Indie 2010

Indie – Złoty trójkąt, Holi i tradycyjne wesele 2010

 

Anna Stopińska-Lewucha i Cezary Lewucha

 

Trasa: Birmingham (UK)- Delhi- Agra- Jaipur – Nemo- Kalkuta- UK

Termin: 24.02-09.03.2010

Uczestnicy: 5 osób- 3 z Polski (Cezary, Ania i Ola), 1 z Grecji (Eirini) i 1 z Hiszpani (Fausto)

Waluta: Rupia indyjska, 1 zł-15 INR

Funt brytyjski, 1zł- 0,2 GBR

Przewodnik: Rajasthan, Delhi & Agra, Lonely Planet, 2005

Szczepienia: przeciwko tężcowi, polio, błonnicy i wzw A szczepiliśmy się kilka miesięcy wcześniej przed wyjazdem do Nepalu.

Przeloty: Bilety Birmingham-Delhi, Kalkuta-Birmingham 400 funtów za osobę (Opodo).

Jaipur-Kalkuta około 40 funtów

Przydatne umiejętności: targowanie się, pozowanie do zdjęć, szybkie przyzwyczajanie się do problemów żołądkowych, wyszukiwanie punktów gastronomicznych w pobliżu toalet, radzenie sobie z tym, że ktoś się nam długo przypatruje, grzeczne odmawianie potencjalnym przewodnikom, handlarzom, taksówkarzom, rikszarzom i hotelarzom, patrzenie na okalającą rzeczywistość z odpowiednią dozą humoru.

 

24.02.2010 Historia pewnego maila

Niedługo po naszym powrocie z Nepalu , żyjąc ciągle w tamtej rzeczywistości przeczytaliśmy maila od Sukanty. Suki jest z Indii i robił doktorat w Birmingham, poznaliśmy go w Grace Houses. Teraz mieszka i pracuje w Amsterdamie. Za jego zgodą, w myśl tradycji, rodzice znaleźli mu kandydatkę na żonę. On ją zaakceptował i szybko się zakochał. Niedługo po zaręczynach wzięli ślub cywilny, żeby Amrita mogła dostac wizę do Holandii.

W mailu napisał nam, że w marcu planowane jest tradycyjne wesele, że jest bardzo szczęśliwy i chciałby żebyśmy też mogli w tych uroczystościach uczestniczyć. Odpisując, że niewiele nam czasami trzeba żeby się na taki pomysł “napalić” nie przypuszczaliśmy jeszcze, że to możliwe.

Na początku stycznia kupiliśmy bilety i w grupie 5 osób będących w 3 różnych krajach rozpoczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Nikt z nas nie mógł wziać długiego urlopu, więc stanęło na 2 tygodniach. Suki zasugerował, żebyśmy przed weselem pojechali do Delhi i Rajastanu i tak też postanowiliśmy zrobić.

Najtrudniejszą sprawą do załatwienia były wizy. Okazało sie, że słynna biurokracja indyjska sięga też konsulatu w Birmingham. Wydelegowana Ola po kilku godzinach stania w kolejce wróciła do domu z niczym, bo nie mieliśmy wyciągów bankowych (muszą je przedstawić ludzie spoza UK) i dalismy adres “znajomej osoby” taki sam jak nasz. Z wyciągami i nowym “znajomym” udało jej się zostawić wnioski i paszporty. Na szczęście po ponad tygodniu paszporty przyszły z wizami.Wizy z jakimiś opłatami i opłatą za kuriera wyniosły ok 45 funtów na osobę.

 

Międzylądowanie w Dubaju

Indie zawsze były na górze mojej “bucket list”. Jedno z moich marzeń zaczęło się spełniać wczoraj wieczorem, kiedy z Cezarym, Olą i Eirini wsiedliśmy do samolotu Emirates lecącego z B’ham do Dubaju.

Międzylądowanie w Emiratach było dla nas atrakcją samą w sobie. Większość z 8 godz spędziliśmy łażąc po lotnisku i śpiąc. Cezary i Eirini po nieprzespanej nocy, wskutek swobodnego korzystania z darmowego wina w samolocie byli dosyć zmęczeni.Rozmieniliśmy 10 funtów za co dostaliśmy 54 dirhamów. W jednym z lotniskowych fast foodów 34 zapłaciliśmy za kawę i kubek jogurtu z granolą i truskawkami. Popchnęliśmy to bułkami z szynką, czerpiąc dziwną, głupią radość z przywiezienia i skonsumowania akurat tam wieprzowiny. Nastepnie zakimaliśmy wszyscy nad stolikiem.

Ocknęliśmy się po jakiejś godzinie i zrobiliśmy wycieczkę po lotnisku, duże, bardzo nowoczesne, czyste z palmami i “skwerkami” zrobiło na nas wrażenie. Lądują tu samoloty z Europy, Azji, Ameryki Płn i Afryki. W porównaiu z tym w Bahrajnie jest jednak bardziej “zachodnie”. Ludzie z Azji i szejkowie w białych sztach gubią się w tłumie Europejczyków. Cezary wypatrzył bufet w którym posiadacze biletów Emiratów mogli skorzystać z darmowego posiłku. Mimo, ze zjedliśmy naprawdę smaczny obiad w samolocie nie oparliśmy się pokusie dopchania się za darmo .

25.02.2010 Weclome to India, Sir!

Do Delhi dolecieliśmy o 20-tej. Czekanie na bagaże, a wcześniej wypełnianie podobnego papierku do wniosku o wizę i wymiana pieniędzy trwało ok. godziny. Na szczeście pośród kilkunastu osób z tabliczkami był człowiek dzierżący wielki napis z naszym (moim i Cezarego) nazwiskiem. Przywitał się, po czym wziął wózek z bagażami od Cezarego ignorując Olę z drugim wózkiem (witamy w Indiach, sir Cezary górą) i pojechaliśmy do zabukowanego kilka dni wcześniej przez internet hotelu. Przejazd zajął nam ponad pół godz. i z pewnym sentymentem obserwowałam podobny do nepalskiego styl jazdy. Mają tutaj bardzo dużo motorikszy, takich zielono-żółtych trójkołowek, z przodu z miejscem dla kierowcy a z tyłu dla 3 pasażerów.

W hotelu okazało się, że najtańsze pokoje dostępne tej nocy są za 480 INR. Tyle samo kosztowała taksówka, dorzuciliśmy 100 INR napiwku, o który kierowca poprosił ( po czym wyciagnął z bagażnika i zaniósł do hotelu 1 plecak-Cezarego).

Hotel Namaskar, w bliskiej odległości stacji New Delhi w backpakerskiej dzielnicy Paharganj, pierwszy z listy Lonely Planet cudem nie jest, ale ma łazienkę i to nam wystarczy. Polecany przez wszystkich Downtown nie ma mailowego kontaktu (nie znalazłam) i ze względu na późny przyjazd nie chcieliśmy ryzykować łazenia po nocy i szukania go.

Wrzucilismy nasze rzeczy i poszliśmy spotkać się z Fausto, naszym piątym uczestnikiem wycieczki, który mimo, że miał też spać w tym samym hotelu został ulokowany w sąsiednim. On przyleciał wczoraj, więc zaznajomiony juz trochę oprowadził nas po okolicy.

 

26.02.2010 Spacer po wielkim miescie

Dwie zabawne sytuacje z wczoraj:

1. Eirini bardzo się boi malarii i komarów, które ją przenoszą. Nie usłyszała jak komuś strzeliła guma w samochodzi jak jechaliśmy z lotniska, ale usłyszała jak jęknęliśmy przerażeni odwracając się. Eirini mało nie dostała zawału, bo myślała, że w taksówce jest…komar.

2.Rozchodząc się do pokoi zażartowałam, ze kto się spóźni rano na spotkanie stawia wszystkim śniadanie. Ola, która boi sie z kolei problemów żołądkowych (w czym akurat nie jest odosobniona) zrozumiała, że bedziemy jeść węgiel na śniadanie.

Dzisiaj udało się nam spotkać m/w o czasie. Fausto był godzinę wcześniej, my punktulanie a Olę i Eirini obudziłam, więc niewiele się spóźniły. My jedyni mieliśmy właściwie ustawiony czas, bo poszłam w nocy spytać sie na recepcji.

Na sniadanie poszliśmy do przybytku koło dworca New Delhi, ja z Olą zaryzykowałyśmy chleb, pozostali tylko herbatę lub kawę.Potem poszliśmy na dworzec, gdzie rozegrała się scenka pt” naciągnijmy ich, bo na pewno dopiero wczoraj przyjechali”. Facet, który kierował niby rzeką ludzi podążającą chyba na perony (pewności nie mam dokąd oni szli) podszedł do nas i kiedy usłyszał, ze szukamy kasy dla turystów zagranicznych powiedział nam, że właśnie jest w remoncie. Poradził wzięcie jednej z taksówek, ze specjalnego postoju, bo gdzie indziej z nas zedrą. Wytłumaczył dokąd mamy pojechać aby kupić bilety do Agry. Niby wszystko w porządku, remonty się zdarzają, ale na szczęście mieliśmy przewodnik LP i czytałam też o podobnych przypadkach w internecie. Cała historia jest zmyślona po to, żeby ludzi naciągnąć na wyjazd w inne miejsce, które jest biurem podrózy i gdzie te same bilety kosztują dużo więcej. Dzięki wielkie tym, którzy wspomnieli o swoich przygodach z “życzliwymi” rzekomymi pracownikami kolei w tym konkretnym miejscu. To prawda, biuro nie spłonęło, nie jest w remoncie i nie zamknęli go, ale miejscowe cwaniaczki zrobili wszystko żebyśmy do niego nie dotarli. Napierw “życzliwy” i taksówkarze się rozsierdzili jak zobaczyli, ze idziemy w stronę biura, które mieści się po lewej stronie dworca (jeśli się stoi do niego przedem), a potem przypadkowi ludzie starali się nam wmówić, ze na piętrze jest tylko poczekalnia, mimo napisu wiszącego nad ich głowami. Masakra.

W końcu dotarliśmy i po przedstawieniu paszportów i wyłożeniu 75 IRS na osobę bilet, gdzie były nasze dane typu wiek i płeć został nam uroczyście wręczony.

Potem na piechotę, bo wg. mapy nie miało być tak daleko, poszliśmy do Red Fort, jednego z najważniejszych zabytków miasta. Oczywiście okazało się dużo dalej niż przypuszczaliśmy. Sam spacer chociaż przydługi był już atrakcją (przedłużyłam go o jakieś 4 km. pytając się o Lahore Gate, przez którą się wchodzi do fortu i przez to doszliśmy o dzielnicy o takiej samej nazwie). Życie toczy się tutaj na ulicy, każdy coś kupuje, sprzedaje, zachwala, przeszliśmy m.in. przez bazarek z częściami samochodowymi, przyprawami, ubraniami, grami i zabawkami dla dzieci i fajerwerkami.

Wejście na teren fortu to 250 IRS dla obcokrajowców i 10 IRS dla miejscowych. Niby olbrzymia różnica, ale tak naprawdę oni doskonale wiedzą, ze nas na to stać, a miejscowi za podobna cenę woleliby pewnie kupić jedzenia na tydzień dla całej rodziny.

Zanim wejdzie się do fortu trzeba przejść przez bramki jak na lotnisku i dać się przeszukać. Była mała afera z krótkofalówką, którą miałam przy sobie w razie gdybyśmy zgubili się w tłumie, ale na szczęście w końcu łaskawie się zgodzili nas wpuścić (można ewentualnie skorzystać z depozytu).

W forcie z 17 wieku (rzeczywiście z czerwonego kamienia) jest kilka ciekawych budynków i ładne parki. Po fontannach niestety pozostały tylko puste betonowe sadzawki i korytka.

Fausto zaproponował, żeby zobaczyć swiątynię w kształcie kwiatu lotosu, położoną w innej części miasta. Wytargowaliśmy motorikszę za 150 IRS i początkowo kierowca upchał nas wszystkich do swojego pojazdu. Byliśmy chyba zbyt ciężcy i po kilku minutach zatrzymał kolegę. Upewniwszy się, ze cena bedzie taka sama rozdzieliliśmy się. Tutaj jest opcja tanich przejazdów dla turystów, cena spada nawet do zera, jeśli ktoś da się zawieźć do sklepu w którym taksówkarzowi zapłacą prowizję za przywiezionego potencjalnego nabywcę sari lub pamiątek. Niby nie trzeba niczego kupić, ale sklepikarze robią wszystko żeby do takiej tragedii nie doszło. W cenie naszej motorikszy był jeden sklep z materiałami i sari (miała być bielizna i chłopaki były rozczarowane). Spędziliśmy tam jakieś 10 min. tzn. ja i Ola, bo pozostali uciekli. Najlepsza była Eirini, która wchodząc głośno skomentowała, ze nie ma co oglądać, bo sari i tak kupimy w Kalkucie. Sprzedawcy całą uwagę skupili na nas dwóch i nawet mnie owinęli w sari i przykleili kropkę na czole. W końcu musiałyśmy powiedzieć, że nic nie chcemy kupić na razie i uciekłyśmy unikając rozczarowanych spojrzeń. Po kolejnych 10 min. w rikszy koleś podjechał pod sklep z dywanami i wrócił po 15 min, jak się już całkowicie znudziliśmy i obfotografowaliśmy jego wehikuł z każdej strony, m.in z Cezarym w roli kierowcy.

Kiedy w końcu dotarliśmy do świątyni, to weszliśmy na jej teren tylko dzieki Fausto i Eirini, którzy poprosili zamykających strażników, żeby nas wpuścili . Przez piękne ogrody poszliśmy do świątyni Bahai. Wyznawcy tej religii mają 7 świątyń na świecie (pozostałe w USA, Niemczech, Samoa, Australii, Ugandzie i Panamie) i zapraszają wyznawców wszystkich religii na modlitwę. Świątynia jak na nowoczesną budowlę jest dosyć ciekawa (Cezary nie był zachwycony porównując ją do nowoczesnych polskich kościołów). W środku są tylko krzesła i kwiaty w centralnej jej części. Porządku pilnują wolontariuszw z różnych krajów.

Po wyjściu nie mogliśmy znaleźć motorikszy w takiej samej cenie i w końcu pojechaliśmy prywatnym samochodem/stopem za 250 IRS. Do dworca dojechaliśmy już jak było ciemno i głodni poszliśmy do restauracji w której wczoraj jadł Fausto. Każdy poeksperymentował z zamówieniami, mój palak paneer okazał się strzałem w dziesiatkę (sos ze szpinaku z kawałkami niefermentowanego sera). Jedynie Cezarego posiłek mimo, że nie był w dziale zup i miał zupą nie być, zupą się okazał.

Po kolacji pokręciliśmy się po okolicy. Poszliśmy do “Sklepu u Miśka” spytać się skąd i dlaczego taka nazwa. Po minucie konsultacji chłopaki stwierdziły, ze właściciel ma znajomych z … Rosji. Szybko się poprawili, jak im powiedziałam, że to po polsku.

Podobają się nam tu ludzie z Zachodu. Po wielu widać, ze znaleźli tu swój drugi dom. Większość ma długie włosy lub dredy i nosi spodnie “z kupą”. Widzieliśmy nawet jakąś kobietę ze Skandynawii z trójką małych, bardzo blond, dzieci.

Na konic dnia Eirini miała przygodę na ulicy- jakiś dzieciak metalowych pręcikiem wyciągnął jej aparat z kieszeni spodni. Pobiegła za nim, ale aparat był już w rękach dziewczynki i sekundę później innego chłopca. Na szczęście rzucili go na ziemię. Aparatowi nic się nie stało a Eirini miejmy nadzieję będzie czujniejsza.

27.02.2010 Marzenia się spełniają

Po wczorajszym wywiadzie postanowiliśmy taksówki na dworzec Nizamuddin nie brać z hotelu ani sąsiadującego biura, bo nas tam chcieli ograbić. Zamiast płacić 300-400 IRS wytargowaliśmy pod dworcem 200 z 400-tu i zmieściliśmy się wszyscy w jednym samochodzie.

Dojechaliśmy tam ponad godz. przed odjazdem pociągu (wstaliśmy o 4.45, jak wakacje to wakacje) i poszliśmy na śniadanie do przydworcowej kawiarni. Z jakiś niezrozumiałych względów nasz pociąg miał przyjechać (chyba) po innym, który miał niby być 15 min. wcześniej (nie wiem czy to ma jakiś sens), ale obydwa przyjechały jako jeden długi skład. W pociągu poznaliśmy gościa z Nowego Jorku i parę Sri Lanka-Islandia ( ona, Islandka rok temu rzuciła pracę, kupiła mieszkanie, wynajęła je i wyjechała).

Na dworcu w Agrze oblegli nas motorikszarze i o mało się o nas nie pobili. W końcu za 100 IRS zawieźli nas pod zachodnią bramę Taj Mahal. Niestety powiedzieli nam, że to wschodnia, więc kierując się mapą szukaliśmy zaznaczonych w pobliżu hoteli. Wróciliśmy do rikszarzy i tym razem “pedałowaną” rikszą (trzema, każda 10 IRS) pojechaliśmy pod pod wschodnią bramę. Panowie pedałujący byli niestety bardzo nachalni i chodzili za nami ciągle namawiajac na “swój” hotel. Po 5-ciu min. rozdzieliliśmy się i spytaliśmy w 2 różnych. W hotelu Shahjahan (któremu PL najlepszej opini nie wystawiło) Cezary utargował 350 IRS za pokój.Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy zjeść coś do przybytku obok zamawiając tą samą potrawę z nadzieją na to, ze skróci to czas gotowania.

Bilety do Taj Mahal dla obcokrajowców kosztują 750 IRS, dla miejscowych są troszkę tańsze…20 IRS. Do biletu facet z woreczkami na stopy chciał nas jeszcze za nie skasować, ale się nie daliśmy mówiąc mu, że już i tak dużo zapłaciliśmy. Potem się okazało, że powinien nam jeszcze dać butelkę wody i tutejsze batony, gdyż ze względów bezpieczeństwa i religijnych wnoszenie jedzenia i picia na teren kompleksu jest zabronione. Musieliśmy przejść przez bramki, dać sie obszukać i przegrzebać sobie podręczny bagaż. Na szczęście można zostawić coś w depozycie.

Przez bramę wchodzi się na dziedziniec, a potem do kolejnej, bardzo okazałej i bogato zdobionej bramy. Przeszlismy ją i stanęliśmy dokładnie naprzeciwko Taj Mahal.

Wszyscy byliśmy pod wrażeniem, ja nie mogłam uwierzyć, że widzę to na własne oczy…Taj Mahal został zbudowany przez w 17-tym wieku przez władcę, którego żona umarła podczas porodu. Podobno to najbardziej znany pomnik zbudowany w imię miłości. Mniej romantycznie brzmią pogłoski o tym, ze wszyscy, którzy w tej budowie uczestniczyli stracili kciuki…07.07.2007 mauzoleum zostało wybrane na jeden z 7-miu cudów świata.

Po sesji zdjęciowej poszlismy obejrzeć meczet obok, a w końcu stanęliśmy w kolejce żeby zobaczyć mauzoleum w środku. Grobowiec nie jest oryginalny, podobno schowany jest w podziemiu. Obeszlismy jak wszyscy z lewej strony i jak wszyscy mimo zakazu robienia zdjęć też próbowałam jakieś zrobić, bo to najpiękniejszy chyba nagrobek jaki w życiu widziałam…

Chyba z godzinę spedziliśmy siedząc w cieniu na murku i pozujac kolejno do zdjęć niezliczonej ilości ludzi, głownie kilkunastoletnim chłopakom. Ludzie przyjeżdżają to z całego kraju i prawdopodobnie nieczęsto mają okazję widzieć ludzi z Zachodu. Ich chęć uwiecznienia nas na zdjęciach ośmieliła też nas to fotografowania ich. Szczególną uwagę przyciągają kobiety, każda w innym, pięknym sari.

Wg przewodnika szczególnie spektakularny widok na marmurową budowlę jest podczas zachodu słońca. Nie zaobserwowaliśmy aż tak spektakularnej zmiany kolorów jak opisywano, ale rzeczywiście niedługo przed zachodem słońca robione są te zdjęcia, które znany z albumów, kiedy niebo jest zaróżowione, marmur złoty, a cały budynek odbija się w wodzie.

Opuściliśmy kompleks po zachodzie, Cezary i Fausto nie dali się odciągnąć i robili zdjęcia do ostatniej chwili. Trudno będzie wybrać te najlepsze po powrocie do domu…Kolację zjedlismy w restauracji na dachu koło naszego hotelu. Wybraliśmy go specjalnie ze względu na taras na dachu i widok na Taj, bo mieliśmy nadzieję, że bedzie go widać w nocy. Niestety względy bezpieczeństwa nie pozwalają na jego oświetlenie, a światło księzyca nie jest aż tak silne.

28.02.2010 Stary fort i pyszne, kokosowe naleśniki

Obudziliśmy się o 5.40 i 5 min. później muezin zaczął śpiewy z głośnika tuż obok naszego okna. Spotkaliśmy się o 6 i autorikszami pojechaliśmy na dworzec autobusowy (120 IRS). Tam wsiedliśmy do autobusu, który miał jechać do Fatehpur Sikri. Pół godziny później ruszyliśmy w drogę terroryzując wszystkie pojazdy i istoty żywe jakie pojawiły się w zasięgu wzroku. Na szczęście nie było ich jeszcze dużo.

W Fatehpur zostawiliśmy plecaki w “rządowej przechowalni bagażu” i zjedliśmy śniadanie w porządnie wyglądającej restauracji obok ( i właśnie tu mieli naleśniki z nadzieniem z wiórków kokosowych, mniammmm). Do zabytkowego miasta położonego na wzgórzu dotarliśmy bez problemów, tam zaczęły się schody, bo nagle każdy z nas miał swojego przewodnika, który ciągnął w inną stronę.Ciężko nam było po prostu sobie łazić i oglądać, bo zarówno w części w której nie musieliśmy płacić, jak i tej do której wykupiliśmy bilety (260 IRS) ciagle nas ktoś nagabywał.

Miasto zostało wybudowane za czasów panowania Akbara pod koniec 16-go wieku i wkrótce po jego smierci opuszczone. Jedynie znajdujący się na jego terenie meczet jest ciągle używany. Ogólnie ciekawe i warte polecenia miejsce.

Jak wczoraj w ciągu dnia było gorąco (ponad 30 stopni) to dzisiaj już była masakra. Zwiedzaliśmy biegając jak szczury od jednego cienia do drugiego. Na koniec popełniliśmy bład wychodząc drugim wyjsciem, bo w rezultacie musieliśmy schodzić do głownej drogi na przełaj. Na szczęście na przystanek gdzie czekały plecaki nie było daleko.

W przechowalni był już inny gość, który próbował podwoić cenę. Uśmialiśmy się zgodnie (najlepsza forma obrony i ochrony przed naciagnięciem – obrócenie takowej próby w dobry żart) , więc wziął tyle ile uzgodniliśmy z poprzednim (10 IRS za plecak, i tak dużo). Potem motorikszami (tu nam pomógł mistrz od kokosowych naleśników) za 50 IRS pojechaliśmy do głownej drogi złapać autobus do Jaipur.

Na szczęście nie czekaliśmy długo aż zabytek w podobnym do tego co rano stanie podjechał i zostaliśmy jego szczęśliwymi pasażerami za jedyne 200 IRS (chyba tu też był jakiś przekręt rupiowy, bo koleś na przystanku sie nami podejrzanie zajął i nas do tego autobusu wpakował). Dostaliśmy miejsca siedzące i poprzedni ich lokatorzy zostali poupychani gdzieś pod sufitem. Protestowaliśmy, ale chyba nas naciagnęli za pomocą kolesia z przystanku i chcieli mieć pewność, że będziemy z luksusów na pokładzie zadowoleni.

 

W kabinie kierowcy siedziało chyba z 10 osób (i Fausto z nimi).W upale i ścisku jechaliśmy ok. 5 godz na przemian śpiąc i oglądając widoki za oknem. Za każdym razem jak się budziłam widziałam kilka par oczu intensywnie we mnie wpatrzonych. Tutaj ludzie nie mają problemu z przyglądaniem się obcym, ciekawią ich to się gapią. Wygodne to dla miejscowych, ale dla nas bywa nużące.

W Jaipurze znowu nie mogliśmy uwolnić się od natrętnych podwozicieli wszelkiej maści. Przewodnik szczególnie przed nimi przestrzega, podobno biorą symboliczną opłatę za przejazd ale wiozą do “swojego” hotelu a tam już podwózka jest wliczona w cenę pokoju.

Jakoś dotarliśmy na ulicę z hotelami i mimo, ze turystów na ulicy nie widzieliśmy zatrzymaliśmy się w hotelu Archana, gdzie po wywiadzie zrobionym w pozostałych możemy powiedzieć, ze wytargowalismy nawet niezłą cenę za pokój z ciepłą wodą i TV.

Wrzuciliśmy rzeczy do pokoju i poszlismy do jedynej restauracji w okolicy, po raz kolejny wybierajac dania kierując się zasadą “zamówię, bo podoba mi się jak nazwa dania brzmi”. Po raz kolejny nam smakowało (chłopakom też pomimo braku mięsa). Bananowe lassi to już był raj dla podniebienia (coś jak jugort z miodem i bananami).

Na zakończenie wieczora poszliśmy do baru na piwo.

01.03.2010 Holi w różowym miescie

Spotkaliśmy się o 8.30 i po wyprawie do sąsiedniego hotelu (mojej i pana z recepcji) w celu powolnego skserowania naszych paszportów(!) oraz bezpardonowym ich obejrzeniu (gratis) poszliśmy do wczoraj zaakceptowanej restauracji w hotelu Sivla na śniadanie. Ja w ogóle nie zajarzyłam, ze słowo “dżeroks” to nie jest nazwa hotelu z kserem tylko recepcjonista tak wymawia słow xerox, ale to jego wina, bo mi mówił cały czas idziemy do hotel dżeroks:)

Przebrani w ciuchy przeznaczone do wyrzucenia stawiliśmy czoło radosnym uczestnikom święta Holi. Zwane inaczej festiwalem kolorów Holi jest kolorową odmianą naszego Śmingusa Dyngusa. Ludzie (czyt. mężczyźni) wychodzą na ulice i obsypują lub obsmarowują się jaskrawymi proszkami, które można kupić tego dnia na każdym roku. Tak się tutaj wita wiosnę.

Na szczęście Suki nam o tym napisał zanim wyjechaliśmy więc byliśmy na to przygotowani. Kupiliśmy sobie woreczki z farbą aby móc okazywane nam uczucia godnie odwzajemnić i ruszyliśmy wzdłuż głównej ulicy “różowego miasta” do Pałacu Wiatrów a potem do City Palace. Niestety z okazji święta większość sklepów i wszystkie zabytki były zamknięte. Schroniliśmy się na jakiś czas w dziedzińcu pałacu i domyliśmy trochę twarze wilgotnymi chusteczkami tylko po to żeby trafić na godzinę szczytu na mieście. Niezliczona ilość kolorowych stworów chciała nas dotknąć i nazbyt serdecznie przytulić.

Wysmarowani po raz kolejny, błądzac małymi uliczkami i stając się ofiarami coraz to nowej grupy podrostków dotarliśmy w końcu do ścieżki prowadzacej do Tiger Fort. Musze tu uczciwie dodać, że wielu miało dla nas litość i smarowali nad symbolicznie jak ich o to prosiliśmy . Jeden z małych chłopców dał mi i Oli po “bombie wodnej” żebyśmy w kogoś też mogły rzucić. Eirini miala niespodziewany prysznic, kiedy dzieciaki wylały na nią wiadro niebieskiej wody z dachu.

Przechodząc koło jednego z domów zostaliśmy poczęstowani słodyczami przez dwóch starszych panów.

Znalezienie ścieżki do Tiget Fort nie było łatwe, ale kolejnym wyzwaniem było pokonanie ok. 2 km podejścia w okropnym upale. Przez dziurę w płocie weszliśmy na jego teren i ponieważ nie widzieliśmy nikogo opócz jakiegoś strażnika zdecydowaliśmy że chcemy tam zostać. Cezary dyskretnie wręczył mu 200 IRS (zbyt dużo jak potem sprawdziliśmy ceny biletów) i mieliśmy cały fort dla siebie i kilku podobnych nam grupkom. Nie jesteśmy zwolennikami łapówek, ale tak nas wymęczyli tym smarowanie i przytulaniem, że oaza była warta swojej ceny.

W forcie spędziliśmy dużo czasu oglądajac co z niego zostało i podziwiając panoramę miasta. Kiedy po południu zeszliśmy z powrotem do miasta okazało się, ze na ulicach jest już spokojnie, pojawiły się też kobiety z małymi dziećmi. Mogliśmy się w końcu przyjrzeć architekturze różowego starego miasta. Niektóre kamienice są naprawdę przepiękne, a raczej były, bo nikt ich nie remontuje chyba od dziesięcioleci. Jest tu równie brudno jak w pozostałych miejscach co też nie dodaje uroku. Trochę mi się to skojarzyło ze zdjęciami z Kuby, ślady dawnej świetności powoli i systematycznie zaciera czas…

W drodze do hotelu wstapiliśmy na dworzec autobusowy zorientować się jak jeżdżą autobusy do Ajmeru. Kolację znowu zjedliśmy w Sivli, gdzie Fausto poszedł zobaczyć ich kuchnię. O dziwo wpuścili go tam i co jeszcze bardziej nas zaskoczyło zjadł swój posiłek zapewniając nas, kuchnia wygląda dobrze.

02.03.2010 Wizyta w meczecie

Cezary w nocy nie czuł się najlepiej. Ostry posiłek i ponad 30-stopniowy upał nie podziałały na niego najlepiej. Mimo warstw farbek spalił wczoraj twarz i kark. Zaspaliśmy na umówioną 6 godz. i spotkaliśmy się z pozostałymi na dworcu o 6.20, kilka min. później wsiedliśmy w autobus do Ajmer. Po 2,5 godz karkołomnej jazdy dojechaliśmy do celu. W Ajmer znajduje się najważniejszy w Indiach meczet, który można też zwiedzać. Niestety nie można robić zdjęć. Weszliśmy na teren kompleksu z Olą i Cezarym (Fausto nie mógł wejść w spodenkach a Eirini została z nim). Pochodziliśmy chwilę i doszlismy do miejsca, gdzie starsi mężczyźni przebierali jakieś nasiona, po przeciwległej stronie siedział staruszek z Koranem. Zostaliśmy do niego zaprowadzeni, nasz przewodnik w kilku zdaniach opowiedział nam o meczecie kończąc opowieść podsunięciem nam pod nos książeczki gdzie musieliśmy wpisać kwotę datku (tak się dowiedzieliśmy, że właśnie coś wpłacamy). Daliśmy 100, 30 IRS nie wystarczyło, bo powiedział nam, ze Polska jest duzo bogatszym krajem niż Indie. Trudno było nie przyznać mu racji. Potem pokazał nam najważniejsze miejsce w świątyni, dokąd też moglismy, o dziwo, wejść.

Oprócz nas stały tam setki ludzi, większość z nich z koszami kwiatów na głowach. Ścisk był okropny i dojście do środka zajęło nam chyba z 10 min. Tam już była autentyczna masakra. Z wszystkich lał się pot, nie mówiąc o strażnikach z kórych lało się litrami i którzy cały czas przepychali ludzi i krzyczeli. Atmosfera niewiele miała wspólnego z religijnym uniesieniem. Cezarego jeden z nich naciągnął na datek, mi się upiekło, bo do moich pleców był przyklejony ktoś kogo nie chcieli wpuscić. Uciekliśmy pierwszym możliwym wyjściem, niewiele widząc z tego co się działo w środku (Ola zrezygnowała wcześniej).

Niedaleko od meczetu Dargah of Khwaja Muinud-din Chishti, z którego cudem udało się nam w końcu wyjść są ruiny innego meczetu, Adha-din-ka-Jhonpra. Przeciskając się przez płynacy ze wszystkich stron tłum pielgrzymów poszliśmy właśnie tam. Ludzi na szczęście było mniej. Ruiny robią nawet całkiem spore wrażenie misternością kamiennych napisów i rycin. W głównym budynku przyciągają uwagę bogato zdobione kolumny.

Idąc w stronę jeziora Agra Sagar znowu musieliśmy walczyć z oszołomionymi pielgrzymami. Posiedzielismy chwilę w cieniu nad wodą (niezbyt nas jezioro zachwyciło) i poszliśmy na dworzec. Ja chciałam bardzo pojechac do nieodległego Pushkaru, który z kolei jest ważnym miejscem pielgrzymkowym dla hindusów, ale byłam jedyna z grupy. Chciałam pojechać sama, ale chyba tylko wszystkich by to zestresowało, dałam sobie więc spokój.

Drogę powrotną przespaliśmy i w Jaipur byliśmy po 17-tej. Cezary ciągle nie czuł się najlepiej, więc poszłam na miasto po cukierki Vicks Vaporub i banany. Co dziwne byłam rzadziej zaczepiana przez sprzedawców i podwozicieli sama niż jak chodziliśmy w grupie…

W restauracji zastanawialiśmy się na jakich zasadach pracują tu wszędzie kilkunastoletnie chłopaki i czy chodzą też do szkoly. Wczorajsze święto było niewątpliwą atrakcją dla dzieciaków w całym kraju, ale w “naszej” restauracji przy obydwu posiłkach pomagali ok. 12 letni chłopcy.

03.03.2010 Spotkanie z Sukim

Spotkaliśmy się o 6-tej i autorikszą popędziliśmy przez puste miasto na lotnisko (myśleliśmy o taksówce ale chyba ich tu nie mają). Oczywiście procedury bezpieczeństwa doprowadziły nas do rozstroju nerwowego. Eirini nie wydrukowała sobie potwierdzenia rezerwacji i przez to nie chcieli jej wpuścić na teren lotniska. Podczas gdy Cezary czekał na menadżera lotniska (i się nie doczekał) ja krążyłam po biurach szukając IndiGo . Tam mieli mieć listę pasażerów i na jej podstawie mogliby Eirini wpuścić. Jak w końcu znalazłam kogoś z listą to okazało się, że nawet ja, dumna posiadaczka biletu na niej nie figuruję. W końcu jakiś uczynny człowiek wykazał się zdrowym rozsądkiem i ją wpuścił asystując dopóki nie doszliśmy do odprawy, gdzie nam wszystkim wydrukowali bilety (kupione on-line 40 funtów za os.).

Super ważna okazała się też karteczka z logo IndiGo, którą mieliśmy sobie przyczepić do wszelkiego bagażu podręcznego. Nikt nam nie powiedział, że to poważna sprawa i, że jeśli cos będziemy mieli bez karteczki to nam będą robić problemy przy wpuszczeniu na pokład. No i oczywiście robili.

Najlepsze było to, ze podczas prześwietlania bagażu zgubili moją torebkę na szyję z dokumentami. Znalazła się po chwili, na podłodze…

Sam lot był natomiast bardzo przyjemny. Fausto miał tylko przygodę, bo mu stewardessa wjechała wózkiem w kolano, jak spał. Zamiast przeprosić to mu powiedział, zeby uważał (chłopak ma trochę wiecej nóg do chowania niż tutejsi). Przy startowaniu mogliśmy zobaczyć jak sucho jest dookoła miasta. Według mapy do pustyni Thar jest jeszcze spory kawałek, ale wokół Jaipur nie ma w ogóle zieleni.

Suki i jego wybranka czekali na nas na lotnisku w Kalkucie. Wynajętym przez niego na czas wesela jeepem pojechaliśmy do centrum na zakupy. Z okien samochodu miasto sprawia dużo lepsze wrazenie niż Delhi. Wydało się nam czystsze, nowocześniejsze i lepiej rozplanowane. Na ulicach królują żółte taksówki, tzw ambasadory. Jest tu też dosyć zielono i palmowo.

W centrum kupiliśmy nasze stroje na ślub- my z Olą po sari, Eirini tunike ze spodniami a Cezary punjab (taką koszule po kolana).Amrita stwierdziła, że koniecznie potrzebujemy biżuterii i wybrała nam na jednym z ulicznych straganów po “złotym” zestawie, łańcuszek plus kolczyki. Po południu poszliśmy na obiad a potem pojechaliśmy w stronę wioski Sukiego. Wyjeżdżając z Kalkuty przejechaliśmy Ganges, który oprócz tego, że jest świętą rzeką żywi znaczą część populacji kraju, jako, że tereny wokól są bardzo żyzne (może jej te popioły tak wzbogacają).

Po zakwaterowaniu się w pensjonacie, w którym Suki wynajął dla nas pokoje poszliśmy do centrum po słodycze i owoce. Oprócz Eirini bezpośrednio po posiłku wszyscy musimy miec kibelek w zasięgu wzroku i nawet za bardzo nie wiemy co jeść, bo na wszystko reakcja żołądka jest podobna.

04.03.2010 Sukanta 2 dni przed slubem

Suki oświadczył nam, ze jego osoba jest zupełnie zbędna w chaosie przygotowań i postanowił zniknąć rodzinie z oczu i pokazać nam okolicę. Pojechaliśmy więc do Bolpur, gdzie hinduski laureat nagrody Nobla, Rabindranath Tagore, założył uniwersytet. Założyciel nie lubił szkolnych pomieszczeń, więc większość zajęc odbywa się tutaj pod gołym niebem. Wszędzie w kampusie widzielismy półokrągłe wybetotowane rzędy “ławek” oraz tablice.Uniwersytet słynie z nauk humanistycznych i sztuk pięknych, podobno jest też popularnych pośród studentów z Zachodu.

Rikszami pojechaliśmy (nikt z nas nie jest przekonany do tej formy transportu ale nie było alternatywy) do restauracji na obiad a potem obejrzelismy zobaczyć targi lokalnego rzemiosła w budynku obok. Po powrocie do kampusu pochodziliśmy trochę po stoiskach z pamiątkami (miejsce chyba słynie ze skórzanych torebek, bo były tu towarem nr.1) i pojechaliśmy z powrotem do Memari.

Punktem kończącym wycieczkę była wizyta w sklepie monopolowym w Memari. Cezary, Eirini i kierowca poszli kupić piwo do “liquer shop”, czyli jedynego w miasteczku takiego przybytku.. Piwo było oddzielone od kupujacych kratami, zawinięte w papier i było zimne:)

My (pozostali) czekaliśmy w samochodzie, 5 min. później piwo i kupujący przyszli do samochodu w otoczeniu grupy chyba z 20 chłopaków. Cezary pokazując im wnętrze samochodu powiedział im ” To są moje żony, włączając Fausto”. Okazało się, ze w sklepie wszyscy strasznie byli ciekawi, czy Eirini jest jego żoną:)

Suki uprzedzał nas, ze wielu ludzi od niego ze wsi nie widziało nigdy w życiu obcokrajowca, wiec będziemy nieustannie pod “gradobiciem spojrzeń”. Zniknął za to faktor natręctwa, który był tak trudny do wytrzymania dotychczas. Nikt już nie starał się nam niczego sprzedac, ani nas podwozić.

O tej porze roku upały dają sie już we znaki. W dzień temperatury dochodzą do 35 stopni, co sprawia, ze ciagle jesteśmy ospali. Wszędzie jest tu dużo stawów, w których podobno hodują ryby, oprócz hodowli stawy są przeznaczone do brania kąpieli, mycia czegokolwiek i prania. Wieczorami i w nocy jest mnóstwo komarów ( nikt nie zdecydował się na branie tabletek przeciwmalarycznych, bo podobno o tej porze roku komary nie roznoszą malarii). Do każdego pokoju dostaliśmy kadzidełka odstraszające komary i moskitiery. Ludzie z hotelu mieli niezły ubaw, bo oczywiście źle ją chcieliśmy założyć.

Mamy nawet swojego “aniała stróża”o imieniu Mokul, który ciągle przy nas siedzi, wiec doszliśmy do wniosku , że ma za zadzanie nas doglądać. Piwo okazało sie mieć 8%, więc dużo nam nie trzeba było. W nocy tak jak i poprzedniej wyłaczyli prąd, więc wiatrak przestał pracować. Obudziliśmy się w kałużach potu i tylko otwarcie okien ( wpuściliśmy komary, ale moskitiera naprawdę działa) nas uratowało.

05.03.2010 Życie w wiosce Nemo

Rano Suki przysłał po nas samochód, bo zgodnie z tardycją w przeddzień ślubu nie powienien opuszczać domu (a przynajmniej wioski). Poznaliśmy jego rodziców i siostrę. Oprócz nich w domu było już chyba z 40 osób, które już przyjechały na wesele. Zaraz koło domu rodziców Suki wybudował dom dla siebie . Niewiele wiedział z tego jak będzie on urządzony, bo po prostu go tam nie było jak dom powstawał. Jego przyszła żona dostała odpowiedzialne zadanie urządzenia go w środku.

Dzień spędziliśmy na ogladaniu domu, w kórym odbywały się ostatnie roboty. Zwiedziliśmy też wioskę wzbudzając niesamowite zaciekawienie, ludzie wychodzili z domów, stawali na progu i po prostu sobie na nas patrzyli. Jedną z atrakcji jaką nam Suki zorganizował była “wyprawa” pod palmę kokosową, rosnącą tuż za domem. Jeden z ludzi z wioski zgrabnie wszedł po gołym pniu i strącił nam kilka kokosów. Wielkim nożem wyciął w każdym dziurę przez którą mogliśmy się napić wody kokosowej. Wbrew pozorom nie jest ona biała, nie ma koloru i smak ma bardzo deliktny i mało “kokosowy”. Okazało się, że orzechy są jeszcze niedojrzałe, im dłużej dojrzewają tym więcej mają miąższu kokosowego, który potem jest wiórkowany.

Mama Sukiego ugotowała nam specjalne curry bez ostrych przypraw i oleju, jako, że nasze żołądki ciągle nie reagują najlepiej na jedzenie. Po południu poszliśmy na stację kolejową po Ivy, jej chłopaka i 2 znajomych. Ivy jest z Tajwanu i też kiedyś mieszkała z nami w Grace Houses w Birmingham. Obserwowanie ile czasu mają na wysiadanie trochę nas zszokowało. Pociąg zatrzymał się dosłownie na kilka sekund. Ludzie wyskakiwali i wskakiwali w biegu.

Przed kolacją pojechaliśmy nad rzekę nieopodal, gdzie podobno miało być ładnie. Mimo szaleńczej jazdy (ten kierowca jest stuknięty, wszyscy jeżdżą tu strasznie, ale on jest piratem drogowym nawet jak na Hindusa) dojechaliśmy tam po zmroku. Mimo tego przeszliśmy się w ciemnościach, potem wróciliśmy do Nemo na kolację i do naszego hotelu.

06.03.2010 Ślub

No i wielki dzień nadszedł . O 9-tej pojechaliśmy do domu Sukiego, gdzie miały się odbyć przedślubne obrzędy. Wszyscy już na nas czekali, wiec niezwłocznie usadzili Sukiego ubranego w białą, długą szatę na macie przed domem. Żółtą papką z ziół kobiety posmarowały mu twarz, potem posmarowały siebie nawzajem a na końcu nas. Papaka podobno jest dobra na cerę, a w znaczeniu tej ceremonii miała symbolizować życzenia zdrowia. Po papce przyszła kolej na olej ( tylko dla Pana Młodego). Rytuałom towarzyszyły cały czas dęcie w wielką muszlę i odgłosy jakie kojarzą mi się z Indianami atakującymi obóz wroga w westernach.

Jakis czas później na balkonie domu rodziców Sukiego kapłan odmówił mantrę w której uczestniczył tato Sukiego i Suki. Kapłan modlił się podając po kolei tacie różne produkty spożywcze, oraz kilka rzeczy których znaczenia nie znaliśmy (np. jakieś zioła i sznurek). Tato z kolei dotykał nimi czoła pana Młodego powtarzając mantrę za kapłanem. Modlitwa zakończyła się przewiazaniem garści ziół na nadgarstku syna. W południe była przerwa w obrzędach. Po obiedzie wszyscy poszli spać gdzie to było możliwe ( np. Cezary znalazł sobie kawałek ocienionej, betonowej podłogi na dachu)

Jako jedyną nieśpiącą osobę Suki zabrał mnie na spacer za wioskę. Jego okolice mają dobry klimat do uprawy ziemniaków, więc zastaliśmy ludzi pracujących akurat przy zbiorach (ziemniaki kosztują w skupie 2 rupie/kg, czyli ok.15 groszy).

Potem poszliśmy zobaczyć cegielnię, pracują tam całe rodziny, które przyjeżdżajądo Nemo z innych części kraju na 5 miesięcy. Mieszkają bardzo skromnie, pracują bardzo cieżko, ale cieszą się, że mają pracę. Znoje wynagradzają sobie rozwiniętym życiem towarzyskim wieczorami. Widząc mnie z aparatem pobiegli wszyscy w jedno miejsce i powiedzieli Sukiemu, żebym zrobiła im zdjęcie jak noszą cegły. Zanim doszliśmy, wszyscy (w tym wiele kobiet) stali z ośmioma cegłami na głowie…

Niesamowite jest to w Indiach, ze każdy chce być sfotografowany. Ludzie nie oczekują pieniędzy, sam fakt, ze ktoś im zrobił zdjęcie sprawia im wielką radość.

Kolejnym punktem weselnego programu była procesja kobiet i nasza do jednego ze stawów w wiosce a potem po “kapliczkach”, które ludzie często mają przy domach. Cała wioska wyszła przed domy popatrzeć na nasz pochód. Przy każdym z czczonych miejsc Cezary i Fausto byli przywoływani, żeby zrobić zdjęcia. W każdej z kapliczek zostawiliśmy “dary” w postaci odrobiny ryżu na liściu.

Po południu zaczęliśmy przygotowania do ślubu. Sukiego przyciel jest projektantem i wizażystą. Namalował nam henną wzorki na rękach i uczesał (rano jedna ze starszych pań obmalowała nam stopy na czerwono) a kobiety pomogły nam ubrać nasze sari. W ponad 30-stopniowym upale noszenie materiału owiniętego kilkakrotnie wokól ciała zapowiadało się na katorgę, ale widzieliśmy jak bardzo to, że się ubieramy w ich stroje wszystkich ucieszyło (pomijając to, ze po raz kolejny wzbudziliśmy sensację).

Po zmroku kilkunastoma dżipami (wg. mnie wyglądaliśmy jak rosyjska mafia) pojechaliśmy do Kalkuty na ślub. Uroczystość odbyła się w domu weselnym. Nasze wejście wywołało spore zamieszanie. Przygotowano nam krzesła obok “stanowiska” Pana Młodego, fotograf i kamerzysta mierzyli do nas ze swoich narzędzi pracy podczas gdy za nami tłoczyło się jakieś 200 osób (z 500 zaproszonych). Chyba cała nasza dziwiątka była w szoku, na szczęście po jakimś czasie emocje trochę opadły i natężenie uwagi skupionej na nas trochę zelżało.

Wg tradycji Państwo Młodzi nie mogli się zobaczyć przed ślubem, więc Amrita była w pomieszczeniu obok. Przygotowanie jej do uroczystości zajęło dobre kilka godzin, misterny makijaż i olbrzymia ilość biżuterii są tu bardzo ważne. Po posiłku, dokładnie o 1.20 nad ranem (tak pokazały gwiazdy) Amrita została wyniesiona ze “swojego pokoju” przez 4 mężczyzn . Siedziała po terucku na małej, kwadratowej deseczce. Twarz miała zasłoniętą liściem lotosu. Kilka razy została obniesiona wokół Sukiego i w końcu odsłoniła twarz. Nastepnie obydwoje usiedli pod baldachimem, gdzie kapłan odmówił mantę błogosławiąc ich. Odprawił też podobny rutuał z pokarmem jaki odbył się rano z udziałem taty Sukiego. Pobłogosławił ich złączone i owinięte kwiatami dłonie i Państwo Młodzi wymienili się naszyjnikami z kwiatów, które zakładali sobie nawzajem na szyje. Na koniec Suki nałożył Amricie złotą bransoletke na rękę.

Byliśmy jednymi z niewielu świadków ślubu, gdyż tutaj sama ceremonia zaślubin nie jest dla gości tak ważna. Nie było nawet rodziców Sukiego (zwyczaj zabrania matce uczestniczenia w ślubie syna). Tutaj ślub to cały szereg obrzędów i akt finalizujący nie ma dla nikogo oprócz najbardziej zainteresowanych większego znaczenia. Do hotelu dojechaliśmy o 5 rano.

07.03.2010 Wesela dzień drugi

Zmęczona wczorajszym chodzeniem w sari ucieszyłam się jak Suki powiedział, ze skoro dzisiejsze przyjęcie jest u niego w domu nie musimy się przejmować strojem. Na wszelki wypadek wzięłam jednak sari ze sobą i jak przyszła siostra Sukiego spytać się czy je ubieram wiedząc, ze sprawię im tym radość poprosiłam żeby mnie ubrała .

Przyjęcie weselne w tej części Indii ku naszemu zaskoczniu odbywa się bez żadnych tańców ani śpiewów. Muzyka leciała z głośników. Centralnym miejscem był olbrzymi baldachim pod którym stał tron a na nim przez kilka godzin siedziała świeżo poślubiona żona przyjmując ludzi z którymi robiła sobie zdjęcia (albo oni z nią, nie wiem, która strona była bardziej zdjęciami zainteresowana). Celem całego przyjęcia było spotkanie członków rodzin i przyjaciół, rozmowy oraz kolacja. Wszystko z racji gwarantowanej pogody odbywało się na świeżym powietrzu i pod olbrzymim namiotem.

Znowu dzisiaj poznaliśmy niezliczoną ilość ludzi i pozowaliśmy do zdjęć. Kolację jako jedyni zjedliśmy używając sztućców ( Suki nawet o to zadbał), gdzyż wszyscy jedzą tu po prostu palcami. Musieliśmy też zrezynować z deseru lodowego ze względu na nasze żołądki i tego, ze jest to jedzenie “bardzo wysokiego ryzyka”.

08.03.2010 Wizyta u Matki Teresy i ostatnie zakupy

Rano pożegnaliśmy zmęczonego Sukiego i pociągiem pojechaliśmy do Howrah, miasta oddzielonego rzeką od Kalkuty. Wujek Sukiego załatwił nam dzień wcześniej nocleg w dworcowym hotelu (tylko dla podróżnych z biletem kolejowym) wiec po zrzuceniu bagaży pojechaliśmy na miasto. Każdy z nas miał jakieś pamiątki i prezenty do kupienia, wiec po dojechaniu na New Market rozleźliśmy się po sklepikach. Po jakimś czasie spotkaliśmy się, żeby stwierdzić, że powinniśmy takie zakupy zrobić w Rajastanie, gdzie wybór był większy i ceny niższe.

Dla odmiany poszliśmy odwiedzić dom Matki Teresy. Jej nagrobek jest udostępniony dla zwiedzających, można też zobaczyć malutki, skromny pokój w którym spała. W kilku pomieszczeniach udostępnione są fotografie przedstawiające jej życie i działalność. Siostry kontynują jej działalność, angażując w to m.in wolontariuszy z całego świata. Spotkaliśmy grupę Japonek, które przyjechały na kilka tygodni pomagać w szpitalu, a w księdze wpisów znaleźliśmy bardzo miły wpis Polki, która kilka dni wcześniej wyjechała po 2-miesięcznym pobycie.

Po południu pojechaliśmy zobaczyć najbardziej charakterystyczną dla miasta budowlę-Victoria Memorial Hall. Nie mogliśmy wejść do środka, bo miała się tam odbywać jakaś impreza, więc zadowoliliśmy się spacerem po przylegającej łące. Fausto umówił się z Tajwańczykami na wyjazd nocny do Varanasi, więc odwieźliśmy go na dworzec. Wsadziliśmy do pociągu i po krótkiej naradzie pojechaliśmy znowu na New Market mając wizję powrotu do domu beż żadnych souvenirów. Po targach zdobyliśmy kilka rzeczy, które nam się spodobały, zjedliśmy kolację w restauracji obok i pojechaliśmy do dworcowego hotelu spędzić naszą ostatnią duszną i spoconą noc (prawdopodobnie w tym roku).

09.03.2010 Co dobre szybko sie kończy

Rano po przepychankach z taksówkarzami (na szczęście koło dworca jest pre-paid kiosk, więc nie trzeba się specjalnie targować) pojechaliśmy na lotnisko. Tam masakra, czekaliśmy w kolejce do odprawy prawie 2 godz, mieli tylko 1 komputer czynny, więc trwało…

Do Dubaju lecieliśmy nad indyjską pustynią Thar.

W Birmingham mój plecak wyjechał na tasmie prawie jako ostatni z bagaży. Naiwnie zamówilismy taksówkę wychodząc już z samolotu, więc jak tylko wszyscy mieli bagaże pobieglismy do wyjscia. Tam niespodzianka. Zatrzymali nas do kontroli, uratowała nas chyba szczerosć…Pobiegliśmy wiec dalej a tam kolejna niespodzianka. Śnieg. I od razu zaczęłam tęsknić za poceniem się z gorąca.

 

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u