI. Po zjedzeniu śniadania w hotelu spacerem (blisko) doszliśmy do Czerwonego Fortu. Fort w Agrze jest znacznie ciekawszy niż ten w New Delhi. Nazwa adekwatnie odzwierciedla jego kolorystykę na zewnątrz i częściowo wewnątrz. Dużo marmuru i interesujących pomieszczeń, na których dokładne zwiedzenie potrzeba sporo czasu. Dla chętnych możliwość wynajęcia przewodnika z licencją. Tukiem przejechaliśmy Yamunę po drodze do Itimad-ud-Daulah zwanego również Baby Taj. Tutaj prawie pusto w porównaniu z Taj Mahal i Red Fort. Skala wielkości budynku nie ta, lecz precyzja wykonania nakazuje wielki podziw dla twórców. Imponujące, naprawdę. Tukiem pojechaliśmy na dworzec kupić bilety na pociąg do Jaipuru. Tak mimochodem wspomnę, że w Agrze są 2 dworce kolejowe – Agra Cant i Agra Fort Station. Po drodze objawiły się nam Indie w pełnej krasie. Wczoraj jechaliśmy wieczorem drogą do Taj, więc dużo nie widzieliśmy. Dziś jechaliśmy przez miasto. Wszystko o czym czytaliśmy jest prawdziwe. Wszechobecny brud, tony śmieci, dziurawe ulice, żebracy, potworny hałas – Indie są poza wszelkimi kategoriami i kryteriami wszystkiego. Nie pozostawiają turysty obojętnym, nie są jakieś. Trudno mi zdefiniować co mam na myśli, ale są poza jakimikolwiek limitami. Jeszcze tak bardzo nam nie dokuczają, jeszcze nas nie odrzucają. W końcu sami chcieliśmy tutaj przyjechać i w formule na własną rękę. Za dnia dworzec Agra Cant wygląda fatalnie, skojarzenie z krajami Trzeciego Świata w pełni uzasadnione. W miarę szybko udało się nam kupić bilety, choć nie mamy potwierdzenia mimo zadysponowania wyższej klasy. Jesteśmy dość wysoko na liście oczekujących, z dużymi szansami na przejazd. To również dla nas nowość. Wróciliśmy w okolice hotelu i wybraliśmy restaurację na obiad, która wyglądała w miarę czysto. Nic dziwnego, była ledwie otwarta od kilku dni. Zamówiliśmy bezpieczne kurczaki masala i curry, z ryżem basmati, plackami ciapati i warzywnymi sałatkami. Znakomita w smaku herbata masala zwieńczyła posiłek. Wieczorem pospacerowaliśmy po okolicy, która jest pełna sklepików z pamiątkami, biżuterią i artykułami spożywczymi. Zaznaczę, że bilet do Taj daje zniżki do fortu, „Baby Taj”, grobu Akbara (ok. 10 km za Agrą), a nawet Fatehpur Sikri. Może i da się wszystko zobaczyć w ciągu jednego dnia, ale chyba nie warto aż tak się spieszyć.

 

1500 RI – 2 bilety do Taj Mahal

200 RI – 2 śniadania w hotelu (zestaw omlet/jajka smażone z tostami i kawą/herbatą, pieczywo tostowe, płatki)

500 RI – 2 bilety do Red Fort

50 RI – tuk do Baby Taj

200 RI – 2 bilety do Baby Taj

100 RI – tuk na dworzec Agra Cant

970 RI – 2 bilety do Jaipuru (klasa AC 3A)

100 RI – prepaidowy tuk z dworca do West Gate Taj Mahal

445 RI – 2 zestawy kurczaka w restauracji

1600 RI – 2 noclegi w Siddartha Hotel

11.11

Wczesna pobudka. Hotelowa jadłodajnia nie działa przed 8, a chcieliśmy wcześnie wyjechać do Fatehpur Sikri. Nikt z tuksiarzy nie był zainteresowany, żeby podrzucić nas pod Red Fort. Oznaczało to dłuższy poranny spacer. Bez problemu złapaliśmy tuka na rondzie i zadysponowaliśmy kurs na dworzec autobusowy. Długo na odjazd autobusu nie czekaliśmy. Akurat tyle, żeby na drogę kupić ciastka i wodę. Pojazd, którym jechaliśmy był totalnym rzęchem, ale dawał radę na drodze. Siedzieliśmy za kierowcą, toteż mogliśmy swobodnie wyciągnąć nogi. Czasami jest to luksus. Jazda nie trwała długo, bo około godziny. Fatehpur Sikri jak na warunki indyjskie to ledwie mała wioska, prawie niezamieszkana. Cóż bowiem znaczy 29 tys. ludzi?! Jedyna atrakcja to opuszczone, wymarłe miasto. Kiedyś siedziba cesarza Akbara. Wejść można z dwóch stron, my zrobiliśmy to przez meczet. Przed nim piętrzą się imponujące strome schody. Chętnych do sprzedaży czegokolwiek nie brakowało, ale nie skorzystaliśmy. Przed brama prowadzącą na dziedziniec sami wolontariusze, nie pracujący jako przewodnicy. Chętnie oprowadzą, a niejako przy okazji później zaproszą do sklepu – inna wersja starej piosenki. Na dziedzińcu meczetu wyróżnia się piękny grób szejka Salima Chishti. Ustawiają się do niego kolejki Hindusów, gdyż wizyta ma pomagać w życiu. Sam kompleks pałacowy rzeczywiście jest wymarły. O tej porze nawet turystów nie było zbyt wielu. Niemniej jest bardzo ciekawy, w szczególności pawilon Diwan-i-Khas (Sala Audiencji Prywatnych) z gigantyczną i misternie rzeźbioną kolumną wewnątrz oraz pawilon Rumiego Sultana z niespotykanymi płaskorzeźbami na ścianach. Poza głównym kompleksem znajduje się nietypowa wieża Hiran Minar. O jej oryginalności decydują wystające elementy mające imitować kły słoniowe. Powrót do Agry trwał trochę dłużej z powodu intensywnego ruchu na drodze. Wysiedliśmy na jakimś skrzyżowaniu i tukiem wróciliśmy pod Bramę Zachodnią. Tuż przed opuszczeniem hotelu weszliśmy na jego dach, żeby ostatni raz spojrzeć na Taj Mahal. O tej porze też prezentował się imponująco. Na dworcu kolejowym Agra Cant w okienku supervisora otrzymaliśmy potwierdzenie naszych biletów i spokojnie czekaliśmy na przyjazd pociągu. Ale się przeliczyliśmy. Zaczęło się długie oczekiwanie na peronie, w towarzystwie chyba setek miejscowych oraz kilkunastu szczurów, na które oprócz nas nikt nie zwracał uwagi. W końcu, po 3,5 godzinach spóźnienia pociąg majestatycznie nadjechał. Teraz mogliśmy ciszyć się z wyboru klasy AC 3A pozwalającej odpocząć i wyciągnąć się na pryczy. Pierwszy nocleg w pociągu, choć niezaplanowany, stał się faktem. Przyjazd do Jaipuru miał nastąpić wczesnym rankiem.

 

80 RI – 2 bilety autobusowe do Fatehpur Sikri

520 RI – 2 bilety wstępu do kompleksu

30 RI – kiść bananów

250 RI – 2 śniadania na dworcu autobusowym w Fatehpur Sikri

80 RI – 2 bilety autobusowe do Agry

50 RI – tuk-tuk pod Zachodnia Bramę

30 RI – mała butelka Fanty i 7Up (0,2 l)

300 RI – 2 obiady w hotelu

5 RI – 5 kartek pocztowych

100 RI – tuk-tuk na dworzec Agra Cant

 

12.11

Jaipur powitaliśmy jeszcze w ciemnościach, przed 5 rano. Obawa przed przejechaniem właściwej stacji działała na mnie dość stresująco, co nie pozwoliło zasnąć i w pełni wypocząć. Przed dworcem zaatakowali nas taksiarze, ale odpędziłem ich wzrokiem. Chcieliśmy od razu kupić bilety na nocny pociąg do Jaisalmeru, niestety okienko sprzedaży było zamknięte.  Nie mając zarezerwowanego wcześniej noclegu byliśmy zmuszeni przeczekać do świtu w dworcowej jadłodajni szumnie nazwanej restauracją. W konsekwencji prawie zasypialiśmy nad stolikami. Jakoś przetrwaliśmy do 7 i wzięliśmy prepaidowego tuka. Hotel znaleźliśmy korzystając ze smartfona na booking.com Jazda ulicami była o tyle ciekawa, że po pierwsze już dniało, ale miasto jeszcze się nie przebudziło, a po drugie mignęła nam fasada Hawa Mahal (Pałac Wiatrów). To jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów w tym mieście. Bez problemów wynajęliśmy pokój i wyczerpani padliśmy na łóżka. Pokój olbrzymi z wielka łazienką oraz fantastyczną wanną z prysznicem. Z perspektywy czasu oceniam, że był najlepszy. Na śniadanie w hotelu było już za późno. Po południu odświeżeni i wypoczęci wyruszyliśmy na wstępny rekonesans miasta. Głodni weszliśmy do jadłodajni wprost z ulicy. Jedzenie – zestaw wegetariański makaron z warzywami – proste, smaczne, nie pikantne i nie zrobiło nam krzywdy. Przewodniki w dziale Jaipur jako obowiązek doradzają wizytę w Lassiwalla celem spożycia lassi. Sęk w tym, że lokali o tej nazwie jest kilka obok siebie. Należy szukać napisu „since 1944” nad wejściem. Łatwo jest go znaleźć. W trakcie pobytu kilka lassi już wypiliśmy, ale to było niezrównane. Naprawdę fenomenalne, niezwykle kremowe i orzeźwiające. Dopiero w Lassiwalla zrozumiałem powody zachwytu nad tym w gruncie rzeczy prostym napojem. Wszelkie uniesienia są całkowicie uzasadnione i  w niczym nie przesadzone. Wypiłem dwa duże gliniane kubki, które można zabrać ze sobą lub widowiskowo stłuc w koszu. Wybrałem to drugie. Dziś mieliśmy za mało czasu na zwiedzanie, toteż tylko spacerowaliśmy po centrum miasta. Oglądaliśmy dzielnice i uliczki bazarowe, podzielone według asortymentu. Ładna jest Brama Tripolia, przez którą na teren City Palace mogą wjeżdżać jedynie członkowie rodziny maharadżów. Fasada Pałacu Wiatrów (Hawa Mahal) jest odnowiona i prezentuje się widowiskowo. Na jej fotografowanie trzeba jednak wybrać poranek, wówczas jest odpowiednio oświetlona. Tak w ogóle zupełnie nie mam pojęcia dlaczego Jaipur nazywany jest Różowym Miastem. Ewidentnie ktoś musi mieć problemy ze wzrokiem, żeby gdzieś dostrzec ten kolor. Dominującym w Jaipurze jest bowiem ceglany. Oprócz oczywiście City Palace i Jantar Mantar, które są spłowiało-żółte. Obserwatorium w Jaipurze jest zdecydowanie ciekawsze od tego w New Delhi. Przede wszystkim jest dość dobrze opisane. Tukiem pojechaliśmy na dworzec Jaipur Junction. To główna stacja kolejowa w mieście, bo jest też inna. Historia się powtórzyła i znowu nie mieliśmy potwierdzonych biletów na nocny przejazd następnego dnia do Jaisalmeru, nawet na jeszcze wyższą klasę AC 2A. Kolejny raz znaleźliśmy się na liście oczekujących. Tym razem nie wybrzydzaliśmy i zjedliśmy późny obiad w ulicznej jadłodajni obok dworca. Tylko z obowiązku dodam, że byliśmy jedynymi białymi w środku. Warunki sanitarne… Hmm, właściwie ich nie było, ale mieliśmy nadzieję, że posiadane szczepienia uchronią nas przed kłopotami żołądkowymi. Niestety w ofercie dominowało thali. Duże porcje za małe pieniądze. Oczywiście bardzo ostre, choć prosiliśmy o łagodne. Takie prośby są wysłuchiwane, ale i tak potem wszystko jest robione jak zwykle. Stanowczo uznaliśmy, że nie jest to potrawa dla nas i więcej już nigdzie jej nie zamówimy. Lubimy jeść rzeczy nam nie znane, ale nie za wszelką cenę. W sklepie monopolowym obok w celach sanitarnych kupiliśmy małego pomarańczowego Smirnoffa, do tego pomarańczową Mirindę i w hotelu urządziliśmy małą popijawkę. W ten bardzo przyjemny sposób zakończyliśmy dzień.

 

20 RI – 2 małe kawy na dworcu Jaipur Junction

105 RI – kurs prepaidowym tukiem do hotelu

210 RI – 2 zestawy wegetariańskie w ulicznej jadłodajni

120 RI – 3 duże kubki lassi w Lassiwalla

50 RI – kurs tukiem spod Lassiwalla do New Gate

105 RI – 7 znaczków pocztowych do Europy (na poczcie)

1820 RI – 2 bilety klasy AC 2A do Jaisalmeru

260 RI – 2 zestawy Royal thali i 2 herbaty massala

180 RI – Smirnoff Orange (180 ml)

35 RI – Mirinda (0,6 l)

100 RI – kurs tukiem do hotelu

 

13.11

Wczoraj wieczorem w hotelu zamówiliśmy śniadanie. Sądziłem, że będzie to skromny zestaw na tacy, ale mile się rozczarowałem. Klasyczny bufet (omlet/jajecznica, płatki kukurydziane z mlekiem, tosty, dżemy, herbata, kawa, banany), potrawy świeżo przygotowane i donoszone, bez limitu. Wszystko smaczne. Kiedyś oglądając zdjęcia z Jaipur myślałem, że Hawa Mahal jest wolno stojącym, wyeksponowanym i oddzielnie stojącym budynkiem. Rzeczywistość trochę przykrawa oczekiwania. Pałac Wiatrów stoi w jednym rzędzie z innymi domami, choć i tak jest wspaniale zdobiony. Bardzo malowniczy i kunsztownie zdobiony zasłużenie jest chyba najczęściej fotografowanym obiektem w Jaipur. Stąd już blisko do City Palace. Dla zwiedzających udostępniony i podzielony na 3 części. Sala Audiencji Publicznych z portretami władców na ścianach i olbrzymim kryształowym żyrandolem. Muzeum broni z eksponatami w liczbie wystarczającej na potrzeby małej armii. Z galerii ubrań zapamiętałem fantazyjny strój z wyszywanymi motywami chińskich smoków, strój do gry w bilard i polo. Na jednym z wewnętrznych dziedzińców można podziwiać bramy z dekoracjami w kształcie pawi. Bardzo kolorowe i jakże charakterystyczne. Fantazyjnie ubrani strażnicy w każdej chwili są usłużni do udzielenia informacji turystom, za dodatkową opłatą. W Indiach chyba wszyscy chcą dorobić do podstawowej pensji. Jest to całkiem zrozumiałe. Po południu z przystanku obok Hawa Mahal wsiedliśmy do miejskiego autobusu (bez klimatyzacji, czyli nawiewów) jadącego do Amber Fort. To szybki i tani transport, no i w towarzystwie miejscowych. Uśmiechniętych i uprzejmych. Fort znajduje się tuż za miastem, w odległości 11 km. Jego położenie pośrodku okolicznych wzgórz wywiera niesamowite wrażenie. Fort jest olbrzymi, znajduje się w nim mnóstwo dziedzińców, korytarzy, zakamarków, tarasów i wieżyczek z balkonami. Widoki fantastyczne. To pole do treningu wyobraźni, próbując przenieść się w XIX w. – czas potęgi maharadżów. Kiedys musiał olśniewać bogactwem i przepychem. Do usytuowanego powyżej Amber Fort fortu Jaigarh potrzebny jest odrębny bilet. Do Jaipur wróciliśmy większym i trochę droższym autobusem z nawiewami. Chwilowo mając przesyt ulicznych jadłodajni, na obiad wybraliśmy się do prawdziwej restauracji z zawodową obsługą kelnerską. Niestety lokal oferował jedynie kuchnię wegetariańską. Ceny zdecydowanie wyższe, potrawy smaczne, choć znowu pikantne. W ramach rozrywek planowaliśmy wizytę w kinie na produkcji rodem z Bollywood. Kelner pomógł nam wskazując nazwę kina i kierunek. Podjechaliśmy miejskim autobusem. Nie był to nasze szczęście żaden multipleks, ale prawdziwe kino z podświetlanym na limonowo napisem z nazwa kina. Wewnątrz kicz w najlepszym wydaniu: duże żyrandole, łukowate wygięte schody prowadzące do sali. Zdążyliśmy na seans najnowszego hitu z optymistycznym tytułem „Happy New Year”. Seans rozpoczął się punktualnie, czuć tu szacunek dla widza. Nie było żadnych reklam! Czas filmu to 3 godziny, jak przystało na prawdziwy romans. Fabuła głupiutka, dialogi w 95% w języku hindi, ale wszystko zrozumiałe i proste. Oczywiście przyszliśmy tutaj przede wszystkim po to żeby obserwować reakcje miejscowych. A te były żywiołowe – krzyki, gwizdy, oklaski, śmiech. Zostaliśmy niestety tylko do przerwy. Gdyby nie konieczność wcześniejszego potwierdzenia biletów, to siedzielibyśmy do końca ciekawi finału i emocji na widowni. Trochę szkoda, może jeszcze kiedyś. Na dworcu znowu sprzyjało nam szczęście, mieliśmy potwierdzenie naszych biletów. Peron był w miarę czysty, za to na torach biegały setki szczurów! Pociąg przyjechał prawie punktualnie i szybko znaleźliśmy swoje prycze, z pościelą. Zapowiadała się długa podróż oraz  spokojna i wygodna noc.

 

360 RI – 2 śniadania (bufet)

800 RI – 2 bilety do City Palace

400 RI – 2 figurki z metalu na bazarze

20 RI – 2 bilety autobusowe do Amber Fort (bez klimy)

400 RI – 2 bilety do Amber Fort

340 RI – 2 cappuccino i 2 ciastka w sieciowej kawiarni w Amber Fort

30 RI – 2 bilety autobusowe do Jaipur (z klimą)

340 RI – 2 bilety do kina

576 RI – obiad w restauracji (makaron chow mein i minestrone)

44 RI – 2 małe kubki lassi

10 RI – 2 bilety autobusowe sprzed Sanganeri Gate w okolice kina

20 RI – 2 bilety autobusowe sprzed kina pod Sanganeri Gate

1000 RI – nocleg w hotelu

110 RI – kurs tukiem na Jaipur Junction

 

14.11

Podróż do Jaisalmer, miasta na pustyni Thar, trwała prawie 12 godzin. Miała dla nas ten komfort, że mogliśmy w końcu wyspać się bez żadnych ograniczeń. U celu jazdy spóźnienie było minimalne, ledwie 10 min. Po wyjściu z dworca otoczyła nas zgraja taksiarzy, naciągaczy hotelowych i wysłanników agencji turystycznych. Kurs tukiem spadł z 80 RI do 40 po ironicznym spojrzeniu na kierowcę. Podrzucił nas w okolice fortu i stanęliśmy przed dylematem wyboru agencji, której zapłacimy za wyjazd na „pustynne safari”. Nie chcieliśmy tracić czasu i wybraliśmy pierwszą pustą, choć mającą solidną rekomendację. Nazywa się Trotters. Ceny nienegocjowalne (o dziwo!), warunki na piśmie. Podobno w ramach wycieczki wyjeżdżają na „off-beaten track”, cokolwiek to znaczy. Przypuszczam, że większość agencji tak wabi turystów. Nikt o zdrowych zmysłach, także tych biznesowych, nie zaproponuje przecież zatłoczonych wydm. Po uiszczeniu należności mogliśmy skorzystać z łazienki hotelu zaprzyjaźnionego z agencją. Na zewnątrz hotelu czekał już na nas autentyczny samochód z napędem na 4 koła, żadna podróbka. Chętnych na safari łącznie z nami było 5 osób. Program obejmował dojazd poza miastem do wodopoju owiec, zagubioną wioskę z konsumpcją herbaty, ruiny świątyni  oraz widokiem z jej dachu na pustynię. Najważniejsze było jednak spotkanie z wielbłądami i jazda na ich grzbiecie, obiecano nam dzisiaj 1, 5 godziny i drugie tyle jutro. Każde z nas dostało wielbłąda, jednak samodzielnie nie kierowaliśmy nim. Nie było to nasze pierwsze doświadczenie z „okrętami pustyni”. W ciszy, która tak bardzo doceniałem spokojnie dotarliśmy do miejsca biwaku, pośród rzeczywiście piaszczystych i pustych wokoło wydm. Słońce kończyło swoją wędrówkę na niebie, warto zatem było zająć się fotografowaniem. Te chwile wspominam najmilej. Ciepło, przyjemny lekki wiatr i spokój, co w tym kraju jest wprost bezcenne. W tym czasie przewodnik wraz z kolegami przygotowywał nam ciepłą kolację. W takich okolicznościach każdy posiłek smakuje wybornie, a ten był i sycący, i smaczny. Ryż, dhal i gotowane warzywa. Dla chętnych i odważnych sos chili, piekielnie mocny. Herbata też była. Ogniska i śpiewów nie było. Za to niebo rozgwieżdżone do maksimum. Księżyca nie było, a światła cywilizacji nie docierały. Z przyjemnością odnajdywałem znane sobie konstelacje. Nocleg oczywiście pod gołym niebem, na rozłożonych na piasku matach. Do przykrycia koce i materace. W środku nocy obudziłem się i aż uśmiechnąłem z wrażenia. Pojawił się Księżyc w pełni, a obok niego najpiękniejszy gwiazdozbiór – Orion.

 

40 RI – kurs tukiem z dworca w Jaisalmer pod fort

3600 RI – pustynne safari/2 os.

 

15.11

Jednak w nocy trochę wiało i grube materace były przydatne. Wschód słońca zignorowaliśmy, na rzecz dłuższego snu. Obsługa na dzień dobry zaserwowała nam herbatę masala. Jak była dobra! Śniadanie skromne, ale wystarczające: lekko przypieczone tosty, dżem, ciasteczka i banany. Nikt nie wybrzydzał. Wracaliśmy tą samą trasą jak wczoraj, tylko trochę szybciej. Dziś uwinęliśmy się w 70 min. Pożegnalne uściski dłoni, a przy okazji wręczenie datku przewodnikowi. Ostatnie zdjęcia z wielbłądami, a samochody już na nas czekały. Szybko wróciliśmy do Jaisalmer. Zastanawialiśmy się nad zmianą miejsca noclegu, ale wizja targania plecaków w pełnym słońcu skutecznie nas zniechęciła. Hotel Gajju Palace ma też swoje plusy. Jest położony niedaleko fortu oraz postoju tuków. Zmieniliśmy tylko pokój. Po południu weszliśmy na teren fortu. Znajdują się tutaj świątynie dżinijskie, ale nie weszliśmy do żadnej z nich. Uliczki w forcie są wąskie, ale nawet i tu jest ruch. Motorowery wcisną się wszędzie. Na ścianach budynków rozwieszone są towary. Zachęty ze strony sprzedawców jak wszędzie, ale nie byli nachalni. Wstąpiliśmy do jednego z hoteli, ale okazało się, że pomimo szyldu Mid Fort jeszcze nie działa.  Palace Fort ciekawy, choć i tak najlepsze co ma do zaoferowania to panorama miasta i pustyni z dachu. Przed zachodem słońca można zrozumieć dlaczego Jaisalmer nazywany jest Złotym Miastem. Obowiązkowy bilet na aparat. Ciekawostką jest fakt, że na dachu stoi facet, który sprawdza czy fotografujący mają ten specjalny bilet. Zauważyłem, że zabrał on jednemu z miejscowych komórkę, którą ten fotografował. Z ciekawych obiektów są jeszcze haveli – misternie rzeźbione fasady budynków. Fantazyjne drzwi, okna, balkony. Z niejaką przyjemnością zrobiliśmy zakupy – bez zgiełku, w spokoju i ciepłej atmosferze. Wieczór zakończyliśmy jedząc obiad w – jakżeby inaczej – Sunset Restaurant, testując dania kuchni radżasthańskiej. Pomimo naszej prośby o wersję light, to i tak dostaliśmy dość ostro przyprawione potrawy. Szczerze jednak powiem, że bardzo smaczne. Leniwym krokiem opuściliśmy fort i zeszliśmy do hotelu na odpoczynek przed jutrzejsza podróżą do kolejnego kolorowego miasta. Tym razem niebieskiego – Jodhpuru.

 

600 RI – 2 bilety do Fort Palace

100 RI – opłata za aparat fotograficzny

400 RI – 2 dania kuchni radżasthańskiej w Sunset Restaurant

340 RI – 2 duże piwa Kingfisher

100 RI – sok z guavy w sklepie

16.11

Wstaliśmy dość wcześnie z zamiarem szybkiego wyjazdu. Z dachu hotelu fort o poranku prezentował się zjawiskowo. Śniadanie – w formie bufetu – zjedliśmy w hotelu obok. Smaczne i treściwe. Okazało się, że punkt odjazdu autobusów do Jodhpuru jest bardzo blisko hotelu. Na siłę dałoby się nawet dojść na piechotę. Tylko po co, skoro tuk kosztował 20 RI?! Bilety kupiliśmy od ręki i po 9 wyruszyliśmy. Jazda trwała ponad 5 godzin. Niestety autobus zatrzymał się daleko przed dworcem autobusowym. Zapewne celowo, bo ledwie wyszliśmy po bagaże zostaliśmy otoczeni przez chmarę taksiarzy. Ceny oczywiście zawyżone. Jeden z tuksiarzy wskazał nam nadjeżdżający autobus miejski. Dziwne, bo jego gest pozbawił kolegów z branży zarobku. Autobus wlókł się przez ulice Jodhpuru, ale w końcu dotarł na miejsce. Byliśmy przekonani, że nie będziemy mieli najmniejszych problemów z pozostawieniem plecaków na dworcu, bo nie planowaliśmy noclegu w mieście. Tymczasem spotkała nas przykra niespodzianka. Nie ma przechowalni bagażu, a w okienkach biletowych nie zgodzono się. Szczęśliwie udało się nam przekonać sprzedawcę ze sklepiku obok, zapewniając, że zostawiamy tylko ubrania. Co było zresztą prawdą. Wsiedliśmy w tuka i pojechaliśmy w okolice Sardar Market, nad którym dumnie góruje Wieża Zegarowa. Jedna z najładniejszych jakie widzieliśmy kiedykolwiek. Tuz za bramą wejściową ulokował się Shri Mishrilal Hotel. Wbrew nazwie nie jest to miejsce do spania. Podają tutaj zupełnie niezrównane kardamonowo-szafranowe lassi. Jest niewiarygodnie smaczne i zmusza do kupna kolejnego kubeczka. Obok fortu to lassi jest doskonałym powodem odwiedzenia Jodhpuru. Po przejściu przez Sardar Market, wzdłuż pomalowanych na niebiesko budynków, wąskimi uliczkami dociera się do fortu Mehrangarh. Z daleka wygląda majestatycznie. Wprost nie można uwierzyć, że na szczycie góry można było zbudować taką twierdzę. Z bliska zachwyca detalami wykończenia. Wewnątrz natomiast wręcz oszałamia jakością i kunsztem oraz bogactwem wyposażenia. Bezsprzecznie fort nr 1 w Indiach w mojej ocenie. Koszt biletu najdroższy, poza Taj Mhal, ale wart każdej rupii. Fort jest wypełniony eksponatami, z dokładnymi opisami w języku angielskim. Można wypożyczyć bezpłatnie przewodnik audio. Chętni na ludzkiego przewodnika też go znajdą. Zbiory są imponujące i zawierają m.in. ubrania, broń, obrazy, uprzęże słoni, wyposażenia komnat itd. Z góry rozpościera się fantastyczna panorama miasta, w której dominuje niebieski kolor. Już po zmroku wróciliśmy na dworzec w obłędnym hałasie klaksonów dobiegających z każdej strony. Chcieliśmy wyjechać do Udaipuru. Jednak gdy dowiedzieliśmy się, że autobus wyjeżdża o 22.30 i planowo dojeżdża o 5.30, to odpuściliśmy. 7 godzin w autobusie jadącym bezdrożami (tak można określić stan większości dróg w Indiach) i wizja nieprzespanej nocy skutecznie nas zatrzymała w Jodhpurze. Tukiem wróciliśmy na Sardar Market i daliśmy się złowić naganiaczowi, który zaprowadził nas do Heaven Guesthouse. Mały, ale w miarę czysty pokój. Na jedną noc wystarczał w zupełności. Hotel na dachu ma restaurację, z której obserwowaliśmy jeszcze podświetlony imponujący fort Mehrangarh.

 

400 RI – 2 śniadania (bufet)

20 RI – tuk spod hotelu na przystanek autobusowy

400 RI – 2 bilety autobusowe do Jodhpuru

30 RI – 2 bilety na miejski autobus w Jodhpur

30 RI – kurs tuka na Sardar Market

60 RI – 2 lassi

900 RI – 2 bilety do Mehrangarh Fort

110 RI – obiad w restauracji (curry bakłażanowe i ryż basmati)

30 RI – kurs tuka na dworzec autobusowy

30 RI – kurs tuka pod wieżę zegarową

 

17.11

Wstaliśmy skoro świt, żeby mieć pewność znalezienia się w autobusie jadącym do Udaipuru. Około 7 rano na ulicach było jeszcze pustawo. Staliśmy kilka minut, żeby złapać tuka na dworzec. Po drodze widzieliśmy pod bramą wjazdową miejscowego sądu śpiących na chodnikach ludzi, przykrytych derkami. Jakoś nie mogę przyzwyczaić się do takich widoków, choć widzieliśmy je nie po raz pierwszy. I pewnie nie ostatni. Na dworcu musieliśmy poczekać na otwarcie okienka kasowego. Odjazd nastąpił punktualnie, ale stan dróg był straszny. Nocna jazda byłaby męką. Autobus zatrzymywał się chyba w każdej mieścinie i wiosce. Miejsca mieliśmy tuż za kierowcą, co niestety okazało się koszmarem. Z lubością nadużywał on klaksonu, nawet kiedy nikogo nie wyprzedzał. Choć droga była męcząca i mozolna, to przynajmniej widoki były zmienne. Do Udaipuru dojechaliśmy po blisko 8 godzinach jazdy. Autobus zatrzymał się gdzieś w mieście i nie był to na pewno dworzec. Oczywiście taksiarze już czekali. Jednak stawki jakich żądali na początku były śmieszne. Po negocjacjach spadły do akceptowalnego poziomu. Wybraliśmy z przewodnika Nukkad Guesthouse, który okazał się celnym trafieniem. Jego wadą są niestety strome schody i wysokie piętra, na które trzeba się wspiąć. Cena pokoju jest uzależniona od jego standardu i widoku z okien. Najdroższe są z najlepszymi widokami. Z recepcji i jednocześnie jadalni rozciąga się imponująca panorama na jezioro Pichola oraz Lake Palace. W agencji nieopodal hostelu wymieniliśmy pieniądze (przy zasłoniętych szybach!) oraz poprosiliśmy o sprawdzenie możliwości kupienia biletów kolejowych do Khajuraho i Varanasi. Zostawiliśmy 500 RI depozytu na poczet biletów. Na zakończenie dnia zjedliśmy bardzo dobry posiłek na tarasie Lotus Cafe. Od wyjazdu z Agry w końcu mogliśmy zjeść coś mięsnego. Dodatkową zaletą restauracji oprócz znakomitej kuchni jest widok na City Palace.

 

50 RI – kurs tuka spod wieży zegarowej na dworzec

400 RI – 2 bilety autobusowe do Udaipuru

50 RI – kurs tuka do Nukkad Guesthouse

430 RI – 2 dania w Lotus Cafe

400 RI – 2 duże piwa Kingfisher (czerwona etykieta, mocniejsze)

18.11

Śniadanie zjedliśmy w hotelowej restauracji, wybór z karty. Pod Jagdish Temple znajduje się postój tuk-tuków. Wzięliśmy kurs na dworzec autobusowy, gdzie kupiliśmy bilety do Ranakpur. Naszym celem były dziś świątynie dżinijskie. O dziwo, ceny biletów autobusowych dla kobiet są niższe. Zdziwiliśmy się lekko, gdy nadjechał autobus, bowiem był to ten sam, którym wczoraj przyjechaliśmy do Udaipuru. Kontroler też się uśmiechnął, widocznie nas zapamiętał. Droga do Ranakpur trwała 3 godziny i była dość wygodna. No i dziś siedzieliśmy dalej od kierowcy, który już mniej chętnie naciskał klakson. Godziny zwiedzania dla turystów to 12 – 17. Przed wejściem do największej i niewątpliwie najpiękniejszej świątyni Chaumukha Mandir plecaki są wnikliwie przeszukiwane. Na jej teren nie można wnosić żadnego jedzenia, napojów, wyrobów ze skóry i wszelkiej elektroniki. Zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz świątynia jest zachwycająca. Niezwykle precyzyjne i fantazyjne płaskorzeźby dają pojęcie o woelkich umiejętnościach twórców. W środku umiejscowionych jest podobno 1444 rzeżbionych kolumn, ale nawet nie podjąłem próby liczenia. Fakt, że jest ich bardzo dużo. Udostępnionych do zwiedzania obiektów jest tylko 3. Myślałem, że będzie ich znacznie więcej. Inna sprawa, że wywierają wielkie wrażenie. 1, 5 godziny w zupełności wystarcza na dokładne zwiedzenie kompleksu świątyń. Bardzo ciche, malowniczo położone pośród wzgórz i urokliwe miejsce. Moim zdaniem nie do pominięcia w Indiach. Dodatkową atrakcją Ranakpur są hordy hasających małp, które nie są zbytnio płochliwe i wdzięcznie pozują do zdjęć. W drodze oczekiwaliśmy wieści od agenta w sprawie biletów, ale ich nie było. Powrót do Udaipuru to kolejne 3 godziny, wróciliśmy już po zmroku. Niezwłocznie udaliśmy się do agencji i czekały na nas pomyślne nowiny. Agent kupił nam bilety i w spokoju mogliśmy planować dalsze etapy podróży. Wykorzystaliśmy okazję i od razu kupiliśmy bilety do Varanasi, a stamtąd do New Delhi. Mieliśmy dziś dobrą passę. Ten jakże udany dzień zakończyliśmy smacznym posiłkiem w Lotus Cafe. Po co zmieniać coś, co jest dobre?

 

255 RI – śniadanie w Nukkud Guesthouse

50 RI – tuk na dworzec

140 RI – 2 bilety do Ranakpur

400 RI – 2 bilety wstępu do świątyń

100 RI – opłata za aparat

155 RI – 2 bilety do Udaipuru

50 RI – tuk pod Jagdish Temple

7676 RI – bilety kolejowe do Khajuraho (AC 2A), Varanasi (AC 3A) i New Delhi (AC 3A)

50 RI – dopłata do depozytu u agenta

415 RI – kolacja w Lotus Cafe (cały kurczak tandoori z sałatką, porcja ryżu, chowmein)

360 RI – 2 duże piwa Kingfisher (zielona etykieta, słabsze)

 

19.11

Zadowoleni z jakości kuchni w Lotus Cafe postanowiliśmy sprawdzić jakie podają śniadania. Można zamówić zestaw, z fasolką w sosie pomidorowym. To chyba echa angielskiej dominacji w przeszłości. Wróciliśmy do Nukkad Guesthouse, zdaliśmy pokój i zostawiliśmy bagaże w recepcji. Dziś zwiedzaliśmy Udaipur. Na początek położony niedaleko City Palace. W kasie można wykupić pakiet na wszystko, z rozróżnieniem na pory rejsu łodzią po jeziorze. W godzinach 10-14 taniej, 15-17 drożej. Wstępnie nabyliśmy jedynie bilety do City Palace wraz z opłatą za aparat. Kubatura pałacu, jego położenia i wykonanie robią duże wrażenie, podobnie jak widoki na miasto z okien. Wnętrze już tak nie imponują, choćby w porównaniu z Fortem Mehrangarh. Dużo grafik, sporo zdjęć i obrazów ze scenami bitewnymi na ścianach pałacu. Niejakim utrudnieniem były tłumy zorganizowanych grup, które skutecznie spowalniają ruch. Z tym jednak trzeba się liczyć zawsze w atrakcyjnych turystycznie miejscach. Mimo wszystko warto. Po opuszczeniu pałacu zdecydowaliśmy się na dokupienie reszty pakietu, tj. galerię kryształów, muzeum klasycznych aut i popołudniowy rejs. Drogo, ale co tam… Kryształy. To było absolutne szaleństwo. Tysiące przedmiotów – zastawy z pucharami, kieliszkami, talerzami, zestawy perfum, stoliki, stoły, krzesła, podnóżki, fajki wodne, toaletki, barwione żyrandole. Nawet kryształowe łoże. Wszystko trudno zapamiętać i wymienić. Niestety absolutny zakaz fotografowania, ochrona obecna i czujna. Maharadża, który zamówił w Anglii to wyposażenie był być bogaty jak mityczny Krezus. Zmarł zanim statek dotarł do Indii. Skrzynie nierozpakowane trafiły do lamusa i stały nietknięte przez 110 lat. Teraz odzyskały swój należny blask i stanowią niesamowitą atrakcję Pałacu. Z kryształowych ciekawostek, ale już nie z zamówionej kolekcji, była kryształowa butelka coca-coli z 2010 r. Choćby tylko ta galeria daje odpowiedni kontekst do opowieści o nieprzebranych skarbach indyjskich maharadżów. Kolekcja samochodów też jest ciekawa. W jej skład wchodzą stare rolls-roycy, cadillaki, fordy, buick, mercedesy, ople. Jeden z rollsów wykorzystano w jednym z filmów serii James Bonda, a konkretnie „Octopussy”. Muzeum mieści się poza głównym kompleksem pałacowym. Przed rejsem zrobiliśmy sobie przerwę i zjedliśmy indyjską wersję pizzy w lokalu naprzeciwko muzeum aut. Przyznam, że była to spora przyjemność i oderwanie od kuchni indyjskiej. Tukiem wróciliśmy pod wejście do pałacu. Rejs miał rozpocząć się o 16. Pozostały czas wykorzystaliśmy na spacer i fotografowanie małp pojawiających się obok przystani. Popołudniowy rejs ma te zaletę, że słońce pięknie oświetla mury City Palace. Opłynęliśmy też romantyczny biały Taj Lake Palace Hotel będący chyba symbolem Udaipuru. Jego olśniewająca w słońcu elewacja oraz powierzchnia obejmująca całą powierzchni wyspy sprawiają wrażenie, jakby hotel unosił się na wodzie. Imponujące. Następnie dobiliśmy do wyspy, na której położony jest jeden z najbardziej luksusowych hoteli w Indiach, Gul Mahal. On również został wykorzystany we wspomnianym wcześniej filmie. Mogliśmy podziwiać patio przed recepcją oraz hotelowy ogród, ze sceną na orkiestrę grającą podczas garden party. W porównaniu z panującym w Indiach nieporządkiem (delikatnie mówiąc!), tutaj widać starania o czystość i porządek. Trawniki równo przystrzyżone, alejki pozamiatane. Ciekaw jestem jaka jest cena doby hotelowej w tym luksusowym hotelu. Na pewno niemała. Końcówkę popołudnia spędziliśmy chodząc po sklepach i oglądając towary w nich prezentowane. Wieczorem tukiem pojechaliśmy na dworzec kolejowy i nocnym pociągiem odjechaliśmy do Khajuraho.

 

340 RI – 2 zestawy śniadaniowe w Lotus Cafe

45 RI – dzbanek herbaty

90 RI – opłata za pranie w hostelu (5 szt.)

230 RI – 2 bilety do City Palace

225 RI – opłata za aparat

2500 RI – 2 pakiety zwiedzania

685 RI – duża pizza Mambo Combo i 2 puszki coca-coli light

30 RI – tuk spod bramy zoo do pałacu

99 RI – sok z granatów w sklepie (1 l)

385 RI – kolacja w Lotus Cafe (dania i 2 lassi)

180 RI – duże piwo Kingfisher

50 RI – tuk spod świątyni Jagdish na dworzec kolejowy

 

20.11

Cały dzień spędziliśmy w pociągu. W takich chwilach odtwarzacze muzyki i książki są wybawieniem. Właściwie nic szczególnego nie zdarzyło się, oprócz 3 godzinnego postoju w Agrze, zupełnie bez przyczyny. Pociąg na dworzec Agra Cant wjechał o czasie, a potem zatrzymał się gdzieś w mieście. W ten sposób byliśmy już w sporym niedoczasie. W Jhansi opóźnienie zwiększyło się do 5 godzin. Zamiast około 19, pociąg wtoczył się na stację w Khajuraho tuż przed północą. Pierwszy raz poczułem chłód podczas naszego pobytu. Przed stacją stały tuki, ale były już zapełnione. Zrządzeniem losu stała też taksówka, do której wsiedliśmy. Kierowca powiedział nam, że miasto jest oddalone o 9 km. W tuku byłoby nam zimno, w taksówce było i ciepło, i wygodnie. Na miejscu mieliśmy problemy ze znalezieniem noclegu z uwagi na porę przyjazdu. Do których hoteli nie zastukaliśmy, to wszędzie były podobno zajęte pokoje. Ostatecznie wylądowaliśmy w Princessa Hotel.

 

100 RI – 2 omlety w tostach (kupione w pociągu)

200 RI – 2 zestawy birjani w pociągu

21.11

Rano okazało się, że brakuje ciepłej wody w łazience. Obsługa przyniosła nam ją w wiadrach! Poza tą niedogodnością hotel jest normalny. Duży pokój, ale pusty.  Długo w nim nie zabawiliśmy. Oddaliśmy w recepcji plecaki do przechowania i obok w restauracji zjedliśmy śniadanie. Zestaw wybrany z karty, smaczny i pożywny (smażone jajka, tosty, dżem, płatki z mlekiem, kawa/herbata i sok pomarańczowy). Naprzeciwko hotelu znajdowała się wypożyczalnia rowerów, z której skorzystaliśmy. Na początek pojechaliśmy zobaczyć tzw. Wschodnią grupę świątyń. Już od wypożyczalni podpiął się do nas jakiś samozwańczy przewodnik. Mimo, że dość sympatyczny, to jednak stanowczo podziękowaliśmy mu za oferowane usługi. Wschodnia grupa to ledwie kilka świątyń, dokładnie 4, położonych na uboczu. Co przekłada się też na liczbę turystów, których wielu nie było. Bez erotycznych płaskorzeźb na fasadach. Nie ma żadnych opłat za ich oglądanie. Świątynie dżinijskie położone są niedaleko. Niebrzydkie, choć daleko im do tych w Ranakpur. Z kolei Grupa Południowa położona jest w innej wiosce, do której jedzie się kilkanaście minut. Szczerze mówiąc szału nie ma, choć są oczywiście interesujące i zadbane. Widać niedawne ślady uzupełnień w strukturze budowli. Staliśmy się chwilową atrakcją dla dzieci z pobliskiej szkoły. Dużą przyjemnością była sama przejażdżka rowerami pomiędzy poszczególnymi świątyniami. Ruch na ulicach i drogach prawie nie występował. Było tak cicho i ciepło, że tak naprawdę był to dla nas wypoczynek. Wróciliśmy do miasta na krótką przerwę, którą wykorzystaliśmy na wypicie szklanki lassi w restauracji. Najważniejszą atrakcją Khajuraho jest Zachodnia Grupa świątyń. Znajduje się ona właściwie w centrum miasta, na początku lub końcu głównej ulicy – w zależności od której strony spoglądamy. Wejście jest biletowane, a co za tym idzie płatne. To tutaj znajdują się sławne na cały świat erotyczne sceny umieszczone na płaskorzeźbach. Te najbardziej fotografowane umiejscowione są dość wysoko, ale niektóre można znaleźć także niżej. Cały kompleks sprawia wrażenie uporządkowanego parku z zabytkami. Można zapomnieć o jakiejkolwiek atmosferze tajemniczości czy też mistycyzmu. Kolejna atrakcja turystyczna. Jednak z całą świadomością mogę stwierdzić, że warto tutaj przyjechać. Nawet biorąc pod uwagę, że tak dużo do oglądania w Khajuraho nie ma. Jednak atmosfera tego małego i cichego miasta – jak na Indie oczywiście – jest przyjemna i zapada w pamięć. Turyści chyba jednak tutaj przybywają i wybywają szybko. Widać to było szczególnie wtedy, gdy wchodziliśmy do sklepów późnym popołudniem i wieczorem. Spotkaliśmy pseudoprzewodnika z przedpołudnia. Tym razem daliśmy się mu namówić na potencjalne zakupy. Powiedział mi, że w ten sposób zarabia na swoje utrzymanie. Rozumiałem to i nawet mu to powiedziałem, choć z zastrzeżeniem, że raczej niczego nie planuję kupować. Naganiacze i obsługa starają się w każdy możliwy sposób sprzedać swój towar. Po zjedzeniu wieczorem dobrego posiłku pozostało nam tylko czekanie na porę odjazdu pociągu. W hotelu zamówiliśmy tuka, którego dzieliliśmy z parą dziewczyn z Francji. O dziwo, wieczory były chłodne. Temperatura doskwierała nam podczas przejazdu na dworzec. Pociąg do Varanasi był już podstawiony, stąd wyruszał i nie mógł się spóźnić! Zamówiliśmy śniadanie u chłopaka z obsługi, płatność z góry.

 

1080 RI – nocleg w Princessa Hotel

400 RI – 2 zestawy śniadaniowe

100 RI – opłata za 2 rowery

120 RI – 2 szklanki lassi

400 RI – 2 metalowe figurki

740 RI – kolacja (2 zupy, 2 porcje ryżu, cały kurczak masala, sałatka z papayi)

440 RI – 2 duże piwa Kingfisher

200 RI – 2 śniadania w pociągu

 

22.11

Obudził nas chłopak, u którego zamówiliśmy śniadanie. Trochę suche, ale pomogło na chwilę zaspokoić pierwszy głód. Pociąg już zdążył złapać opóźnienie, na szczęście tylko godzinę. Na dworcu w Varanasi nie mieliśmy szansy. Od razu przyczepił się do nas jakiś taksiarz. Odeszliśmy w stronę biura obsługi turystów. Kupiliśmy bilety w relacji New Delhi-Amritsar, niestety znowu jesteśmy na liście oczekujących. Mamy za to potwierdzone bilety powrotne do stolicy. Doświadczenie nabyte wcześniej sprawia, że teraz procedura kupna idzie nam znacznie sprawniej. Wiemy jaki wybrać pociąg, klasę. Byłem zdumiony, gdy wyszliśmy z biura do hallu dworca. Taksiarz cały czas czekał na nas. Nie mogliśmy tego mu zrobić i zlekceważyć go. Taka cierpliwość wymagała docenienia. Poszliśmy z nim do budki prepaidowej i po chwili już siedzieliśmy na tylnym siedzeniu tuka. Zatrzymaliśmy się w okolicach Starego Miasta, dale już nie dało się. Wzięliśmy rikszarza, który też niedługo nas wiózł. Tłum na ulicach był gigantyczny. Hotel wybraliśmy z przewodnika. Zapytałem o drogę do niego, od razu znalazł się chętny. Wiedziałem, że w hotelu będzie chciał kasę za poprowadzenie, dlatego zbyłem go. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do hotelu Alka. Zostawiliśmy paszporty do zameldowania, a następnie wróciłem po nie. Trzeba być przygotowanym w Varanasi na niespodzianki, spięcia i awantury. Hindus w recepcji spytał czy znam gościa stojącego przed wejściem. Był to koleś, którego zagadnąłem o kierunek do hotelu. Zapewne przylazł do hotelu i domagał się wypłaty prowizji za doprowadzenie nas. Powiedziałem mu, że zapytałem go przecież jedynie o kierunek i to wszystko. To samo powtórzyłem recepcjoniście. Więcej już nie zawracałem sobie tym głowy, niech rozstrzygną to między sobą. Korzystając z faktu, że hotel posiada bezpośrednie zejście nad Ganges, poszliśmy obejrzeć ghaty. Było tak jak się spodziewaliśmy. Miejscowi bez wahań kąpali się w potwornie zaśmieconej i brudnej rzece, prali w niej ubrania. Kilkaset metrów dalej zobaczyliśmy płonące stosy, rzecz jasna ze zwłokami ludzkimi. Był to osławiony ghat Manikarnika, główne miejsce palenia zwłok w Varanasi. Staliśmy z boku, przyglądając się tej „ceremonii”. Oczywiście pojawili się „ochotnicy” tu pracujący, którzy informowali nas, że nie możemy robić zdjęć. Nie chcieliśmy, nie mieliśmy nawet takiego zamiaru. Aparat spoczywał w plecaku. Jeden z nich uprzedzał nas, że nie możemy także zbyt długo stać się i przyglądać się. Grzecznie odpowiadałem, że nie potrzebujemy jego pomocy i dziękuję za informacje. W końcu poszedł sobie. Generalnie jednak wrażenie z tego miejsca jest niesamowite. Zauważyłem, że tuz obok stosu siedział chłopak i swobodnie rozmawiał przez komórkę. Zupełnie nie przeszkadzało mu otoczenie i odbywający się obrzęd. Obserwowaliśmy jak czynione są przygotowania do całopalenia. Niespalone ludzkie resztki są bezpośrednio wrzucane do wody! W tym kontekście zupełnie zdumiewającym jest fakt, że miejscowi korzystając z takiej wody (kąpiele, pranie) nie chorują przewlekle?! Następnie spacerowaliśmy po krętych uliczkach starej dzielnicy. Postanowiliśmy znaleźć rekomendowany lokal Blue Lassi. Oferującym jeden tylko produkt, ale za to w ilu odmianach! Karta lassi jest rzeczywiście imponująca. 9 sekcji (jabłko, banan, kokos, granat, jagoda, mango, szafran i 2 inne), łącznie w czystej postaci i miksach daje aż 80 rodzajów, policzyłem dokładnie. Lassi dobre, ale nie aż tak aby specjalnie szukać w tych wąskich alejkach handlowych. Obiad zjedliśmy na tarasie, widok z niego jest największym atutem hotelu. Wolno płynąca święta rzeka Ganges, ghaty i masy ludzi przechodzących poniżej! Naprawdę świetny. Po obiedzie poszliśmy w stronę ghatu Dashashwamedh, skąd przeszliśmy się ulicami starego miasta gdzie odbywa się handel. Asortyment nam dobrze znany, zachowania i sztuczki też. To na co nie byliśmy przygotowani, to duża liczba żebraków. Wśród nich niestety także kobiet, z widocznymi bliznami. Zapewne ofiar zemsty małżonków bądź ich rodzin. Szalenie przykre doświadczenie, jedno z najgorszych podczas tego pobytu.

 

2960 RI – bilety kolejowe do Amritsar i powrotny do New Delhi

95 RI – tuk z dworca w okolice Starego Miasta

50 RI – riksza

395 RI – obiad w restauracji hotelowej

200 RI – puszka piwa 0,5 l Kingfisher

165 RI – 2 lassi w Blue Lassi

 

23.11

Będąc w Varanasi nie sposób ominąć rejsu łodzią po Gangesie o brzasku dnia. Pobudka kilka minut po 6.  Wczoraj nawet nie próbowaliśmy rezerwować łódki, bo uznaliśmy że nie będzie z tym najmniejszego problemu. I tak było. Bezpośrednie zejście schodami z hotelu na nabrzeże przynosi korzyści. Ledwie pojawiliśmy się na nim, od razu pojawili się naganiacze. Szybko ustaliliśmy cenę i trasę, następnie upewniliśmy się czy wioślarz wszystko zrozumiał. Nie chcieliśmy później użerać z nim na przykład, że cena była w walucie obcej lub coś jeszcze innego. Następnie ostrożnie weszliśmy na łódkę. Wschodu słońca oczywiście i tak nie było widać, bo horyzont był przesłonięty przez wioskę po drugiej stronie rzeki. Jednak trzeba przyznać, że o tej porze ghaty były widowiskowo oświetlone. Wioślarz od czasu do czasu zbliżał się do brzegu, przez co mogliśmy z bliska obserwować rytualne modlitwy oraz kąpiele Hindusów w tej nieprawdopodobnie brudnej wodzie. Nie mogła opuścić mnie myśl, co powoduje brak epidemii w tym mieście. Może rzeczywiście jest jakiś duchowy pierwiastek w Gangesie, który chroni mieszkańców? Osobiście nie zanurzyłbym w nim nawet koniuszka palca. Nad ghatami wznoszą się imponujące budowle, których świetność dawno już minęła. Teraz jednakże doskonale wpisują się w klimat śmierci, która jest tutaj akurat wszechobecna. W pewnej chwili wioślarz zwrócił nam uwagę na … unoszące się na wodzie zwłoki mężczyzny!!! Nie był to bynajmniej topielec. Denat niewątpliwie został gwałtownie pozbawiony życia, bowiem miał rozpłatany brzuch od mostka po pępek, a wnętrzności wydostały się na zewnątrz. Czysta makabra! Byliśmy wstrząśnięci tym widokiem, choć wioślarz ledwie wzruszył ramionami. Byliśmy też świadkami jak na łodzi stojącej blisko brzegu jakaś skośnooka kobieta wykłócała się z młodym kolesiem stojącym na brzegu. Wioślarz nie reagował, łódka stała może z metr od brzegu, przez co turyści mieli odcięty dostęp do lądu. Awantura na pewno dotyczyła ceny za rejs. Zaczęliśmy się zastanawiać czy stawka 100 RI od osoby, to nie jest klasyczna podpucha. I czy my też będziemy się tak chandryczyć. Nie dopłynęliśmy do ustalonego wcześniej ghatu, gdyż nie wyrobilibyśmy się w umówioną godzinę. Poprosiłem wioślarza, żeby zawrócił i przybił do brzegu. Obyło się bez zatargów. Do hotelu wróciliśmy przyglądając się zanurzającym się tubylcom, przy okazji robiąc zdjęcia. W hotelowym patio zjedliśmy śniadanie, zdaliśmy pokój i zostawiliśmy bagaże w recepcji. Mieliśmy do dyspozycji cały dzień przed odjazdem pociągu. Akurat tyle, żeby wybrać się do Sarnath. Odległość od 10 do 20 km, według różnych źródeł. Oczywiście nie obyło się bez uciążliwych negocjacji z taksiarzami. Droga jest fatalna, trzęsło nami niesamowicie. Widoki znajome: krowy na ulicach, śmieci wszędzie, uliczne toalety. Wypad do Sarnath przynosi niejaki odpoczynek od zgiełku Varanasi, jest tu stosunkowo cicho. W miasteczku jest kilka świątyń: birmańska, tajska, dżinijska i buddyjska. Przed powrotem musieliśmy znowu odbyć zwyczajową nerwową przeprawę z tuksiarzami. Żądali absurdalnych kwot, więc zlewaliśmy ich. Podjechał do nas tuk, którego kierowca zgodził się na cenę przez nas proponowaną. I rozpoczęła się awantura pomiędzy nim a innymi. Głośno pokrzykiwali, potem szarpali go za ubranie. Jeden z tuksiarzy powiedział nam, abyśmy się nie wtrącali się do tego sporu. Odeszliśmy mocno zniesmaczeni. Pewnie ten młody chłopak złamał zmowę cenową. Długo nie czekaliśmy, bo pojawił się ten chłopak. Cena jednakże wzrosła do zwyczajowej. Przez wzgląd na jego niedawne przejścia zgodziliśmy się tyle mu zapłacić. Wysiedliśmy w starej dzielnicy. Minął nas żałobny kondukt, toteż podążyliśmy za nim. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Blue Lassi. Dotarliśmy do ghatu Manikarnika i ponownie obserwowaliśmy dogasające stosy pogrzebowe. Zauważyliśmy, że w wodzie stał człowiek, który przesiewał przez duże sito resztki ze stosu. Zapewne w poszukiwaniu czegoś cennego. Uznaliśmy, że widzieliśmy już wystarczająco dużo i wróciliśmy w okolice hotelu. Spotkaliśmy rannego wioślarza, który po południu okazał się naganiaczem do sklepu. Pomimo zachęty w postaci zdjęć z zakupów znanej polskiej dziennikarki podróżniczej oraz gwizdy filmowej nie daliśmy się namówić na zakupy. W okolicach kolorowego ghatu Dashaskwamedh zrobiliśmy kilka sytuacyjnych zdjęć m.in. majestatycznie rozłożonych krów na czerwonym dywanie. Z ulicy wzięliśmy tuka i pojechaliśmy na dworzec. Mimo potężnych korków, tuksiarz znalazł jakieś skróty i mieliśmy ponad godzinę do planowanej pory odjazdu. Niestety nasze prycze w pociągu były przy drzwiach. Oznaczało to ich ciągłe otwieranie w nocy i przeciągi.

 

200 RI – rejs łodzią rano po Gangesie (2 os.)

300 RI – 2 śniadania w hotelu

150 RI – kurs tuka do Sarnath

200 RI – 2 bilety wstępu

150 RI – kurs tuka do Varanasi

1350 RI – nocleg w Alka Hotel

460 RI – obiad w hotelowej restauracji

100 RI – kurs tuka na dworzec kolejowy

 

24.11

Z niewielkim, bo tylko 45 min. opóźnieniem pociąg wjechał na stację Anand Vihar Terminal w New Delhi. Musieliśmy przenieść się na dobrze już nam znany główny dworzec kolejowy. Jednak pierwszy raz mieliśmy to zrobić z pełnym ekwipunkiem. Nie było łatwe, przede wszystkim z powodu kontroli bagażu w metrze, gdzie trzeba spuścić z oczu plecaki i szybko je odebrać. Ryzyko utraty jest całkiem spore, gdyby trafił się ktoś nieuczciwy. A ponadto na kluczowej stacji przesiadkowej Rajiv Chowk przy CP. W okienku na dworcu okazało się, że nasze szanse na wyjazd popołudniu do Amritsar znacznie wzrosły. Byliśmy już w pierwszej 20. Ponownie musieliśmy sprawdzić naszą pozycję. Czekaliśmy w biurze obsługi turystów na I piętrze. Po 14 dostaliśmy ostateczne pozytywne potwierdzenie. W wagonie, w którym mieliśmy miejsca byli sami Hindusi, w przeważającej mierze Sikhowie. Z charakterystycznymi turbanami na głowie, gęstymi brodami i wąsami. To tak jakbyśmy już znaleźli się na terytorium Pendżabu. Ekspress Shatabdi relacji New Delhi – Amritsar należy do kategorii i szybkich, i wygodnych. Nasze miejscówki miały status CC. Dużo miejsca na nogi, lotnicze fotele i sprawna klimatyzacja. Komfort w europejskim wydaniu. Dla znających język gazeta i magazyn. Do tego wypas żywnościowy: częste i ciepłe posiłki. W liczbie mnogiej, bo było ich 4. Na początek kanapka (pieczywo tostowe z warzywami w sosie majonezowym), potem pikantna przekąska na sposób indyjski, suche paluszki chlebowe do zanurzenia w kubku z czymś co przypominało zupę pomidorową (taki był smak). Dodatkiem były cukrowe „włosy”. Potem dostaliśmy kompletny posiłek – zupa, danie pikantne z ryżem – odstawiłem, miałem dość ostrych smaków. A na koniec deser – lody. Podano też litrową butelkę wody oraz opakowanie wody smakowej, limonkowo-cytrynowej. A zatem prawie na koniec naszych wojaży z kolejami indyjskimi mieliśmy okazję przejechać się w komfortowych warunkach i porze. Przed dworcem w Amritsar wzięliśmy tuka, którym dotarliśmy do Lucky Guesthouse.

 

36 RI – 2 przejazdy metrem z Anand Vihar Terminal do New Delhi Railway Station

180 RI – 2 dania na dworcu w barze

120 RI – 2 kubki lassi

100 RI – kurs tuka z dworca w Amritsar do Lucky Guesthouse

1000 RI – nocleg

 

25.11

Największą zaletą Lucky Guesthouse jest jego położenie. Dosłownie kilkadziesiąt metrów od kompleksu, w którym usytuowana jest Złota Świątynia. Przed wejściem należy zdjąć obuwie, które oddaje się do przechowalni (bez opłaty). Wymagane jest też nakrycie głowy chustą, żadnej czapki z daszkiem nie widziałem, także na głowach turystów. A następnie obmycie nóg. Tę ostatnią czynność dokonuje się w niewielkim i płytkim zbiorniku wypełnionym letnią wodą. Byliśmy przy Złotej Świątyni przed 10 i widok był zdumiewający. Jej piękno i bijący w słońcu blask oczarował nas nieskończenie. Sądzę, że niezależnie od pory dnia wygląda ona olśniewająco. Męcząca podróż z Varanasi via New Delhi do Amritsar została zrekompensowana. Złota Świątynia znajduje się pośrodku stawu – Amrit Sarovar, w którym wydzielone są miejsca do rytualnej kąpieli Sikhów. Wczesnym rankiem i późnym wieczorem odbywa się ceremonia przenoszenia świętej księgi Sikhów do i ze świątyni ze specjalnego pomieszczenia. Mogą w nim uczestniczyć tylko mężczyźni, ale nie tylko Sikhowie. Znowu byliśmy atrakcją dla miejscowych. Liczba chętnych do wspólnego zdjęcia oscylowała chyba około setki, ale tylko dlatego że były to wycieczki szkolne. Na terenie kompleksu w Guru-Ka-Langar rozdawane są darmowe i smaczne posiłki. Przewodnik informowuje, że dziennie wydają ich od 60 do 80 tys. Spróbowaliśmy: ryż na mleku jak w dzieciństwie, placki ciapati, jakaś zupa, a na koniec herbata masala. Przy okazji zwiedziliśmy muzeum Sikhów. Jego główne eksponaty to obrazy przedstawiające sceny batalistyczne z historii narodu oraz pokaźne zbiory broni. Nie brakuje też wizerunków guru, świątobliwych mężów, wojowników i zdjęć męczenników – ofiar wypadków i zamieszek z niedalekiej przeszłości. W sumie dość smutne muzeum, choć stanowi powód do dumy Sikhów. Spotkaliśmy w nim dwóch brodatych mężczyzn, z których jeden pokazywał mi poszczególne obrazy. Nie mogliśmy porozumieć się, bo nie znał angielskiego. Jednak z jego twarzy wyzierała duma. Po wyjściu z budynku zaprosił nas na napój z mango. Nawet chciał jeszcze sprezentować mi metalowe kółko na nadgarstek, które noszą. Był to jedyny przypadek w Indiach, gdzie ktoś zachował się bezinteresownie i nie chciał nam niczego wcisnąć. W ogóle Sikhowie okazali się niezwykle sympatyczni, pomocni i uczynni. Obok świątynnego kompleksu znajduje się Jallianwala Bagh – miejsce, w którym Anglicy dokonali masakry cywilów w 1919 r. Ślady po kulach na murach są starannie zabezpieczone. Niestety z braku czasu i konieczności powrotu do New Delhi musieliśmy zrezygnować z wyjazdu na granicę indyjsko-pakistańską. Tym samym ominął nas podobno niezwykle napuszony show kompanii wojskowych wrogich sobie armii. Szkoda, może innym razem. Tukiem podjechaliśmy na dworzec, tym razem od drugiej strony. Pociąg odjechał z opóźnieniem. Niestety był i wolniejszy, i mniej komfortowy. Do jakże nam znanego dworca w stolicy dotarliśmy po 23. Nie chciało się nam już przebierać w hotelach i weszliśmy do pierwszego z brzegu, który jakoś z ulicy wyglądał – Arya Hotel. Płatność nastąpiła z góry, potem wyjaśniło się dlaczego. Był to jedyny nocleg, w którym towarzyszyły nam szczypawki. Nie polecam.

 

10 RI – 2 kartki pocztowe w sklepiku

50 RI – kurs tuka na dworzec w Amritsar

120 RI – 2 dania w barze na dworcu kolejowym

900 RI – nocleg w Arya Hotel

 

26.11

Po pobudce i wyprowadzeniu z hotelowej nory, pierwsze kroki skierowaliśmy ponownie do Amici Cafe. Od dnia wyjazdu z New Delhi czekaliśmy na przyjemność zjedzenia śniadania tutaj. O dziwo jeden z chłopaków obsługi poznał nas i powitał z uśmiechem. Chwilę porozmawialiśmy i złożyliśmy zamówienia. Jak zwykle wszystko było pyszne i – co istotne – łagodne w smaku. Świetna kawa, naleśniki na amerykańską modłę, smażone jajka, europejskie jogurty i świeże owoce. Z czystym sumieniem mogę entuzjastycznie polecić to miejsce. Ze stacji metra przy CP przenieśliśmy się w okolice Grobu Humayuna. Miejsce jest warte odwiedzin, choćby z tego powodu, że Taj Mahal podobno wzorowano na architekturze tego mauzoleum. Szczęśliwie przybyliśmy jeszcze przed tłumami wycieczek szkolnych, a co za tym idzie zwiększonym zainteresowaniem naszymi osobami. Choć i tak nie obyło się bez uścisków dłoni, przybijaniem piątek i kolejnych zdjęć. Gdy wychodziliśmy spokojne otoczenie grobu jakie zastaliśmy było już tylko wspomnieniem. Przeszliśmy się do położonego nieopodal mauzoleum Hazrat Nizam-ud-Din Dargh. Tu też było tłumnie. Jednym z symboli polityki Indii jest rodzina Gandhich. Pamiętałem jak w 1984 r. telewizyjny Dziennik informował o zamachu śmierci Indiry, a w 1991 r. już Wiadomości o zamachu i śmierci jej syna Rajiva. Smutne losy tej rodziny przywodzą koleje losu braci Kennedych. Dom Indiry Gandhi – obecnie muzeum – położony jest w prestiżowej dzielnicy stolicy kraju. Widać to choćby po czystych ulicach w pobliżu. Wokół domu – muzeum też jest sterylnie czysto, jak na Indie oczywiście. Pełno straży, prześwietlanie bagaży, odbierają nawet wodę, która trafia do depozytu. Wśród eksponatów największe wrażenie wywołują ubrania, w których zginęli premierzy Indii, matka i syn. W ogrodzie na końcu mostka zaznaczone jest miejsce, w którym została zastrzelona Indira przez swoich ochroniarzy, Sikhów. Była to zemsta za interwencję wojskową w Amritsar. Na koniec zwiedzania zostawiliśmy kompleks Qutab Minar, wpisany na listę Światowego dziedzictwa Kultury UNESCO. Znajduje się on dość daleko od centrum. Interesujący, choć największe wrażenie i tak sprawia wyjątkowo wysoki i malowniczy minaret. Późnym popołudniem dotarliśmy pod Bramę Indii. Była już podświetlona i całkiem nieźle wyglądała. Już po zapadnięciu zmroku dotarliśmy na CP. Wróciliśmy do restauracji Cafe 1 na pożegnalne wypalenie sziszy. Drobne zakupy miejscowego alkoholu i piwa zwieńczyły dzień. Tukiem wróciliśmy na Arakashan Road i zjedliśmy późną obiadokolację w jakimś lokalu. Zamówiliśmy kurczaka i choć poprosiliśmy o łagodną wersję, to oczywiście dostaliśmy pikantną. Może szwankuje komunikacja językowa? A wydaje się, że rozumieją po angielsku! Ostatnie chwile przed wyjazdem spędziliśmy w kawiarni, tej samej jak na początku pobytu. Ponownie poprosiliśmy o jakże smaczną kawę i ostatnie już lassi. Resztki pieniędzy wydaliśmy na indyjską herbatę i kurs tuka do stacji metra. Nie jest to zwykła stacja, lecz specjalnie wybudowany terminal do bezpośredniego połączenia z lotniskiem. Wewnątrz wielkie puste przestrzenie, pasażerów niewielu. Mieliśmy karty ważne do końca dnia i ani rupii w portfelu. Spotkała nas jednakże niespodzianka. Karty metra nie były ważne na tę akurat linię, nie mogliśmy kupić żetonów, bo nie mieliśmy już rupii. Znaleźliśmy się w przysłowiowej kropce. Z kłopotu wybawił nas młody Sikh, który podarował nam pieniądze na kupno żetonów. Byliśmy mu niezmiernie wdzięczni za przysługę. Tym samym ugruntował nas w przekonaniu, że nacja ta jest niezwykle sympatyczna i pomocna. Transport na lotnisko odbył się w niemalże pustym, choć klimatyzowanym wagonie. Pozostawało to w ogromnym kontraście do naszych dotychczasowych doświadczeń. Droga na lotnisko trwała około 40 min. Szybka odprawa przy stanowisku i mogliśmy w spokoju oczekiwać na odlot do Paryża Jumbo Jetem. Katering Air France słabiutki, ale lot spokojny.  Startując do Warszawy z lotniska Charles de Gaulle zobaczyliśmy stojącego na postumencie cudownego Concorda.

 

590 RI – 2 śniadania w Amici Cafe

200 RI – 2 jednodniowe bilety na metro

100 RI – zastaw za 2 plastikowe karty

500 RI – 2 bilety do Humayani’s Tomb

30 RI – riksza do Humayani’s Tomb spod stacji metra

40 RI – tuk w odwrotnym kierunku

30 RI – tuk spod stacji metra do Indira Ghandi Muzeum

30 RI – tuk spod stacji metra do Qutab Minar

500 RI – 2 bilety do Qutab Minar

20 RI – tuk w odwrotną stronę

20 RI – tuk spod stacji metra do Bramy Indii

20 RI – tuk w odwrotnym kierunku

 

Po 3 tygodniowym pobycie w Indiach mogę zrozumieć dlaczego pomimo dużych niedogodności ten kraj fascynuje i skłania do powrotu. Głównym powodem jest jego różnorodność, każdy dzień przynosi nowe doznania. Choć widzieliśmy ledwie fragment tego wielkiego państwa, to spodobało mi się na tyle, że chciałbym powrócić w niedalekiej przyszłości. Wiem, czego mogę oczekiwać. Negatywne strony już znam, będę cieszył się pozytywnymi.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u