Impresje z Indii – Wojciech Bobilewicz

Wojciech Bobilewicz

Wojciech Bobilewicz

Impresje z Indii

Niektórzy zaprawieni podróżnicy twierdzą, że nawet cały rok nie wystarcza, by zobaczyć i być we wszystkich interesujących miejscach w Indiach, by poznać ludzi i zwyczaje, przyzwyczaić się do tego kraju, zanurzyć w jego zapachach i smakach. Jest w tym być może wiele racji, boć przecież nie na darmo istnieje określenie „subkontynent indyjski”, który trafnie opisuje wielkość tego lądu, a – jak nam to opisał jeden z naszych hinduskich gospodarzy – jest to w gruncie rzeczy zlepek 20 różnych krajów i kultur.

Można by zatem pomyśleć, że nasz zaledwie dwutygodniowy przyjazd do Indii nie miał zbytniego sensu. Gdyby jedynym celem naszej wizyty były turystyka, podróże i przygoda, trekking i globtrotting, prawdopodobnie byłaby to prawda. Przyjechaliśmy jednak do Indii w bardzo konkretnym celu. Naszym zadaniem było zebranie pewnych informacji dotyczących starożytnych zagadek i nieznanych zjawisk. Cóż, chociaż pracuję w środowisku biznesowym, w którym kluczem do osiągnięcia sukcesu jest pragmatyczne, logiczne myślenie, głęboko w sercu (czy duszy) jestem poszukiwaczem przygód, być może naiwnie lub dziecinnie (przynajmniej w oczach pewnych osób) ufając, że gdzieś tam, na każdym kontynencie, wciąż czai się niejedna zagadka, Nieznane, którego odkrycie mogłoby zachwiać samymi podstawami naszej ortodoksyjnej wiedzy, wiary i tradycji. W tym sensie Indie nie różnią się od innych lądów, ze swoją liczącą wiele tysięcy lat kulturą i świętymi wedyjskimi lub sanskryckimi tekstami o prastarym pochodzeniu, z systemem religijnym, który – w pewnych aspektach, jakkolwiek dość oddalonych – przypomina pewne tajemnice Egiptu (wystarczy na przykład porównać hinduski Lingam ze staroegipskim Benben, a podobieństwo tych dwóch obiektów jest uderzające).

Tak więc przed nami był nasz cel – Indie. Mieliśmy odwiedzić Chennai (dawniej Madras), Puttaparti, Majsur i Bangalur – wszystkie z nich położone w południowych Indiach.

Nasz lot liniami Swiss z Warszawy do Zurychu nieco małym i przyciasnym Embrairem minął szybko i zajął mniej niż dwie godziny. Kiedy wylądowaliśmy w Zurychu, zastaliśmy piękną, choć mroźną aurę. Ponieważ nasz lot do Mumbaju mieliśmy dopiero następnego ranka, zdecydowaliśmy się na krótką, nocną wycieczkę po mieście. Wsiedliśmy w piętrowy, szybki pociąg do centrum (pięć minut w cieple i komforcie) i wysiedliśmy na stacji Zurych Główny. Uderzyło nas zimno i trzeba było chodzić szybko, by utrzymać ciepło, zwłaszcza, że ubrani byliśmy już bardziej na warunki klimatyczne Indii, niż Europy.

Po jakimś czasie zgłodnieliśmy i zrobiło nam się naprawdę zimno. I UWAŻAJCIE w zimie na Zurych nocą! Około północy jak sięgnąć okiem nie było tu żadnej otwartej restauracji, pubu, baru, czy choćby fast-foodu. Ani żywego ducha, żadnego ruchu samochodowego, rozmowy. Całkowicie opustoszałe miasto pozbawione życia. Ale też właściwie czego chcieć od narodu bankierów? Jedyną rzeczą, która nas trochę ożywiła i podniosła na duchu był sklep z czekoladą, sprzedający najrozmaitsze łakocie i wypełniony najcudowniejszym zapachem, drażniącym nasze nozdrza – lecz oczywiście sklep był zamknięty. Gdy tak maszerowaliśmy ulicami, cóż widzimy? Naturalnie biura PricewaterhouseCoopers. Rety, naprawdę jesteśmy wszędzie.

W końcu zrobiło się tak zimno, że zaczęliśmy kryć się w budkach telefonicznych, a ostatecznie skończyliśmy… w publicznym szalecie, który błogosławiliśmy za jego czystość, ale przede wszystkim za jego ciepło. Nasza wizyta w Zurychu nie była może najbardziej traumatycznym przeżyciem, ale już nigdy nie zdecyduję się na nocny spacer po tym mieście jesienią lub zimą.

Gdy pierwsze promienie słońca zaczęły przebijać się przez zasłonę nocy, rozstaliśmy się z Zurychem i wróciliśmy na lotnisko, by zdążyć na naszego Airbusa do Mumbaju. Nasz ośmiogodzinny lot był stosunkowo przyjemny i wylądowaliśmy w Mumbaju o 22:30 czasu indyjskiego (co dziwne, Indie nie należą do żadnej strefy czasowej, lecz są 5,5 godziny przed czasem Greenwich i 4,5 godziny przed czasem polskim). Po przejściu przez wszystkie procedury paszportowe i celne, odebraniu bagaży i telefonach do domu, aby zapewnić naszych bliskich o bezpiecznym przylocie, skierowaliśmy się ku wyjściu. Wychodząc z lotniska zostaliśmy niemal powaleni przez ciężkie, wilgotne i gorące powietrze, które otaczało wszystko i wszystkich i utrudniało oddychanie. To była prawdziwa sauna i myślę, że jedynym miejscem, gdzie może być jeszcze gorzej jest jakaś dżungla w Amazonii czy na Borneo. Jak się później dowiedzieliśmy, temperatury w Mumbaju oscylowały wokół 30 stopni Celsjusza, a monsuny, które właśnie miały się ku końcowi, sprawiały, że warunki klimatyczne były tak ciężkie. Naturalnie kontrast z Zurychem sprawił, że wrażenie to było jeszcze bardziej nieoczekiwane.

Po długiej i męczącej podróży i nie śpiąc przez prawie 24 godziny (nasze krótkie drzemki na pokładzie samolotu były przerywane przez posiłki, turbulencje i płaczące dzieci), zdecydowaliśmy się na nieco komfortu i kazaliśmy kierowcy naszej z góry opłaconej taksówki (w ten sposób nie musieliśmy zawracać sobie głowy targami) zabrać nas do hotelu za 25 dolarów za noc, co stanowi kwotę, która w Indiach starczyć może na całkiem długo. Niewielki, czarno-żółty, wyprodukowany w Indiach samochód, który prawdopodobnie – gdyby był żywy – pamiętałby Ghandiego, zawiózł nas do miejsca przeznaczenia. Zmęczenie i senność sprawiały, że nie od razu byłem w stanie rejestrować widoki, zapachy i dźwięki indyjskiego miasta.

Tak oto rozpoczęła się nasza indyjska przygoda. Po zdrowym, mocnym śnie i orzeźwiającym prysznicu w letniej wodzie, otworzyliśmy na Indie swe oczy, serca i umysły. Ponieważ odlatywał nasz samolot do Chennai, nie mieliśmy prawie w ogóle czasu na poznanie tej olbrzymiej miejscowości i poznanie jej atrakcji. Nasze okna wychodziły jednak na piękną bryłę o fasadzie zwieńczonej kopułą i dekorowanej rzeźbami, płaskorzeźbami itp., pomyśleliśmy więc, że warto by choć z grubsza obejrzeć ten pałac. Wkrótce okazało się, że to, co braliśmy za pałac było w istocie główną stacją kolejową Mumbaju, zbudowaną w czasach wiktoriańskich, jedną z najokazalszych budowli miasta.

Opuszczenie względnego komfortu i bezpieczeństwa naszego hotelowego pokoju i stawienie czoła indyjskiej ulicy stanowiło dla nas początkowo nie lada wyzwanie i pozostawiło niezatarte wrażenia, choć same wydarzenia mogły wydawać się bez znaczenia. Jeszcze raz osaczyło nas wilgotne gorąco, które zmieniało powietrze w miękką watę. To dodawało moim płucom jeszcze jedną trudność w oddychaniu: zaledwie na tydzień przed wyjazdem spadłem z roweru wprost na tory kolejowe i wyniku pękniętych lub bardzo mocno stłuczonych żeber musiałem ciasno owijać się elastycznym bandażem.

Ale nie tylko powietrze osacza przyjezdnego. Podobnie jak w każdym większym mieście w Indiach (i żadne z miejsc, w których byliśmy nie różniło się od siebie pod tym względem), przepisy drogowe w Mumbaju zdają się istnieć tylko na papierze. Podczas pobytu w Indiach kilkakrotnie widzieliśmy tablice, wyliczające kary pieniężne za wykroczenia drogowe lub też z namalowanymi chwytliwymi hasłami typu „A little care makes an accident rare” [„Odrobina ostrożności sprawia, że wypadki zdarzają się rzadko”]. W praktyce jednak jedyną zasadą, do której zdają się stosować jest ruch lewostronny. Każde przejście przez ulicę wymaga mieszaniny cierpliwości, odwagi i doskonałych umiejętności lawirowania. Jednostajnym strumieniem suną jezdnią ciężarówki, autobusy, samochody osobowe i motocykle, łamiąc wszelkie przepisy i próbując wcisnąć się w każdą wolną przestrzeń, wyprzedzając z obydwu stron. Pomiędzy nimi czarno-żółte, trójkołowe riksze – ulubiony środek transportu dla wielu Hindusów – manewrują umiejętnie wokół znacznie większych pojazdów, wydając przy tym charakterystyczny, terkoczący dźwięk dwusuwowego silnika. Połowie pojazdów brakuje zewnętrznego lusterka wstecznego i prawie każdy z nich ma z tyłu napis „Używać klaksonu”. Faktycznie, całkowity chaos potęguje jeszcze ciągłe wycie, piszczenie i buczenie klaksonów, piszczałek, trąbek i dzwonków oraz wszelkich innych przyrządów wydających dźwięk, używanych do zażegnania niebezpieczeństwa potencjalnej kolizji.

W środku tego chaosu my, niedoświadczeni obcokrajowcy, usiłujący dostać się na drugą stronę niczym dwoje pływaków w rwącym prądzie rzeki, próbujących dopłynąć do brzegu.

No i są ludzie. Około sześciu milionów w samym Mumbaju.

Ludzie spieszący do biur i sklepów. I ci, których jedynym celem jest siedzenie na krawężniku i obserwowanie życia, przemykającego przed ich oczami. Większość z hinduskich mężczyzn ma na sobie bardzo europejskie ubrania, koszule z długim lub krótkim rękawem i długie spodnie (na szorty patrzy się tu krzywym okiem, może z wyjątkiem plaży). Pozbawione skarpetek stopy obute są w sandały lub klapki, albo są bose. Kobiety ubierają się znacznie bardziej barwnie – większość z nich zakłada tradycyjne sari, które istnieją we wszelkich odmianach materiałów, kolorów, odcieni i ozdób – od bardzo prostych, bawełnianych o szarawej barwie, aż po bogate, jedwabne, wyszywane złotą lub srebrną nicią, w jasnych, krzykliwych kolorach. W Indiach, prawdopodobnie jak nigdzie indziej na świecie, wygląd zewnętrzny odzwierciedla przynależność do klasy, warstwy, kasty. Ach tak, kasty. Tak jak ulice pełne są spieszących do pracy urzędników, sprzedawców, bankierów itp. z uchem przyklejonym do komórki (wspaniałą rzeczą, o której dowiedziałem się podczas pobytu w Indiach jest fakt, że w biurach nie istnieją ściśle wytyczone godziny pracy), tak samo – w równym stopniu – pełne są żebraków, bezdomnych dzieci, kalek (choć, jak nam później powiedziano, niektórzy z nich tylko udają kaleki w celu pozyskania współczucia, uwagi i pieniędzy). W Bangalurze widzieliśmy grupę mężczyzn, zbierających śmieci z ulicy. Pośród niewyobrażalnego smrodu gnijących resztek, gołymi rękami wkładali odpadki do koszy, wysypywali je na ciężarówkę, a następnie ubijali bosymi stopami. Najbardziej upokarzająca i żmudna praca, która nawet w myślach musi się wydawać odrażająca dla wyższych warstw. Oficjalnie odchodzi się obecnie od systemu kastowego (podobnie jak od aranżowanych małżeństw, w których posagi całkowicie rujnują rodzinę panny młodej). W praktyce jednak nie wygląda to tak różowo…

I zwierzęta. Przysłowiowe krowy spacerują spokojnie ulicami lub też stoją bez ruchu, niczym rzeźby, na ruchliwym skrzyżowaniu nie zważając na nic i przeżuwając trawę czy śmieci. A jednak, niech nie będzie co do tego wątpliwości, w nie-wegetariańskich restauracjach bez trudu dostaniemy wołowinę czy cielęcinę, podobnie jak łatwo nabyć można produkty z wołowej skóry. Może więc krowy wcale nie są tak święte, jak się to o nich mówi. Każde miejsce, które odwiedziliśmy jest też dość gęsto zamieszkane przez bezpańskie kundle, zazwyczaj o płowym kolorze, brudne, zawszawione i parszywe. Niektóre z nich zdają się być psimi zjawami, kośćmi obciągniętymi skórą. Inne, co zaskakujące, wyglądają całkiem nieźle, a nawet udało nam się dostrzec jednego czy dwa zupełnie tłuściutkie. Większość z nich jest bardzo przyjaźnie nastawiona, merda ogonem na najmniejszą oznakę okazywania uwagi i jest tak skora do pieszczot, że szły za nami gdy się je podrapało za uszami czy poklepało po grzbiecie, choć nie mieliśmy dla nich nic do jedzenia. Pewnej nocy w Bangalurze, wyrzuty sumienia nie dawały mi zasnąć: gdy wysiedliśmy z rikszy, usłyszeliśmy żałosne zawodzenie i popiskiwanie. Wkrótce zorientowaliśmy się, że był to czarny szczeniaczek, najwyżej kilkutygodniowy, malutki, przemoczony od deszczu i chwiejący się nieco na łapkach, albo dlatego, że jeszcze dobrze nie nauczył się chodzić, albo dlatego, że był tak osłabiony, a może z obydwu powodów. Lecz cóż miałem robić? Nie mogłem zabrać szczeniaka do domu, bo przecież nie był to mój dom, a naszej gospodyni mogłoby się to nie spodobać. Nie mogłem mu dać nic do jedzenia, bo nic nie mieliśmy, a sklepy były zamknięte. Więc mały piesek szedł za nami aż do frontowych drzwi i siedział tam, ujadając i skamląc przez pół nocy. Trudno było znieść świadomość, że niewiele mogę zrobić dla tego biednego stworzenia. Rano po psiaku nie było śladu. Zastanawiam się, czy udało mu się dotrwać do rana? Czy nadal żyje?

Wkrótce rozstaliśmy się z Mumbajem i samolotem niezłych linii Deccan Airlines dolecieliśmy do naszego pierwszego punktu docelowego – Chennaju, zwanego dawniej Madrasem. Gdybym został dłużej w Indiach, to może bym się zakochał, ponieważ nieczęsto zdarza mi się widzieć tak niewiarygodnie piękne kobiety, jak jedna ze stewardess w naszym samolocie.

Po locie trwającym godzinę i 40 minut przenieśliśmy się z gorącej wilgoci Mumbaju nad Oceanem Indyjskim do jeszcze gorętszej suchości Chennaju na wybrzeżu Zatoki Bengalskiej. To mnie naprawdę zaskoczyło, ponieważ zaledwie tydzień wcześniej otrzymaliśmy zdjęcie z Chennaju podczas monsunowych deszczów, na którym woda dochodziła prawie do kolan. Teraz zaś, gdy samolot zbliżał się do pasa, zobaczyliśmy, że wszystko co zostało po tych ulewnych deszczach to niewielkie rozlewiska, które częściowo zalały drogi, pola i sady. Czy to z powodu takiej obfitości wody, czy też ogólnie ze względu na klimat, ta część Indii, widziana z okien samolotu, wydawała się znacznie bardziej zielona, porośnięta palmami, krzakami, krzewami i trawą.

Na lotnisku wyszedł po nas Rajkumar, pierwszy z naszych gospodarzy, należących do Hospitality Club (czyli Klubu Gościnności). Klub (http://www.hospitalityclub.org) wyrósł w 2000 roku z pomysłu młodego Niemca, niejakiego Veita Kühne. Celem klubu, jak głosi strona internetowa, jest „wzajemne zbliżenie ludzi – gospodarzy i gości, podróżnych i miejscowych. Tysiące członków Klubu Gościnności na całym świecie pomagają sobie wzajemnie podczas podróży – czy to udzielając noclegu pod swym dachem, czy to oprowadzając po mieście. Klub utrzymują ochotnicy, którzy wierzą w jedną ideę: kontaktując podróżników z mieszkańcami miejsc, które odwiedzają i dając ‘miejscowym’ możliwość spotkania osób z innych kultur, możemy przyczynić się do wzrostu świadomości międzykulturowej i umocnić pokój na świecie”. W chwili pisania tego sprawozdania na całym świecie istnieje około 93000 członków Klubu Gościnności i liczba ta pomału rośnie. A sądząc po niezwykłej otwartości i gościnności naszych indyjskich gospodarzy – idea ta zdaje się doskonale sprawdzać. To naprawdę niepowtarzalna okazja na poznanie ludzi i kultury z pierwszej ręki – w dodatku bez płacenia choćby grosza!

Rajkumar pracuje w finansach i oczywiście nazwa PricewaterhouseCoopers jest mu dość dobrze znana. Swym indyjskim samochodem marki Tata (bez wątpienia wyprodukowanym na licencji jakiegoś amerykańskiego, japońskiego lub europejskiego koncernu) zabrał nas na krótki objazd po mieście. Ponieważ jednak robiło się już późno, pierwszego dnia nie zobaczyliśmy wiele.

Chennai posiada jedną z największych społeczności chrześcijan w Indii, bez wątpienia dzięki wpływom portugalskim. Katedra Św. Tomasza (Sao Thome) jest żywym przykładem indyjskiego chrześcijaństwa. Architektura przypomina wiele chrześcijańskich świątyń w Europie: prostokątny budynek ze strzelistą wieżą zwieńczoną krzyżem, wzniesiony w XIX wieku na miejscu znacznie starszej struktury z XVI wieku. Jest to ponoć jedna z zaledwie dwóch katedr zbudowanych na grobie świętego: tak jak o katedrze Św. Piotra w Watykanie mówi się, że wzniesiono ją na miejscu jego pochówku, podobnie katedrę Św. Tomasza w Chennai zbudowano – jak się twierdzi – na grobie tzw. Niewiernego Tomasza. Wnętrza katedry także nie różnią się zbytnio od tego, co znamy w Europie. Jednak zamiast podniosłych, religijnych pieśni i hymnów, słyszeć da się hinduski (albo raczej tamilski, ponieważ tu, w stanie Tamil Nadu, jest to główny język) pop, któremu towarzyszą elektroniczne klawisze. Jedyną oznaką tego, iż jest to w istocie muzyka religijna są łatwo rozpoznawalne słowa „Mary”, i „Iesu” albo „Jesus”. W jednym kącie katedry znajduje się niewielka kaplica Św. Marii, a wierni zawieszają na jej rzeźbie girlandy kwiatów i zapalają świeczki, zmawiając modlitwy.

Pod ziemią mieści się krypta, skrywająca ponoć kości Św. Tomasza. Podłoga wykładana jest marmurowymi płytami i Rajkumar, trochę od rzeczy, zauważa, że jego dom został zaaranżowany i zbudowany przez tego samego człowieka, który zaprojektował i zbudował kryptę. Zanim mamy okazję sprawdzenia jego słów, kolejną atrakcją wieczora jest wizyta na Marina Beach. Plaża Marina Beach ciągnie się na długości 13 kilometrów wzdłuż wybrzeża Zatoki Bengalskiej i stanowi popularny cel weekendowych wyjazdów. Plaża ucierpiała nieco w wyniku tsunami, a niektóre mniej wytrzymałe konstrukcje rybaków zostały zmiecione z powierzchni. Generalnie jednak nie doznała poważniejszych uszkodzeń i funkcjonuje już zupełnie normalnie. Krótki spacer wśród spienionych fal, spojrzenie na plażowych sprzedawców, którzy rozłożyli tu swe kramy i już jedziemy do domu Rajkumara. Mówił prawdę: duży, piętrowy dom z przestronnymi pokojami wyłożony jest marmurowymi kwadratami. Włączony telewizor wydaje się być dość ważnym centrum codziennej uwagi. Rajkumar zdaje się być jednocześnie wszędzie, podczas gdy jego ubrana w sari żona wycofuje się do kuchni, by przygotować dla nas prawdziwie hinduskie dania, spożywane – na hinduską modłę – rękami (a raczej prawą ręką, ponieważ lewa uważana jest za nieczystą). Po pogawędce i ploteczkach, nadchodzi czas na posiłek. Moja przyjaciółka, nie przepadająca za ostrym jedzeniem, nie może go jeść, odmawiając grzecznie, lecz stanowczo. Mnie natomiast wszystko bardzo smakuje i co jakiś czas żona gospodarza dokłada mi więcej ryżowych ciasteczek, sosów, polew i różnych warzyw. Wszystko jest przyprawione i ostre i wydaje się, że Hindusi nie znają pojęcia łagodnego jedzenia, mimo, że twierdzą co innego.

Dajemy Rajkumarowi i jego żonie podarki i strzelamy trochę zdjęć. To był bardzo miły dzień i teraz mamy jego sympatyczne zakończenie. Po pożegnaniach Rajkumar zabiera nas do naszej siedziby. Mieszkanie, w którym zostaniemy na dwie noce należy do sąsiada naszej kolejnej gospodyni, członkini Klubu Gościnności, Vinith. Była kiedyś programistką komputerową (informatyka zdaje się być obecnie najprężniejszą dziedziną gospodarki w Indiach), ale obecnie, mając około trzydziestki, poświęciła cały swój czas na pisanie książki. Prosi nas, byśmy się rozgościli w mieszkaniu – przestronnym apartamencie z dwoma pokojami, dwiema łazienkami i otwartą kuchnią, zlokalizowanym w nieco bardziej luksusowej dzielnicy Chennaju. Kończymy nasz pierwszy dzień tutaj, bo jutro zamierzamy odwiedzić nasz główny cel i powód przyjazdu do tego miasta: Towarzystwo Teozoficzne.

Towarzystwo Teozoficzne (http://www.ts-adyar.org/), posiadające główną, międzynarodową siedzibę w Adyarze (dzielnicy Chennaju), zostało założone w roku 1875 przez wizjonerkę, mistyczkę i filozofkę, rosyjską damę, zwaną Madame Bławatski. Pozwolę sobie znów zacytować treść strony internetowej: „Towarzystwo Teozoficzne to światowa organizacja, której zasadniczym celem jest Uniwersalne Braterstwo oparte na świadomości, że życie, we wszystkich swych różnorakich formach, ludzkich i nie ludzkich, jest w sposób niepodzielny Jednością. Towarzystwo nie narzuca żadnej wiary swym członkom, których łączy wspólne poszukiwanie Prawdy oraz pragnienie nauczenia się znaczenia i celu istnienia poprzez naukę, medytację, czystość życia i służenie z miłością. Teozofia to mądrość, leżąca u podstaw wszystkich religii, gdy zostaną obdarte z nawarstwień i przesądów. Proponuje filozofię, dzięki której życie staje się zrozumiałe i pokazuje, że sprawiedliwość i miłość rządzą kosmosem. Jej nauki wspomagają rozwój i wzrost uśpionej natury duchowej w człowieku, bez poczucia zależności i bez strachu”. Emblemat Towarzystwa składa się z wielu symboli, oznaczających mądrość i duchowość: starożytnego egipskiego ankh, Gwiazdy Dawida, węża (przedstawiającego Mądrość), swastyki (która – wbrew naszym europejskim konotacjom – reprezentuje energie Natury i Ducha, a nie nazistowskie zło), starożytnej litery „Oum” lub „Aum” – świętego sanskryckiego dźwięku w hinduizmie. Połączone symbole oznaczają tym samym główny cel Towarzystwa Teozoficznego: poszukiwanie Jednego Boga, jednej zasady, jedności materii, ducha i zasad. Nauki Towarzystwa są ponad i poza wszelką religią, więc czy jest się katolikiem, protestantem, prawosławnym, czy jest się chrześcijaninem, muzułmaninem, żydem, czy też niewierzącym – wciąż można być teozofem. Aby zacytować ze słów samego Towarzystwa: „teozofia to zespół prawd, które tworzą podstawy wszystkich religii, a które nie należą na wyłączność do żadnej z nich”. W tym sensie jest ona znacznie bliższa moim własnym wartościom i wierze w Uniwersalną energię, która nie jest, i nie powinna być, własnością przyporządkowaną jakiejkolwiek religii, wierze czy wyznaniu. W tym podzielonym świecie, podzielonym polityką i gospodarką, lecz także podzielonym religiami i wierzeniami, pomiędzy podziałami, których nie rozumiem (ponieważ jestem przekonany, że koniec końców istnieje tylko Jedna nadrzędna istota, w którą wszyscy wierzymy, podczas gdy wszelkie dogmaty, obyczaje, święte księgi i „guru” czy liderzy lub przywódcy stanowią zarówno dodaną przez ludzi przeszkodę w osiągnięciu jedności, jak i źródło wszelkiej nietolerancji) – w tym świecie podziałów dobrze jest mieć świadomość, że istnieje organizacja i miejsce, w którym wolność myśli i wiary może być wyznawana bez względu na czyjąś „oficjalną” religię czy wyznanie. Doktryna teozoficzna przedstawiona została przez Madame Bławatski w jej dwóch najistotniejszych dziełach, „The Secret Doctrine” („Sekretna doktryna”) oraz „Isis Unveiled” („Izyda odkryta”) – ta ostatnia stanowi wielotomowe dzieło, a każdy z tomów liczy sobie 5 do 6 setek stron. Króciutki fragment z tej księgi był w gruncie rzeczy głównym powodem naszego przyjazdu do Adyaru/Chennaju. W jednym z tomów Madame Bławatski czyni wzmiankę o spotkaniu ze starym Indianinem, który naszkicował jej położenie dotychczas nieznanego systemu podziemnych tuneli, jaskiń i korytarzy w Peru, z których część mogła być wykorzystana przez Inków podczas konkwisty. Celem naszej wizyty w Towarzystwie Teozoficznym było otrzymanie tych szkiców jako część przygotowań do przyszłej peruwiańskiej wyprawy. Misja ta zakończyła się pełnym sukcesem i jestem teraz szczęśliwym posiadaczem notatek Madame Bławatski!

Zostaliśmy przywitani przez Conrada Jamiesona, Dyrektora ds. Public Relations w Towarzystwie, i jego żonę, w dużym domu położonym w środku pięknego, pogodnego i spokojnego ogrodu, pełnego drzew i krzewów z całego świata, miejsca, w którym 400-letnie drzewo banianowe (czyli fikus) rozpościera swe wyrastające od góry korzenie na powierzchni około 70×75 metrów. Od czasu do czasu po ogrodzie przechadzają się lub biegają małpy, dzikie świnie i inne zwierzęta, nie mówiąc już o mnóstwie motyli i ptaków oraz dosłownie tysiącach ważek! Przyszliśmy niezapowiedziani, lecz spotkaliśmy się z bardzo serdecznym i ciepłym przyjęciem w iście angielskim, kolonialnym stylu: filiżanka herbaty i ciasteczko, podane na ozdobnej tacy przez jedną ze służących. Mają także kucharza, który – sądząc z tego, co nam powiedział – jest niezmiernie wdzięczny za pracę dla Jamiesonów przez ostatnie 18 lat. Całe otoczenie z pewnością sprzyja medytacjom i sprawia, że przez chwilę można zapomnieć o codziennym pośpiechu, który zdaje się prowadzić donikąd i nie pozostawia czasu na kontemplację zarówno własnego wnętrza, jak i otaczającego nas uniwersum. A w moim przekonaniu każdy od czasu do czasu odczuwa potrzebę wycofania się do świata własnych myśli i uczuć, do odosobnienia i ustronnego miejsca.

Po rozmowie na temat otrzymanych od Towarzystwa materiałów i generalnej dyskusji filozoficznej o stanie humanizmu i rasy ludzkiej w obecnych czasach, po spacerze wśród urzekającej zieleni ogrodu, spotykamy się znowu z Vinith, by przez resztę dnia odbyć dalszą – choć krótką – wycieczkę po mieście. Odwiedziliśmy najpierw świątynię Vivekanandy, hinduistyczną kaplicę, w której każdy, bez względu na religię i wyznanie, może usiąść i pomedytować. Gdy usiedliśmy na podłodze, wrota od głównego ołtarza zostały otwarte i ujrzeliśmy figurę Śri Vivekanandy, filozofa, który – podobno – osiągnął najwyższe szczęście w życiu jedynie poprzez medytację. Dwóch mnichów udekorowało figurę kwiatami, a przed nią zapaliło świeczki i kadzidła. Niektórzy z wiernych, czy czcicieli, podążających ścieżką Śri Vivekanandy, upadli płasko krzyżem na ziemi, inni pogrążeni byli w głębokiej medytacji. Sama świątynia nie jest tak szczegółowo ozdobiona, jak niektóre inne świątynie hinduistyczne (nawet w samym Chennaju), lecz jej bryła nie przypominała też świątyń chrześcijańskich. Wnętrza są również proste, z drewnianymi łukami i drzwiami od ołtarza. Nad ołtarzem wielka litera „Oum” lub „Aum” z sanskrytu/hindi przypomina przybyszowi o nieskończoności i ciągłości rzeczy.

Jeśli idzie o to krótkie i skondensowane zwiedzanie Chennaju, to niewątpliwie najważniejszym i najbardziej interesującym punktem programu była świątynia Kapaleshwaraar (lub Kapaleshwaar). Jest to najstarsza świątynia w Chennaju i jedna z najstarszych w Indiach. Zbudowana w VIII wieku, prawdopodobnie nie zmieniła się wiele od czasów jej wzniesienia. Tym razem dekoracje są tak rozliczne, że praktycznie niemożliwe jest skoncentrowanie się na jakimś szczególe, bo już następny zwraca uwagę. Wejście do świątyni to szeroka brama z wieżą. Wieża, zwężając się ku górze, przedstawia bogów i boginie z mitologii hinduistycznej. Każda postać malowana jest farbami w żywych, jasnych kolorach, tak więc cała budowla kipi zieleniami, błękitami, czerwieniami i żółciami. Są tu naturalnie Wisznu, Kriszna i Brama, a także trzy główne awatary bogów, posiadający różne moce (nasz przewodnik rozwiązał słowny żarcik-zagadkę w kategoriach wierzeń hinduistycznych: co oznacza słowo „god” (ang. bóg)? Generate, order, destroy, czyli „Tworzyć, porządkować, niszczyć”). Jest tu też wielu półbogów i pomocników bogów, jest Ganesz, bóg szczęścia i powodzenia, ze swą słoniową głową, jest Lakszmi, bogini dobrobytu, jest Hanuman, małpi pomocnik Sziwy (a może Wisznu? Czasem mitologia hinduska staje się zbyt skomplikowana…), a także wiele innych postaci. Wewnątrz świątyni bramini sypią święty popiół na wyciągnięte dłonie wiernych; nam też dostaje się po porcji. Nie wolno upuścić popiołu na ziemię, w każdym razie nie przed wyjściem ze świątyni. Należy raczej posmarować nimi czoło, jako memento, wspomnienie zwrotu, znanego i chrześcijanom: „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz”, bo tym się w końcu staniemy. Postępujemy zgodnie ze zwyczajem i rozsmarowujemy nieco popiołu na czołach. Reszta pójdzie dla bóstw jako błogosławieństwo. Widzimy figury dziewięciorga bóstw – dziewięciu planet, i natychmiast nasuwają mi się skojarzenia z mitologią sumeryjską. Zamknięty w specjalnym pomieszczeniu mieści się święty obiekt Lingam, z którego wyszedł bóg. Hinduistyczny Lingam, staroegipski Benben… Podobieństwa kształtów i mitów, otaczających te dwa obiekty są dla mnie zbyt oczywiste, by można je było zignorować. Lecz jeśli mam rację, sądząc, że owe przedmioty są tym, czym myślę, że są, to implikacje tego faktu wydawać się mogą zbyt nieprawdopodobne, zachowam więc swoje wnioski i przemyślenia dla siebie. W pewnym miejscu na tablicy widnieje napis „Zakaz wstępu dla nie-hinduistów”. Dzięki zrządzeniu losu czy odrobinie szczęścia jakoś udaje nam się (w towarzystwie Vinith i przewodnika) dostać do środka i dostrzec fragment ceremonii, zanim mnich nie powie nam, że mamy wyjść. Wtargnięcie do środka nie było zamierzone, ponieważ wcześniej widziałem już ową tablicę ostrzegawczą, ale pozostali po prostu tam weszli, więc ja także… Figurom bóstw ofiarowywano świeże mleko i zmieniano właśnie płachty materiału, którymi zazwyczaj przykryte są posągi, więc oto patrzyliśmy bogom prosto w oczy…

W ten sposób kończymy nasz krótki pobyt w Chennaju. Seria zakupów (Anna kupuje sobie ładne sari, a ja kupuję prezenty dla mamy), potem zaś Vinith prowadzi nas do włoskiej restauracji. Przechadzamy się boso po piasku plaży, a małe kraby zmykają do swych niewielkich norek. Jest niemal pełnia, przed nami świeci konstelacja Oriona, grają świerszcze, a ja jestem bardzo szczęśliwy i spokojny…

Następnego dnia wsiadamy w kolejny samolot, tym razem turbośmigłowy ATR, który zawiezie nas do Puttaparti. Samolot leci wolniej i na mniejszej wysokości, dlatego też możemy z okienka podziwiać widoki i skały, gdy przecinamy południowy kraniec Wschodnich Gatów. Lądujemy na niewielkim pasie, samolot wyhamowuje i zatrzymuje się całkowicie, a następnie robi zwrot i jedzie wzdłuż całego pasa, potem dopiero skręcając w stronę malutkiego, przypominającego niemal barak, lotniska. Naturalnie nie ma tu żadnych rękawów czy autobusów, więc idziemy na piechotę od samolotu do budynku lotniska w ogłuszającym huku silników.

Puttaparti (w stanie Andra Pradeś) to w gruncie rzeczy małe miasteczko lub duża wieś i nie figuruje nawet na niektórych mniej szczegółowych mapach. Dlaczego więc tu przyjechaliśmy? Odpowiedź to Sai Baba, lub też, bardziej prawidłowo, Śri Sathya Sai Baba, trzeci awatar boga. Muszę uczynić tu pewne wyjaśnienie. Otóż w żadnym razie nie jestem zwolennikiem Sai Baby czy jego nauk, nie wierzę też w jego boskość. Zdaję sobie także sprawę z tego, że jest to postać bardzo kontrowersyjna i podczas gdy niektórzy traktują go jak boga, inni oskarżają go o gwałt czy pedofilię. Nie podzielam żadnego z tych poglądów. Celem naszej wizyty w Puttaparti było spróbowanie, o ile to możliwe, zaobserwowania aktu materializacji przedmiotów, z której słynie Sai Baba. Znowu dodać muszę od razu, że jestem w tym względzie sporym sceptykiem i niekoniecznie wierzę we wszystko, co widzę na nagraniu wideo. Istnieje jednak co najmniej jeden aspekt tej sprawy, który jest dla mnie co najmniej intrygujący, a jest nim materializacja tzw. proszku Wibuti. Wideo wyraźnie pokazuje, jak Sai Baba wkłada dłoń do odwróconego do góry dnem dzbanka. Zaczyna z niego wysypywać się dziwny proszek i sypie się bez ustanku, przekraczając znacznie pojemność dzbana. Następnie Sai Baba wkłada drugą dłoń i wszystko zaczyna się od nowa. Używając tylko jednego małego dzbanka potrafi on w ten sposób wypełnić owym proszkiem Wibuti całą, znacznie większą urnę czy amforę. Pomyślałem: „Gdybym mógł być naocznym świadkiem tej materializacji, a nie oglądać ją wyłącznie na nagraniu wideo, uwierzyłbym, że jeśli nawet nie jest bogiem, Sai Baba na pewno jest człowiekiem obdarzonym niezwykłymi umiejętnościami”. W tym głównie celu postanowiłem zabawić na krótko w Puttaparti.

Puttaparti jest małe, bardzo małe, w porównaniu z takimi gigantami, jak Mumbai, Chennai czy nawet Bangalur. A jednak (a może właśnie dlatego) miejsce to przesiąknięte jest dziwną atmosferą. Wszystko i wszyscy zdają się żyć i oddychać Sai Babą. „Sai Ram” – co można z grubsza przetłumaczyć jako „niech będzie pozdrowione imię Sai’a” lub też „w imię Sai’a” – to fraza, która zastępuje „witam”, „dziękuję”, „przepraszam”, „proszę”, „wybacz” i „do widzenia”. Wszędzie znajdują się podobizny Sai’a, tym bardziej, że przybyliśmy prawie dokładnie na czas największych obchodów w ciągu ostatnich pięciu lat: 80-tych urodzin Sai Baby. Turyści, pielgrzymi, wierni i zwolennicy ze wszystkich stron świata przybywają do Puttparti, aby obejrzeć ceremonię, która – z tego co nam opowiadano – przypomina bardzo wielkie – albo wręcz rozdęte – imprezy w Korei Północnej, celebrujące urodziny Kim Dzong Ila.

eśli mogę powiedzieć o Sai babie coś dobrego, to muszę przyznać, iż inwestuje on bardzo wysokie kwoty na rzecz całej okolicy: dwa instytuty naukowe, szkoła muzyczna, teatr, stadion (na którym miały się odbyć główne obchody), gigantyczny szpital, w którym nawet najbiedniejsi mają darmowe leczenie, lotnisko czy lądowisko, szkoła i najnowszy nabytek – ruchomy szpital, czyli po prostu autobus, wyposażony w najnowocześniejszy sprzęt. Skąd Sai Baba czerpie fundusze na sfinansowanie tych wszystkich przedsięwzięć, to już zupełnie inna sprawa. Aby zrównoważyć to, co przed chwilą powiedziałem, dodać muszę, że większość z widzianych przez nas budynków to modelowy przykład kiczu (chociaż ulotka w samolotowym fotelu wychwala pod niebiosa umiejętności architektoniczne Sai Baby, uznawane przez największych profesorów), boczne uliczki są zapuszczone, a co się tyczy biednych… Cóż, kiedy – zmęczeni ciągłymi zaczepkami żebrzących dzieci i kobiet – powiedzieliśmy im w końcu, by poszły do Sai Baby, gdzie rozdawano darmową żywność, powiedzieli nam, że nie wpuszcza ich policja. To tyle z uniwersalnej miłości, o której Sai Baba twierdzi, że jest największą energią i najważniejszą siłą ze wszystkich.

Życie w Puttaparti kręci się wokół Aszramu Sai Baby. Jest to jego rezydencja, wraz z hotelami i innymi miejscami zakwaterowania, sklepami, bankiem, urzędem pocztowym, świątyniami, muzeum, parkingiem itd. W Aszramie może mieszkać kilka tysięcy przybyszów (oczywiście kobiety i mężczyźni oddzielnie), lecz pobyt tam podlega całej serii rygorystycznych przepisów, ponadto zaś bezpieczeństwo i ochrona nie należą tam do najlepszych. Zdecydowaliśmy się zamieszkać poza Aszramem w hotelu, lecz chcieliśmy zwiedzić Aszram i uczestniczyć w Darszanie – odbywającym się dwa razy dziennie spotkaniu Sai Baby z wyznawcami.

Dokładnie o 14:00 następnego dnia zajmujemy swoje miejsca, każde z nas oddzielnie, w kolejkach mężczyzn i kobiet, oczekujących na Darszan. Siedząc na krawężniku, obserwuję gorączkowe i nieco chaotyczne życie Aszramu: nowi pielgrzymi przybywają, taszcząc swe torby i walizy, mężczyźni i kobiety chodzą bezładnie we wszystkich kierunkach, wierni okrążają na bosaka świątynię Sziwy, zmawiając modlitwy. Jacyś długowłosi i długobrodzi biali siedzą w pozycji lotosu i z przymkniętymi oczami mruczą pod nosem swe modlitwy czy mantry. Nie mam wątpliwości, że dla wielu bycie tutaj to prawdziwie duchowe, oczyszczające przeżycie. Ze swej strony odczuwam zaledwie ciekawość, jakoś nie potrafię żyć tą atmosferą i czuję się trochę jak zewnętrzny obserwator, a nie uczestnik ważnego wydarzenia. Od czasu do czasu widzę ubranych na biało ludzi obu płci (kolor biały, albo przynajmniej szary lub beżowy, wymagany jest jako barwa czystości) z zawiązanymi na szyjach chustami, przedstawiającymi narodowe flagi i nazwy krajów. To delegaci na główne obchody urodzin, przysłani tu przez lokalne, narodowe organizacje Sai Baby. Spośród wielu języków łatwo wyłapuję polski.

Czekanie się dłuży i robi się nudno, lecz nikt nie narzeka i wszyscy siedzą w idealnym porządku. W końcu dyżurny daje nam sygnał i maszerujemy wszyscy boso ku murom Aszramu, gdzie ustawia nas wszystkich w równe rzędy i nakazuje usiąść. Jedyna emocja i oczekiwanie, jakie teraz odczuwam związane są z proszkiem Wibuti, poza tym jest to dla mnie państwo policyjne. Jeśli Sai Baba jest awatarem boga, może wszystko, a jednak tak się boją, że pod żadnym pozorem nie wolno na teren świątyni wnosić noży, zapalniczek, odtwarzaczy kasetowych i CD, butelek z wodą, latarek, żywności itd. – środki ochrony muszą tu być ostrzejsze, niż na lotnisku. Siedzę jako pierwszy w linii i dlatego mam prawo losować: dwójka. Oznacza to, że nasz rząd mężczyzn zostanie wpuszczony jako drugi.

Oczekiwałem stosunkowo intymnego spotkania z 100, może 200 osobami. Zamiast tego świątynia czy miejsce spotkania to olbrzymia struktura, mogąca pomieścić wiele tysięcy. Muszę wyjść ze swego szeregu, bo znaleziono przy mnie zakazane przedmioty: telefon komórkowy i butelkę wody. Pomimo tego udaje mi się usiąść z przodu świątyni. Wszyscy siedzą na kamiennej posadzce, daleko więc do komfortu; ponadto powietrze jest gorące i duszne i ociekam potem. Tabuny ludzi nieustannie wchodzą do świątyni i wydaje się, że każdą wolną przestrzeń wypełnia jakiś mężczyzna lub jakaś kobieta (kobiety i mężczyźni siedzą oddzielnie po dwóch stronach świątyni). Porządkowi wykrzykują swoje „sai ram”, robiąc miejsce dla jeszcze większej ilości osób.

Sai Baba każe na siebie czekać, mija pół godziny, potem godzina, a jego wciąż nie ma w zasięgu wzroku. Wstaję i idę na koniec świątyni, gdzie powietrze jest przynajmniej odrobinkę chłodniejsze.

Upłynęły chyba całe wieki, ale w końcu rogi, gongi i muzyczne instrumenty rozbrzmiewają, a na specjalnie zainstalowanych monitorach wideo widzimy procesję śpiewaków i tancerzy, towarzyszących jadącemu niezwykle wolno samochodowi z Sai Babą. Śpiewak rozpoczyna Mantuę, a atmosfera staje się niesamowita. W końcu Sai Baba siada na swym tronie, a niektórzy wydają się być w uniesieniu.

Następuje potem seria długich, 10-minutowych rag i innych, pełnych patosu pieśni religijnych. Ubrana w zielone sari wokalistka wyśpiewywała bez wątpienia pochwalne hymny na cześć Sai Baby, czego dowodzą częste zwroty „Swami”, „Śri”, „Sai” i „Sai Baba”, których dosłuchałem się w tekście. Po śpiewach rozpoczynają tancerki, a każdy ich ruch zdaje się mówić „uwielbiamy cię, Sai Babo”. Przed rozpoczęciem tańców wyszedłem z budynku i obserwowałem teraz wszystko zza metalowego ogrodzenia – wiedziałem już, że dziś nie będzie materializowania czegokolwiek, a na twardej, kamiennej powierzchni zrobiło się tak gorąco i niewygodnie, że po prostu musiałem wyjść. Naprawdę nie musiałem widzieć Sai Baby z bliska, a na pewno nie musiałem całować śladów jego stóp, jak to czynili niektórzy co bardziej zagorzali fanatycy, którzy mieli okazję znaleźć się wystarczająco blisko niego.

Ta misja się nie powiodła, lecz nie całkowicie. Uliczny sprzedawca oferował około 100 paczek, zawierających proszek Wibuti. Naturalnie jestem sceptycznie nastawiony co do zawartości torebki: po pierwsze wcale nie jestem pewien, czy owa materializacja jest czymś rzeczywistym, czy tylko kuglarską sztuczką. Po drugie, sztuczka czy nie, może to być zwykły popiół. Po trzecie, nawet jeśli założymy dla ścisłości argumentu, że proszek naprawdę posiada jakieś nadzwyczajne właściwości, nie mogę mieć pewności co do zawartości torebek i tego, czy to jest Prawdziwa Rzecz. Bez względu na wszystko, moim celem jest poddanie proszku testom laboratoryjnym, nawet jeżeli miałbym za to zapłacić.

Darszan się skończył, Sai Baba, 80-letni starzec, odnoszony jest ostrożnie do samochodu, a pojazd opuszcza świątynie podziemnym przejazdem, z którego wcześniej się wyłonił. Darszan zajął nam prawie cały dzień, jesteśmy śpiący (planowaliśmy uczestnictwo w Darszanie porannym, a nie popołudniowym, i w związku z tym wstaliśmy o 2:30 w nocy) i zmęczenie, ale – na swój sposób – szczęśliwi i zadowoleni. Widzieliśmy Sai Babę, a chociaż człowiek ten niewiele dla nas znaczy w kategoriach swej potencjalnej czy pozornej boskości, było to niewątpliwie nowe doświadczenie.

Następny dzień schodzi nam na zwiedzaniu pobliskich świątyń i muzeum. Muzeum to olbrzymi budynek w kształcie pagody, wzniesiony przez Chińczyków jako dar dla Sai Baby. Wewnątrz budowla to najpełniejsza wersja kultu jednostki: całe życie Sai Baby, legendy o tym, jak to „przykleił” nauczyciela do krzesła mocą swych energii gdy ten kazał mu stać przez całą lekcję, porównania Sai Baby z bogami i wielkimi mistrzami, Sai Baba pomiędzy Mahometem a Chrystusem jako jeden z nauczycieli (w gruncie rzeczy to ostatnie preferuję, bo jestem zdania, że Budda, Chrystus, Mahomet itp. byli wielkimi Mistrzami ludzkości, nie posiadając pierwiastka boskiego, jaki zwykli śmiertelnicy im przypisują), przepowiednie z Nostradamusa, Koranu i Biblii oraz wyjaśnienia, w jaki sposób przepowiednie te sprawdziły się w postaci Sai Baby i jego czynów i słów, itd., itp….

Sądzę, że mieliśmy już po dziurki w nosie Sai Baby i chcieliśmy się stąd wydostać, pomimo faktu, że samo Puttaparti, bez tego kultu, jest sympatycznym, spokojnym, małym miasteczkiem, w którym można troszeczkę odpocząć od hałasu i zgiełku wielkiego miasta. Załatwiliśmy sobie taksówkę stąd do samego Bangaluru. Ta trzyipółgodzinna jazda kosztowała nas około 35 dolarów.

W Bangalurze – stolicy stanu Karnataka – wzięliśmy „auto” (skrót od autorikszy) do siedziby naszej kolejnej gospodyni z Klubu Gościnności. Ayesha jest niezrzeszoną dziennikarką i autorką (jej film dokumentalny ma się podobno ukazać na kanale Discovery w roku 2006 lub 2007), która przemierzyła wzdłuż i wszerz praktycznie całe Indie (w tym Kaszmir i inne niebezpieczne lub zakazane strefy) oraz Pakistan (największy wróg Indii), Śri Lankę, południowo-wschodnią Azję i RPA. Wraz ze współlokatorką irańskiego pochodzenia, Maheen, wynajmuje duży, pięciopokojowy dom (w którym większość pokojów posiada własne łazienki z bieżącą ciepłą wodą), który obie zamieniły w międzynarodowe biuro Klubu Gościnności w Indiach: jesteśmy zaledwie dwójką ze sporej grupy białych, mieszkających u Ayeshy; gdy przybyliśmy, zastaliśmy już dwie Australijki (matkę i córkę), Amerykankę, Litwina, Włoszkę i Brazylijkę. Jedyną różnicą było to, że ich pobyt był dłuższy, znacznie dłuższy od naszego i wynosił od kilku miesięcy do dwóch lat.

Spodziewaliśmy się naturalnie pewnej gościnności i ciepłego przyjęcia, ale to, co zastaliśmy przerosło nasze najśmielsze oczekiwania: czyste, zasłane łóżka, czyste ręczniki, łazienka z ciepłą wodą, po południu posiłek, wieczorna szklanka wina, piwa czy Baccardi, dyskusje do późnych godzin nocnych. Wszystko to (i o wiele więcej, ciepło, gościna, przyjacielskość, nieograniczona pomoc) za darmo. Dom Ayeshy był jednym z tych miejsc, którego nie wahaliśmy się nazywać naszym domem, nawet po tak krótkim pobycie.

Przyjazd do Bangaluru zbiegł się ze zmianą pogody: minęło słoneczko i upały. Zrobiło się deszczowo i znacznie chłodniej, choć wciąż było ciepło jak na nasze środkowoeuropejskie standardy: za dnia 18-20 stopni Celsjusza i około 12-15 nocą. W Bangalurze zostawiliśmy swoje ciężkie plecaki (oczywiście żaden z pokojów nie był zamykany na klucz, ponieważ w domu Ayeshy kradzież jest rzeczą nie do pomyślenia) i – wyposażeni tylko w znacznie lżejsze torby – zabraliśmy się autobusem do Majsuru, oddalonego o jakieś 170 kilometrów. Chyba przyzwyczailiśmy się bardzo do komfortu, bo wybraliśmy klimatyzowane Volvo, a nie powolny, wyprodukowany w Indiach autobus, podróżowanie którym może byłoby i pełniejsze wrażeń, ale też trwałoby dwukrotnie dłużej. Gdy autokar powoli zbliża się do miejsca przeznaczenia (dziurawe jezdnie to zjawisko występujące nie tylko w Afryce, choć powolny ruch spowodowany był też częściowo budową nowych nawierzchni), na wciąż zacinającym się odtwarzaczu płyt Video-CD grany jest jakiś film w języku hindi. Nie trzeba rozumieć hindi, by zauważyć przesadzone gesty i miny. Nasz prowincjonalny teatr trzeciej kategorii wstydziłby się takiej gry. A trzygodzinne filmy w Indiach stanowią raczej normę, niż wyjątek.

Przybyliśmy do Majsuru w poszukiwaniu Międzynarodowej Akademii Badań nad Sanskrytem. Posiada ona, wśród wielu innych niezliczonych książek, tekstów i skryptów, starożytny tekst wedyjski, napisany w sanskrycie, zwany „Vymaanika Shastra”. Tekst ten liczy sobie tysiące lat i został spisany w stanie transu czy snu przez niejakiego Maharshi Bharadwaaję. I zapewne nie zainteresowałby mnie on zbytnio – wszak nie zajmuje mnie aż tak bardzo indyjska historia, kultura i filozofia – gdyby nie jeden oszałamiający i zastanawiający fakt: ten napisany tysiące lat temu tekst mówi o… latających maszynach! Jest to kompletna instrukcja obsługi, dotycząca budowy tzw. Wiman, materiałów, z jakich powinno się je budować, technologii produkcji, obsługi Wiman itp. Tekst został przetłumaczony na angielski w pierwszej połowie lat 70-tych XX wieku przez jednego z czołowych badaczy sanskrytu, G.J. Jośyera. Moim celem było zdobycie tej książki, odwiedzenie Akademii i przeprowadzenie krótkiego wywiadu z panem Jośyerem. Po przybyciu do hotelu w Majsurze zdałem sobie sprawę, że całą korespondencję z p. Jośyerem zostawiłem w Bangalurze. W związku z tym nie posiadałem adresu Akademii. Na szczęście pomocny recepcjonista zdołał się dla mnie czegoś dowiedzieć i skierował nas w stronę ulicy oddalonej o zaledwie dwa skrzyżowania od hotelu.

Idąc w stronę Akademii mijamy pięknie zdobione budynki, niektóre liczące sobie kilkaset lat, inne zaś pochodzące zaledwie z połowy ubiegłego stulecia, drawidyjskie w stylu, z kopułami i kolumnami. Niektóre z budowli – podobnie jak nieporównywalnie bardziej znany Tadź Mahal – charakteryzują wyraźne wpływy islamsko-arabskie w postaci wieżyczek i wąskich okienek. Gdy w końcu docieramy pod wskazany adres, uzyskany od recepcjonisty – rozczarowanie. To, co braliśmy za Akademię, w gruncie rzeczy mieści się 60 kilometrów za Majsurem i to tam właśnie urzęduje p. Jośyer. No i tyle z naszego wywiadu – nie mamy przecież czasu na to, by jeszcze bardziej oddalać się od Bangaluru, a nasza wizyta w Bibliotece Liści Palmowych jest wciąż niepewna i oczekujemy telefonu w tej sprawie. Budynek, do którego dotarliśmy okazuje się jednak jakąś szkołą sanskrytu, a przyjaźnie nastawiony jegomość (który – jak się potem okazało – był profesorem w tej szkole) wyjaśnił, że poszukiwaną przez nas książkę można nabyć w pobliskiej księgarni. Jego życzliwość okazała się na tyle wielka, że posłał z nami jednego ze swych studentów, aby nam pomógł w odnalezieniu drogi.

Idziemy wąskimi uliczkami Majsuru, tworzącymi siatkę kwadratów i prostokątów. Jest tu o wiele ciszej, ale też brudniej. Szukamy księgarni czy domu wydawniczego, który sprzedaje „Vymaanikę Shastrę”. Na próżno. Nasz student-przewodnik rozpytuje wokół, ale nikt nic nie wie. Postanawiamy sprawdzić adres w Internecie, ale żadna ze stron, które oglądamy takiego adresu nie podaje! Zdeterminowany, by zakończyć tę misję sukcesem, dzwonię do koleżanki z pracy i proszę ją, by sprawdziła w moim komputerze napisany w Wordzie list, który kilka miesięcy wcześniej posłałem p. Jośyerowi. W końcu udaje nam się zdobyć właściwy adres, chociaż – jak się później okazało – siedziba ta w żaden sposób nie przypominała akademii czy innej uczelni.

Thyagaraja Road to wąska uliczka z brzydkimi, starymi, pełnymi zacieków parterowymi lub piętrowymi domami. Nikt nie spodziewałby się, że tutaj właśnie, pod numerem 712, znajduje się skarbnica starożytnej i naukowej literatury, zapisanej w sanskrycie, hindi i angielskim. Gdy zjawiamy się przy wejściu, drzwi otwiera starszy mężczyzna i wpuszcza nas do środka z uśmiechem. Potwierdza, że znaleźliśmy się we właściwym miejscu. Zdejmujemy buty – chodzenie w obuwiu po prywatnej posesji uważane jest za zniewagę – a on prowadzi nas na górę wąskimi, drewnianymi schodami. Przypomina to zapomniany antykwariat: na metalowych półkach poukładane są równo tomy książek, pokryte cieniutką warstewką kurzu; niektóre z nich częściowo lub całkowicie wyblakły od słońca. Ze ścian zwisają smutno obrazy świętych i bóstw, których chyba nikt już nie użyje – tak mi się przynajmniej zdaje. W pokoju panuje atmosfera zapomnienia, spokoju i niejakiej świętości, a gospodarz powoli wyciąga książkę, którą od dawna chciałem mieć: nieco wyblakły egzemplarz „Vymaaniki Shastry”, o pożółkłych kartkach, oprawny w sztywną tekturę obciągniętą płótnem. Pierwsza część napisana w całości w sanskrycie. Druga – to angielskie tłumaczenie. Od jakiegoś już czasu miałem zamiar przetłumaczyć na polski tę angielską wersję, co jest zadaniem jednocześnie tak prostym i tak trudnym. Prostym – ponieważ przez tysiąclecia, które upłynęły od powstania sanskryckiego tekstu znaczenie wielu słów zatarło się, uległo zapomnieniu, zatem w 75% przypadków angielskie rzeczowniki i przymiotniki zastąpione są sanskryckimi słowami w angielskiej transkrypcji, zatem wystarczy, że napiszę te same słowa w polskiej transkrypcji. Trudnym – ponieważ sanskryt jest językiem, w którym prawie każda litera, każdy dźwięk, posiada głębsze, święte znaczenie i należy uważać, by zachować to znaczenie, tłumacząc z nieco staromodnej angielszczyzny. Tak czy owak, bez względu na stopień trudności, uderza mnie jako coś jak najzupełniej oczywistego, że książka ta opowiada o rzeczywistych, prawdziwych rzeczach: latające maszyny naprawdę istniały na tysiące lat zanim bracia Wright pomyśleli nawet o podboju nieba, na tysiące lat przed naszymi współczesnymi pod- i naddźwiękowymi samolotami. Język może być archaiczny, materiały konstrukcyjne użyte do budowy mogą być archaiczne, nie zawsze opisy wszystkich urządzeń są w pełni jasne i zrozumiałe, lecz tekst podaje stanowczo zbyt wiele szczegółów, by traktować go po prostu jako pewien wytwór wyobraźni, jeszcze jeden mit czy legendę albo złożoną metaforę czegoś innego. Cóż to bowiem za metafora, w której mowa o metalowych przewodach w szklanej izolacji, napędzających jakiś rtęciowy czy kwasowy silnik?

Pomimo niemożności spotkania się z dr Jośyerem i odwiedzenia Akademii, misja ta kończy się sukcesem – za równowartość ok. 40 dolarów (tego typu książki nie są tam tanie) jestem szczęśliwym posiadaczem „Vymaaniki Shastry”.

<

Gdy schodzimy ze schodów, naszych uszu dobiega dźwięk typowo indyjskiego instrumentu. Biorę go za sitar. W istocie nie jest to sitar, lecz wiina, bardzo stary instrument, o którym mówi się, że grali na nim bogowie, gdy pierwszy raz pojawili się na Ziemi. Pytam się starszego pana i kobiety, która grała na instrumencie (i najwyraźniej uczyła dzieci, które siedziały wianuszkiem wokół niej), czy mogę nagrać tę grę – jeszcze jeden smak Indii. Milczące potaknięcie głową i uśmiech wyrażają zgodę. Kilka minut zajmuje kobiecie nastrojenie wiiny. Gdy ona zajmuje się strojeniem, on daje nam ulotkę. Okazuje się, że kobieta nazywa się M.K. Saraswathi i jest jedną z najbardziej popularnych wirtuozek gry na tym instrumencie. Zdaje się, że jesteśmy przypadkową publicznością, czy słuchaczami, na darmowym mini-recitalu mistrzyni. Ze skupionymi twarzami, ledwie się poruszając, słuchamy 15-minutowego utworu, który zmienia tempo, przesuwa się po skali, wznosi w górę i opada w dół, wprowadzając nas w zamyślony, pełen medytacji nastrój. Gdy kończy, czuję, że nasze „dziękujemy” jest takie nieadekwatne…

Następnego dnia postanawiamy – przed powrotem do Bangaluru – zobaczyć nieco Majsuru (dzwonimy do Anusha, kolejnego członka Klubu Gościnności, który obiecał nam pomoc przy załatwieniu wizyty w Bibliotece Liści Palmowych, ale jak do tej pory nic nie udało się załatwić). Przechadzamy się po miejskim targowisku. Niczym plamki na ogonie pawia, barwne stragany kontrastują z zielenią naprędce rozpiętych brezentowych lub plastikowych zadaszeń i szarością zachmurzonego nieba. Handlarze wystawiają równo usypane kopczyki sproszkowanych farb w żywych kolorach czerwieni, zieleni i ciemnego błękitu. Tu oferują girlandy kwiatów do dekorowania kaplic. Tam znowu rzędy dojrzałych owoców czekają na zgłodniałego przechodnia. Soczyste jabłka i gruszki, nieco bardziej egzotyczne pomarańcze, mango i papaje, oraz całkowicie nam obce owoce, których nazw nie spróbuję nawet powtórzyć. W jednym z takich wąskich przejść zostajemy zaczepieni przez małego chłopca, który zaprasza nas do swojego stoiska, aby pokazać nam produkcję kadzidełek. Całkowicie poddajemy się nieodpartemu urokowi, uśmiechowi i doskonałym umiejętnościom reklamowym i marketingowym jego starszego brata, Nura. Jak mówi, jest dziedzicem 40-letniego biznesu, polegającego na produkcji kadzideł i zapachowych olejków. Lotos, pomarańcza, arbuz, jaśmin, dziewięć kwiatów… wyciąga patyczek i na skórze naszych dłoni i nadgarstków zostawia kropelkę czy dwie. Olejki wydzielają głęboki, aromatyczny zapach i rzeczywiście – pachną dokładnie tak, jak są opisane: pomarańczowy sprawia, że wydaje nam się, iż przed chwilą trzymaliśmy pomarańczę, a jaśminowy – iż jesteśmy w jakimś zaczarowanym ogrodzie… I są naprawdę trwałe: pachnieliśmy jeszcze po czterech dniach intensywnych pryszniców. Nie byliśmy jedynymi, którzy poczuli się niemal zobligowani do kupna, jak wynikało ze specjalnego zeszytu, który pod ladą trzymał Nur, a w którym znalazły się tez zapisy po polsku. Nie wiem, czy przepłaciliśmy, czy też nie, ale nie ma to znaczenia, bo stragan Nura opuszczaliśmy zadowoleni.

Jedną z głównych atrakcji Majsuru jest niewątpliwie Pałac Maharadży i wydawało się właściwe, będąc tu, zobaczyć go także. Pałac to majestatyczna budowla, zbudowana w XIX wieku na miejscu znacznie starszego pałacu, który się spalił. Od północy olbrzymia brama zamyka w ramy bryłę budynku. Brama i pałac połączone są szeroką aleją, którą podczas parad kroczyły słonie. Nawet z zewnątrz pałac robi wielkie wrażenie ze swymi na poły arabskimi, na poły drawidyjskimi ozdobami, a wielkość budowli jest imponująca.

Wchodzimy przez boczne wejście i robimy zdjęcia. Fotografowanie dozwolone jest wszakże jedynie na zewnątrz, w środku jest surowo zabronione, musimy więc oddać nasze kamery i aparaty do depozytu przed wybraniem przewodnika, który opowie nam o historii pałacu.

Nic nie przygotowuje przybysza na splendor i bogactwo tego miejsca. Przechodząc obok kolumnady zrobionej z drewna tekowego, koło której stoją XIX-wieczne armaty (wykorzystywane do tej pory podczas oficjalnych parad w październiku), widzimy za szybą gabloty tron Maharadży, który na grzbiecie nosił jego słoń. 80 kilogramów czystego złota z ozdobami z kości słoniowej i szlachetnych kamieni robi naprawdę wrażenie. Wchodzimy do głównego holu. Jasno malowane wysokie kolumny z odlewanego żelaza wyprodukowano w Glasgow. Wysokie, kopulaste sklepienie wykonano z witraży, przedstawiających motywy z pawiem (narodowym godłem Indii). Ściany ozdobiono malowanymi panelami, obrazującymi Maharadżę i jego świtę podczas parady. Kilka tuzinów malowideł przedstawia jedną, długą linię osób, uczestniczących w paradzie. Każda twarz to prawdziwe oblicze realnej osoby. W sumie około tysiąca postaci. W innym pokoju bogato – niemal zbyt bogato – rzeźbiony sufit z drewna tekowego chroni toaletki wykonane ze szkła i kryształu (dar z Belgii) i równie bogato zdobione skórzane fotele dla VIPów, dekorowane płatkami złota. Pięknie wykonane drzwi z drewna różanego inkrustowane są drobnymi, delikatnymi motywami z kości słoniowej. W innym miejscu drzwi wykonane są z kutego srebra. Marmurowe progi wysadzane są barwnymi kamieniami szlachetnymi i półszlachetnymi. W sali bankietowej, wychodzącej na główny dziedziniec przed pałacem, w którym Maharadża spotykał się z gośćmi i przemawiał do ludu, delikatne, malowane ręcznie wklęsłe panele na suficie wyobrażają awatary Sziwy i znaki zodiaku. Naprawdę ma się wrażenie, że splendor i bogactwo pałacu wprost przytłaczają. Jest też niewielka świątynia Ganesza (boga ze słoniową głową), niedostępna dla zwiedzających. Tylko ze względu na to jedno, stosunkowo małe pomieszczenie cały pałac traktowany jest jak świątynia i w związku z tym całą trasę odbywa się na bosaka.

Po obejrzeniu pałacu, krótka 10-minutowa przejażdżka na słoniu kończy nasz dzień. Jutro wracamy do Bangaluru.

Głównym powodem naszej wizyty w Bangalurze i zarazem głównym powodem przyjazdu do Indii, była Biblioteka Liści Palmowych (jak się mieliśmy później dowiedzieć, takich bibliotek jest w Indiach co najmniej tuzin).

Jest to najbardziej zagadkowa biblioteka świata. Już przed tysiącami lat indyjscy mędrcy ryli na mających 6 centymetrów szerokości i 48 centymetrów długości liściach palmowych życiorysy i losy ludzi dziś żyjących, także Europejczyków, którzy nigdy wcześniej w Indiach nie byli. Każdy – poza kilkoma wyjątkami – może udać się do takiej biblioteki, zapytać o swoje liście i poprosić o odczytanie swoich losów. Liście te nie zawierają jednak życiorysów wszystkich ludzi z całego świata, lecz tylko tych, którzy pewnego dnia rzeczywiście pojawiają się w takiej bibliotece.

W ten sposób liczba życiorysów zredukowana została z kilku miliardów do… do ilu, tego nikt dokładnie nie wie. Wiadomo natomiast, że strzegący liści palmowych mędrcy przenoszą ich treść na nowe egzemplarze, kiedy stare stają się zbyt kruche, czyli mniej więcej raz na 800 lat.

Po obu stronach prastarych, cieniusieńkich liści palmowych wyryte są w języku starotamilskim dzieje przeszłości i przyszłości przybysza. Wysokie na mniej więcej 1 milimetr znaki tego liczącego sobie tysiące lat języka południowych Indii dla niewprawnego oka są prawie nierozpoznawalne.

Ku swemu niebotycznemu zdumieniu przybysz dowiaduje się wszystkiego o życiu swoim, swoich rodziców, rodzeństwa, swojej żony i dzieci. Obok informacji o wykonywanym zawodzie znajdują się też niekiedy wskazówki na temat cech szczególnych czy na przykład ułomności. Czasami pewne słowa i pojęcia zastępowane są obrazowymi opisami. I tak na przykład zawód maszynisty kolejowego zdefiniowano następująco: “woźnica pojazdu, którym dzięki parze wodnej lub innej energii można przewozić wiele osób na duże odległości”.

Dla nas jest rzeczą niepojętą, że wyryte na liściach palmowych nazwisko odwiedzającego zawsze odpowiada rzeczywistości oraz że wymienieni są wszyscy jego żyjący w dniu odwiedzin krewni. Niejednokrotnie podany jest też dzień, w którym dana osoba odwiedzi bibliotekę, oraz nazwisko tego, który go tam wprowadzi.

Dla każdego odwiedzającego są dwa liście. Na jednym jest jego nazwisko, zawód, przebieg dotychczasowego życia oraz poprzednie wcielenia. Jeśli wyryte na tym liściu szczegóły się zgadzają, czytający wyjmuje z archiwum drugi, przynależny do pierwszego liść. Z niego przybysz dowiaduje się, jaka czeka go przyszłość. Wszystkie przyszłe wydarzenia – aż do chwili śmierci – opisane są z podziałem na około dwuipółroczne lub pięcioletnie okresy. Ten rodzaj przedstawiania przyszłości znany jest w Indiach pod nazwą sandhja Bhrigu, od imienia mędrca Bhrigu. Podobno miał on rozwinąć tę metodę po wielu latach medytacji, w ten sposób wyrabiając w sobie umiejętność podłączenia się do tzw. Kroniki Akaszy, czy też Pola Akaszy, co do którego niektórzy mają niezachwianą pewność, ze istnieje naprawdę i które zawiera w sobie losy absolutnie każdego śmiertelnika na tej planecie.

Cała biblioteka funkcjonuje w oparciu o tajniki wschodniej mistyki, pozytywnej siły myślowej oraz Sfuka nadi. Sfuka (papuga) oznacza boską mądrość, a nadi moment w czasie. Tradycje owej duchowej, praktycznej i psychologicznej wiedzy o życiu sięgają 5300 lat wstecz, a jej przedmiotem jest zawarta na palmowych liściach analiza momentu narodzin jednostki. Dokonano jej dzięki spirytualnym zdolnościom mędrca Sfuka.

Sfuka nadi zajmuje się przede wszystkim celami, jakie człowiek obiera w życiu. Pomaga mu osiągnąć spełnienie tak duchowe, jak i materialne. W wiedzy tej akcent położony jest na aspekty spirytualne i materialne, co ma ułatwić człowiekowi wypełnianie jego ziemskich obowiązków, umożliwiając zarazem większe poświęcenie się rozwojowi duchowemu. Według Sfuka nadi ludzkie usiłowania, by zmienić swój los, określane są przez zasadę równowagi dynamicznej, nie zaś statycznej, której czynnikiem jest z góry ustalone przeznaczenie. Interpretacja liści palmowych w duchu Sfuka nadi odzwierciedla „boski plan” ludzkiego życia oraz ukazuje możliwości i zdolności każdego z szukających. Pomaga człowiekowi w jak najlepszym wykorzystaniu swojego życia w zgodzie z boskim planem. Obejmuje osobowość, życie rodzinne, sukces finansowy oraz predyspozycje umysłowe i podaje sposoby umożliwiające skorygowanie procesów myślowych.

Sfuka nadi ma na celu:

1. wspomaganie pokoju i szczęścia w życiu jednostki;

2. popieranie wartości prawdy oraz nierozerwalnej całości;

3. uchronienie świata od wojen, epidemii i rewolucji;

4. zachowanie tradycji i dóbr kulturalnych wszystkich narodów dla dobra całej ludzkości;

5. podniesienie jakości życia poprzez odwagę i szczerość;

6. intensyfikację pierwiastka duchowego poprzez wysiłek indywidualny i zbiorowy;

7. upowszechnianie wiedzy wedyjskiej – bez względu na rasę, historię, język czy wiarę – dla dobra całej ludzkości.

Nasza cała podróż do Indii obracała się wokół Biblioteki Liści Palmowych. Czy to dzięki intuicji, czy też innym instrumentom poznania (wbrew obiegowym twierdzeniom uważam intuicję za równie dobry instrument wiedzy, jak naukę i intelekt) wiem, że „moje” liście tam są, tak więc wizyta w Bibliotece miała być najważniejszym punktem naszego pobytu w Indiach. Pomimo faktu, że korespondowaliśmy z pewną liczbą Hindusów i prosiliśmy ich na wiele tygodni przed przyjazdem o zabukowanie wizyty w naszym imieniu – ku naszemu najwyższemu rozczarowaniu ten jeden, najważniejszy cel nie został osiągnięty. Nic, nawet osobista wizyta w Bibliotece, nie pomogło w zmianie ich nastawienia, lekkim „nagięciu” reguł (w końcu przejechaliśmy tyle tysięcy mil w poszukiwaniu „naszych” liści i przeznaczenia) i umówieniu się na nieco wcześniejszy termin. Nie ma mowy. 60 do 90 dni przed wizytą należy umawiać się z odpowiednimi osobami. Wrota do Przyszłości pozostały zamknięte. Przynajmniej tym razem, gdyż jest dla mnie oczywiste, że wrócimy, i to może wcześniej niż później.

Wracamy z niczym i w tym jednym aspekcie misja całkowicie się nie udała. Gdy wracamy do głównej ulicy, by znaleźć rikszę, siąpiący deszcz i zachmurzone niebo jeszcze bardziej nas przygnębiają. Mokre chodniki, zrobione z betonowych lub kamiennych płyt, przykrywających rowy ściekowe stały się teraz brudne i zabłocone i dostrzegamy karalucha wielkości co najmniej wróbla, niespiesznie maszerującego ku krawężnikowi. Wszystko wydaje się mroczne, ciemne, wilgotne i zimne i nasze nastroje (a przynajmniej mój) nie są najlepsze.

Ponieważ wizyta w Bibliotece się nie udała, jedyne co nam pozostało to zwiedzanie i zakupy. Następnego dnia ruszamy wzdłuż jednej z głównych ulic Bangaluru. Mijamy olbrzymi, wielopiętrowy gmach poczty, zbudowany w czasach kolonialnych. Naszą uwagę przyciąga znak z napisem „Minsk Square” („Plac Miński”). Potem zmierzamy ku siedzibie władz ustawodawczych stanu – parlamentowi Karnataki. Wielki budynek w stylu drawidyjskim wznieśli więźniowie w latach 50-tych ubiegłego wieku. Po przeciwnej stronie ulicy czerwone ściany, kontrastujące z szarością nieba, znaczą siedzibę Sądu Najwyższego. Niedaleko znajduje się Park Cubbona, ładny, czysty i przytulny park i ogród, z altanami w zacisznych ustroniach i z roślinami we wszystkich odcieniach zieleni, czerwieni, żółci i pomarańczowego. Potem zaś wizyta w Pałacu Tippu. Sułtan ten rządził okolicą w XVIII wieku i pozostawił oryginalny pałac. Lecz tam gdzie Pałac Maharadży w Majsurze aż kapie bogactwem i ornamentyką, Pałac Tippu to żałosny, niewielki budynek w stanie rozpadu. Tam gdzie Pałacu Maharadży strzegą strażnicy, wnętrza pałacu sułtana zawierają graffiti z zupełnie współczesnych czasów. Wyblakłe ornamenty kwiatowe gdzieniegdzie zachowały bardzo słabo widoczną warstwę złocenia, lecz generalnie pałac jest w opłakanym stanie, szczególnie biorąc pod uwagę, że – poza zewnętrznymi ścianami, wykonanymi z mułu – zrobiony jest w całości z drewna. Wizyta w rządowym akwarium kończy naszą wycieczkę po mieście.

Następnego dnia udajemy się wszyscy na Commercial Street na zakupy. Ostatnie pamiątki i prezenty, ostatnia szansa na zakup etnicznego stroju, na wydanie ostatnich rupii. Wcześniej jeszcze spotykamy się z Ayeshą, Anushem oraz Aninditą (kolejną członkinią Klubu Gościnności, basistką rockowej kapeli) w zupełnie europejskim barze (gdzie jednak serwowano baraninę z super-ostrym chilli).

I tak nasza indyjska przygoda – nazbyt krótka – dobiegła końca. Po południu żegnamy się ze wszystkimi i bierzemy taksówkę na lotnisko. Lot Airbusem do Mumbaju (gdzie znów dopada nas wata gorącego, wilgotnego powietrza), a potem samolot do Zurychu, prawie godzinę spóźniony. Oczywiście spóźniliśmy się też na nasz lot do Warszawy, więc Swiss musiał przebukować nasze bilety. Po trzech godzinach czekania wsiadamy na pokład ciasnego, Embraira i LOT do


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u